Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Talerzyk tapas czy lampka Porto - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Talerzyk tapas czy lampka Porto - ebook

Książka zabiera w podróż po państwach Półwyspu Iberyjskiego. Przedstawia ciekawą historię dziewczyny, która poznaje tajemnice Hiszpanii i Portugalii i stara się dopasować do otoczenia, jednocześnie zauważając pewne podobieństwa i różnice tych dwóch krajów.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8155-401-5
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Chciałabym, aby ta książka nie była traktowana jako przewodnik, a raczej subiektywny pamiętnik-informator po świecie państw iberyjskich, widzianych moimi oczami.

Jestem pewnie jedną z wielu, którzy mieli okazję pojechać zarówno do Hiszpanii, jak i Portugalii. Ale może jestem jedną z mniej licznych osób, mających możliwość odbycia krótkiej, aczkolwiek owocnej emigracji do tych krajów. I właśnie dlatego postanowiłam się podzielić moimi obserwacjami.

Półwysep Iberyjski, a szczególnie jego hiszpańska część, zajmował szczególne miejsce w moim sercu od samego dzieciństwa. Oba państwa odznaczają się niesamowitymi walorami historycznymi, przyrodniczymi i kulturowymi. I jak każdy kraj różni się od innych, wyodrębniając tym samym swoje dobre i złe strony. Muszę przyznać, że z natury jestem pilnym obserwatorem i wszystkie moje spostrzeżenia wynikają z dogłębnej interpretacji otaczającego mnie środowiska. Tak też się stało podczas moich pobytów w państwach iberyjskich. Historia, którą przedstawiłam w książce, powstała na podstawie moich doświadczeń i osobistych przemyśleń. Choć postacie są fikcyjne, to pewne fragmenty książki odnoszą się do rzeczywistych osób oraz wydarzeń, które faktycznie miały miejsce. Główna bohaterka — choć podobna — nie utożsamia się z moją osobą, a raczej z moimi wspomnieniami.

Historia przedstawiona w książce z pewnością nie wyglądałaby tak, gdyby nie wspólne doświadczenia z przyjaciółką Alą, z którą miałam okazję przeżyć wiele przygód i ciekawych sytuacji w obydwu państwach półwyspu Iberyjskiego, za co jestem jej bardzo wdzięczna i liczę na kolejne.

Nie jest łatwo ogólnie scharakteryzować państwo, bo każdy może mieć do niego inny stosunek, wiedzę i doświadczenia z nim związane. Najczęściej miejsca i krainy geograficzne są z czymś kojarzone. Hiszpania zwykle symbolizuje kraj byków, flamenco, sjesty, a przy tym szalonych zabaw do rana. Natomiast Portugalię kojarzy się jako kraj słodkiego wina, muzyki fado, odkryć geograficznych i przepysznej kuchni. Odwiedzając poszczególne państwa każdy zapamiętuje wszystko tak, jak chce zapamiętać, uwzględniając przy tym swoje doświadczenia i przeżycia lub ich brak. Dlatego chcę podkreślić, że w tej książce zostały zapisane tylko obserwacje, a moja ostateczna opinia dotycząca krajów Półwyspu Iberyjskiego na razie pozostanie słodką tajemnicą, niemniej jednak częściowe jej elementy są przedstawione w opowieści.

Największe podziękowania muszę jednak złożyć mojemu chłopakowi Adrianowi, który wspierał mnie w każdym momencie i dzięki któremu w ogóle mogę, choć trochę pochwalić się moimi słowami napisanymi w tej książce.Warszawa

Trzasnęłam drzwiami, wyszłam i obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy tam nie wrócę. Co za kretyn! Jeszcze tylko kilka sekund, zabieram swoje rzeczy i już mnie tu nie ma. To nieprawdopodobne, że przez ostatnie cztery lata harowałam jak wół dla firmy, która nie dawała mi nic oprócz pieniędzy, a teraz jeszcze wmawia mi brak zaangażowania i kompetencji. Całą sobą oddawałam się pracy, ostro za to płacąc. Tak, zapłaciłam sporo, bo w międzyczasie rozstałam się z narzeczonym, przytyłam 6 kilo i podupadłam na zdrowiu, a mam dopiero 29 lat. Już nie mówiąc o całkowitym braku czasu dla znajomych czy rodziny.

Prawdę mówiąc moja decyzja o odejściu z tej firmy nasuwała się już od dawna i stawała się bardzo męcząca z każdym dniem, wręcz nie spędzała mi snu z powiek. Aż w końcu zdałam się na odwagę i w przededniu zakończenia mojej umowy poszłam do mojego menagera, aby oznajmić mu, że żegnam się z tą firmą. No cóż… rozmowa nie przebiegła po mojej myśli i cały mój karkołomny plan legł w gruzach.

— Pani Moniko, jesteśmy zadowoleni z Pani pracy w naszej firmie, cieszy się Pani uznaniem wśród współpracowników i klientów — kierownik rozpoczął swój monolog z nietęgą miną, rozłożywszy się na wygodnym fotelu przy biurku. — Jednakże na podstawie Pani słabych wyników sprzed ostatnich kilku miesięcy jesteśmy zmuszeni zakończyć z Panią współpracę.

Zamurowało mnie. Kompletnie odjęło mi mowę i przez co najmniej kilkanaście dobrych sekund siedziałam bezczynnie, nieprzytomnie patrząc się w mojego przełożonego z otwartą na oścież buzią.

— Słucham?

Chwila. Wdech i wydech. Nie, to raczej nie działa. Nie wytrzymałam.

— Jak to nie miałam wyników?! Przecież to ja zdobyłam najważniejszego klienta w historii tej firmy i to ja zrobiłam projekt dla niego! Ostatnie tygodnie były niezwykle ciężkie, biorąc pod uwagę fakt, że walczymy z ogromną konkurencją, a większość klientów przenosi się na firmy zagraniczne. To nie kwestia indywidualna, a cały dział robi wszystko, aby wyjść na prostą w tym trudnym dla nas okresie.

Kierownik niewzruszenie patrzył się na mnie ze stoicką postawą i sprawiał wrażenie bardzo zrelaksowanego, w przeciwieństwie do mnie, która z chęcią by go udusiła tym jego pięknie wyprasowanym, eleganckim krawacikiem od Calvina Kleina. Ani jedna żyłka na jego twarzy się nie poruszyła, nawet wtedy, gdy już całkowicie tracąc nad sobą kontrolę nazwałam go niewyżytym seksualnie palantem, żerującym na pomysłach i osiągnięciach innych. Fakt, mogłam trochę przesadzić, ale z drugiej strony wiedziałam już jak to się skończy i że nie będzie miło i uprzejmie, to też mogłam pozwolić sobie na takie szaleństwo.

— Pani Moniko, rozumiem Pani rozżalenie, ale decyzja została już podjęta — ciągnął dalej, jakby moje krzyki i przekleństwa nie robiły na nim żadnego wrażenia. — Bardzo chciałbym móc zrobić coś w tej sprawie, ale mam związane ręce, a polecenie o pani zwolnieniu otrzymałem odgórnie, w związku z tym naprawdę bardzo mi przykro z tego powodu.

Akurat.

— W imieniu Zarządu Głównego, bardzo dziękuję pani za dotychczasową współpracę oraz oddanie firmie przez te wszystkie lata. Mam nadzieje, że będzie pani sukcesywnie rozwijać swoje zdolności zawodowe w tym segmencie. Życzę powodzenia na dalszej ścieżce rozwoju.

I wyciągnięciem ręki na znak zakończonej współpracy postanowił się ze mną dyplomatycznie pożegnać. Ja jednak odczuwając niesprawiedliwość i pewnego rodzaju oszustwo, nie oznajmiłam gestu, tylko ostatni raz na niego spojrzałam, odwróciłam się i bez słowa wyszłam z gabinetu.

*

Gdy ochłonęłam nieco po burzliwej rozmowie, nagle moje nastawienie z bardzo oburzonej i upokorzonej pracownicy zmieniło się na poczucie wolności i spokoju.

I bardzo dobrze. „Wreszcie stało się to, co chciałam”, — pomyślałam, idąc na piechotę do domu i analizując moją rozmowę z moim — już byłym — kierownikiem. Co prawda po godzinie drogi przypomniałam sobie, że mój dom znajdował się w odległości 8 km od biura. Mimo to szłam dalej i stwierdziłam, że w takim razie będę mieć dużo czasu na przemyślenia.

Niektórym może się to wydawać porażką życiową, ale to jest niesamowite, jak wspaniale może się czuć samotna 29-latka bez męża, własnego mieszkania, a od prawie godziny w dodatku bezrobotna. Ale dobrze mi z tym i najważniejsze, że wreszcie dotarło do mnie to, czego powinnam zorientować się nieco wcześniej. Od ukończenia studiów cały czas myślałam tylko, aby pokazać innym, że jestem najlepsza i mogę wiele osiągnąć. Moje ambicje z minuty na minutę rosły w górę, a ja z tą wrodzoną determinacją chciałam za wszelką cenę im dorównać. Zaraz po obronie pracy dyplomowej, zatrudniłam się w korporacji na stanowisku specjalisty, żeby pokazać wszystkim wokoło, że pracuję w renomowanej firmie i dobrze zarabiam. Jednym słowem mogłam pochwalić się, że nie jestem pospolitym obywatelem, a szanowanym pracownikiem w prestiżowej firmie. Oczywiście z zewnątrz taka praca wydaje się niesamowitym osiągnięciem, a wynagrodzenie zdaniem niektórych może równać się wygranej w totka.

Dopiero teraz widzę jak taka wizja bardzo odbiega od rzeczywistości. Praca zajmowała mi całe życie i nie pozwalała na posiadanie własnego, prywatnego. Codziennie wstawałam rano i szłam do pracy, gdzie zawsze dawałam z siebie 100 %, a po powrocie do domu znowu siadałam do pracy, zajadając zamówioną w Mexican Burger kolację na wynos i tak do późnych godzin nocnych. Ot tak, wyglądał praktycznie każdy mój dzień — schematycznie wszystko ograniczało się do ciężkiej harówy dla tej firmy.

Nic więc dziwnego, że większość moich znajomych już jest po ślubie i ma dzieci, właśnie dlatego, że nie starała się za wszelką cenę sprostać wygórowanej żądzy sukcesu. Może właśnie w tym sęk? Odkąd pamiętam, moi rodzice ciągle wpajali we mnie dążenie do najlepszego, mówiąc mi: „Musisz jak najwięcej w życiu osiągnąć, musisz być kimś, pokazać innym, że jesteś wyjątkowa”. Tak bardzo nie chciałam ich zawieźć, ale co istotne, nie spytałam się siebie samej — czy ja naprawdę tego chcę? Czy to jest naprawdę w życiu najważniejsze?

Wtedy, zaślepiona ambicją, byłam pewna, że tak. Teraz już drugi raz tego błędu nie popełnię. Długa droga jeszcze przede mną, ale w końcu dotrę do celu.

