Tam, gdzie nikt nas nie znajdzie - ebook
Tam, gdzie nikt nas nie znajdzie - ebook
Doktor Annie Masters, niegdyś gwiazda telewizji, przekonuje się, że życie pisze zaskakujące scenariusze. Gdy w drzwiach ośrodka zdrowia założonego przez nią w odludnym rejonie Alaski staje wyczekiwany woluntariusz, okazuje się, że jest nim Rafe Bradstone, telewizyjny celebryta! Dynamiczny, przystojny i skupiony na karierze lekarz z Los Angeles burzy spokój arktycznej samotni, w której Annie
ukryła się przed natrętnym światem show biznesu. Rafe jednak usiłuje jej pokazać, co straciła, żyjąc wyłącznie pracą i wspomnieniami. Jest w tym tak przekonujący, że Annie zaczyna myśleć o przyszłości – u jego boku! Nie chce jednak wracać do Los Angeles, miasta, bez którego Rafe nie wyobraża sobie życia...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6711-3 |
Rozmiar pliku: | 645 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłód był tak przenikliwy, że stojący w drzwiach samolotu Rafe Bradstone aż się wzdrygnął. Osłonił twarz szalikiem, sięgnął po torbę podróżną i zszedł na płytę lotniska. Tam zaatakował go lodowaty wiatr. Na nic się zdała ciepła kurtka, którą w ostatniej chwili kupił w Los Angeles, a która w arktycznych warunkach okazała się żałosnym żartem. Ciekawe, jak sobie radzą miejscowi, by nie umrzeć z zimna? Na szczęście w terminalu otuliło go przyjemne ciepło.
- Przepraszam! – Ciemnowłosa kobieta zwinnie przecisnęła się obok niego.
- To ja przepraszam! – Odsunął się szybko.
Nieznajoma nie zwróciła uwagi na przeprosiny, bo spieszyła się, by uściskać dwoje dzieci, które skakały wokół niej. Ich tata cierpliwie czekał na swoją kolej, po czym objął ją i przytulił. Miłość i serdeczna więź między tą czwórką była ewidentna. Te dzieci z pewnością nie musiały zabiegać o względy matki.
Odwrócił wzrok, by nie patrzeć na szczęśliwą rodzinę. Przed niemal rokiem odnalazł matkę. Minęło dwieście sześćdziesiąt jeden dni, odkąd kazała mu się wynieść. Łudził się, że ból i gorycz z czasem zelżeją, jednak nadal miał w sercu niezabliźnioną ranę.
Brunetka posadziła młodsze dziecko na biodrze, starsze wzięła za rękę i wyszła na zewnątrz. Właśnie tak powinno to wyglądać: kochająca matka, która ma dzieci zawsze blisko. Dlaczego jego matka była inna? Co takiego zrobił, że zamiast ucieszyć się na jego widok, kazała mu iść do wszystkich diabłów?
W kieszeni kurtki zabrzęczała komórka.
- Cześć, Carrie!
Jego agentka nie marnowała czasu nas uprzejmości.
- Możesz mnie oświecić, skąd w twoich mediach społecznościowych zdjęcia z Alaski?
Miał ochotę wznieść oczy do nieba. Carrie dbała o jego sprawy zawodowe, a on nie poinformował jej, że dostał niespodziewaną ofertę pracy w Blue Ash na Alasce, co kolidowało z jego zobowiązaniami wobec telewizji.
- Spotkałem fanów „Show doktora Dave’a”, którzy chcieli zrobić sobie ze mną selfie. Nie mogłem odmówić.
Nieprawda. Mógł, ale nie chciał. Za każdym razem, gdy widzowie biegli do niego z uśmiechem na ustach i smartfonem w dłoni, pokornie ustawiał się do wspólnego zdjęcia. Miał wtedy złudne wrażenie, że na moment staje się częścią ich życia.
Jakiś czas temu zgodził się zostać jednym z prowadzących program „Doktor Dave”, w którym promowano postawy prozdrowotne. Traktował swój udział w tym przedsięwzięciu jak dodatkową pracę, dzięki której szybciej spłaci kredyt zaciągnięty na sfinansowanie studiów.
- Wiesz, o co cię pytam, więc nie ściemniaj!
Rafe zignorował surowy ton agentki.
- Carrie, przecież ci mówiłem, że przez parę tygodni będę pracował w przychodni w północnej Alasce.
- Uznałam to za kiepski żart! – syknęła. – Jesteś najpopularniejszym prowadzącym u Dave’a i już dawno wyznaczyli cię do programu w Święto Dziękczynienia.
- Znam swój grafik – uciął. Zawsze zgłaszał się do prowadzenia świątecznych programów. Dzięki temu miał nadzieję zapomnieć, że nie czeka na niego miejsce przy żadnym stole.
- Rafe! Czy ty mnie słuchasz? To nie są żarty!
- Ciebie nie da się nie słuchać.
Odetchnął głęboko i spojrzał na krajobraz. Na drzewa, z których zwisały sople i samochody pokryte szronem. Znów się wzdrygnął. Północna Alaska to nie jego bajka. W jego kalifornijskim świecie zimą zakłada się wiatrówkę albo lekki sweter, a nie puchówkę i buty na kożuchu.
- Carrie, nie zapominaj, że najpierw jestem lekarzem, a dopiero potem telewizyjnym celebrytą. Poza tym mam dług wdzięczności wobec doktor Freson.
Jenn Freson, koleżanka z pracy, zastąpiła go, gdy wybrał się z pechową wizytą do matki, a potem nie pytała, dlaczego nagle przedłuża urlop o dwa tygodnie. Chciał się zrewanżować. Nie odmówiłby pomocy koleżance tylko dlatego, że Dave, główny prowadzący i twórca talk show, może go potrzebować – albo i nie.
- Mamy trzydziestego września. Spędzę na Alasce miesiąc, góra półtora. Wrócę do Los Angeles najpóźniej na dwa tygodnie przed Świętem Dziękczynienia.
- Dave szuka kogoś za doktora Blooma, który odejdzie pod koniec tego sezonu. Powinieneś wskoczyć na jego miejsce, ale zamiast o to walczyć, po prostu sobie znikasz.
Rafe odchylił głowę i przetoczył ją z jednego ramienia na drugie, próbując rozluźnić kark. Zależało mu, by przejąć miejsce Blooma, wcale nie dla pieniędzy czy popularności. Chciał, by Dave i producenci wybrali właśnie jego, uznając tym samym, że jest najlepszy. Miał nadzieję, że dzięki temu w jego głowie ucichnie głos matki, natarczywie powtarzający, że jest beznadziejny.
- Przecież nie jestem jedynym prowadzącym. Obiecałem koleżance, że ją zastąpię i nie wystawię jej do wiatru.
Usłyszał, jak Carrie ze świstem wciąga i wypuszcza powietrze, by po chwili przemówić tonem, jakim zwykła informować klientów, że nie dostali upragnionej roli.
- Posłuchaj, Rafe, mam przygotować oświadczenie dla prasy? Tabloidy mają używanie, oskarżają cię o niewierność. To nie fair, bo przecież Vanessa zdradziła ciebie, a nie ty ją. Nie mają prawa szargać ci opinii.
Nie miał ochoty poruszać tego tematu, ale z dwojga złego wolał już mówić o Vanessie niż o skłonności Dave’a do zwalniania prowadzących, którzy mu podpadli.
- Nie zdradziła mnie – skłamał gładko.
Poznał ją pół roku wcześniej. Była popularną aktorką, więc paparazzi od razu rzucili się na gwiazdeczkę i „jej” doktorka. Nie powiedziała mu, że równolegle spotyka się z kimś innym. Obydwoje byli zapracowani, więc rzadko udawało im się spotkać. Rafe’owi to nie przeszkadzało. Vanessa zerwała z nim przez telefon, chichocząc przy tym beztrosko ze swoim filmowym partnerem i kochankiem.
Nie przyszło mu do głowy, by oficjalnie informować media o rozstaniu. Vanessa upierała się, by to zrobili. Był niemile zaskoczony, gdy tabloidy opublikowały zrobione z ukrycia zdjęcie, na którym szedł w towarzystwie pacjentki, którą odprowadzał do samochodu. Obok zdjęcia znalazło się oświadczenie Vanessy, że nie są już razem.
Na widok swojej podobizny opatrzonej nagłówkiem „zdrada” poczuł się okropnie. Zażenowany i wściekły, wykupił z pobliskiego kiosku wszystkie szmatławce. Nigdy nikogo nie zdradził. Był wierny. Zawsze.
Vanessa powinna zdementować bezpodstawne oskarżenia i wziąć na siebie winę za rozpad związku. Kilkukrotnie próbował kontaktować się z nią w tej sprawie. Bezskutecznie.
- Moja agentka ciągle mi powtarza, że nie ma czegoś takiego jak zła prasa – zauważył uszczypliwie.
– Nieważne, co piszą, byle wymienili z nazwiska. Dave będzie zadowolony – orzekła Carrie.
Rafe wolał, by Dave był zadowolony z jego obecności w programie, stylu prowadzenia rozmowy i wyników oglądalności, a nie z tego, że interesują się nim tabloidy. Skoro jednak zainteresowanie brukowców ma być ceną za pracę w show, godził się z tym, że co jakiś czas go obsmarują. Choć z zasady brzydził się kłamstwem i bredniami wyssanymi z palca.
- Widzimy się za miesiąc.
- W Mieście Aniołów miesiąc to szmat czasu.
- A to raptem trzydzieści dni – zauważył.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Jego agentka nie przywiązywała wagi do takich błahostek jak kulturalne pożegnanie rozmówcy.
Nie miał czasu analizować braku dobrych manier, bo stanęła nad nim puszysta pani w średnim wieku.
- Doktorze Bradstone! To naprawdę pan! – świergotała. – Uwielbiam „Show doktora Dave’a”. Pan jest najlepszy, lepszy niż sam Dave! Można zrobić sobie z panem zdjęcie?
- Oczywiście.
Gdy objęła go i wyciągnęła rękę z telefonem, zrobiło mu się lżej na duszy. Tę krótką chwilę szczęścia zawdzięczał popularności, którą dał mu udział w programie, dlatego zależało mu, by zostać pełnoetatowym prowadzącym i jak najdłużej cieszyć się sympatią fanów. Tymczasem jego wielbicielka, która aż zarumieniła się z emocji, wyciągnęła do niego rękę.
- Jestem Helen Henkle, a to mój mąż Jack. – Skinęła w stronę chudego jak patyk mężczyzny, który ruszył dziarsko w ich stronę. – Przylecieliśmy po pana z Blue Ash.
- Musi pan sobie sprawić porządne buty, bo palce u stóp panu odpadną – zauważył dość obcesowo jej małżonek.
Odkąd Rafe przekroczył granicę stanu, temat ciepłego obuwia powracał w rozmowach jak bumerang. Nie bez kozery, jak się właśnie przekonał, czując nieprzyjemne mrowienie w przemarzniętych stopach.
- No cóż, w Los Angeles ciepłe buty nie są potrzebne.
- A tu wręcz przeciwnie. Chyba że nie robi panu różnicy, czy będzie pan miał dziesięć palców, czy dwa. Chce się pan tłumaczyć wnukom, dlaczego jest pan wybrakowany?
- A dajże panu spokój! Zapominasz się! – Helen trzepnęła małżonka w ramię. – Niech pan go nie słucha, doktorze. Człowiek z ośmioma palcami będzie chodził tak samo dobrze jak ten z dziesięcioma. A poza tym będzie pan miał argument, tłumacząc dzieciom, żeby się ciepło ubierały.
Niewinna wzmianka o dzieciach sprawiła, że poczuł psychiczny dyskomfort. Co za różnica, ile będzie miał palców, skoro i tak żadne wnuki nie będą oglądały jego stóp. Wśród jego przodków trudno by szukać osób o wybitnych talentach rodzicielskich, więc nie myślał o przedłużaniu rodu.
- Kto by pomyślał, że do naszego Blue Ash przyjedzie prawdziwy celebryta – paplała Helen, sadowiąc się obok Rafe’a w ciasnym wnętrzu awionetki. – Oczywiście…
- Doktor A na nas czeka – wszedł jej w słowo mąż. – Jeśli ty i Doktor Playboy jesteście gotowi, to startujemy.
Doktor Playboy… Przyczepiono mu tę etykietkę, choć nie było w niej krzty prawdy, ale tabloidom rosła sprzedaż i zwiększała się klikalność w internecie.
- W życiu bym tak o sobie nie powiedział – zaczął się bronić. Ale czy musi tłumaczyć się obcym ludziom?
- Jasne – mruknął siedzący za sterami mężczyzna.
Rafe poruszył się nerwowo. Został oceniony i okazał się rozczarowaniem. Znowu… Tabloidy pisały o nim „playboy”, by mieć intrygujący nagłówek. Dla niego to określenie było przekleństwem.
Był podobny do ojca. Matka nazywała go „sobowtórem tatusia”, co w jej ustach brzmiało jak obelga. Jego ojciec był przystojnym zawodowym tancerzem, wiecznie nieobecnym z powodu niekończących się tras. Dach nad głową zapewniała im matka, która pracowała jako pomoc księgowej i która z każdym kolejnym wyjazdem małżonka stawała się coraz bardziej zgorzkniała i pałająca żądzą zemsty. W rzadkich chwilach, gdy nie robiła mężowi piekła z powodu licznych zdrad, kłóciła się z nim o Rafe’a.
- Co ty sobie myślisz? – wrzeszczała. – Że mnie się nic od życia nie należy? Że ty będziesz sobie fruwał, a ja będę siedziała w domu i zajmowała się twoim bachorem?!
- O co masz do mnie pretensje?! – wściekał się ojciec. – Przecież od początku ci mówiłem, że nie chcę tego dzieciaka!
W swoim zacietrzewieniu nie zwracali uwagi na wystraszonego chłopczyka skulonego w kącie. Mały Rafe nie bardzo rozumiał, o co kłócą się rodzice, ale wiedział, że ojciec go nie chciał. Skąd w nim naiwna wiara, że matka go chciała?
Potarł dłonie o spodnie i wyjrzał przez okienko, szukając ukojenia w mroźnym krajobrazie. Ojciec zginął w wypadku samochodowym, zresztą nie sam – towarzyszyła mu jakaś pani. Stało się to tuż przed siódmymi urodzinami Rafe’a, o których rodzice i tak nie pamiętali. Za to matka nigdy nie przepuściła okazji, by mu wypomnieć, że wygląda wypisz wymaluj jak ten niewierny kretyn, pożal się Boże jej mąż, za którego nie wiadomo po co wyszła. Po jakimś czasie przestała udawać, że żywi do syna jakiekolwiek ciepłe uczucia. I przestała się nim opiekować.
Nim skończył osiem lat, zainteresowała się nim opieka społeczna. Stał się wychowankiem systemu i do osiągnięcia pełnoletności tułał się po różnych rodzinach zastępczych, jednak w żadnej nie czuł się akceptowany. Dopiero udział w talk show, gdzie dał się poznać jako odnoszący zawodowe sukcesy doktor Bradstone, sprawił, że na moment zabliźniła się krwawiąca rana w jego sercu.
Podczas krótkiego lotu do Blue Ash państwo Henkle nie próbowali zabawiać go rozmową, za co był im wdzięczny. Walczył z własnymi demonami i nie miał ochoty na pogaduszki. Odezwał się dopiero, gdy w dole dostrzegł krótki pas startowy.
- Tam będziemy lądowali? – Na jego oko niewielka cessna nie miała szans zmieścić się na skrawku utwardzonej ziemi.
- Spokojna głowa, doktorku! – Jack czule poklepał drążek sterowniczy. – Nie w takich miejscach lądowałem. – Uśmiechnął się szeroko, ale Rafe nie poczuł uspokojony. Wręcz przeciwnie, poziom stresu wzrósł tak bardzo, że gdy awionetka dotknęła kołami ziemi i wpadła w poślizg, krzyknął z przerażenia. Nim zdążył ochłonąć, Jack ze stoickim spokojem zatrzymał maszynę.
- Wysiadka, drodzy państwo! – nakazał, otwarłszy drzwi.
- Niemożliwy jesteś! Na tym pasie jest tylko jeden oblodzony fragment, a ty musiałeś na niego trafić. Naprawdę nie musisz się popisywać swoimi umiejętnościami – zawołał lekko zachrypnięty damski głos.
- Chciałem zrobić nowicjuszowi otrzęsiny. Niech się hartuje. Nieczęsto gościmy tu gwiazdorów z okładek kolorowych pism. – Jack rzucił Rafe’owi jego bagaż i przywitał się z młodą kobietą, która czekała na skraju pasa.
- Kolorowe pisemka są od zarabiania grubej kasy, a nie od pisania prawdy. Zapomniałeś o tym?
Jednoosobowa delegacja powitalna była okutana w przydużą parkę i tak szczelnie owinięta pomarańczowym szalikiem, że widać było jedynie błyszczące szare oczy. Wystarczyło ich jedno spojrzenie i Rafe zapomniał o bożym świecie. Nie słyszał warkotu silnika, nie pamiętał kąśliwej uwagi Jacka, nie czuł przenikliwego chłodu, który natychmiast wpełzł pod kurteczkę. Na szczęście nieznajoma zachowała przytomność umysłu i nie czekając, aż coś sobie odmrozi, powiedziała:
- Zimno panu, wejdźmy do środka. – Gestem zaprosiła go do budynku, który, jak się domyślał, był miejscowym ośrodkiem zdrowia.
Zadziwiające, ale nie czuł zimna. Wręcz przeciwnie, czuł, że się poci. Powinien się odezwać, a on stał i się gapił. Dopiero po chwili odzyskał rozum i wszedł do środka.
- Witamy w Blue Ash – uśmiechnęła się kobieta, zdejmując kurtkę. Spod kaptura wysypały się lekko potargane rude włosy.
- Dziękuję. – Nie mógł oderwać wzroku od uroczych piegów na jej nosie. Ni stąd, ni zowąd naszła go niedorzeczna chęć, by ich dotknąć. Owszem, jego rozmówczyni była bardzo ładna, ale w LA nie brakowało równie ładnych kobiet, jeśli nie ładniejszych.
Zaczerwienił się, zaniepokojony, że się zbłaźni. Na szczęście otrząsnął się z zauroczenia i posłał jej neutralny uśmiech. Jednak im dłużej na nią patrzył, tym bardziej był pewien, że skądś ją zna. Co było mało prawdopodobne, bo dotąd nie był na Alasce i nie miał tu znajomych.
Nagle go olśniło. Brakujący element układanki wskoczył na właściwe miejsce. Swego czasu ta arktyczna bogini regularnie gościła w jego domu, podobnie jak w domach milionów ludzi na całym świecie.
- Charlotte Greene?! To pani, prawda?!
- Nieprawda. Charlotte to fikcyjna postać, którą kiedyś grałam – westchnęła zrezygnowana. – Mam na imię Annie.
- Wiem.
Wszyscy wiedzieli, kim jest Annie. Był czas, gdy jej twarz uśmiechała się z okładek pisemek dla nastolatek. Nim skończyła siedemnaście lat, miała na swoim koncie poważną okładkę dla Vogue’a. Rafe oczywiście potrafił odróżnić postać realną od fikcyjnej, mimo to strzelił gafę.
- Nie miałem pojęcia, że ukrywa się pani na Alasce.
- Wcale się nie ukrywam.
Nie zamierzał dyskutować. O ile dobrze zapamiętał, doktor Freson wspomniała, że ośrodek zdrowia w Blue Ash obsługuje społeczność liczącą około sześciuset mieszkańców. Niewiarygodne, że sławna i uwielbiana Annie Masters wylądowała w takiej dziurze.
- Pani mama…
- Rzadko się widuję z Carrie, więc nie załatwię panu audiencji – przerwała mu. – Zresztą wątpię, żeby chciała poznać telewizyjnego lekarza celebrytę.
Lekarz celebryta... Vanessa też go tak określiła. Dotąd nie zdobył nagrody dla najlepszego prowadzącego, ale uważał, że „Show doktora Dave’a” pomaga ludziom. Sam też nie był żadnym przebierańcem, tylko prawdziwym lekarzem, więc lekceważący ton jego rozmówczyni był nie na miejscu.
- Nie oczekuję, że mnie pani przedstawi swojej matce.
Skinęła głową. Mowa ciała i wymuszony uśmiech zdradzały, że jest spięta. Cóż, nowa znajomość nie zaczęła się najlepiej, ale nie zamierzał się poddawać. Postanowił sięgnąć po sprawdzoną taktykę i pochwalić serial, w którym kiedyś grała.
- Jako dzieciak uwielbiałem oglądać „Dom mojej siostry”. Nie przegapiłem żadnego odcinka. I marzyłem, żeby panią poznać.
Przeszyła go spojrzeniem, od którego zrobiło mu się jeszcze cieplej. Jej szare oczy miały złotawe cętki. Kamera jakoś nigdy tego nie uchwyciła. Annie Masters...
- Miło mi pana poznać, doktorze Bradstone.
Zmroził go jej chłodny oficjalny ton. Znów sobie ubzdurał, że łączy go z nią coś niezwykłego, tak jak z Vanessą, a wcześniej z matką. Ile razy można popełniać ten sam błąd. Tym razem będzie rozsądny i nie będzie stawał na rzęsach, by jej zaimponować. Ominął ją wzrokiem i spojrzał na zamknięte drzwi gabinetu na końcu korytarza.
A gdzie się podziewa tutejszy lekarz? Tłukł się do tej alaskańskiej dziury, by mu pomagać, a nie dukać coś do gwiazdeczki, która dorabia tu sobie jako rejestratorka.
- Doktor A przyjmuje teraz pacjentów? – Słyszał, jak Jack mówił w ten sposób o lekarzu i świadomie się spoufalił, licząc, że szybciej przełamie lody.
- Proszę się do mnie zwracać doktor Masters. Tylko moi pacjenci nazywają mnie doktor A – rzuciła ostrym tonem.
Tego się nie spodziewał.
- Doktor Annie Masters.
Popatrzyła na niego butnie. Jakby chciała sprowokować pytanie, które nieuchronnie cisnęło się na usta: jakim cudem dziecięca gwiazdka została lekarką?
- Doktor Freson nie wspominała, że…
- Jenn ma specyficzne poczucie humoru.
- Będziemy się zbierali – oznajmiła nagle Helen. Rafe nie zauważył, że weszła za nimi do środka i stała się mimowolnym świadkiem ich rozmowy. Ciekawe, czy po tym, co właśnie usłyszała, nadal będzie jego wielbicielką? – Annie, jeśli chcesz, żebyśmy przywieźli jakieś zapasy, nie zwlekaj. Za parę tygodni przestajemy latać.
- Chwileczkę, jak to przestajecie latać? – zaniepokoił się.
- W tych stronach zima przychodzi szybko. Jak ktoś stąd nie wyjedzie przed końcem listopada, następną okazję będzie miał dopiero w marcu.
Annie przyglądała mu się z półuśmieszkiem. Prowokuje go? Pomyślał, że przecież nie może tu siedzieć całą zimę. Ma zobowiązania. Jeśli nie poprowadzi programu w Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, nie przedłużą z nim umowy.
- Muszę wrócić do Los Angeles najpóźniej w ostatnim tygodniu listopada – zaznaczył.
Annie – doktor Masters – kiwnęła głową.
- Spokojnie, zdąży pan wyjechać, nim zima zacznie się na dobre. Ale jeśli ma pan obawy, nie musi pan tu zostawać. Jenn wróci, zanim śnieg i mróz odetną nas od świata.
- A jeśli nie wróci?
Annie zachowała kamienny wyraz twarzy.
- Cóż, jakoś przeżyłam tu sama cztery zimy pod rząd. – Odruchowo zaczęła skubać zdartą skórkę na kciuku. – Nie straszna mi samotność. Przyzwyczaiłam się.
- Sama? – Nie wiedział, czemu tak go to poruszyło.
Nonszalancko wzruszyła ramionami. A jego ogarnęło jeszcze większe współczucie. Domyślił się, że samotność jest jej wierną towarzyszką. Podobnie jak jego. Nauczył się z nią żyć. Nie miał wyjścia, skoro własna matka go odrzuciła. Dlaczego popularna dziecięca gwiazda musiała przerobić tę samą lekcję?
- Pokażę panu mieszkanie na wypadek, gdyby jednak zdecydował się pan zostać. – Wskazała drzwi prowadzące na tyły przychodni i ruszyła przodem. Czuł, że go testuje. Pewnie myśli, że telewizyjny doktorek z LA przestraszy się i ucieknie. Nie da jej tej satysfakcji. Ani tym bardziej nie pozwoli, by traktowała go lekceważąco.
Minęła gabinety lekarskie i skierowała się ku schodom prowadzącym do mieszkania. Zostawiła za sobą uchylone drzwi, ale nie czekała na nowego kolegę. Wiedziała, że za nią pójdzie. Taki nadęty typ na pewno nie ucieknie, nawet jeśli nie ma pojęcia o życiu na Północy. Cienka kurteczka i lekkie buty dobitnie świadczyły o tym, że jest zielony.
Wystarczyło raz spojrzeć i było wiadomo, że facet jest z innej bajki. A jednak, gdy wysiadł z samolotu, nagle poczuła…
Nie pojmowała, dlaczego stali i się na siebie gapili. Hulał lodowaty wiatr, a jej nagle zrobiło się gorąco. Na dodatek serce wpadło w opętańczy galop.
Rafe Bradston z pewnością przywykł, że skupia na sobie uwagę. Ponoć to jeden z najlepszych internistów w Los Angeles. Widzowie „Show doktora Dave’a” mogli sami przekonać się o jego fachowości. Do tego był przystojny. I bardzo lubiany, bo zawsze znajdował czas i uśmiech dla swoich fanów – a miał ich wszędzie.
Odkąd pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że taka sława będzie pracowała w miejscowej przychodni, telefon w rejestracji nie przestawał dzwonić. W ciągu tygodnia na wizytę zapisało się tylu pacjentów, ilu normalnie przez dwa miesiące. Każdy chciał być przyjęty przez doktora Bradstone’a. Annie przeczuwała, że teraz w jej życiu zapanuje chaos. Dla miejscowych światowy doktor będzie atrakcją i rozrywką, a dla niej przyczyną bólu głowy.
Dlaczego Jenn wybrała na zastępstwo właśnie jego? Poznały się na studiach, w pierwszym dniu zajęć. Jenn jako jedyna podeszła do Annie, przedstawiła się i zaczęła z nią rozmawiać, nie robiąc niepotrzebnego szumu i nie popadając w egzaltację, że oto ma do czynienia z gwiazdą. Show biznes jej nie interesował, myślała o poważnych sprawach. Na przykład jak zapewnić ludziom równy dostęp do świadczeń medycznych.
- Nic się nie martw, przyślę ci tu lekarza z najwyższej półki – obiecała, gdy okazało się, że nie może przyjechać do Blue Ash w terminie, który wcześniej ustaliły.
Okazuje się, że średnia półka w zupełności by wystarczyła.
Ale z niej egoistka! Pacjenci z maleńkiego Blue Ash w niczym nie są gorsi od zamożnych i wpływowych snobów, którymi na co dzień opiekował się doktor Bradstone. Ludzie prości, mniej wykształceni, za to ciężko pracujący przez całe życie, zasługują na najlepszą opiekę medyczną. Nie ich wina, że nowy lekarz postanowił zrobić karierę celebryty, wykorzystując swoje atuty, czyli wiedzę, fachowość i rewelacyjny wygląd.
Naprawdę nie powinna kręcić nosem. Celebryta nie celebryta, ważne, że zgodził się przyjechać. Znalezienie fachowca graniczyło z cudem, bo kto normalny rzuciłby wszystko, by spędzić zimę w ciemnościach i temperaturze minus trzydziestu paru stopni? Ostatni lekarz, którego udało jej się zatrudnić, po paru tygodniach pobytu zwiał. Kiedy więc Jenn zaproponowała, że spędzi z nią zimę, Annie była szczęśliwa. Przychodnia potrzebowała drugiego lekarza. Odkąd firma Rickon Oil otworzyła tu filię, liczba mieszkańców błyskawicznie rosła.
- Rafe Bradsone mówił, że może pracować w Blue Ash do połowy listopada – zapewniła Jenn. – Czyli nie zostaniesz sama, bo do tego czasu wrócę.
A jeśli nie? Albo nie będzie mogła wyjechać z LA z powodu ojca, dla którego szuka miejsca w domu spokojnej starości? Rafe wyjedzie i co wtedy? Lęk chwycił ją za gardło, ale zdusiła go w zarodku. Przesadziła mówiąc, że jak będzie trzeba, przetrwa kolejną zimę sama. Jak będzie trzeba, na pewno sobie poradzi, ale wolała nie testować swojej psychicznej i fizycznej odporności.
Na ścianach korytarza wisiały zdjęcia, laurki i rysunki, prezenty od pacjentów. Ciekawiło ją, jak nowy kolega reaguje na tę osobliwą galerię. Domyślała się, jak wygląda jego gabinet w Los Angeles, urządzony przez projektantów wnętrz. Nie imponowały jej takie miejsca, wolała kameralną, niemal domową atmosferę swojej prowincjonalnej przychodni.
Stanęła przed drzwiami mieszkania i wzięła głęboki oddech. Dopiero potem się odwróciła. Co się z nią dzieje? Człowiek w dobrej wierze pokonał niemal cały kontynent, by na miejscu usłyszeć, że jak mu się nie podoba, może sobie wracać. Słabo jak na powitanie. Nie popisała się i nie tłumaczy jej fakt, że nowy kolega pewnie jest aroganckim celebrytą. Ani że zwrócił się do niej per Charlotte Greene.
Nie on pierwszy i pewnie nie ostatni. Ludzie nagminnie używali imienia i nazwiska bohaterki, którą grała. Skąd mogli wiedzieć, że nic już jej nie łączy z tym światem? Wcielała się w postać Charlotte jako dziecko i nastolatka, między siódmym a osiemnastym rokiem życia.
Od lat unikała rozgłosu, ale rola, którą przed laty załatwiła jej matka, ciągnęła się za nią jak cień. Carrie od samego początku miała ambicję, by uczynić z córki gwiazdę. Zaczęło się klasycznie, od udziału w reklamie, a potem sprawy potoczyły się błyskawicznie.
Matka rozwijała jej karierę i nie zamierzała odpuścić nawet wtedy, gdy Annie dorastała. Aby przyspieszyć proces przeistaczania się córki z dziecięcej gwiazdki w dorosłą superstar, Carrie sprzedała gazetom zdjęcia, na których Annie opalała się toples. Oczywiście nie zdradziła, w jakich okolicznościach zostały zrobione. W artykułach nie było słowa o tym, że zaciągnęła Annie na odludną „prywatną” plażę i tak długo krytykowała jej nierówną opaleniznę, aż ta dla świętego spokoju zdjęła górę od kostiumu. Zdjęcia na okładkach tabloidów zostały opatrzone tytułem „Dziecięca gwiazda stała się kobietą. Annie Masters może przebierać w dorosłych rolach”.
Afera ze zdjęciami okazała się kroplą, która przepełniła czarę. Annie zrozumiała, że dla własnego dobra musi wyrwać się spod matczynych skrzydeł, a może raczej szponów. Ledwie skończyła osiemnaście lat, z ulgą odmaszerowała od Hollywood i od matki. Pewnego dnia, wykorzystując moment, gdy matka była u fryzjera, weszła do punktu poboru i zaciągnęła się do wojska. Służba, która miała być formą ucieczki od apodyktycznej rodzicielki, okazała się fascynującą przygodą, która pomogła Annie odnaleźć powołanie. Początkowo pracowała jako sanitariuszka, a po skończeniu studiów jako lekarka wojskowa.
Jednak hollywoodzka przeszłość okazała się sporym balastem. Niemal na każdym kroku musiała mierzyć się ze stereotypem głupiutkiej aktoreczki i walczyć, by traktowano ją poważnie. Postanowiła pokazać, ile jest warta jako wojskowy lekarz. Znacznie gorzej szło jej nawiązywanie przyjaźni. Przez długi czas odmawiano jej prawa do prywatności, nazywając snobką, ilekroć zapragnęła pobyć chwilę sama.
Wkurzało ją, że ludzie oczekują, iż w realnym życiu będzie zachowywała się jak jej serialowa bohaterka, czyli będzie żywiołowa, otwarta i urocza jak Charlotte. Zadręczała się, że zawodzi fanów, zwłaszcza ich męską część. Tysiące chłopców dorastały razem z nią, śledząc jej przygody na ekranie. Podkochiwali się w niej, tyle że nie wzdychali do prawdziwej Annie. W ciągu dziesięciu lat, które minęły, odkąd rozstała się z rolą Charlotte, tylko jeden mężczyzna zainteresował się nią samą, a nie fikcyjną postacią.
- Przepraszam. Nie popisałem się, zakładając, że to nie pani jest tu lekarzem. – Rafe potarł dłońmi twarz. – I przepraszam, że nazwałem panią Charlotte. Naprawdę cieszę się, że będę z panią pracował, pani doktor.
Niespodziewane przeprosiny trochę ją udobruchały. Nie powinna mieć do niego pretensji, zareagował jak każdy – i chyba to zabolało najbardziej. Gdzieś na dnie serca tliła się nadzieja, że wreszcie pozna człowieka, dla którego nie będzie bohaterką serialu, ale sobą. Dzięki udziałowi w serialu zapewniła sobie finansową niezależność, ale jak przeliczyć na pieniądze cenę za samotność?
Skinęła głową na znak, że przeprosiny zostały przyjęte. A potem wyciągnęła do niego rękę.
- Zaczniemy jeszcze raz? I darujemy sobie pana i panią?
- Tak, ale czy może pani… czy mogę o coś zapytać?
- Pytaj! – odparła.
- Dlaczego cały czas jest mi zimno? W budynku jest ciepło, ale moje ciało jakby tego nie rejestrowało.
Rozpromieniła się wewnętrznie. Nie jest żądny pikantnych szczegółów z jej przeszłości. Miło z jego strony.
- Wy, południowcy, jesteście tacy delikatni – zażartowała. – Jest ci zimno, bo masz przemarznięte stopy.
- Zaraz tam południowcy. Kalifornia to Kalifornia, a nie prawdziwe Południe – roześmiał się.
Ciepły tembr jego głosu sprawił, że przebiegł ją przyjemny dreszczyk.
- Dla mnie wszystko, co leży na południe od Alaski, to Południe. – Wzruszyła ramionami.
Zaczęła się obawiać, czy będzie w stanie skupić się na pracy, mając u boku tak atrakcyjnego mężczyznę. Musiała przyznać, że zrobił na niej wrażenie. Był chyba najprzystojniejszym facetem, jakiego spotkała, nie licząc Blake’a.
Straciła narzeczonego przed kilkoma laty, ale do dziś zachowała trochę jego rzeczy. Swoje pierwsze dwie zimy w Blue Ash przechodziła w jego swetrach i za dużych wełnianych skarpetach. Powinna oddać jego ubrania potrzebującym, ale nie potrafiła się z nimi rozstać. Zeszłej zimy wyciągnęła swetry z szuflady, ale ich nie włożyła. Może nadszedł czas na remanent w garderobie. Blake…
- Annie?
- Przepraszam, zamyśliłam się.
- Zapytałem, czy czasem nie jesteś z Kalifornii?
- Jestem.
Znów się przysunął. Zapach drzewa sandałowego i cytrusów przyjemnie podrażnił jej zmysły. Oczywiście elegancki pan doktor musi pachnieć tak samo obłędnie jak wygląda.
- Jestem z Kalifornii i dlatego przez trzy zimy pod rząd wysłuchiwałam ostrzeżeń, że na pewno odmrożę sobie palce i mi je utną.
- Też to słyszałem kilka razy. Więc mówisz, że jak tu przetrwam trzy zimy, stanę się Alaskaninem? Oczywiście pod warunkiem, że zaopatrzę się w odpowiednie obuwie – ironizował, rozglądając się po niedużej kuchni.
- Twoja arktyczna przygoda jeszcze się na dobre nie zaczęła, a już chcesz stać się jednym z nas?
Fajnie by było, gdyby podzielił jej zachwyt nad Blue Ash i znalazł tutaj swoje miejsce na ziemi. Mało prawdopodobne, by zagościł tu dłużej. On pragnął grzać się w świetle reflektorów i cieszyć sympatią rosnącej rzeszy fanów. Niekończące się polarne zimy i białe letnie noce nie są mu potrzebne do szczęścia.
- Znajdzie się dla mnie jakiś kąt czy będę spał w kuchni? Dawno nie spałem na podłodze, ale jak trzeba, dam radę.
- Bez obaw, mam pokój gościnny. Chodź, pokażę ci. Lubisz biwakować? – Będąc w wojsku wiele razy spała na gołej ziemi i szczerze mówiąc, nie przepadała za tym.
- Nie lubię.
- To dlaczego spałeś na podłodze?
- Dlatego, że nie zawsze miałem łóżko.
Ciekawe dlaczego? Korciło ją, by zapytać, ale nie chciała być wścibska. Zwłaszcza że sam nie ciągnął wątku. W milczeniu grzebał w torbie podróżnej i po chwili wyjął z niej skarpetki. Oczywiście cieniutkie.
- Drogi doktorze, chwilowo bawi pan w Arktyce, nie w Kalifornii. W takich skarpeteczkach odpadną panu palce. Proszę. – Podała mu skarpety Blake’a. Włożył je i westchnął z ulgą, identycznie jak swego czasu Blake.
Zawsze się z niego śmiała i powtarzała, że jego ulubioną czynnością jest wkładanie ciepłych skarpet. Żal chwycił ją za serce, gdy obserwowała, jak Rafe wkłada porządne ciepłe trapery, kolejną pamiątkę po człowieku, który żył w jej wspomnieniach. Rafe to nie Blake. Nie zastąpi go, to oczywiste. Chodzi o to, by sobie krzywdy nie zrobił.
- Czy wszyscy miejscowi trzymają w szafie zapas ciepłych skarpet dla nieogarniętych Południowców?
- Nie wszyscy. – Dzwonek alarmowy, który odezwał się w jej pokoju, oszczędził jej tłumaczenia, skąd u niej taka garderoba. Nie chciała rozmawiać o Blake’u. Nigdy!
- Pani doktor? Potrzebujemy pomocy! – Donośny głos niósł się po całym budynku. Annie wybiegła z mieszkania.
W korytarzu stał Danny Mills. Szybkim spojrzeniem obrzucił „obcego” i od razu przeszedł do rzeczy.
- Pani doktor, stało się nieszczęście. Przestawiałem drewniane beczki z paszą dla zwierząt i jedna mi się jakoś wymsknęła. Poturlała się i…
- Dobrze. Kto jest ranny? – przerwała mu.
- Dziadek Mac. – Danny nie mógł opanować drżenia warg. – Chciał zatrzymać beczkę, ale walnęła go w nogę i mu ją rozharatała. Krew mu leci jak nie wiem co. Jeremiah go prowadzi, zaraz tu będą.
Nim Annie zdążyła zareagować, Rafe wybiegł na zewnątrz. Tak jak stał, bez kurtki.
- Niezbyt to mądre – szepnął Danny z nutą podziwu.
Annie westchnęła. To, co właśnie zrobił Rafe, było po prostu głupim popisem celebryty. Mimo to doceniała poświęcenie. Uznała, że Rafe przeżyje parę minut na mrozie i pobiegła przygotować środki medyczne do zabiegu. Na szczęście trzymała niewielki zapas krwi do transfuzji, która w takich wypadkach była niezbędna.
- Annie!!!
Dramatyczne wołanie Rafe’a przyprawiło ją o lodowaty dreszcz. Złapała woreczek z krwią i pobiegła zobaczyć, co się dzieje.
- Co tam? – Wpadła do gabinetu. Dziadek Mac był trupio blady. Jego podudzie wyglądało fatalnie; rozległa poszarpana rana biegła od kostki aż do kolana. Na szczęście w krwawej miazdze nie widać było kości, co znaczyło, że nie doszło do otwartego złamania. – Jak to wygląda? – rzuciła w stronę Rafe’a. – Krwawienie zatamowane?
- Nie do końca. Pod kolanem wciąż jest masywne.
- Co to znaczy? – zaniepokoił się Danny.
- To, że doktor A będzie musiała mi pomóc przy opatrywaniu twojego dziadka. Jedź po babcię, dobrze?
Chłopak uśmiechnął się z wyraźną ulgą, że wreszcie ma coś konkretnego do zrobienia. Annie zaś uśmiechnęła się do Rafe’a. Danny był bardzo zdenerwowany, więc nie powinien zostawać w gabinecie. Rafe mógł po prostu kazać mu wyjść, wolał jednak dać mu zadanie do wykonania, co było rozsądnym posunięciem.
- Mac, razem z doktorem Bradstone’em oczyścimy ranę – oznajmiła. – Zobaczymy co i jak, a potem zabierzemy cię do zabiegowego, bo pewnie trzeba będzie założyć parę szwów.
- Szwów? A zwykły plaster nie wystarczy? – Mac zaryzykował uśmiech, ale wyszedł z tego grymas bólu.
- Cieszę się, że dobry humor pana nie opuszcza. To dobry znak. – Rafe uniósł do góry kciuk. – Co mam robić? Czyścić ranę czy zszywać? – zwrócił się do Annie.
- Niech pani ze mną zostanie. – Mac złapał ją za rękę.
- Czyli szyjesz ty. W zabiegowym masz wszystko gotowe. Drugie drzwi po prawej.
- Jasne. Nie do wiary, że pracuję z… - mruczał pod nosem, wychodząc. Nie dosłyszała ostatnich słów, ale mogła je sobie dopowiedzieć. Charlotte Greene...