- W empik go
Talizman z zaświatów. Tom I. Beata - ebook
Talizman z zaświatów. Tom I. Beata - ebook
Beata, nieatrakcyjna singielka, czuje się zastraszona. Szef chce ją wyrzucić z pracy, przyjaciele zdradzają, sąsiedzi napastują, w dodatku policja oskarża o zamordowanie starego kolekcjonera sztuki. Kiedy przypadkowo w ręce Beaty trafia magiczne kółeczko wywołujące stan zakochania, nienawiść jej wrogów w komiczny sposób przeradza się w szalone uwielbienie.
"– Coś dużo pani wie o tych kosztownościach – powiedział jadowicie śledczy i aż pobladł z wściekłości. – Mówiłem, że prędzej czy później odkryjemy motyw morderstwa. I nie myliłem się. Radzę pani przyznać się już teraz. To będzie okoliczność łagodząca, chociaż według mnie pani zasługuje na najwyższy wymiar kary. Ludzie z chciwości popełniają najpodlejsze czyny. A pani co, źle może było? Niezależna, żadnych dzieci na utrzymaniu, ładne mieszkanie, stała praca. Po co sięgać po cudze?
– Chyba pan zwariował! – wykrzyknęła Beata. – Ja nie mam nic wspólnego z tym morderstwem! Nawet mi przez myśl nie przeszło, że to złota figurka.
– Nie będę tracić czasu. Następnym razem przyjdę z nakazem aresztowania – zapowiedział śledczy i skierował się do wyjścia".
Pomysłowość autorki wydaje się nie mieć granic, zaskakuje ona nie raz i nie dwa, więc czytelnicy mogą liczyć na lekturę oryginalną i zarazem intrygującą. W skrócie mówiąc nuda podczas czytania nikomu nie grozi, ale poprawa humoru i szeroki uśmiech jak najbardziej może być skutkiem nawiązania znajomości z Beatą.
Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com
„Talizman z zaświatów” bawi, zaskakuje, ale też zachęca do refleksji. To napisana z humorem powieść, która w przewrotny sposób ukazuje relacje międzyludzkie, jednocześnie obnażając dwulicowość ludzkiej natury.
Nie mogłam się oderwać! Serdecznie polecam ;)
Karolina Galewska, przychylnym-okiem.blog.onet.pl
Ewa Zienkiewicz jest z wykształcenia architektem, a z zamiłowania pisarką. W swoich książkach nawiązuje do własnych doświadczeń w zawodzie nauczycielki, urzędniczki, projektantki, a także do podróży po krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-156-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Czy kiedykolwiek poznamy wstrząsającą tajemnicę tej krwawej zbrodni? Kto był ofiarą, a kto mordercą? Nawet policja nie potrafi odtworzyć logicznego przebiegu przerażającego zajścia…”
Beata czytała na głos fragmenty artykułu.
„Wszystkie ściany zbryzgane krwią…”
– Rzeczywiście, krew była wszędzie – przytaknęła.
Przeciągnęła się, ziewając. Przyłożyła niewidzialny mikrofon do ust, jakby udzielała wywiadu:
– Nigdy, przenigdy nie dowiecie się, jak było naprawdę!
Z zagadkowym uśmiechem odrzuciła gazetę na podłogę. Na chwilę pogrążyła się we wspomnieniach, odtwarzając w pamięci wydarzenia sprzed miesiąca. O dziwo, nagle zatęskniła za nimi wszystkimi.
– Zostałam tu teraz sama – westchnęła. – Muszę zwalczyć lenistwo i zacząć planować. Posiadanie takiej mocy daje niesamowite możliwości, ale też i zobowiązuje do osiągania sukcesów.
Po chwili skierowała światło bocznej lampki tak, aby odbicie w lustrze stało się wyraźniejsze.
Siedziała na krześle, opierając bose stopy o blat toaletki.
– Proszę, proszę – powiedziała, przyglądając się sobie z zainteresowaniem w dużym lustrze wiszącym naprzeciwko. – Piękną warto być dla własnej przyjemności. Dla innych wystarczy być skuteczną – stwierdziła z przekonaniem. – Piękna dama rano wita swoje ciało pełnym uwielbienia pozdrowieniem: Dzień dobry, dzień dobry, moje cudowne nogi! – zawołała piskliwym głosikiem.
Obrzuciła spojrzeniem swoje długie nogi. Solidne i toporne, równie wdzięczne jak nogi stołowe.
Pokiwała gołą stopą w różnych kierunkach.
– Numer czterdzieści cztery. Prawdziwa rzadkość w salonach obuwniczych – powiedziała z uznaniem. – Och, witaj, mój biuście przepiękny! – ciągnęła piskliwie przemowę, klepiąc się po niemal płaskiej klatce piersiowej. – Doprawdy nie ma się czym chwalić – oceniła uczciwie. – I cera nie najlepsza, niestety. Ale co tam – skwitowała niedbale już własnym głosem. – Weźmy na przykład takie biodra – zaczęła znowu, jednak sygnał telefonu nieoczekiwanie przerwał jej monolog w pół słowa.
Wstała, rozglądając się za komórką, przy okazji wskazując swojemu odbiciu w lustrze szerokie, choć raczej kościste biodra, opięte krótkimi pasiastymi spodenkami.
– Beata Smugowska, słucham – powiedziała, opadając z powrotem na krzesło i opierając pięty o blat toaletki.
– To ja – odezwał się po chwili milczenia naburmuszony męski głos.
– O, jak miło – odparła Beata, robiąc porozumiewawcze miny do odbicia w lustrze. Zmarszczyła nos i pokazała sobie język.
Mężczyzna zaczął mówić, a Beata, jak gdyby nigdy nic, kontynuowała przegląd części swojego ciała.
Odchyliła głowę, podnosząc grzywkę i eksponując profil z dużym nosem. Ten nos, niegdyś utrapienie, wydawał się teraz symbolem jej sukcesu, starym i wiernym towarzyszem wygranej batalii.
Mężczyzna nieprzerwanie mówił, nie oczekując odpowiedzi. Opowiadał z goryczą o spragnionym stanie swojego ducha i ciała. Chwilami jego głos załamywał się. Zupełnie jakby wypowiadanie myśli przychodziło mu z największym trudem. Słowa wyrażały bezradność, ale też złość. Musiał przyznać się do porażki, uznać jej siłę, a to było dla niego równoznaczne z utratą honoru, godności i wolnej woli. Został pokonany. On, uosobienie męskości, obiekt marzeń niezliczonej rzeszy wielbicielek. Zdjęcia jego przystojnej twarzy zdobią dwudziestometrowe billboardy. O wywiady z nim zabijają się wszystkie gazety. Nie tylko pisma kobiece i czasopisma z modą, ale nawet międzynarodowe magazyny biznesowe!
Beacie jego słowa sprawiały przyjemność. W rzeczywistości nie były niczym innym, jak tylko kolejnym wyznaniem miłosnym.
Chwilami odsuwała telefon, machając nim wesoło w powietrzu, i znowu przybliżała go do ucha. Słuchała z uśmiechem czułego pobłażania, jak matka obserwująca dziecko stawiające pierwsze kroki. Teraz płakało obolałe, a ona wiedziała, że czekało je jeszcze wiele takich upadków.
Nieśmiała prośba o spotkanie zawisła w powietrzu. Zapadła cisza.
– Dobrze – zgodziła się. – Mogę być gotowa za dwadzieścia minut.
W słuchawce trwało milczenie, jakby mężczyzna nadal, teraz już tylko w myślach, kontynuował płaczliwy monolog.
– To co, powiedzmy za godzinkę spotkamy się tam, gdzie ostatnio?
– Dobrze – zgodził się ponuro.
Beata odłożyła telefon i zaczęła się szykować. Rozczesała włosy, pozwalając im ułożyć się fantazyjnie. Wiedziała, że w cokolwiek się ubierze, on i tak będzie zachwycony.
– Kawał ze mnie kobiety – stwierdziła, zerkając w kierunku lustra. – Metr osiemdziesiąt sześć, to powinien być powód do dumy.
Zmieniła szorty na eleganckie ciemne spodnie. Na szyi zawiesiła skromny łańcuszek z opalem i podkreśliła kolor oczu niebieskim cieniem do powiek.
– Gotowe – stwierdziła z zadowoleniem, idąc w kierunku przedpokoju.
Wyciągnęła klucze z lakierowanego plecaczka.
Drzwi wejściowe miały trzy zamki, ale zamykała je tylko na jeden. Od czasu morderstwa nawet złodzieje omijali ich dom.
„Trudno będzie znaleźć nowych lokatorów” – pomyślała, schodząc po schodach. „Może obniżą mi czynsz, jeśli zacznę kaprysić?”
Minęła drzwi ze śladami resztek po taśmie naklejonej przez policję.
Nie był to jedyny ślad wydarzeń sprzed miesiąca. Na ścianie, tuż przy framudze drzwi, widniał krwawy odcisk kciuka.
Policjant albo ktoś z ekipy sprzątającej musiał się pobrudzić. „Fakt, było czym” – pomyślała o kałużach krwi na podłodze. Pokręciła głową, śmiejąc się w duchu na wspomnienie tych wszystkich ludzi ogarniętych przerażeniem.
Zbiegając z ostatnich stopni, odwróciła się nagle i posłała całusa w kierunku feralnego mieszkania.
– Dobra zbrodnia nie jest zła. – Parsknęła śmiechem.
Otworzyła szklane drzwi i wyszła w noc.1. Beata
Pięć miesięcy wcześniej
W ciepłe majowe popołudnie Beata wyniosła leżak na taras i ułożyła się wygodnie w zacienionej części. Unikała słońca, bo opalała się na czerwono, a jeśli, nie daj Boże, promienie słoneczne zaróżowiły jej i tak dość wydatny nos, wpadała w rozpacz i wściekłość.
Zamknęła oczy i słuchała gruchania gołębi i skrzeku srok dobiegającego spośród drzew rosnących wokół budynku. W przydomowym ogródku ktoś opowiadał sąsiadom o nasionach wysiewanych kwiatów. Jakieś dziecko siedziało samotnie w piaskownicy i pokrzykując samo do siebie, próbowało przywabić przyjaciół.
Z mieszkania na pierwszym piętrze dobiegały głosy rozmawiających ludzi. Mężczyzna i kobieta.
Beata miała ochotę wychylić się przez barierkę i zajrzeć na taras mieszkania pod nią. Może udałoby się zobaczyć nowych lokatorów.
Dwa tygodnie temu przyglądała się przeprowadzce. Przez otwarte drzwi balkonowe słychać było wtedy przekleństwa i okrzyki facetów wnoszących kartonowe pudła, rozstawiających meble oraz sprzęty.
Pohamowała ciekawość i pozostała w wygodnej pozycji pozwalającej jednocześnie leżeć, rozmyślać i drzemać.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że mieszka we własnym mieszkaniu, które kupiła i urządziła według swoich upodobań. Wprowadziła się zaledwie przed dwoma miesiącami. Część lokatorów mieszkała tu od wielu lat. Pod numerem trzy na pierwszym piętrze też pojawili się nowi lokatorzy, wprowadzali się właśnie dzisiaj. Beata czuła z nimi duchową więź, chociaż z drugiej strony, znając już okolicę, mogła służyć za przewodnika. Budziło to w niej przyjemne poczucie dumy.
Od końca maja utrzymywała się piękna pogoda. Ciepłe powietrze wypełniał balsamiczny zapach bzów kwitnących w ogródkach pod oknami.
Trzykondygnacyjny budynek po kapitalnym remoncie składał się z czterech klatek wejściowych, po sześć mieszkań w każdej. Beata mieszkała na drugim piętrze w środkowej. Wejścia do budynku usytuowano od wschodu, na tę stronę wychodziły też okna kuchni. Sypialnia i pokój dzienny miały okna od zachodu. Stąd było widać placyki zabaw dla dzieci, alejki spacerowe oraz kwiatowe rabaty przeplatane ozdobnymi krzewami posadzonymi przez lokatorów, którzy kultywowali zamiłowanie do prac ogrodniczych.
Beatę zachwycały wysokie kasztany, jesiony, małe zagajniki brzozowe, kępy oryginalnych iglaków i kwitnące między nimi na biało i różowo drzewa owocowe. Otoczenie osiedlowych bloków, zielone niemal jak ogród botaniczny, zostało zagospodarowane z myślą o zaspokojeniu wszelkich potrzeb mieszkańców – również tych estetycznych.
Szukając mieszkania, obejrzała sto dziesięć różnych lokalizacji, ale żadna nie wytrzymywała porównania z tym miejscem. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby w wyobraźni zobaczyła, jak wraca po pracy do domu alejką pośród drzew. Cena również okazała się niższa od spodziewanej. Używane mieszkania były dużo tańsze od nowych. Musiała wziąć niewielki kredyt, bo pieniądze uzyskane ze sprzedaży starego mieszkania, odziedziczonego po matce, nie pokryłyby w pełni ceny nowego.
Zaraz po śmierci matki nie myślała o pozbyciu się rodzinnego gniazda i przeprowadzce do innej dzielnicy. Dopiero teraz zaczynała w pełni odczuwać zadowolenie z podjętej decyzji. Czuła się silna, samodzielna i niewiarygodnie szczęśliwa, choć oczywiście nie udało się jej rozwiązać wszystkich życiowych problemów.
Na przykład jutro musi pójść do pracy. Z właściwą sobie starannością i zaangażowaniem zajmie się bieżącymi sprawami, ale też spotka się z ludźmi, których lubi coraz mniej.
„Co się z nimi stało? Przez tyle lat byli mi ostoją. Żyłam obok nich, jakby z boku. Chronili mnie przed kłopotami i pomagali, kiedy opieka nad rodzicami pochłaniała coraz więcej czasu. Nawet podpisywali za mnie czasami listę obecności, kiedy musiałam czuwać przy umierającym ojcu. Byli wyrozumiali i wrażliwi, a teraz jakby odreagowywali dawną cierpliwość. Chwilami odnoszę wrażenie, że chcą się mnie pozbyć.
Co to za draństwo pozwalać sobie na takie podłe, no po prostu perfidnie chamskie uwagi? I to mają być przyjaciele! Gówno, a nie przyjaciele!” – zacietrzewiała się, prowadząc w myślach monolog od czasu do czasu przerywany wyszeptywanymi z furią wyzwiskami.
Znów zaczęła odtwarzać sytuację sprzed dwóch dni. Teraz wymyślała cięte riposty, których nie wygłosiła we właściwym momencie. Atakowała i robiła uniki, odparowywała ciosy, tak żeby zabolało. Dranie. Niestety w jednej kwestii nie miała nic na swoją obronę.
Wiedziała, że przez pospolitych zjadaczy chleba niezbyt ładna, niezdarnie przygarbiona z powodu wzrostu trzydziestosiedmioletnia stara panna jest postrzegana jako życiowy bankrut. Szczególnie teraz, kiedy po śmierci rodziców została sama na świecie.
„Ale dlaczego, dlaczego?” – chciała im krzyknąć w twarz. „Czy dlatego, że nie poślubiłam któregoś z was, kurduple sięgające mi do pasa? Czy dlatego, że nie któremuś z was gotuję obiadki, by wasze i tak spasione dupska mogły nadal obrastać tłuszczem? Bo nie piorę waszych brudnych gaci i skarpetek?” Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy rozżalenia.
„Jestem wykształcona, inteligentna, oczytana, mam sporą wiedzę. Wykonuję odpowiedzialną pracę. I wykonuję ją dobrze. Płacę podatki, jestem samowystarczalnym i pożytecznym członkiem społeczeństwa.
A mimo to często byle pętak ma czelność oznajmić wszem i wobec: Beata nie ułożyła sobie życia. Wiecie, ONA NIE WYSZŁA ZA MĄŻ!”
Leżała na tarasie, rozpamiętując krzywdy w cieple zachodzącego słońca. Powoli uspokoiła się, ogarnęła ją senność. Pod powieki zaczęły napływać dziwaczne wizje. Ni to majaki, ni to barwne obrazy, nieuchwytne jak zapach egzotycznych perfum zapamiętanych z dzieciństwa. Odpływała w sen, słysząc dobiegające z daleka i z bliska niezrozumiałe słowa, dziwne mamrotania, syczenia, dzwonienia, chichoty. Zasnęła.
Obudziła się zziębnięta, zdrętwiała i zła. Co za głupota przespać całe popołudnie i wieczór. Stała przez chwilę oparta o balustradę tarasu, słuchając dobiegającego z ciemności cykania świerszczy ukrytych w trawie i krzakach.
Weszła do pokoju. Zajrzała do żółwi. W nowym, dużym akwarium było im wygodnie. Przez szklane ścianki prześwitywała zieleń roślinności. Wodny ogród ożywiał pokój.
W świetle dnia akwarium ginęło w gęstwinie liści i kwiatów tropikalnego pnącza wyrastającego ze stojącej na podłodze dużej plecionej donicy. W nocy, podświetlone specjalną lampą, jaśniało jak ekran trójwymiarowego kina.
Wieczorami Beata często usadawiała się na wygodnej, choć staromodnej sofie w szaro-białe pasy. Na małym stoliku z wiśniowego drzewa, przywiezionym ze starego mieszkania, ustawiała paczkę papierosów, bombonierkę lub filiżankę herbaty i siedząc w ciemności, obserwowała podwodne życie pływających w górę i w dół mieszkańców akwarium. Sprowadzone dzięki specjalnym staraniom ojca, należały do gatunku żółwi wodnych o niewielkich rozmiarach.
Teraz też na parę minut włączyła świetlówkę. Przez chwilę stała jeszcze przy akwarium, w zamyśleniu przyglądając się zwierzakom. Jej ulubiony, najstarszy żółw Roland wydawał się ostatnio troszkę osowiały. „Miejmy nadzieję, że to nic poważnego” – pomyślała.
Zapaliła światło i zaciągnęła zasłony.
Z przyjemnością rozejrzała się dookoła. W urządzenie mieszkania włożyła wiele pracy. Jak również pomysłowości i pieniędzy. Było piękne niczym dzieło artysty. Każdy kolor wybrała starannie, z rozmysłem, określając najpierw gamę barw, których zamierzała użyć. Tutaj czuła się jak królowa świata. Szczęśliwa i spełniona.
Bez pośpiechu poszła do łazienki przygotować się do snu. Usiadła na brzegu wanny i przyglądała się swoim dużym bosym stopom.
„Niektórzy malują paznokcie palców u nóg” – pomyślała. „Justyna mówiła, że kiedyś malowała tylko u nóg, a u rąk nie. Taka seksowna kokieteria. Może bransoletka na kostce? Tatuaż na ramieniu? Chyba jeszcze mogłabym pozwolić sobie na podobną ekstrawagancję?” Próbowała odtworzyć w pamięci, w co ubierała się w czasach, kiedy prowadziła beztroskie życie dziewczyny otoczonej gromadą przyjaciół.
Zapragnęła znów poczuć dreszczyk emocji towarzyszący przygotowaniom przed wyjściem na spotkanie. Oczami wyobraźni zobaczyła reakcję kolegów z pracy na pomalowane paznokcie u nóg i bransoletkę na kostce. „A Justyna, co ona by powiedziała? Że zgłupiałam do reszty? Hm.
Powinnam poznać zupełnie nowych ludzi. Wolnych i niezależnych, tak jak ja. Przecież muszę zbudować nowe życie. No racja, teraz jestem panią samej siebie” – uświadomiła sobie ze zdziwieniem. „Tylko ode mnie zależy, co z tym dalej zrobię.
Mama nie żyje od sześciu miesięcy, tata od roku. Pielęgnowałam ich w chorobie ponad sześć lat. A teraz już nie muszę. I nie muszę ciągle siedzieć w domu. Ich już nie ma. Nic mnie nie wiąże.
I nie muszę się nikogo słuchać.
Teraz jestem zupełnie sama.
Urządziłam sobie piękne mieszkanko. Czas zaprosić jakiegoś królewicza i rozpocząć wspólne dorosłe życie. Zostało mi jeszcze parę lat na założenie rodziny, na dzieci, wnuki. Trzydzieści siedem plus dwadzieścia daje pięćdziesiąt siedem. Z grubsza. Zdążę zostać babcią, a nawet prababcią. Jeżeli dożyję dziewięćdziesięciu siedmiu lat, praprababcią. Dogonię, a może nawet prześcignę wszystkie koleżanki. Tylko skąd wziąć królewicza?”
Nałożyła krem na powieki i pod oczy. Umyła zęby, usuwając z ust niesmak po popołudniowej drzemce.
Weszła do sypialni. Poklepała narzutę na dużym wygodnym łóżku.
– Mam nadzieję – westchnęła, otulając się lekką letnią kołdrą – że mimo wszystko uda mi się zasnąć.
Następnego ranka wstała wcześniej niż zwykle. Dobrze się wyspała i miała całkiem przyjazne nastawienie do całego świata.
Dlatego nieoczekiwanie i wbrew swoim zasadom wdała się w pogawędkę z dziećmi z mieszkania naprzeciwko. Na ogół unikała zbytniego spoufalania się z sąsiadami. Wlezą potem człowiekowi na głowę i kłopot gotowy.
Bardziej rozmowna okazała się sześcioletnia dziewczynka. Zadawała podchwytliwe pytania dotyczące posiadania dzieci, samochodu, roweru, psa, aż w końcu wydusiła z siebie pytanie, które musiało nurtować ją najbardziej:
– A proszę pani, czy dzisiaj też przyjdzie do pani ten koń? – spytała. Beata otworzyła ze zdumienia usta.
– Jaki koń?! – odparła poirytowana. Już żałowała, że wdała się w rozmowę z głupimi dzieciakami. O co chodzi tej smarkuli? Dzieci czasami przekręcają podsłuchane rozmowy dorosłych.
– To nie był koń, ty głupia! – krzyknął chłopczyk. Miał jakieś osiem lat i wyglądał bardzo rezolutnie.
– A właśnie że koń – oburzyła się dziewczynka. – Widziałam!
– Ty nawet nie wiesz, jak wygląda koń! – Chłopczyk trzepnął ją po głowie na dowód swojej przewagi intelektualnej i fizycznej.
– A właśnie że wiem! Mama, on mnie uderzył w głowę! – Dziewczynka szarpnęła drzwiami. Z krzykiem i tupotem pobiegła przez korytarz w głąb mieszkania.
– Nieprawda, ona kłamie!
Chłopczyk pomknął za siostrą, żeby osobiście zaświadczyć o swojej niewinności.
Beata stała przez chwilę bez ruchu, próbując pojąć sens wydarzenia, które przed chwilą rozegrało się przed jej oczami.
„Boże – pomyślała – dzieci to przyjemność mocno przereklamowana”.
W pracy opowiedziała całą historię podczas przedpołudniowej kawy, którą zawsze pijali wspólnie. Rozbawiła towarzystwo i przez chwilę poczuła, że chyba jeszcze trochę ich lubi. Pracowali razem od dziesięciu lat. Wiadomo, znudzenie. Znają się od podszewki, nikt już nie ma złudzeń co do kolegów. Znają swoich mężów, żony, dzieci i różne ciemne sprawki. Czegoś zazdroszczą, coś mają za złe, czasami jakaś zapiekła uraza za słowa sprzed wielu lat wymyka się spod kontroli.
Beata nie była sprawiedliwa w ocenie wzrostu kolegów. Naczelnik Wydziału Środowiska, zwaliste, brzuchate chłopisko, był od niej wyższy o pół głowy. Reszta rzeczywiście była niższa, ale wcale nie tak bardzo. Natomiast od lat żaden z kolegów nie traktował jej jak kobiety. Była dla nich kumplem, współpracownikiem, humorzastą ciotką, zapóźnioną w rozwoju nastolatką. Zapracowała na taki wizerunek, bo w dodatku ubierała się jak chłopczyca.
Czasami koleżanki dawały jej delikatnie do zrozumienia, że w tym wieku już nie wypada ograniczać się do dżinsów, kolorowych koszulek, plecaczków i butów w sportowym stylu.
Takie przytyki powodowały powszechne zainteresowanie osobą Beaty, czego bardzo nie lubiła. Nieraz ktoś rzucał uwagę, która raniła ją boleśniej, niż mogłoby się wydawać. Cóż, wrażliwość nie należała do mocnych stron jej współpracowników.
– Beatka ciągle w dżinsach, jak małolata – mówił uśmiechnięty figlarnie naczelnik.
– Och, Beata jeszcze nie dojrzała do eleganckiego stroju, jaki obowiązuje w Urzędzie Miejskim – z jędzowatym uśmiechem broniła jej Justyna.
– No, uważaj, bo czasami coś zgnije, zanim dojrzeje – rzucał niby od niechcenia Bartek.
Beata właściwie nie reagowała. Udawała, że nie dosłyszała albo że to świetny żart, który jej nie dotyczy. Znała życie. Ludzie są okrutni, potrafią błyskawicznie zjednoczyć się w bandę prześladowców tylko dla zabawy.
Nie protestowała, gdy od czasu do czasu z niej żartowano, ale nie miała zamiaru dać się zaszczuć. Obiecywała sobie, że jeżeli któregoś dnia miarka się przebierze, przejdzie do rękoczynów. Zobaczymy, czy potem znajdzie się jeszcze jakiś odważny.
Jeżeli chodzi o Bartka, to wystarczy cios w szczękę albo nawet siarczysty policzek, by zaczął błagać o litość. Ona wyjdzie z twarzą i honorem. Będą się śmiali z niego, nie z niej.
Bartek, pięć lat młodszy od Beaty, kiedyś, dawno temu, świeżo po rozwodzie próbował nawiązać z nią romans. Właściwie lawirował perfidnie pomiędzy Beatą a Justyną. Jego wyrachowane kalkulacje i parę chwil nieudanego seksu zniechęciły Beatę, szukającą w związku ciepła i szczerego oddania. Tego, co, zdaniem matki, z natury rzeczy i niejako z rozdzielnika należy się wcześniej czy później każdej uczciwej dziewczynie.
Z czasem dotarło do niej, że nauki matki nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Z jakiegoś powodu wszystko, co robiła, zawsze wychodziło źle. A teraz, w wieku lat trzydziestu siedmiu, cieszyła się, że ma mieszkanie, samochód, dobrą posadę, jednym słowem: wszystko, co można osiągnąć własną pracą. Jeśli nie zdobyła miłości, winne było przeznaczenie. Niejedna wredna paskuda dostawała od losu słodkiego mężusia bez żadnego wysiłku.
I nigdy nie żałowała, że nazwała wtedy Bartka „pożałowania godnym mandrylem”.
– Dlaczego mandrylem? – oburzył się dotknięty i zaniepokojony, czy przezwisko nie ma związku z jakimiś ubliżającymi jego męskości szczegółami anatomicznymi.
– Nie wiesz? – zaśmiała się obraźliwie. W rzeczywistości wybrała tę nazwę zupełnie przypadkowo; nawet nie wiedziała, jak wygląda mandryl.
Nigdy jej tego nie wybaczył. I od czasu do czasu brał odwet w sposób, który tylko potwierdzał jego bezużyteczność jako potencjalnego, wartego miłości partnera.
Natomiast Gustaw dokuczał jej bezinteresownie i dla przyjemności. Był jak na mężczyznę dość niewielkiego wzrostu, za to pękaty we wszystkich kierunkach, łysawy, pyzaty i sapiący jak buldog. Perfumował się tak przeraźliwie, że można by go wkładać pomiędzy bieliznę pościelową zamiast saszetki zapachowej.
Zawsze miał coś wesołego do zakomunikowania. Zwykle zaczynał od szalenie, jego zdaniem, dowcipnego powitania:
– Dzień dobry wszystkim panom, paniom i panienkom.
„Panienki” były adresowane oczywiście do Beaty.
Dzisiaj pod koniec pracy wszedł do pokoju, trzymając w ręce dokumentację „Oceny oddziaływania na środowisko zakładu produkcyjnego” zrobioną kiedyś przez Beatę na zlecenie.
Beata skończyła pisać opinię i siedziała w otwartym oknie zadowolona, że oślepiające słońce przeszło na zachodnią ścianę budynku i teraz już tylko zapach kwiatów i śpiew ptaków wypełniają ciepłe i przyjemne powietrze wpadające do pokoju.
Przedtem maj, a teraz czerwiec, dzień w dzień cudowna pogoda. W nocy czasem popadał mały deszczyk, a od rana do wieczora słońce grzało wystarczająco mocno, by poczuć się swobodnie i lekko, jak zdarza się tylko latem.
– Obejrzałem tę dokumentację i wreszcie wszystko zrozumiałem – zakwiczał radośnie Gustaw, przebiegając w podskokach po pokoju.
– Co zrozumiałeś? – uprzejmie spytała Beata, zupełnie niezainteresowana jego odkryciami.
– Jaki chłop by wytrzymał z kobietą, której nic się nie podoba?! Co niby szkodzi mieszkańcom osiedla taki mały zakładzik, Beatko?
– Mały, ale smrodliwy i hałaśliwy – powiedziała Beata.
– No i nic dziwnego, że nikt cię do tej pory nie chciał. Najwyższy czas zmienić się i spojrzeć na ludzi z większą tolerancją – pouczył ją mentorskim tonem.
– Co ma wspólnego moje prywatne życie z tym smrodliwym interesem?
– Oj, popraw, popraw się, dziewczyno, bo będzie źle! – Gustaw pogroził jej palcem i wycofał się za przepierzenie, za którym znajdował się kącik Justyny.
„Wyjątkowo miły dzień mi się dzisiaj przytrafił” – pomyślała Beata. „Schodzimy na psy, świat stopniowo zapełnia się kretynami”.
Przewidująco zaparkowała samochód w cieniu wysokiego kasztana. Mały ciemnozielony opel służył jeszcze do wożenia matki w odwiedziny do jej licznych znajomych. Kupiły go ze wspólnych oszczędności. Teraz Beata nie miała już żadnych odłożonych pieniędzy, więc brała różne prywatne zlecenia, żeby do grudnia spłacić kredyt za mieszkanie.
Z pracy do domu w godzinach szczytu wracała około pół godziny. Zostawiała samochód na strzeżonym parkingu i wolnym spacerkiem szła w kierunku swojego bloku. Bardzo lubiła te pięć minut dzielące aktywne życie wśród ludzi od spokojnego azylu mieszkania.
Dzisiaj spacer sprawiał jej wyjątkową przyjemność. Miała na nogach sandałki na płaskim obcasie i odziedziczone po matce szerokie szorty w kwiatki, udające krótką spódniczkę. Wydawała się sobie dość atrakcyjna w porównaniu do smętnej zabiedzonej istoty, którą była jeszcze pół roku temu. Trochę rozczarowywała ją obojętność mężczyzn, ich brak entuzjazmu na jej widok.
„Czegoś mi musi jeszcze brakować, skoro faceci w ogóle na mnie nie patrzą” – pomyślała z niepokojem. „Chyba w duszy nie czuję się jeszcze w pełni wyzwolona i wolna od dawnej bierności i rezygnacji. Podniosę głowę, o tak, uśmiechnę się do swoich myśli. Jestem wesoła i zadowolona, szczęśliwa i wolna”.
– Hej ho, hej ho, ho – zanuciła bezgłośnie na marszową melodię.
Tanecznym krokiem weszła w alejkę biegnącą na ukos przez porośnięty kępami drzew i krzewów pięknie utrzymany teren między budynkami.
Początek czerwca, słońce świeciło, drzewa kwitły, starsi ludzie siedzieli na ławeczkach, dzieci porozkładały kocyki na trawie. Dni były teraz długie, lato pokazywało się od najlepszej strony.
Skuszona leniwą atmosferą, Beata też na chwilę przysiadła na wolnej ławce stojącej pod rozłożystym drzewem. Torbę z zakupami położyła obok siebie i przyglądała się ludziom bez pośpiechu podążającym w różnych kierunkach.
Zza rogu wyłoniła się para, w której rozpoznała mieszkające tu od wielu lat starsze małżeństwo z parteru. Zbliżali się powoli w jej stronę. Byli zapewne na zakupach. On w jednej ręce dźwigał ciężką siatkę, drugą ściskał rękę żony. Chociaż już siwy, sprawiał wrażenie chłopaka na pierwszej randce. A ona, w grubych okularach w złotej oprawce, również z siwymi pasmami we włosach, łagodnie podporządkowywała się jego opiekuńczości. Obydwoje byli niewysocy, pulchni i wyraźnie w sobie zakochani.
To właśnie oni przywracali Beacie nadzieję, dzięki nim wierzyła, że możliwy jest powrót do normalnego życia. Przez lata czuwania przy łóżkach schorowanych rodziców straciła wiarę w jakąkolwiek przyszłość. Czuła, że jej czas już minął i weszła w starość z pominięciem młodości.
Para starszych kochanków, wciąż czułych i figlarnych jak nastolatki, świadczyła o nieustającej możliwości rozbudzenia w sobie zapomnianych emocji.
„Szczęściarze” – pomyślała. „Jedni na dziesięć tysięcy. Może na pięć”.
Wzięła torbę i wolnym spacerkiem ruszyła do domu.
W mieszkaniu panował przyjemny chłodek, bo zostawiała opuszczone żaluzje. Rozproszone promienie słoneczne i tak przenikały do środka. Beata uwielbiała lekki popołudniowy półmrok stwarzający we wnętrzu poczucie bezpieczeństwa, w sam raz na drzemkę albo wygodne siedzenie w fotelu i słuchanie gruchania gołębi spacerujących po balustradzie tarasu.
Przebrała się w domową długą koszulkę. Ostatnio często chodziła na bosaka. W pokojach był parkiet. W kuchni i w łazience chłodne kafelki.
Postanowiła zrobić parę kanapek, zaparzyć kawę i zjeść w dużym pokoju, przyglądając się żółwiom pływającym w akwarium.
Woda zagotowała się. Stuknął automat wyłączający czajnik. Szum pary wydostającej się spod pokrywki ucichł, ale jakiś dziwny dźwięk, będący jakby jego kontynuacją, nadal roznosił się po całym mieszkaniu. Beata nasłuchiwała ze zdziwieniem. Skąd mógł dobiegać? Coś jakby lekkie pochrapywanie, półsenne mamrotanie, pogwizdywanie, posapywanie…
Zajrzała do przedpokoju. Tak, dźwięk dochodził zza półprzymkniętych drzwi dużego pokoju.
Delikatnie ujęła klamkę i cicho weszła do środka. Widok, który zobaczyła, przeczył zdrowemu rozsądkowi.
Na fotelu i na sofie, rozwalone w niedbałych pozach, pochrapując i pomlaskując przez sen, spały dwa satyry.
Były wielkości mężczyzny średniego wzrostu, miały włochate, krępe ciała i nogi zakończone raciczkami, sterczącymi teraz w powietrzu na skutek wygodnego ułożenia na poduszkach. Na kędzierzawych głowach sterczały im różki, z nozdrzy wystawały włosy, a grube wargi falowały do wtóru chrapania wydobywającego się z półprzymkniętych ust.
Beata czuła, jak cierpnie jej skóra, oczy robią się okrągłe, a gdzieś z płuc wydobywa się niekontrolowany zduszony pisk.
Satyry zareagowały natychmiast. Zerwały się z kwikiem, podskakując jak śmiertelnie przerażone dzieci przyłapane na gorącym uczynku. Wrzeszczały i mamrotały coś w niezrozumiałym języku. Chwilę rozglądały się w panice, jakby zapomniały, gdzie się znajdują, w końcu rzuciły się w stronę tarasu. Przepychały się i szturchały, starając się wyprzedzić jeden drugiego w wyścigu do drzwi balkonowych.
Beata usłyszała dobiegający z dworu łomot upadku, jakiś krzyk i pospieszny tupot.
Nadal stała bez ruchu. Patrzyła oniemiała na pusty fotel i sofę, chociaż w jej mieszkaniu panowała teraz zupełnie zwyczajna popołudniowa cisza.