Zanim doczołgałam się do domu, minęło 5 godzin, a mi nogi odpadały i byłam cholernie głodna. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam obiad i oglądałam telewizję w domu o godzinie 14 dnia roboczego. Chyba w czasach studiów. A kiedy ja w ogóle ostatnio włączyłam telewizję? Dobre pytanie, ale nie znałam niestety odpowiedzi. W każdym razie musiało to być bardzo dawno. Stanęłam przed lodówką, starając się wykombinować jakieś danie z resztek, jakie mi pozostały. Cztery jajka, dwa plastry sera i pół bochenka trochę czerstwego chleba — nie za bardzo będzie się można popisać. Oto była kolejna rzecz, na którą nie mogłam sobie pozwolić od tylu lat, nawet porządnych zakupów nie byłam w stanie zrobić, bo czas mi na to nie pozwalał.

No dobra, tylko co teraz? — zapytałam po chwili samą siebie, podjadając paprykowe chipsy.

Przez tak długi czas myślałam tylko o tym, aby rzucić pracę i uwolnić się od tej jaskini piekła, rujnującej całe moje życie, ale nie przemyślałam jednego. Co będę robić teraz? Nie mogę zostać całkowicie bez pracy. Owszem mam oszczędności, to jest ten piękny aspekt pracy w korporacji — zarabia się niemało, ale nie ma się czasu na wydawanie. Ale wkrótce trzeba będzie poszukać czegoś innego…

Nagle rozległ się głośny dźwięk melodii dochodzący z mojej torebki. No i świetnie, ktoś dzwoni… to pewnie moja matka… Jeszcze tego brakowało. Pewnie zaraz zacznie mi głosić kazania. Gdzie ten cholerny telefon? Gdzie jest moja torebka? Może teraz jak zostałam zwolniona z pracy, zrobię tu wreszcie porządek.

Mam!

— Halo, mamo?

— Jaka mama, zwariowałaś? — w telefonie zabrzmiał głos oburzonej Julii. — Jeszcze daleko mi do mamy! Coś Ty taka zdyszana?

— Och, Julio, to Ty. Wybacz, myślałam, że to moja matka. Ciągle do mnie dzwoni. Co tam u Ciebie?

Matko Boska, kiedy ostatnio rozmawiałam z Julią? Gdzie ona teraz była? Od pamiętnego ślubu mojej przyjaciółki nie za często się ze sobą kontaktowałyśmy. Ona była zajęta małżeństwem, a ja męczyłam się w pracy, potem słyszałam tylko, że non stop gdzieś razem z mężem wyjeżdżali za granicę. Z tego, co pamiętam, to mówiła, że byli już w Wenecji, Amsterdamie, Atenach i Paryżu. Swoją podróż poślubną spędzili gdzieś w Indonezji. Nieźle, biorąc pod uwagę, że znają się niewiele ponad rok.

— Lecimy z dziewczynami dzisiaj wieczorem na drinka na miasto, wybierzesz się z nami?

W sumie sama miałam w planie otworzyć butelkę francuskiego wina czerwonego i wyłożyć się na kanapę, oglądając głupie kreskówki na poprawę humoru. Ciekawe, czy to zwykły zbieg okoliczności? Czy Julia może podświadomie wyczuła moją sytuację i wyszła z propozycją? Nie musiałam długo zastanawiać się nad decyzją.

— Jasne! O której się umawiamy i gdzie?

*

— Nie gadaj! Ten pacan tak Ci powiedział? Trzeba było walnąć go po jajach!

Dziewczyny zaczęły się głośno śmiać, ale nikt z pozostałych gości warszawskiego pubu, w którym się zatrzymałyśmy, nie miał nic przeciwko tak nagłymi i głośnymi wyrazami śmiechu.

— No co? Przecież i tak już była zwolniona, to co mogła jeszcze stracić? — spytała Kasia, zdziwiona, że jej wypowiedź wywołała taką reakcje.

— Pensje za poprzedni miesiąc — powiedziała Ala, upijając kolejny łyk Margarity.

— Gadasz głupoty! Nie mogliby jej tego zrobić

Kasia, jak na panią adwokat przystało, broniła zacięcie swoich racji. To śmieszne widzieć i jednocześnie zdać sobie sprawę, że dziewczyny, z którymi teraz siedzę i się śmieję, moje drogie przyjaciółki z liceum, tak bardzo się zmieniły na przestrzeni lat, tak szybko wszystkie dorosły. Ja z pewnością też, choć tego nie jestem w stanie dostrzec z mojej perspektywy. Znamy się z dziewczynami już od dziesięciu lat i nasza paczka zawsze się trzymała razem. Ja, Kasia, Ala, Paulina i Julia stanowiłyśmy jedność, im zawsze mogłam powiedzieć o wszystkim, a one zawsze były dla mnie i mogłam na nie liczyć. I tak to działało dla wszystkich z nas, nieustannie od tylu lat.

— To gdzie Was teraz z Kamilem w świat poniosło? — spytała Julię Kasia, chcąc zmienić ciężki obecnie temat pracy zawodowej.

— Teraz zwiedziliśmy Hiszpanię. Mieliśmy zwiedzić całą jej południową część, w tym Seville, Kordobę i Kadyks, lecz ostatecznie zwiedziliśmy głównie Malagę i Granadę, która mi się najbardziej podobała.

— Czemu akurat Granada? — spytałam.

— A wiesz, nie umiem tego wyjaśnić, naprawdę. To miasto ma coś takiego w sobie, że czułam się tam dobrze, ale co to mogło dokładnie być, to nie wiem. Ogólnie jest tam ślicznie i trzeba to miasto zobaczyć na własne oczy, żeby to zrozumieć.

— A poznałaś jakichś gorących Hiszpanów? — tym razem Paulina wyskoczyła z pytaniem. Może wspomnę, że Paula od pięciu lat ma męża i dziecko w drodze.

— Ha-ha! — zaśmiała się Julia. — Właśnie w tym problem, nie widziałam nikogo, kto by wyglądał niczym Enrique Iglesias. Kamil z tego powodu był zadowolony, a ja szukałam i szukałam — i nic.

— Bo wszyscy przystojniacy wyjechali i mieszkają w Stanach Zjednoczonych — bąknęła Ala.

Wszystkie ponownie wybuchłyśmy śmiechem. Tak to właśnie z nimi jest. Niekończąca się zabawa i dobry humor do rana. Tego mi było trzeba.

*

Następnego ranka wstałam, umyłam się, ubrałam, jeszcze tylko teczki, laptop i torba — i już byłam gotowa do wyjścia. Rutynowe poranne czynności przebiegały schematycznie, jak w zegarku, aż można mnie było sprawdzać co do minuty. Zamknęłam drzwi, zeszłam do garażu, wsiadłam do samochodu i nagle mną wstrząsnęło: gdzie ja się niby wybieram?

Po chwili do mnie dotarła ta smutna prawda, że z automatu chciałam ruszyć do pracy, a przecież nie mam po co tam jechać. Wróciłam więc do mieszkania, przebrałam się w dresy, włączyłam telewizję i się rozpłakałam. Nie mogłam opanować łez przez jakieś dobre 20 minut, aż w końcu ze zmęczenia zasnęłam na kanapie.

Kiedy się ocknęłam, przez chwilę nie wiedziałam, gdzie się znajduję, ale gdy już oprzytomniałam, nie zamierzałam się znowu rozpłakać, choć byłam ku temu bliska. Zamiast tego zupełnie bezmyślnie wgapiałam się w ekran telewizora. Puszczali akurat program o turystyce w Hiszpanii. Piękne plaże, zabytki i ludzie. No fakt, ładnie to wygląda i ludzie wydają się tacy szczęśliwi, jakby nie mieli żadnych zmartwień ani problemów życiowych — farciarze. Po chwili przedstawiono film dokumentalny o hiszpańskiej miejscowości Alicante, skupiając kamerę na pięknej, piaszczystej plaży. Za nią rozpościerało się błękitne, rytmicznie falujące morze, które odbijało od siebie promienie słoneczne. Wszystko wyglądało jak w bajce, łącznie z nieskazitelną czystością miasta i słoneczną pogodą, aż chciało się tam być.

Nagle wpadłam na szalony, aczkolwiek z mojej perspektywy iście genialny pomysł. Wstałam z kanapy. Musiałam długo na niej leżeć, bo wszystkie mięśnie zaczęły mnie boleć. Doszłam do mojej sypialni i włączyłam komputer, po czym weszłam na oficjalną stronę polskich linii lotniczych LOT i bez zmrużenia oka kupiłam bilet na samolot do Madrytu. Wylot 12:25. Dzisiaj. Tylko w jedną stronę, a co mi tam, raz się żyje.

— Hm… jest 8:30. Dobra, mam godzinę na spakowanie się.

Niczym wystrzelona proca, rzuciłam się w wir pakowania. Zupełnie na chybił trafił wrzucałam wszystko, co się da, do dużej walizki. Ubrania, kosmetyki, komputer, telefon — czyli to, co najważniejsze. Nawet nie przemyślałam tego, na jak długo jadę i co mi będzie potrzebne, leciałam całkowicie na żywioł, chyba po raz pierwszy w życiu. Potykając się co rusz o kępki ubrań i pudełka leżące na podłodze, przyrzekłam sobie, że kiedy tu wrócę, obowiązkowo zrobię tu generalny porządek. Chyba że byłoby coś ważniejszego, to wtedy zrobię to jeszcze później.

9:17. Dobra, chyba wszystko, no to jadę na lotnisko.

*

O Boże, co ja robię?!

Gdy siedziałam w poczekalni na lotnisku Chopina w Warszawie, zalała mnie fala wątpliwości i powoli zaczęłam się zastanawiać nad sensem moich działań.

Po cholerę ja jadę do Hiszpanii? Chyba powinnam zadzwonić do rodziców i ich poinformować. Na jak długo pojadę? A jak mi się tam nie spodoba, to szybko wrócę do kraju, pocieszałam samą siebie. Nie wiem czemu ogarnęły mnie wszystkie lęki świata tuż przed wylotem. Przecież klamka już i tak zapadła. Z drugiej strony mogę jeszcze nie wsiąść do samolotu, co w tej chwili staje się bardzo kuszącą opcją.

Na głównym lotnisku w Warszawie jak zawsze panował tłum obecnych ludzi i ogólne zamieszanie. To ciekawe: jak szybkie i nieprzewidywalne może być życie osób, znajdujących się w jednym miejscu, czekających na swój lot do innego świata. Ciągły pośpiech i stres — czy aby na pewno zdążę na samolot, przecież tyle jeszcze do przejścia: odprawa paszportowa, kontrola bagażu, boarding, a w międzyczasie aż szkoda nie zatrzymać się w strefie wolnocłowej i nie kupić czegoś zupełnie nieprzydatnego, ALE jakże istotnego, bo z lotniska. To cudowne uczucie podniecenia i jednoczesnego zagubienia, jakie towarzyszy wszystkim podróżnikom, jest naprawdę warte obserwacji. Z tego powodu sama zapomniałam, że jestem jednym z nich i też mnie to czeka. Ruszyłam więc z miejsca, żeby się odprawić. Jak można się domyślać, zbędne jest szukanie uśmiechów, czy miłych gestów u pracowników obsługi lotniskowej. Nic w tym dziwnego, w końcu duża część z nich pewnie siedzi tu już całą noc i tylko odlicza do końca zmiany, żeby móc walnąć się do łóżka. No cóż, taka specyfika pracy w porcie lotniczym. Odebrałam swój bilet i ruszyłam dalej, reszta już poszła z górki. No prawie.

Prawdziwy cyrk rozpoczął się przy tzw. Hajmanach, czyli inaczej obowiązkowej dla wszystkich kontroli bagażu. Tutaj nie zobaczymy nawet cienia uśmieszku, a wszystko robione jest ze stałym mechanicznym schematem i to podkreślę — wcale nie w delikatny sposób. Faktycznie trochę to wygląda komicznie obserwując zestresowanych ludzi, przechodzących przez bramki i osobiste kontrole obsługi. W tym momencie pojawiają się nagłe pytania i zaczyna się przeszukiwanie w pamięci „Czy ja włożyłam golarkę do walizki?”, „Gdzie położyłam ten dezodorant?”

Ten lęk i strach u każdego z nich powoduje, że momentalnie wszystkie komórki mózgowe przestają działać i w głowie pojawia się absolutna pustka, a niezłomni i budzący niepokój kontrolerzy wcale w tym procesie nie pomagają. Jedna kobieta przeszła przez bramki, mając na sobie cały arsenał metalowej biżuterii, z kolei mężczyzna stojący za nią, zapomniał, że ma w kieszeni portfel z drobnymi. Już nie mówiąc ile nożyczek, pilniczków, golarek, dezodorantów i butelek leżało w koszu za pracownikami kontroli. To wszystko zdobycze wynikające z chaotycznego i nieprzemyślanego pakowania walizek. I znowu, tak mnie rozbawiła cała ta sytuacja, że w pewnym momencie sama zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś podobnego w tym szale pakowania nie włożyłam do mojej torby. Okazuje się, że człowiek jest zupełnie oszołomiony, gdy przechodzi przez ten odcinek lotniska, i nie sposób coś z tym zrobić. Dobra, teraz moja kolej, moja podręczna torba już ruszyła do sprawdzenia, a teraz ja. Boże, żeby tylko nic nie piknęło, jak będę przechodzić — modliłam się przechodząc przez barierki z rentgenem.

Kurde.

— Proszę podejść — ruchem palców nakazał mi barczysty pan zbliżyć się do niego, żeby dokładniej mnie przeszukać. Ale ni stąd ni zowąd przyszła w jego miejsce kobieta i to ona podjęła się oględzin.

— Pasek z metalową klamrą — powiedziała krótko z taką miną, jakby ów pasek mógł być elementem śmierciodajnej broni, a kobieta po raz setny musi zwracać komuś na to uwagę na tak oczywistą oczywistość. Swoją drogą okazałam się równie zagubioną turystką, jak i moi poprzednicy, z których miałam niezły ubaw jeszcze przed chwilą.

Odetchnęłam z ulgą, gdy to wszystko było już za mną i mogłam ruszyć dalej. Sklepiki sprytnie ominęłam, nawet na nie nie patrząc, i od razu skierowałam się do miejsca, w którym zostanie podstawiony mój samolot.

Klasycznie. Lot opóźniony o pół godziny to jeszcze nie problem, ale dwie godziny opóźnienia dłużą się jak cholera. I nie było wyjścia, z nudów trzeba było pochodzić jednak po tych sklepach, żeby zabić jakoś czas. A gdy już szczęśliwie usiadłam na fotelu pasażerskim, gotowa do lotu, obok mnie usiadł pan o monstrualnych rozmiarach, ledwo umieściwszy się na siedzeniu, już nie wspominając o problemie, jaki miał podczas zapinania pasów. Ja to mam jednak szczęście.Dwa miesiące później…

Robi się coraz cieplej. Wreszcie mogłam odłożyć te cztery koce, pod którymi musiałam spać, żeby nie zamarznąć w zimę, i zostawiłam sobie tylko jeden, tak awaryjnie. Margarida ma jakieś ważne zajęcia dzisiaj, a María ma spotkanie w pracy, więc postanowiłam, że tego dnia sama trochę posiedzę nad pracą. Ostatnio bardzo mozolnie mi to idzie, mimo że mam całkiem dobrego klienta, ale projekt wymaga dużo pracy i czasu, a przy takiej pogodzie się po prostu nie chce. Teraz rozumiem czemu ta siesta. Ale zmusiłam się i wstałam, żeby zrobić sobie śniadanie.

Śniadanie to może za dużo powiedziane, bo od jakiegoś miesiąca mój pierwszy posiłek dnia stanowi kupiony za 1 euro hiszpański omlet ziemniaczany zwany tortilla de patatas. Jest pewne prawdopodobieństwo, że mogłam się od tego uzależnić, ale przede wszystkim jest to tanie i nie muszę tego gotować, a śniadanie mam w zasadzie gotowe, tylko włożyć do mikrofali. Ogólnie muszę przyznać, że mój sposób odżywiania jest daleki od ideału. Często zamiast obiadu idę sobie na tapas i to mi zdecydowanie wystarcza. Ostatnio do drinka dostałam smażoną małą ośmiorniczkę o gumiastej konsystencji. Oczywiście często dojadam jakimiś chipsami wieczorem. Tak, wiem, niesamowicie zdrowo. Koniec końców, po 3 miesiącach pobytu w Hiszpanii mogę się pochwalić ciągłym brakiem umiejętności kucharskich oraz dodatkowymi 4 kilogramami do szczęścia.

W lodówce oprócz sporego zapasu tortilli de patatas można było znaleźć równie licznej ilości półtoralitrowych butelek z tinto de verano. Co ciekawe, przecież jest w nim zawarty alkohol (o ile pamiętam, wino to też alkohol), a sprzedawany jest w plastikowych butelkach — niczym oranżada. W ciepłe dni fantastycznie chłodzi, więc często ratujemy się z dziewczynami szklaneczką lub dwiema, a nawet trzema. Sporo tego wypiłyśmy w Kadyksie na karnawale miesiąc temu. Właśnie tam organizowany jest największy i najbardziej popularny karnawał w całej Hiszpanii, na który zjeżdżają się nie tylko Hiszpanie, ale i pobliskie narodowości, a także sporo obcokrajowców ze studenckiej wymiany. Ale bawiłyśmy się tam wyśmienicie, choć wybór strojów był jednym z najdłużej trwających elementów tej wycieczki. Naprawdę, drugi raz już nie dam się namówić na czterogodzinne zakupy. Choć zakupione stroje nie odznaczały się jakimś szczególnym szaleństwem: ja wybrałam strój japonki, María została myszką Minnie, a Margarida zgodnie ze swoim kierunkiem studiów przebrała się za prawniczkę.

Wychodząc z domu, upewniłam się, czy aby na pewno tym razem wzięłam klucze. Hiszpański system zamykania mieszkań nie jest zbytnio skomplikowany, ogranicza się ono bowiem do zwykłego zamknięcia drzwi. Drzwi od strony zewnętrznej nie mają zwykłej klamki, którą można otworzyć, a jedynie metalowy krążek. Żeby móc otworzyć mieszkanie, należy przekręcić kluczyk w zamku i pchnąć do przodu metalowy krążek. Swoją drogą jest to dosyć wygodne i jednocześnie bezpieczne — od razu wiesz, że ewentualni złodzieje nie przedostaną się przez ten system bez udziału klucza, a sam możesz swobodnie wyjść z domu, nie obawiając się, że zapomniałeś zamknąć drzwi na zamek.

Weszłam do windy. Boże, że też musimy mieszkać na 10 piętrze, długa droga do dołu, a windy nie są pierwszej młodości. Stare, mosiężne drzwi koloru zgniłej bieli, otwierają się z hukiem, żeby każdy mieszkaniec był poinformowany, że ona jedzie i nadal działa. Nieraz mam obawy, czy tym razem zdołam dostać się cała i zdrowa na sam dół. Zatrzymała się na szóstym piętrze. No tak, oczywiście, jeszcze będą mi się tu dosiadać. Zła na cały świat, ale nadal przestrzegająca zasad kultury, przywitałam starszą sąsiadkę miłym Hola, buenos días. W odpowiedzi otrzymałam tę samą formułkę z delikatnym uśmiechem. Starsza Pani na szczęście nie miała ochoty rozmawiać, a zdarzało się często, że podczas niekrótkiej podróży do dołu usłyszałam cały życiorys sąsiada. Stało się, dostałyśmy się bez szwanku na parter. Zdążyłam się już nauczyć, że większość Hiszpanów, zamiast „do widzenia” mówi hasta luego („do zobaczenia”) — sądzę, że w nadziei, iż nie warto jest żegnać się na dobre, bo jeszcze kiedyś z pewnością się zobaczą. Tego zwrotu używają nagminnie w każdej sytuacji: w windzie, w sklepie, w restauracji, u fryzjera, a nawet w miejskiej publicznej toalecie. Tak więc pożegnałam się należycie z sąsiadką i pędem ruszyłam do wyjścia, bo nie daj Boże jeszcze mnie coś zatrzyma.

Uwielbiam chodzić po ulicach Granady, zarówno w dzień, jak i w nocy. Naprawdę można się tutaj poczuć bezpiecznie, a wspaniała okolica, ludzie i ogólny charakter tego miasta sprawiają, że aż chce się uśmiechać. Słoneczna pogoda, która codziennie otula Granadę swoimi promieniami, ma zdecydowanie swoje w tym zasługi, choć można jej też mieć dosyć. Czasem aż chce się trochę deszczu, aby oczyścił andaluzyjskie ulice i orzeźwił powietrze. Niestety na południu deszcz pada może łącznie z tydzień w ciągu całego roku, a to i tak nie zawsze. Tylko raz w przeciągu tych trzech miesięcy spadł deszcz. No cóż, deszcz to może za dużo powiedziane, bo ja bym to zredukowała do 5-minutowego lekkiego prysznica w porównaniu z tym co nieraz można zobaczyć w Polsce. A co robią Hiszpanie w czasie deszczu? Uciekają z ulicy i chowają się w domach lub w ogóle z nich nie wychodzą, jakby z tych dziesięciu kropli miała być zaraz powódź. No ale cóż, nie są przyzwyczajeni, to też nie ma czemu się dziwić.

Zaczęła się godzina sjesty, więc teraz wszyscy mieszkańcy Granady przesiadują w domach lub na ulicy. Sporo z nich siedzi w kawiarniach lub restauracjach ze znajomymi albo rodziną, umilając sobie czas przy posiłku. Dla przeciętnej Polki ciężko jest się przestawić na „tryb sjesty”. Pewnie gdybym była normalnym pracownikiem w tym mieście, to może by mi się spodobał ten system 3-godzinnego odpoczynku po pracy w ciągu dnia. Chociaż z drugiej strony perspektywa powrotu do pracy na kolejne cztery godziny po takim relaksie nie wydaje się zbytnio zachęcająca.

Przechodząc przez ulice już poczułam się niczym rodowita Hiszpanka i śmiało przechodziłam przez czerwone światło jak oni, nie dając po sobie poznać, że boję się o swoje życie. Dla bezpieczeństwa mimo wszystko zerknę jeszcze z każdej strony, czy nikt nie jedzie, ale co do barw na sygnalizacji — świetlnej nie poczuwam się do ich przestrzegania. Kurczę, dosyć szybko przyzwyczajam się do ich zwyczajów.

Jest jednak jedno takie miejsce w tym mieście, gdzie nie czuję się komfortowo. Jest nim arabska dzielnica Albaicín, która wyrosła na wzgórzu nad centralną częścią miasta. Tam to bez mapy ani rusz, a z nią jest jeszcze gorzej, bo można się tylko utwierdzić w przekonaniu, że nie powinno się wchodzić w te rejony. Byłyśmy tam z moimi dziewczynami przy okazji imprezy, organizowanej przez znajomych Maríi. Byłam bardzo wdzięczna, że mnie tam jak dziecko za rękę zaprowadzono, w przeciwnym wypadku na sto procent zagubiłabym się w gęstym gąszczu białych domków, ułożonych tak blisko siebie, że nieraz nie sposób jest przejść przez wąskie uliczki między nimi. Dla „ułatwienia” wszystkie domki wyglądają na identyczne, więc nie trzeba mieć talentu, żeby tam się zgubić. Albaicín to istny labirynt, nie do przejścia dla przeciętnego człowieka — ta tajemnica jest dostępna tylko dla mieszkańców dzielnicy. Okolica tworzy dosyć specyficzną atmosferę i jestem pewna, że niejeden turysta odczuwa to samo. Co prawda podobno tylko tam można zjeść prawdziwe tradycyjne tapas i posłuchać najlepszej muzyki flamenco. Cały charakter tego miejsca dopełniają stragany i stoiska ze sprzedawanymi pamiątkami i wszelkimi wyrobami importowanymi z bardzo odległej Tajlandii. Chusty, ubrania, torebki, figurki, lampki — dosłownie wszystko można tam znaleźć. Wokoło unosi się zapach palonych kadzideł oraz innych ciekawych specyfików w postaci skrętów, jakimi raczą się manele niemal w każdym kącie.

Podobno podczas panowania arabskiego obszar ten był zamieszkiwany przez najbiedniejszą ludność Granady i niewiele od tego czasu się zmieniło. Mimo iż dzielnica jest częścią miasta, to jednak bardzo różni się od jego centrum, stanowiąc jednocześnie odrębny świat, który wypracował sobie swój własny niecodzienny klimat. Tutaj życie płynie wolniej (tzn. jeszcze wolniej, biorąc pod uwagę standardy hiszpańskie) i zdecydowanie bardziej beztrosko, a ludzie poświęcają się swoim prozaicznym pracom, takim jak malowanie, granie na instrumentach czy śpiewanie. Tak właśnie tam jest i to jest w tym miejscu wyjątkowe.

Udałam się do kawiarni, gdzie podają specjalne hiszpańskie łakocie, które idą za mną już od kilku dni. Churrería Alhambra jest jedną z najpopularniejszych kawiarni, gdzie podają pyszne churros con chocolate. Jest to niebo w gębie, które moim zdaniem każdy na tej planecie powinien skosztować, a potem spróbować jeszcze raz. Są to bowiem smażone słodkie pączki w kształcie długich pałek, które zwykle macza się w gorącej czekoladzie lub kawie. Bomba kaloryczna w czystej postaci potrafi zdobyć panowanie nad ludzkim umysłem, prowokując go do maniakalnego jej spożywania. Tak to się stało w moim przypadku, do momentu, aż zobaczyłam, że moja waga krzyczała do mnie, że już dosyć. Teraz pozwalam sobie na te słodkości tylko od czasu do czasu. Usiadłam przy stoliku na zewnątrz kawiarni i czekałam na mój specjał. Po sytym deserze wyciągnęłam komputer i zaczęłam intensywnie pracować nad moim projektem. Nawet nie zauważyłam — minęło 5 godzin i słońce zaczynało powoli zachodzić. Bezchmurna pogoda sprawia, że zachody są tu piękne. Słońce bardzo powoli opada za horyzont, kreując przy tym wszystkie odcienie żółci i czerwieni, by ostatecznie zniknąć na całą noc. Przepiękne zjawisko, którego można doświadczyć w zasadzie codziennie, bardzo cieszy oczy i poprawia humor.

Czas wracać do domu, choć Granada jest piękna również w nocy, dzisiaj już baterie mi się wyczerpały na dalsze spacery. W drodze powrotnej przechodząc obok niezliczonych barów, pubów i innych knajpek wszędzie można było dostrzec włączone telewizory z meczem w tle. Niespodziewanie przywołałam wspomnieniami taksówkarza — miłośnika futbolu. Ludzi było od groma, co nie dziwne, gdyż rywalizacja piłkarska toczyła się pomiędzy dwoma największymi klubami, a zarazem odwiecznymi przeciwnikami — Real Madryt i FC Barcelona. Choć Granada ma swój klub sportowy, któremu jest wierna, jednak nie jest on na tyle znany i uznawany, jak te dwa wymienione, a Andaluzyjczycy zdecydowanie wolą kibicować Realowi niż katalońskiemu klubowi.

Niechęć wobec Katalonii najbardziej widoczna jest w Madrycie, pod każdym względem. Katalonia wyrobiła swoją własną tożsamość, własny język, własne tradycje i odrębną politykę. Mieszkańcy zachodnio-północnej prowincji nigdy nie legitymują się jako Hiszpanie — tylko jako Katalończycy. Region od wielu lat stara się odłączyć od reszty kraju i uzyskać suwerenność. Ponieważ Madryt — jak to stolica — dąży do scentralizowania władzy, nie wyobraża sobie tego, by tak łatwo oddać najbogatszą prowincję kraju walkowerem. Stąd dwa największe miasta w Hiszpanii rywalizują między sobą w każdej kwestii od politycznej aż po sportową, a każdy taki mecz wywołuje wiele skrajnych emocji, gdzie często dochodzi nawet do skandali. Jedna z koleżanek Maríi z pracy podczas wspólnego wyjścia na tapas opowiedziała nam, że w trakcie rocznicowego wyjazdu ze swoim mężem do Barcelony, oburzona, nie mogła się dogadać z kelnerem w restauracji po hiszpańsku we własnym kraju, bo ów człowiek nie potrafił mówić w języku kastylijskim (español), a tylko po katalońsku. W sumie doskonale ją rozumiałam, bo też byłabym zniesmaczona, gdybym nawet na Śląsku, pomimo tego ich dziwnego dialektu, nie mogła się z nimi dogadać czy czegoś zamówić w restauracji.

Po powrocie do domu, gdzie dochodziła powoli północ, nie zdziwiło mnie to, że María dopiero teraz jadła kolację. To dosyć normalne u niej, i jak się okazuje dla wszystkich Hiszpanów, którzy nie zjedzą kolacji wcześniej niż o dziewiątej wieczorem. W związku z tym przeważnie mogę liczyć na wieczorne zapachy smażonego mięsa bądź ryby. Hm, pycha! Ale biorąc pod uwagę fakt, że Hiszpanie nie jedzą śniadań, a jedynie ograniczają się do porannej kawy w kawiarni, zajadając się słodkimi ciasteczkami i słodkimi bułeczkami to jakoś muszą uzupełnić te zapasy. A czym oni będą się przejmować. Przecież żyje się tylko raz, prawda?

*

Zbliżają się święta Wielkanocne. To będą moje pierwsze święta spędzone bez rodziny i z daleka od mojego kraju. Ciekawe, jak tutaj będzie to wyglądać. Z tego, co mówili mi znajomi Hiszpanie, to właśnie nie Boże Narodzenie, a Pascua (Wielkanoc) jest najważniejszym dla nich świętem ze wszystkich innych i bardzo poważnie traktują jej celebrację. No cóż, przekonamy się o tym na własnej skórze.

Dziś jest niedziela, więc dzień wolny od wszystkiego. Nie ma szkoły, pracy, nawet zakupów, bo przecież wszystko pozamykane na cztery spusty. Więc moje wiecznie entuzjastyczne współlokatorki zaproponowały wyjście do kina.

— To co, chcesz iść z nami do kina?

Czy chcę iść do kina? Prawdę mówiąc mam trochę pracy do nadrobienia, ale ze względu na brak ostatnio angażowania się w spontaniczne wypady na miasto ze znajomymi, postanowiłam dzisiaj się przełamać.

— No…. — niechętnie potwierdziłam, przytakując głową.

Wpatrzone we mnie dziewczyny nie kryły swojego zdziwienia i od razu zapytały :

— Jak to? Czemu nie chcesz iść?

Zdezorientowana zaczęłam się zastanawiać, czy ja coś nie przekręciłam, aczkolwiek byłam prawie pewna, że wyraziłam zgodę. Po chwili zrozumiałam, o co chodzi. W języku hiszpańskim no oznacza „nie”, więc dziewczyny założyły, że nie chcę iść do kina i przez kolejne pół godziny starałam się wyjaśnić moim iberyjskim koleżankom znaczenie słowa „no” po polsku. Usatysfakcjonowane z takiego obrotu spraw, zaczęłyśmy się przygotowywać do wyjścia.

— A na co idziemy? — spytałam tak z ciekawości.

— Wybierzemy na miejscu. Idziemy na żywioł — Margarida wydawałaby się skakać z radości. Chyba w natłoku zajęć na uczelni właśnie tego potrzebowała. Dziewczyna jest pilną studentką i ciężko się uczy na zajęcia, egzaminy i zaliczenia, przesiadując długie godziny, zamknięta w pokoju i wkuwająca z książek i notatek. Wprawdzie portugalski jest podobnym językiem, to mimo wszystko musi się uczyć więcej i ciężej niż jej hiszpańscy rówieśnicy na studiach. A tam nie ma taryfy ulgowej dla obcokrajowców, wskutek tego są traktowani jak normalni studenci.

Granada nie cieszy się sławą dużego miasta, ale oferuje około dziesięciu kin, co jest dosyć sporą liczbą jak na małomiasteczkowe standardy. My powędrowałyśmy do kina Megarama Granada — Cinema 2000, znajdującego się w centrum handlowym Neptuno, w dosyć dużej odległości od centrum miasta. Jednak to nie stanowiło problemu, żebyśmy na piechotę się tam udały.

Podczas spaceru granadyjskimi ulicami można doświadczyć wielu atrakcji. Trzeba uważać, istnieje bowiem ogromne ryzyko, że nasze ubrania mogą zostać niemiłosiernie przypalone. W Hiszpanii mają oryginalny zwyczaj palenia papierosów. Kopcą praktycznie wszyscy i wszędzie, gestykulując przy tym rękoma bardzo ekstrawersyjnie. Nie stanowiłoby to żadnego problemu, gdyby choć trochę zwracali uwagę na przechodniów czy też ogólnie ludzi przebywających dookoła. Trzy razy uratowałam się przed podpaleniem moich spodni od dymiącego tytoniem papierosa. Na dodatek okazuje się, że wszyscy Hiszpanie są bardzo ekspresyjni i ukazują swoje podekscytowanie, zawzięcie machając rękami i wszystkim innym czym się da, jednocześnie trzymając tego tlącego się peta. Fantastyczny naród.

Kino jak każde inne na świecie, tylko w innym języku. W kasie młody Hiszpan — zapewne student dorabiający sobie na imprezy — cierpliwie wysłuchał naszej dyskusji odnośnie do wyboru filmu, aż zdecydowałyśmy się na film amerykańskiej produkcji. Trochę sensacji nie zaszkodzi. Cena biletu 5 euro — nawet taniej niż w Polsce. Wszyscy obecni w kinie na potęgę kupowali sobie palomitas,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: