-
nowość
-
promocja
Taliesin - ebook
Taliesin - ebook
Każdy świat musi się kiedyś skończyć.
Dotychczas spokojne życie mieszkańców Atlantis zaburzają coraz częstsze trzęsienia ziemi, walki i konflikty. Charis, córka króla Awallacha, dostrzega w tym znaki powoli spełniającej się przepowiedni o zbliżającej się zagładzie. Mieszkańcy są jednak sceptyczni, dopóki ich świat dosłownie nie runął im przed oczami.
Do nowego lądu docierają tylko trzy ocalałe okręty. Czy ich pasażerowie znajdą dla siebie miejsce w świecie, w którym celtyccy wodzowie również walczą o przetrwanie?
Upłynęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam tę książkę. Zabrała mnie w podróż w świat snów i legend, nauczyła mnie marzyć o Atlantydzie i Okrągłym Stole, na trwale zaszczepiła mi sentyment do brytyjskiej mistyki. Cieszę się, że Taliesin powraca, by i Wam mieszać w głowach, drodzy czytelnicy.
Marcin Mortka
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8203-444-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze względu na chęć zachowania spójności nazewnictwa, co w moim odczuciu jest korzystne dla większego realizmu przedstawionego świata, zdecydowałem się na nieprzekładanie na język polski utartych nazw elementów z historii i synkretycznej mitologii Atlantydy, zachowującej w dziele Lawheada jedynie ograniczony kontakt z innymi kulturami. Z tego też powodu mieszkańcy Atlantydy — choć żyją w czasach, w których inne kraje nazywałyby ją już właśnie „Atlantydą” — sami wciąż mówią o niej „Atlantis”. Podobnie nazwy miejsc oraz imiona bogów wyznawanych na tej wyspie zachowują oryginalną pisownię, nawet gdy są skontaminowanymi postaciami ze znanych nam mitów.
Z tego samego względu nazwy grup etnicznych i plemion spoza Wału Hadriana oraz terenów poza miejscem akcji zachowują nazwy oparte na łacińskiej wymowie, gdyż odnoszą się do atakujących tereny we władaniu Cesarstwa Rzymskiego.
Wątki chrześcijańskie opisuję z wykorzystaniem mieszaniny archaicznej polszczyzny i sposobu, w jaki mówią o nich mieszkańcy Cymry, dlatego Jezus Chrystus najczęściej nazywany jest „Jesu” lub „Chryst”. Wspominane tu i ówdzie imiona biblijnych postaci zachowują pisownię wywodzącą się z zasad ich rdzennego języka, lecz zostają dla wygody odmieniane zgodnie z polskimi regułami gramatycznymi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiPRZEWODNIK PO WYMOWIE NAZW WŁASNYCH
Choć wiele dawnych brytyjskich nazw własnych może jawić się nowoczesnemu Czytelnikowi jako osobliwe, nie są wcale tak trudne w wymowie, jak kazałoby sądzić pierwsze wrażenie. Wystarczy niewielki wysiłek i lektura niniejszego przewodnika, by pomóc każdemu cieszyć się pięknym brzmieniem pradawnych słów.
SAMOGŁOSKI — na angielską modłę, lecz z paroma wyjątkami przy połączeniach z:
c: jak twarde angielskie c, a więc czytane jak k
ch: gardłowe, ale nie dźwięczne, jak twarde angielskie ch, a więc czytane jak kh
dd: jak dźwięczne angielskie th, a więc czytane jak d (nie jak f)
f: jak angielskie v, a więc czytane jak w
ff: jak angielskie f, a więc czytane jak f
g: twarde, zawsze czytane jak g (a więc nie należy kopiować angielskiej wymowy dż)
d: jak twarde angielskie g, a więc czytane jak g (nie jak dż)
ll: czytane na walijską modłę, a więc jak tl lub hl
r: lekkie i śpiewne
rh: czytane jak hr, z naciskiem na h
s: czytane zawsze lekko przeciągle, jak w słowie historia, nie syk
th: jak bezdźwięczne angielskie th, a więc czytane jak f (nie jak d)
SAMOGŁOSKI — na angielską modłę, ale wybrzmiewające krótko i lekko:
a: zwyczajowo
e: zwyczajowo, lecz w długich słowach jak ej
i: zwyczajowo, lecz w długich słowach jak j
o: zwyczajowo
u: jak i
y: najczęściej jak i, mniej często jak a, w rzadkich przypadkach jak e
Między i, u oraz y najczęściej trudno doszukać się większej różnicy, dla początkującego brzmią właściwie identycznie.
PÓŁSAMOGŁOSKI — w: jeśli nie znajduje się przed samogłoską, samo funkcjonuje jak samogłoska — podwójne, a więc lekko rozciągnięte u. Gdy znajduje się przed samogłoską, funkcjonuje podobnie do polskiego ł.
AKCENT — zazwyczaj pada na przedostatnią sylabę.
DYFTONGI (DWUGŁOSY) — każda samogłoska wymawiana jest indywidualnie, np. Taliesin = Talliessin.
CECHY ATLANTYJSKIE — ch: wymawiane jest jak k, a więc Charis = Kariss.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiDziesięć pierścieni, dziewięć torkwesów
co dawnych wodzów zdobiły;
Osiem cnót godnych i siedem grzechów
dusze się w nich zatraciły;
Sześć to jest suma ziemi i nieba:
śmiałości świat i bezsiły;
Pięć pod żaglami uszło okrętów
Z Atlantis morskiej mogiły;
Czterech Zachodu królów przetrwało
trzy się królestwa zrodziły;
Dwoje w Llyonesse ziemiach pospołu
miłość z trwogą połączyły;
Świat jeden jest i Bóg jest jeden,
i nań jeden Druid przybyły.
S.R. L., Oksford, 1987
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 1
Nie będę już łkać za tymi, których straciliśmy i którzy śpią teraz w swych wodnych mogiłach. Nie mam już więcej łez do wylania za mą młodością spędzoną w świątyni cętkowanego wołu. Życie we mnie jest silne i nie zamierzam pogrążać się w rozpaczy za tym, co mogło się wydarzyć. Przypadła mi inna ścieżka i muszę nią podążać, dokądkolwiek by mnie nie powiodła.
Lecz spoglądam ze swego okna na złocące się poniżej pola dojrzewające, by wkrótce paść pod kosą. Widzę, jak falują — niby złociste morze — a w szeleście suchych liści raz jeszcze słyszę głosy mego ludu nawołującego mnie z otchłani czasu. Zamykam oczy i dostrzegam ich takich, jacy się zachowali w mych najwcześniejszych wspomnieniach. Stoją przede mną, a ja raz jeszcze wkraczam w ów radosny czas, gdy byliśmy jeszcze młodzi, a kataklizm nie zdążył jeszcze na nas runąć — do czasów przed przybyciem Throma, z ust którego popłynęło ponure proroctwo.
Były to czasy pokoju w Atlantis. Bogowie byli zadowoleni, a ludziom wiodło się pomyślnie. My, dzieci, bawiłyśmy się pod złocistym dyskiem Bela, a nasze kończyny były krzepkie i zdrowo opalone. Śpiewaliśmy pieśni dla nadobnej, wiecznie zmiennej Cybel, prosząc, by przyniosła nam radosne sny. Przeżywaliśmy swe dni w krainie dostatniej we wszelkie wygody i sądziliśmy, że tak już pozostanie na zawsze.
Głosy tych, co odeszli, przemawiają. Mówią: „Opowiedz naszą historię. Godna jest bowiem zapamiętania”.
Tak więc sięgam po pióro i zaczynam ją spisywać. Być może czynność ta odciągnie mą uwagę od miesięcy spędzonych w zamknięciu. Być może moje słowa sprawią, że zaznam choć odrobiny spokoju, którego nie było mi dane wcześniej doświadczyć.
Tak czy inaczej niewiele innych rzeczy byłoby dla mnie do zrobienia — jestem uwięziona, a dom ten jest moją celą. Dlatego piszę. Dla siebie, dla tych, którzy nadejdą po mnie, i dla głosów, które wciąż błagają o to, by nie zostały zapomniane.
Pałac królewski powszechnie nazywano Wyspą Jabłek, a stało się tak za sprawą sadów, które pokrywały zbocza między podniosłą budowlą a miastem poniżej. I zaiste, w czasach świetności, pałac króla Avallacha zdawał się wyspą unoszącą się nad ziemią na obłokach z różu i bieli. W sadach było pod dostatkiem złocistych jabłek słodszych od miodu z wysoko położonych łąk. Jabłonie osłaniały też szeroką aleję ciągnącą się przez środek Kellios, aż ku morzu.
Na wysokim tarasie zwróconym w stronę wielkiej wody Charis wsparła się o kolumnę, kierując wzrok ponad miastem, patrząc na migotanie słonecznego blasku w młotkowanej blasze ze złocistoczerwonego oryszalku i słuchając tęsknego łkania eolskiej harfy w podmuchach wiatru. Senna i lekko upojona silną wonią kwiecia jabłoni ziewnęła i skierowała swą ospałą uwagę ku błękitnemu półksiężycowi ciepłej zatoki.
Trzy okręty z zielonymi żaglami wydętymi przez lekki wiatr powoli wtaczały się do kellijskiej zatoki, zostawiając na wodzie kilwatery migoczące niby diamenty. Obserwowała, jak zwalniają, jak ich żagle wiotczeją, a kadłuby suną ku nabrzeżu. Krzepkie łodzie pod komendą kapitana portu już płynęły ku okrętom, by przejąć liny cumownicze i poprowadzić większe jednostki ku miejscu, gdzie miały spocząć.
Kellios było ruchliwym miastem, choć wcale nie tak wielkim. Ustępowało rozmiarami Ys, miastu świątyń i stoczni u ujścia Coranu, a także Gaeronowi w Hesperze, miastu targowemu. Ale to właśnie Kellios los pobłogosławił głęboką zatoką, więc to tu przybywali kupcy z całego królestwa, by zaopatrzyć się w zapasy na dłuższe podróże na południe i wschód przez rozległy przestwór wód, który ludzie morza zwyczajowo opisywali w rodzaju żeńskim i nazywali Oceanus.
Rydwany i wozy, te drugie wyładowane owocami pól leżących wokół miasta lub dobrami z innych królestw, przemierzały ulice i aleje od wczesnego poranka aż do zmierzchu. Stragany otaczało echo wszelkich odgłosów towarzyszących kwitnącemu handlowi: oceniano wartość, ustalano ceny, dobijano targu.
Na kopcu świątynnym w samym centrum miasta wznosił się święty gmach — miniaturowa replika Góry Atlas, domostwa bogów. Dym o słodkiej woni wznosił się nieustannie znad licznych ołtarzy, na których niestrudzeni Magowie składali dniem i nocą kolejne cenne ofiary. Z obory pod świątynią słychać zaś było niski ryk uświęconych byków niosących ku bogu głos tak, jak pewnego dnia poniosą tam ostateczny dar ze swej krwi i ciała.
Obok świątyni stała arena: wielka, owalna budowla połączona z oborami podziemnym tunelem. Już za kilka godzin pierwszy z byków zostanie powiedziony owym przejściem i wprowadzony do zagłębienia, gdzie rozegra się uświęcony taniec. Jak dotąd jednak arena stała pusta i nie rozbrzmiewał w niej żaden odgłos.
Charis westchnęła i odwróciła się, by przy wtórze cichego odgłosu obutych w sandały stóp kroczących po wypolerowanym kamieniu wejść do chłodnego, ocienionego korytarza. Wspięła się po szerokich schodach znajdujących się na jego końcu i przeszła do ogrodu na dachu.
Lekki wiaterek podnosił szerokie, pierzaste liście smukłych palm wypełniających tę przestrzeń, ciągnących się w szeregach lśniących donic z oryszalku. Niebieskie papugi szczebiotały i skrzeczały wśród gęsto rosnących daktyli, a kwezale iskały swoje lśniące upierzenie, siedząc w winoroślach okalających zdobne kolumny. W pobliskim cieniu, złożywszy głowy na łapach, spały dwa lamparty. Gdy Charis przechodziła obok, jeden z nich leniwie uniósł powieki i spojrzał złocistymi ślepiami, po czym ponownie zmrużył oczy i obrócił się brzuchem do góry. Pośrodku ogrodu tryskała fontanna otoczona schodkowymi kamiennymi filarami, w których wyryto słoneczne symbole i inwokacje.
Na powierzchni chłodnej, przejrzystej wody unosiły się świeże kwiaty i cytrusy, a także dostojne czarne łabędzie, których szyje wygięte były w pełne gracji łuki. Charis podeszła do najbliższej amfory, by nabrać mączki. Przysiadła na brzegu fontanny i rozrzuciła garść pokarmu. Ptaki natychmiast podpłynęły, by się posilić. Przepychały się, a ich wysmukłe szyje poruszały się jak atakujące węże.
Kiedy zaczęły uderzać się wzajemnie skrzydłami i syczeć na siebie, zganiła je za niezbyt dworne zachowanie. Rzuciła im resztę mączki i opłukała dłonie. Woda była nęcąca, Charis rozważała przez moment, czy nie zdjąć plisowanej spódnicy i nie popływać, ale zadowoliła się zanurzeniem stóp i przykładaniem wilgotnych dłoni do policzków.
Sięgnęła po pływającą w wodzie mandarynkę i zaczęła ją obierać ze skórki. Uniosła do ust pierwszy kawałek złocistego owocu i zmrużyła oczy, czując na języku szczypiący, słodko-kwaśny sok. Dni były długie i tak niewiele różniły się od siebie. Dziś przynajmniej mogła wyczekiwać tańca byków oraz mającej nastąpić po zmierzchu ofiary.
Takie odstępstwa od rutyny były tym, co wnosiło do jej życia choć na chwilę odrobinę ekscytacji. Bez nich, jak się obawiała, popadłaby w obłęd w obliczu nieustępliwej jednostajności pałacowego żywota. Od czasu do czasu snuła fantazje o ucieczce, o ukryciu swej tożsamości i podróżowaniu między wzgórzami, o przyjrzeniu się życiu rodzin zwykłych ludzi trudzących się wypasem zwierząt. Może zdołałaby nawet wsiąść na pokład łodzi i opłynąć wybrzeża wysp, odwiedzając niewielkie wioski skąpane w słońcu i ucząc się rytmu mórz.
Niestety wprowadzenie w życie którejś z tych wizji oznaczałoby przejęcie inicjatywy, a jedyną rzeczą, która rzucała na nią cień jeszcze większy od nudy, były niemoc i bezruch, zaciskające się na niej niby potężna pięść. Niemożność odmienienia życia w najmniejszym choćby stopniu była ciężarem. Odbierała ona możliwość podjęcia choćby próby odwrócenia losu.
Westchnęła raz jeszcze i wróciła ku korytarzowi. Zatrzymując się na moment w cieniu krzewu, zerwała pojedynczy kwiat i zaczęła skubać jego płatki, które wirując, opadały ku posadzce niczym upływające w niemocy dni.
Gdy weszła w końcu do podłużnej galerii łączącej wielką salę z królewskimi pokojami, ujrzała przed sobą wysoką, pełną godności postać.
— Annubi! — zawołała, ciskając precz to, co zostało z kwiatu. — Annubi, zaczekaj!
Mężczyzna odwrócił się sztywno i omiótł ją spojrzeniem. Jego poważne oblicze wykrzywiło się w lekkim marsie. Annubi był królewskim wróżem i doradcą — służył Avallachowi, tak jak wcześniej służył jego ojcu, a także ojcu jego ojca. Był także przyjacielem i powiernikiem Charis tak długo, jak sięgała pamięcią. Annubi jako jedyny ze sług ojca zawsze znajdował czas dla dziewczynki i jej ciekawskiej natury.
W niejedno gorące i senne popołudnie, w czasie którego dysk Bela ogrzewał krainę, a wszyscy kryli się w cieniu, by znaleźć chłodne miejsce na drzemkę, mała Charis przywoływała Annubiego z jego dusznej izdebki i namawiała go na przechadzkę w błękitnych cieniach portyku z kolumnami. Tam wróż opowiadał jej historie od dawna zmarłych królów i wtajemniczał ją w arkana sztuki wróżenia. „Przydatna to zdolność dla księżniczki”, zwykł mawiać, „gdy praktykowana, rzecz jasna, dyskretnie”.
Ale dziewczynka podrosła, a jej ciekawość wyparowała. A może raczej zapadła w głęboki sen gdzieś w głębinach jej duszy.
— Ach, Charis — powiedział, natychmiast usuwając ze swojego oblicza posępną minę. — To ty.
— Nie ma potrzeby się tak srożyć — powiedziała, doganiając go. — Nie odciągnę cię na zbyt długo od twych jakże ważnych obowiązków. Chciałam jedynie zapytać, kto przybył.
Pochwyciła jego dłoń w typowy dla ich przechadzek sposób i ruszyli wzdłuż galerii.
— Czyżby coś wyrwało cię z letargu?
— Sarkazm to cecha, która nie przystoi nikomu na królewskim dworze.
Przyjęła posępną minę na wzór mężczyzny. Na ogół sprawiało to, że wybuchał śmiechem. Dziś jednak Annubi warknął, strosząc swoje imponujące brwi:
— Czyżbyś raz jeszcze korzystała z kamienia bez mojego nadzoru?
Roześmiała się lekko.
— Niepotrzebny mi żaden śmieszny kamień, by ujrzeć rzeczy, które zobaczyć mogę na własne oczy. Przecież do zatoki zawinęły statki. A sam pałac podobny jest do grobowca, tak bardzo tu cicho.
Kąciki ust Annubiego uniosły się leciutko.
— A więc przynajmniej udało ci się opanować pierwszą zasadę: trzecie oko nigdy nie zastąpi przenikliwej pary oczu zwykłych.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała, gdy ruszyli dalej. — Że jasnowidzenie nie ukazałoby mi już niczego więcej?
— Nie, moje dziecko — odparł wróż, kręcąc powoli głową. — Twierdzę jedynie, że opanowywanie jasnowidzenia jest próżnym przedsięwzięciem, gdy nie korzysta się z widzenia zwykłego.
— Kiedy ja myślałam, że Lia Fail potrafi dostrzec wszystko!
Annubi zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę.
— Nie wszystko, Charis. Tak naprawdę, wręcz bardzo niewiele. — Ostrzegawczo uniósł palec. — Jeśli zapragniesz kiedykolwiek porządnie opanować sztukę wróżenia, nigdy nie możesz liczyć na to, że kamień odsłoni przed tobą cokolwiek, co możesz ujrzeć na własne oczy — urwał na moment i pokręcił głową. — Tylko dlaczego w ogóle mówię ci o tym wszystkim? Wszak tak naprawdę cię to nie interesuje.
— Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Statki należą do twojego wuja. I uprzedzając twoje następne pytanie: „dlaczego przybyły?”, cóż… Czyżbyś nie potrafiła tego odgadnąć?
— Przybył Belyn?
— Tego nie powiedziałem.
— W ogóle nie jesteś dostatecznie rozmowny, moim zdaniem.
— Pomyśl! Jaki trwa rok?
— Jaki rok? — powtórzyła w zdumieniu. — Rok Wołu.
— Ale który rok?
— Ależ osiem tysięcy pięćset pięćdziesiąty szósty od powstania świata.
— Ech! — Wróż wykrzywił oblicze w grymasie. — Zostaw mnie w spokoju.
— Oj, Annubi! — Charis pociągnęła go lekko za rękaw szaty. — Powiedz mi! Nie znam odpowiedzi, której ode mnie oczekujesz.
— Trwa siódmy rok…
— Rok rady!
— Rok rady, zaiste, a do tego siódmej rady.
Waga tych słów jak dotąd umykała dziewczynie, wbiła więc bezradne spojrzenie we wróża.
— Och, ciśnij się już precz w morze i skończ z tą farsą! — syknął.
— Siódma siódemka… — W końcu do niej dotarło. — A więc Wielka Rada! — wydusiła z siebie.
— A jakże, Wielka Rada. Jakże przenikliwie z twej strony, droga księżniczko — zadrwił.
— Lecz dlaczego mój wuj miałby przybyć z powodu Wielkiej Rady? — zastanawiała się Charis.
Annubi wzruszył swoimi wątłymi ramionami.
— Pewne rzeczy, jak mniemam, lepiej wpierw rozważać prywatnie, a dopiero potem rozgłaszać na cztery wiatry. Belyn i Avallach są sobie bliscy… tak bliscy, jak tylko może być dwóch braci będących królami. Ale że są monarchami, to któż jest w stanie pojąć w pełni monarsze serce?
— Czyżby między naszym ludem a ludem Belyna były jakieś niesnaski?
— Powiedziałem ci wszystko, co wiem.
— Nigdy nie podzieliłeś się z nikim choćby i ziarenkiem ze swego rozległego spichlerza wiedzy!
Wróż uśmiechnął się przebiegle.
— Odrobina niepewności sprawia, że wszyscy pozostają czujni.
Zatrzymali się u wejścia do wielkiej sali. Dwóch pałacowych woźnych stało przed potężnymi drzwiami z polerowanego cedru. Gdy Annubi się zbliżył, jeden z mężczyzn wyprężył się i pociągnął za pleciony sznur, a podwoje bezgłośnie stanęły otworem. Wróż odwrócił się do dziewczyny i rzekł:
— Dość nauk o sztuce panowania. Wracaj do swoich marzeń, Charis.
Wszedł do wielkiej sali. Drzwi się zamknęły. Dziewczynie nie pozostało zaś nic innego, jak tylko dumać nad tym, co też może rozgrywać się po ich drugiej stronie.
Przez parę chwil wpatrywała się w drewniane skrzydła, po czym odeszła.
— Annubi ma mnie za dziecko — wymamrotała pod nosem. — Tak samo jak wszyscy inni. Nikt nie traktuje mnie poważnie. Nikt też o niczym mi nie mówi. Ale, ale! Już ja znam sposób, by się czegoś dowiedzieć. — Odwróciła się i wbiła spojrzenie w zamknięte odrzwia, dostrzegając wyzwanie dla swojej przedsiębiorczości. — Tylko czy powinnam? — zastanawiała się.
Nim dotarła do końca korytarza, znała już odpowiedź na własne pytanie.
Przemykając niby gibki cień przez spowitą w mroku plątaninę dolnych korytarzy i pomieszczeń, Charis dotarła w końcu do wąskich czerwonych drzwi. Bez wahania położyła na nich dłonie i pchnęła. Pomieszczenie po drugiej stronie rozświetlała pojedyncza lampa wisząca na łańcuchu przy drzwiach. Z wyćwiczoną wprawą dobyła z wiklinowego kosza cienką świecę z pszczelego wosku, odpaliła ją od migoczącej lampy, a następnie ruszyła ku okrągłemu stołowi ulokowanemu pośrodku pomieszczenia.
Na tym stole, spoczywając na podstawce z grawerowanego złota, znajdował się Lia Fail, wykonany z mglistego kryształu kamień kształtu i rozmiarów strusiego jaja. Charis umieściła swoje źródło światła w świeczniku i wyciągnęła dłonie ku kamieniowi, wpatrując się w jego przepastną głębię. Żyłki w krysztale pozostawały ciemne, przypominając granatowy dym, i nabrzmiałe jak muliste wody Coranu. Był to, jak lubił mawiać Annubi, dym możliwości i płodnej, gęstej sposobności.
Dziewczyna zebrała myśli, jak ją uczono, zamknęła oczy i wyrecytowała inkantację jasnowidzenia — najpierw jeden raz, a potem po raz kolejny i jeszcze jeden. Czuła, jak kamień pod jej palcami stopniowo robi się coraz cieplejszy. Otworzyła oczy, by ujrzeć, jak dymne żyły stały się cienkimi, przejrzystymi strużkami zdającymi się pląsać i wić, niczym nadmorska mgiełka blednąca w obliczu wschodu słońca.
— Widzący kamieniu — zwróciła się do kryształu. — Pragnę dostąpić wiedzy o tym, co nastąpi. Duch mój pozostaje niespokojny. Ukaż mi coś… — urwała, szukając odpowiednich słów. — Tak, ukaż mi coś związanego z podróżą.
Pamiętała nakaz Annubiego: zwracając się do kamienia jasnowidzenia, należało zawsze zachować pewną dyskretną nieprecyzyjność. „Wróż przybywa do kamienia, by pozyskać instrukcje, nie zaś je wygłaszać”, powtarzał często. „Dlatego też, z uwagi na szacunek dla służek samego losu, należy zawsze wygłaszać prośbę w sposób bardzo ogólnikowy. Pomyśl! Czymże jest sposobność, jeśli nie możliwością, która przybrała namacalną formę? Czy okazałabyś wzgardę wobec bukietu, skoro pragniesz jednego tylko kwiatu? Zawsze lepiej jest pozwolić kamieniowi wykazać się szczodrością”.
Smugi mgły wewnątrz kryształowego jaja wirowały, splatając się w niemożliwe do opisania wzory. Charis przypatrywała się cieniom, a jej brwi zbliżyły się do siebie w koncentracji. Raptem przed jej oczami pojawiły się kształty: pochód koni i ludzi przemieszczających się długą aleją otoczoną drzewami. Królewska procesja, zdaje się, skoro na przodzie znajdowały się trzy rydwany, każdy ciągnięty przez parę dobranych karych koni. Wszystkie stworzenia miały osadzone na głowach czarne pióropusze.
Phi! — pomyślała Charis. — Jakaś próżna parada. Zupełnie nie to miałam na myśli. Powinnam była spytać o radę.
Cieniste sylwetki się rozpłynęły. Charis założyła, że kamień teraz zblednie. Zamiast tego jednak ukazywane przezeń kształty nabrały nowej formy. Dziewczyna ujrzała drogę, a na niej stąpającego rytmicznie na krzepkich nogach mężczyznę, jakiego dotąd nie dane jej było widzieć. Cechował się pewną straszliwą wyniosłością, a ciało miał osłonięte futrem. Jego pobrużdżona, obrośnięta brodą twarz była spieczona od słońca, a brudne włosy sterczały mu z głowy. Ów straszliwy mąż niósł długi drąg, którym wymachiwał w rytm kroków. Na końcu owej laski migotał żółty płomień.
Wizja ta się rozmyła, a kamień ponownie stał się chłodny. Charis sięgnęła po swoją świecę i zaniosła ją ku drzwiom, gdzie ją zdmuchnęła i ponownie umieściła w koszyku. Następnie rozwarła lakierowane drzwi, wyszła na korytarz i pospiesznie się oddaliła.
Król Avallach powitał swojego brata w sposób nieformalny, podczas gdy seneszale podeszli z misami pełnymi wonnej wody oraz czystymi szmatkami mającymi pomóc zmyć zmęczenie po podróży. Podano również wino. Obaj mężczyźni ujęli w dłonie puchary, by wspólnie ruszyć przez ogrody przylegające do wielkiej sali, zostawiając za sobą podwładnych, którzy zabrali się do wymiany dworskich plotek.
— Twego przybycia oczekiwano już dwa dni temu — oznajmił Avallach, pociągając łyk wina.
— Przybyłbym szybciej, lecz chciałem zyskać pewność.
— I zyskałeś ją?
— Owszem.
Avallach zmarszczył czoło i zmierzył młodszego brata wzrokiem. Byli swoim niemal lustrzanym odbiciem: obaj śniadzi, obaj z długimi, czarnymi włosami i brodami, które naoliwiono i podkręcono na tradycyjną modłę. Gdy się uśmiechali, ich zęby lśniły bielą, a w ciemnych oczach migotały bystre iskierki, gotowe ustąpić popędliwemu gniewowi, gdyby ktoś ich sprowokował.
— A więc zaczęło się.
— Wciąż jednak możemy odciąć mu drogę — odpowiedział Belyn. — Gdybyśmy postawili mu zarzuty przed radą, nim zdążą to zrobić pozostali, Wielki Król będzie musiał podjąć odpowiednie działania.
Avallach rozważał to przez moment, po czym odpowiedział:
— Zmuszenie Najwyższego Króla do podjęcia kroków przeciwko jednemu z monarchów może sprawić, że cały świat wokół zacznie się walić.
— Albo też ocali ów świat.
— Dobrze więc — Avallach odwrócił się raptownie i ruszył z powrotem przez salę. — Wysłuchajmy, co mają nam do powiedzenia twoi ludzie.
Dołączyli do pozostałych osób zgromadzonych na sali. Avallach ujrzał, że Annubi stawił się na miejscu, przyzwał go więc. Gdy wróż podszedł do monarchy, ten zwrócił się do jednego z członków delegacji Belyna:
— Mój brat rzecze, że przybywacie z dowodami. Pozwólcie, że na nie spojrzę.
Mężczyzna zerknął z wahaniem na wróża.
— Annubiemu możesz zaufać nawet mocniej niż mnie — oznajmił Avallach. — Jeśli mój doradca nie usłyszy tego, co mi powiecie, także i ja pozostanę głuchy.
Na te słowa wróż skłonił się z szacunkiem, stykając palce obu dłoni w słonecznym znaku.
— Ponadto — ciągnął król — odkrycie sposobu na zachowanie przed tym mężczyzną jakiejkolwiek tajemnicy wciąż pozostaje poza mym zasięgiem.
— Imię Annubiego jest wymawiane z szacunkiem także i na dworze Belyna — odpowiedział przybysz, skłaniając się wróżowi. — Nie chciałem was urazić.
— I nie uczyniłeś tego — odpowiedział pojednawczo Annubi. — Proszę, kontynuuj.
— Jestem nadzorcą stoczni króla Belena. Pięć dni temu zatrzymałem dwóch Ogynian w królewskiej stoczni w Taphros — wyjaśnił mężczyzna. — Usiłując się tam dostać, udawali reprezentantów aziliańskiego konsorcjum handlowego. Stocznie, jak wiecie, nie są strzeżone, jednakże mój król nakazał mi mieć sprawy na oku. Od razu nabrałem podejrzeń, gdy ujrzałem tych rzekomych kupców snujących się bez celu w pobliżu chaty szkutnika. Wyglądało to tak, jakby czekali na sposobność, aby wślizgnąć się do środka.
— Bez wątpienia — skomentował Avallach.
Nadzorca skinął głową.
— Gdy zaś zacząłem ich wypytywać, pozorowali ignorancję.
— A jakże.
— A gdy nakazałem ich przeszukać, nagle zrobili się napastliwi. Wezwałem sześciu podległych mi cieśli i powstrzymaliśmy tych intruzów do czasu przybycia straży pałacowej.
Dokończywszy swą część opowieści, mężczyzna wrócił do szeregu, a jego miejsce zajął inny delegat.
— Oto kapitan mojej straży pałacowej — przedstawił go Belyn.
— Jestem nim w istocie — potwierdził krzepki mężczyzna. — Wraz z ósemką moich najlepszych gwardzistów ruszyliśmy ku stoczni, gdy tylko nas zawezwano. Odkryliśmy dwóch szpiegów, dokładnie tak, jak mówił nadzorca stoczni. Przy wtórze licznych protestów intruzi zostali zaprowadzeni do pałacu i przeszukani. Między warstwami odzienia mieli skryte dokumenty, które zaświadczały o ich rozległej operacji szpiegowskiej. Wedle mojej opinii usiłowali ocenić siłę okrętów króla Belyna i możliwości jego stoczni.
Spojrzenie ciemnych oczu Avallacha stało się twarde.
— Ale to nie koniec. — Belyn przywołał kolejnego mężczyznę, a ten otworzył przytroczoną do pasa sakwę, wydobył z niej zawiniątko z pergaminu i podał Avallachowi.
— Myślę, panie, że zechcecie zobaczyć to na własne oczy — oznajmił.
Monarcha wziął od niego przedmiot i go odwinął. Przypatrzył mu się pospiesznie i podał Annubiemu. Wróż zerknął tylko na dokument i zwrócił go.
— Wygląda na to, że Nestor ima się wszelkich środków — skomentował.
— W istocie! Liczenie okrętów oraz spichlerzy… Czyż nie postradał zmysłów?
— Ocenienie sił, którymi dysponuje wróg, przed zadaniem mu ciosu, to przejaw mądrości — stwierdził tonem pozbawionym emocji kapitan Belynowej gwardii.
— On popadł w obłęd! — prychnął Avallach. — Próbuje zakończyć pokój, który trwał od dwóch tysięcy lat…
Annubi uniósł ręce i powiedział:
— W świat ruszają nowe siły. Wiatr niesie wojnę. Ludzie-bestie migrują między krainami. Porządek ustępuje miejsca chaosowi. Cały wszechświat ogarnął ferment — urwał raptownie, po czym wzruszył ramionami i dodał: — Nestor jest po prostu stworzeniem skrojonym na miarę swych czasów.
— Jest przede wszystkim stworzeniem, które winno się powstrzymać — odciął się Avallach, wydymając usta. — Ale by móc to zrobić, potrzebujemy wsparcia pozostałych.
— Rozumujemy w ten sam sposób, bracie mój — skomentował Belyn. — Gdy tylko skończy się ma wizyta tutaj, płynę do Coranii.
— Nie — powstrzymał go Avallach. — Ja się tym zajmę. Jeśli szpiedzy Nestora faktycznie rozpełzli się po świecie, nie możesz być zauważony w podróży z Kellios do Ys. To ja osobiście porozmawiam z Seitheninem.
— Tak będzie lepiej — zgodził się jego brat.
— Tymczasem — ciągnął gospodarz, mówiąc głośniej, by wszyscy go posłyszeli — zostawmy już za sobą te parszywe sprawy. Dziś odbywa się taniec byków, wy zaś jesteście mymi gośćmi.
Mężczyźni skłonili się i unieśli dłonie w słonecznym znaku. Avallach skinął na służącego, a ten podszedł do niego bez zbędnej zwłoki.
— Owi panowie zostają u nas — oznajmił monarcha. — Przygotujcie dla nich komnaty i dopilnujcie, aby mieli do dyspozycji nie tylko szaty na zmianę, ale i wszystko inne, czego im tylko będzie trzeba.
Mężczyźni podążyli za sługą, a gdy już opuścili wielką salę, Avallach spytał:
— Czy Elaine jest z tobą?
— Gdy dowiedziała się, że wyruszam w drogę, nie mogła dopuścić do tego, że zostanie w pałacu. Spała, gdy zawijaliśmy do portu. Oznajmiłem załodze, że przybędę po nią później.
— Ruszaj więc po swą panią. Nie pozwól jej czekać choćby chwili dłużej, albo to ja odpowiem za twoją bezmyślność.
— I nie byłby to pierwszy raz — skomentował Belyn, śmiejąc się. Szybko przestał, ale echo jeszcze przez chwilę odbijało ten odgłos. — Jakże pusto on brzmi…
— Ruszaj, sprowadź Elaine — ponaglił go brat. — Dziś ta sala będzie pełna nie tylko ludzi, ale i śmiechów.
A gdy Belyn odszedł, Avallach zwrócił się do Annubiego, który dotąd stał obok i przysłuchiwał się rozmowie:
— To, czegośmy się tak obawiali, w końcu staje się faktem. Będziemy musieli przygotować się do wydania Nestorowi walki w radzie. I walkę tę musi zwieńczyć sukces. Porażka oznaczać może jedynie śmierć.
— W istocie! Gdy królowie zaczynają się sprzeczać, śmierć staje się jedyną rzeczą, której można być pewnym.
Zajrzenie w Lia Fail nie wystarczało, by ciekawość Charis została w pełni zaspokojona. Ale z racji tego, że zajrzała w kamień, choć nie powinna, dziewczyna wiedziała, że nie może po prostu udać się do Annubiego i spytać, cóż takiego mogła oznaczać dojrzana przez nią wizja. O jednym była jednak przekonana: skoro nie ujrzała siebie w procesji podróżników, musiało to oznaczać, że gdy nadejdzie pora na podróż ku Wielkiej Radzie, Charis zostanie w tyle.
A to było dla niej nie do zniesienia, lub przynajmniej do tolerowania w sposób bezczynny. Jako najmłodsza z piątki potomstwa Avallacha Charis często musiała odwoływać się do subtelnej sztuki dyplomacji tam, gdzie któryś z jej braci mógł skorzystać z siły. Teraz potrzebowała sojusznika, kogoś, kto miał władzę, której jej brakowało, kogoś, kto stanie po jej stronie. Wybrała swą matkę.
By ją odnaleźć, Charis skierowała się do królewskiej biblioteki. Znalazła matkę na balkonie, trzymającą w dłoniach kanciasty przedmiot. Królowa odwróciła się do nadchodzącej córki. Uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niej dłoń.
— Podejdź do mnie. Chcę ci coś pokazać.
— Cóż to takiego? — zdumiała się dziewczyna. — Cegła?
Briseis roześmiała się i podała Charis przedmiot.
— Nie jest to cegła — wyjaśniła. — To księga.
Charis zbliżyła się i przypatrzyła osobliwemu obiektowi. Miał kształt niestosowny dla księgi. Był to płaski, ale gruby przedmiot, a nie schludnie zrolowany zwój. Przedmiot wyglądał dziwacznie i sprawiał wrażenie nieporęcznego.
— Jesteś pewna? — spytała matkę, rozglądając się po bibliotece wypełnionej niezliczonymi zwojami umiejscowionymi we wnękach regałów wzorowanych na plastrach miodu.
Rozległe pomieszczenie mieszczące księgozbiór łączyło w sobie drewno i kamień. Światło odbijało się od licznych chłodnych powierzchni. Były tu ogromne stoły z mirtu oraz krzesła o wysokich oparciach i z poduchami z niebieskiego jedwabiu, rozstawione dla wygody po całej sali. Po przeciwnej stronie wisiał ogromny gobelin przedstawiający Górę Atlas, której szczyt znikał w białych kłębach obłoku. Dziewczyna ponownie skierowała spojrzenie na osobliwy przedmiot, który matka trzymała w wyciągniętej dłoni.
— Mnie jednak bardziej przypomina to cegłę.
— To nowy rodzaj księgi. Proszę… — Briseis umieściła tom w dłoniach córki. — Otwórz ją.
— Mam ją… otworzyć?
— Pozwól, że pokażę…
Matka ujęła w palce skórzaną okładkę i odchyliła ją, by odsłonić niesamowitą ilustrację przedstawiającą zieloną i złocistą Atlantis pływającą po morzu z lapis lazuli. Światło słoneczne dotknęło tej karty i sprawiło, że kolory aż zapłonęły.
— Jest przepiękna! — zawołała Charis, przesuwając palce po arkuszu. — Skąd ją masz?
— Kupcy przywieźli ją zza Oceanus. Powiada się, że wielkie biblioteki Wschodu jęły tworzyć księgi właśnie tego rodzaju. Nakazałam królewskim artystom sporządzić ilustrację, ale zapiski sporządzono alfabetem Wschodu. We wszystkich dziewięciu królestwach istnieje jeszcze tylko jedna tylko taka księga i należy ona do Najwyższego Króla.
Briseis zamknęła księgę i z czułością spojrzała na córkę. Uniosła dłoń, by pogładzić ją po włosach.
— Czy coś się stało, matko?
— Nic, czym powinnaś się kłopotać, mój skarbie — padła odpowiedź, ale w oczach rodzicielki znać było jakiś cień.
Charis z uwagą przypatrzyła się matce. Była to szczupła kobieta o długich i wysmukłych kończynach, nieskazitelnej białej cerze i złocistych włosach barwy miodu. Jej jasne oczy były barwy górskich jezior, które miały lodowate głębiny. Choć rzadko nosiła swój diadem, nie dało się zaprzeczyć jej królewskiemu pochodzeniu. Od tej kobiety wprost biła szlachetność, nieskalana i czysta, jak samo światło. Charis uważała ją za najpiękniejszą niewiastę na całym świecie i nie była bynajmniej w tej opinii odosobniona.
— Szukałaś mnie — powiedziała Briseis. — Czego chciałaś?
— Ktoś przybył — odpowiedziała Charis. — Widziałam okręty zawijające do portu. Należą do wuja Belyna.
— Belyn, tutaj? To zaiste doniosła nowina.
Matka odwróciła się i spojrzała ku zatoce, a Charis zauważyła, że cień wrócił.
— Phi. Więcej i tak nie wiem. Doszło do potajemnego spotkania a Annubi wspomniał coś o Wielkiej Radzie. Niemniej jestem przekonana, że nie będę mogła się na nią udać. — Oklapła demonstracyjnie na pobliskim krześle. — Och, matko moja, czasem chciałabym móc zwyczajnie opuścić to miejsce… już na zawsze!
Królowa skierowała spojrzenie swych smutnych oczu na córkę.
— Charis, moja ty niespokojna duszyczko… nie marz o „opuszczaniu”. Obawiam się bowiem, że w swoim życiu doświadczysz go aż nadto.
— Nigdy nie byłam na Wielkiej Radzie. Czy możemy się tam udać? Proszę!
Briseis się rozchmurzyła.
— Być może Elaine także tu jest.
Charis ujrzała swą szansę i naciskała:
— Mogłybyśmy? Nigdy nie jest mi dane nigdzie się wybrać. A pozostali: Kian i Maildun, i Eoinn, i…
— Sza, nie powiedziałam przecież, że nie. Ale jeśli przybyli Elaine i Belyn, muszę dopilnować, by podjęto ich należycie.
Charis uniosła brwi z nadzieją.
— A więc zgadzasz się?
— Ta decyzja należy do twego ojca. — Na te słowa twarz Charis zmarszczyła się w wyraźnym rozczarowaniu. — Ale — ciągnęła matka — myślę, że da się go przekonać.
Dziewczyna aż podskoczyła.
— Przekonaj go zatem, matko! Wiem, że tobie się to uda, wiem to na pewno.
— Uczynię, co w mojej mocy. Tymczasem jednak chodźmy się dowiedzieć, czy twój wuj i ciotka pójdą z nami na arenę.
— Oj, czuję się jak krowa. I tak też wyglądam. I nigdy wcześniej nie doświadczyłam równie silnej choroby morskiej. Witaj, Briseis. Witaj, Charis. Dobrze jest ujrzeć was obie. Nie mogę pojąć, dlaczego tak nalegałam, by tu przybyć, odkąd bowiem wkroczyłam na pokład tego nieszczęsnego statku, zaznałam tylko czystej męki. Ależ tu u was gorąco… a może mi się tylko wydaje?
— Witaj, ciotko Elaine. Czyli nie wydałaś jeszcze na świat tego dziecka? — spytała Charis, śmiejąc się i podając wysiadającej z powozu ciotce pomocną dłoń.
— Oj, ty paskudna dziewczyno, doprawdy sądzisz, że stałabym tutaj, dysząc jak świnia, gdybym była już po porodzie? Och, do narodzin jest jeszcze wiele tygodni! — Elaine położyła dłonie z rozłożonymi palcami na swoim wypukłym brzuchu.
Choć twierdziła inaczej, wyglądała zdrowo i promiennie, i zdawała się bardzo z siebie zadowolona.
— Elaine, jesteś piękna jak zawsze — oznajmiła Briseis, przytulając szwagierkę. — I tak, gdy stoimy tu, w słońcu, zaiste jest gorąco. Wejdźmy do pomieszczeń. Czekają już tam zimne napoje.
— Udasz się z nami na taniec byków? — spytała Charis.
Weszły w cień portyku i ruszyły wzdłuż kolumn ku pałacowi przy wtórze cichego chrobotu poruszających się wokół twardych liści palmowych.
— Czy przegapiłabym coś takiego? Nie ma rzeczy, którą chciałabym zobaczyć bardziej. Któż będzie tańczyć?
— Drużyna z Poseidonis, z Najwyższej Świątyni… Półksiężyce, jak mniemam. Guistan mówi, że jeden z nich robi dwubryk.
— Dość już, Charis! — zganiła ją matka. — Elaine przybyła z daleka i jest zmęczona. Daj jej chwilę na odpoczynek, nim zaciągniesz nas truchtem na arenę. — Odwróciła się do przybyłej. — Czyli powiadasz, że dziecko nie narodzi się jeszcze przez parę tygodni?
— Gwiazdy, Briseis, gwiazdy! Magowie powiedzieli mi, że gwiazdy muszą się najpierw odpowiednio ułożyć. „Wasza wysokość” — zmieniła głos, przyjmując poważny, dystyngowany i nadęty ton — „pewnego dnia będzie on królem, musi więc mieć dobrze wróżący znak w dniu narodzin”. Cóż za półgłówki.
— Jesteś pewna, że dziecię będzie płci męskiej?
— Całkiem pewna. Przynajmniej jeśli chodzi o moją rodzinę, Magowie nie pomylili się już od pięciu pokoleń. Nie ma więc wątpliwości, że na świat przybędzie chłopiec.
— Belyn musi być zadowolony.
— Jest w euforii, i słusznie zresztą… W końcu to ja wykonuję ogrom ciężkiej pracy, ale to jemu dostanie się cała chwała.
— Wybraliście już imię? — chciała wiedzieć Charis.
— Konsultowałam tę sprawę z Magami, a oni przeszukali Rejestr Królewski, i powiedzieli mi, że w mej rodzinie był mężczyzna zwący się Peredur. Był on mądrym i prawym przywódcą. W swoich czasach… kiedykolwiek by one nie były… cieszył się wielkim szacunkiem. Sądzę więc, że nadam dziecięciu imię Peredur.
— Osobliwe to miano — skomentowała Charis. — Ale nawet mi się podoba.
Briseis spojrzała surowo na córkę, ale ta ją zignorowała.
— Charis, ruszaj znaleźć swoich braci. Powiedz im, by się przyszykowali. Wkrótce ruszamy ku arenie i chcę, byśmy tam dotarli przed tłumami. — Na te słowa dziewczyna zmarszczyła czoło i już chciała zaprotestować, ale matka ciągnęła: — Dalej. Pragnę porozmawiać z Elaine w cztery oczy.
— Ruszam więc.
— Siądź ze mną już na arenie — zawołała za nią Elaine. — Zachowam dla ciebie miejsce.
Obie kobiety odprowadziły ją wzrokiem, gdy odbiegała. Briseis westchnęła.
— Czasem odnoszę przykre wrażenie, że nigdy nie uczynimy z niej damy. Jest na to zbyt zuchwała.
— Chyba nie bardziej od swego ojca?
Zapytana uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Nie, wcale nie bardziej od Avallacha.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki