Tam, gdzie zawracają bociany - ebook
Tam, gdzie zawracają bociany - ebook
III Nagroda w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.
Szymon nie potrafi sobie poradzić z widmami przeszłości. Obwinia się o to, że jego przyjaciel jest w śpiączce. Ale dziadek, do którego chłopak jedzie na wakacje, również nie może zapomnieć o strasznym błędzie z młodości. Tymczasem w ruinach spalonego szpitala psychiatrycznego ktoś kładzie kwiaty i zapala znicze. Szymon i jego nowa koleżanka Lena szybko odkrywają, że w Bocianach Małych nic nie jest takie, jakie się wydaje. Kto szuka zemsty? Czym jest prawdziwa odwaga? Czy dawne tragedie mogą położyć się cieniem na teraźniejszości? I wreszcie: czy jest tu miejsce na miłość?
Joanna Jagiełło (ur. 1974) ukończyła wydział anglistyki na UW. Współpracowała z czasopismami „Perspektywy” oraz „Cogito” jako dziennikarka i autorka materiałów do nauki języka angielskiego. Uczyła na wydziale anglistyki oraz w liceach i gimnazjach. Przez wiele lat pracowała jako redaktorka podręczników do języka angielskiego. Jest autorką dwóch powieści dla dorosłych: „Hotel dla twoich rzeczy” (2014) i „Taki wstyd” (2016) oraz dwóch tomików poetyckich: „Moje pierwsze donikąd” (1997) i „Ślady” (2013). Pisze także dla dzieci: „Oko w oko z diplodokiem” (2013), „Pamiętnik Czachy” (2014) i dla młodzieży: „Jak ziarnka piasku” (2018), „Zielone martensy” (2017), „Kawa z kardamonem” (2011), „Czekolada z chili” (2013). Jej powieść „Jak ziarnka piasku” otrzymała nagrodę „Książka Roku 2018” Polskiej Sekcji IBBY i została wpisana na listę White Ravens 2019.
Oprócz pisania autorka lubi grać na gitarze, śpiewać i malować. Ma dwie córki. Mieszka w Warszawie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13611-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanął w ogniu nasz wielki dom,
Dym w korytarzach kręci sznury,
Jest głęboka, naprawdę czarna noc,
Z piwnic płonące uciekają szczury.
Krzyczę przez okno, czoło w szybę wgniatam,
Haustem powietrza robię w żarze wyłom.
Ten, co mnie słyszy, ma mnie za wariata,
Woła – co jeszcze, świrze, ci się śniło. (…)
Lecz większość śpi nadal, przez sen się uśmiecha,
A kto się zbudzi, nie wierzy w przebudzenie,
Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa,
Na rusztach łóżek milczy przerażenie. (…)
A my nie chcemy uciekać stąd!
Krzyczymy w szale wściekłości i pokory.
Stanął w ogniu nasz wielki dom!
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych!
Jacek KaczmarskiOD AUTORKI
Wszystkie miejsca, zdarzenia i postacie występujące w tej książce są zmyślone. Nie istnieją Bociany Małe ani Wielkie, choć znam kilka miejscowości na Mazurach, które mogą je przypominać.
Luźną inspiracją dla tej historii był pożar szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie (oddział szpitala w Świeciu) w 1980 roku, w którym 55 pacjentów zginęło, a 26 zostało ciężko rannych. Ta tragedia została opisana w piosence Przemysława Gintrowskiego do słów Jacka Kaczmarskiego A my nie chcemy uciekać stąd. Kiedy jako świeżo upieczona harcerka po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę, nie mogłam zapomnieć o pacjentach przywiązanych do łóżek, niemających szans się uratować. Jak bardzo musieli się bać.
I ja, i moje córki należałyśmy do harcerstwa i wielokrotnie jeździłyśmy na obozy. W 2017 roku obok miejscowości Suszek w województwie pomorskim przeszła niezwykle gwałtowna burza, w której zginęły dwie harcerki, a wielu innych harcerzy zostało rannych. Z przerażeniem oglądałam i czytałam relacje z tragedii w Suszku, myśląc, jak bardzo te dzieciaki musiały być przerażone. Książkę tę poświęcam pamięci Asi i Olgi, dwóch dziewczynek, którym nie udało się przeżyć.
Dziękuję za wsparcie podczas pisania całej swojej rodzinie i przyjaciołom, a szczególnie moim córkom, dzięki którym wciąż wiem – albo mogę się chociaż domyślać – jak to jest być młodym.PROLOG
Sierpień 1972
Józef usłyszał pikanie budzika. Była czwarta, zaczynało świtać. Usiadł na łóżku, szybko zamienił piżamę na spodnie i koszulkę z krótkim rękawem, a potem na palcach przemknął korytarzem. Wyszedł z budynku i zamknął za sobą drzwi. Dokładnie, na dwa zamki. Nie mógł ryzykować, że któryś z pacjentów pozwoli sobie na samowolną wycieczkę w czasie, gdy on powinien ich pilnować.
To już się zdarzało: chorzy wychodzili ze szpitala, albo chcąc wrócić do domu, albo iść do miasta, do kobiet i knajp, albo po prostu pragnąc wolności. Oczywiście zwykle nie wiedzieli nawet, w którą stronę się kierować, i gubili się zaraz w lesie, ale niektórym zdarzało się dojść nawet do Bocianów Wielkich. W białych piżamach wyglądali jak duchy, ale mieszkańcy okolicznych wiosek w żadne duchy nie wierzyli. Dobrze wiedzieli, że jak taką postać napotkają, to na pewno wariat, i zaraz informowali, kogo trzeba. Tyle że to był kłopot, a kłopotów Józef wolał unikać.
Szedł po lekko wilgotnej już od rosy trawie. Rozejrzał się, ale ścieżka wiodąca ze szpitala przez las na szczęście była pusta. Spotkania stawały się niebezpieczne. W końcu ktoś odkryje, co Józef robi każdej nocy, a wtedy na pewno straci pracę. Kiedy ją podejmował, postawiono mu warunek: zamieszka w szpitalu i będzie zostawał z pacjentami na noc. Bo przecież ktoś musi, a pozostali pracownicy mieli rodziny. To był na szczęście niewielki szpital, zaledwie czterdzieścioro pacjentów, za to większość w ciężkim stanie. Takich, którzy raczej stąd nie wyjdą. I których nawet rodziny odwiedzały rzadko.
Józef uśmiechnął się do siebie. Nie chciał stracić pracy nie tylko dlatego, że zapewniała mu pieniądze na jako takie przeżycie. Naprawdę lubił tych świrów. Nikt tego nie rozumiał, a już na pewno nie rodzice Marii, dla której był totalnym zerem. Opiekun w szpitalu psychiatrycznym? „Kto z kim przestaje, takim się staje” − zażartował kiedyś jej ojciec. Pewnie. Może i był nawiedzonym wariatem. Ale chyba dlatego, że wciąż sobie robił nadzieję.
Już wcześniej próbował poznać jakąś dziewczynę, ale to były błahostki. Zresztą był tutaj nikim. Nie miał ani domu, ani dobrze płatnej pracy. Cóż, powojenna sierota… A dziewczyny? „Nie zamierzam całe życie jeść chleba ze smalcem i nigdy nie kupić sobie nowej sukienki” – powiedziała mu wprost jedna z nich. No i żył sam. Pacjenci stali się jego rodziną. Przekroczył już trzydziestkę i nie sądził, by w jego życiu coś jeszcze miało się zmienić.
Aż do teraz. To była największa namiętność, jaką przeżył. Miłość, dla której wiele mógłby poświęcić. Pytanie tylko, czy Maria poświęci dla niego wizję bezpiecznego i dostatniego małżeństwa, które szykowali dla niej rodzice. Ze Stanisławem, bogatym gospodarzem − który co prawda nadprogramowych kilogramów miał tyle, ile hektarów ziemi, a dziobów po ospie tyle, ile trzody chlewnej − ale zainteresowanym dziewczyną i chcącym poszerzyć swoje gospodarstwo o ten kawałek, jaki dla niej rodzice wyszykowali. Błogosławieństwo obu rodzin… Więc czy nie będzie tak, że Maria pobawi się Józefem przez chwilę, a potem po prostu powie: „dość”? Wtedy, kiedy on zupełnie już nie będzie potrafił bez niej żyć? Na razie jednak wolał się nad tym nie zastanawiać, bo właśnie zobaczył ją na ścieżce, kryła się za drzewem. „Ona też ryzykuje – pomyślał. – Ryzykuje jak cholera”.
Czym jest miłość? Najpiękniejszym uczuciem, jakie się może zdarzyć. Połączeniem dwóch światów, symbiozą dwóch ciał, zetknięciem spojrzeń, szeptów, myśli. Taka miłość niewiele wymaga i pragnie prócz siebie samej i sama sobie wystarcza. Jest jak najcenniejszy skarb.
Znaleźli sobie miejsce w zagajniku oddalonym od szpitala, jakby stworzone do tej ich miłości. Tam mogli ze sobą pobyć spokojni, że żaden poranny przechodzień się na nich nie natknie. Kiedy nieuchronnie nadchodziła godzina zero, czas, gdy trzeba było się rozstać, czuli rozpacz, jakby mieli się już nigdy nie zobaczyć. A przecież widywali się codziennie. Dlaczego ona więc padała w jego ramiona, jakby szedł na wojnę? „To szaleństwo” – myślał Józef. Tyle rozmyślał o miłości, ale nie znał jej, zupełnie nie znał. Dopiero teraz.
I tego dnia oderwał się od Marii niechętnie, a potem pomachał jej jeszcze, gdy ruszyła w stronę domu. Szedł, podśpiewując, te wczesne poranki napełniały go niezwykłą energią. Cały dzień miał potem udany.
Nagle zobaczył dym, najpierw tylko strużkę ciągnącą się nad drzewami, potem cały szary wachlarz. Wyglądało na to, że gdzieś blisko wybuchł pożar. Józef miał nadzieję, że to nie szpital. Zaczął biec.
Wielokrotnie potem odtwarzał w głowie ten film. Płomienie skaczą wysoko, ktoś krzyczy. Podbiega i drżącymi rękami próbuje otworzyć drzwi. Jest gorąco, bardzo gorąco. Czy nawet jeśli uda mu się wejść do środka, uratuje kogoś, czy tylko sam spłonie? Myśli o Marii, o jej miękkich włosach i ustach, które całował przed chwilą. Boi się. Ale nie tego, że nie otworzy tych drzwi. Boi się, że jeśli je otworzy, ogień buchnie na niego. Boi się, że wtedy będzie musiał wbiec na górę, boi się tego, co tam zastanie. Wyjmuje klucze i myśli, że pożar musiał stopić zamek, że drzwi i tak się nie otworzą. Wie, że oszukuje sam siebie, i jeszcze przez chwilę się waha. Z okratowanych okien słyszy potworne, nieludzkie wręcz wrzaski pacjentów. Nie mogą uciec, nie mają szans. Nie wie, jak to się dzieje, że zaczyna biec, ale w przeciwną stronę. Potem chce wracać. Bo jak miałby wytłumaczyć zamknięte drzwi? Słyszy huk. Odwraca się i widzi, że nadpalone drzwi się wyłamują, płomienie buchają w stronę miejsca, w którym przed chwilą stał, a ogniste jęzory zaczynają już lizać drewniane ogrodzenie przy furtce. Oszalały ze strachu ponownie kieruje się w stronę lasu. Jakby mogła czekać tam Maria, spojrzeć na niego łagodnymi oczami i powiedzieć mu, że to wszystko po prostu mu się śniło.Sierpień 2017
Od kilku godzin czekali, słuchając grzmotów i pomruków nieba, i żałosnych jęków drzew, jakby skarżących się w przewidywaniu rychłego nieszczęścia. Nie traktowali tego poważnie. Ot, burza i tyle. Choć ktoś przecież mówił o groźnych nawałnicach nad całą Polską. Ale byli zbyt młodzi, żeby się bać. Teraz siedzieli w namiotach. Było duszno. Zastanawiali się, czy spakować rzeczy. Ale tego nie zrobili. Co pewien czas patrzyli tylko na niebo. Ciemniało coraz bardziej. Ale to jeszcze nic nie znaczyło. Bo wszystkie katastrofy zaczynają się przecież nagle.
Ktoś wbiegł, wołał, żeby uciekać, a potem nie było już czasu na nic.
Zaszumiało, niebo poczerniało, drzewa zaczęły się wyginać jak trawy. Te dźwięki – trzaski, huk, szum, świstanie i gwizdy wiatru, który targał wszystkim: drzewami, namiotami i nimi – zlały się w jedną panikę, lęk i pośpiech.
– Chodź. – Szymon ciągnął Mateusza za ramię, ale ten usilnie czegoś szukał na swojej pryczy. – Zostaw to, na Boga! Idziemy?
– Czekaj – mamrotał Mateusz i dalej przerzucał swoje rzeczy.
Huk, znowu huk, namiotem zaczęło szarpać. Wtedy Szymon krzyknął po raz ostatni do Mateusza: „Idziemy!” i już nie czekał, już wybiegł.
Czuł się jak w jakiejś grze. Takiej, w której musisz uciekać, a wszystko wali się za tobą i tylko ułamek sekundy dzieli cię od katastrofy. I jeśli biegniesz odpowiednio szybko, i umykasz przed przeszkodami spadającymi z góry ekranu (grube konary, a nawet całe drzewa), i wymijasz te, które czają się na drodze (zwalone pnie, płomienie trzaskające w suchej ściółce leśnej), wtedy masz szansę przejść na następny poziom. Jeszcze nie umierasz. Różnica była jedna, jedyna. Tu miałeś tylko jedno życie.
Dokąd właściwie powinien uciekać? Nie było żadnej rozpadliny w ziemi, w której mógłby się schronić, niczego. Plaża nad jeziorem. Wejść do wody, wtedy żadne drzewo się na ciebie nie zwali. Przeczekać. Przeżyć. Biegł tak szybko, że bał się, że nie będzie umiał się zatrzymać. Za nim i przed nim wciąż padały drzewa, a wicher był taki, że mógłby go porwać. Nie słyszał innych, nie wiedział, co się z nimi dzieje, miał nadzieję, że nic im nie jest. A przede wszystkim, że Mateusz… Gdzie on się, do cholery, podział? Powinien przecież biec za nim, są przyjaciółmi, czego, do diabła, szukał w tym namiocie? Chlup, do wody, nie wahał się nawet przez chwilę, ale trafiwszy na płyciznę przy brzegu, zanurzył się tylko do ramion. Woda była ciepła. Czy pioruny nie są niebezpieczne, kiedy jest się w jeziorze? Na jego oczach jeden z nich przeleciał oślepiającym zygzakiem po największej sośnie od wierzchołka po dół pnia, rozrzucając paski kory na wszystkie strony i zostawiając po sobie białą bliznę. A huknęło przy tym tak strasznie, że rozpękło się powietrze i ziemia się zatrzęsła. Sam też zaczął się trząść – nie wiedział, czy z zimna, czy ze strachu. „Boże, pomóż, uratuj mnie”. Nie był przesadnie religijny, ale teraz się modlił, modlił żarliwie i patrzył, jak las kładzie się na tę małą plażę niczym bierki osmalone do połowy przez falę płomieni biegnących z wiatrem, i jak ich obozowisko przestaje istnieć.Maj 2018
Plan był prosty: rozkręcają imprezę, ale dopiero po północy. Kiedy nauczyciele się położą.
– Przecież oni chodzą spać z kurami – zachichotał Tymon.
– A nie że wstają z kurami? Nie tak się mówi? – Olka spojrzała na Tymona z wyższością.
– A co za różnica? Z logicznego punktu widzenia, jak chodzisz spać z kurami, to wstajesz też z kurami, nie? W każdym razie wczoraj położyli się przed dwunastą.
– Wasilewska pilnowała, czy wszyscy są w swoich domkach.
– No właśnie, ale do czasu, potem chyba spali wszyscy. Poza tym są ślepi. No i jeśli wczoraj Wasilewska miała wartę, to dzisiaj będzie Śmierdziuch. A on jest totalnym idiotą. Pamiętacie, jak nie zauważył, że połowa klasy wyszła z lekcji? Jeśli będziemy cicho…
Mieszkali w sąsiadujących domkach. W jednym Lena, Olka, Julka i na doczepkę gruba Aneta (która oczywiście na imprezę nie została zaproszona), w drugim chłopaki: Tymon, Maks, Ludek i Piotr. Wszystko przygotowali, świece, żeby nie palić górnych świateł, czipsy i colę, ale to najważniejsze miała Lena. Trzy butelki zwinięte z barku ojca ukryła w szafie, a teraz chowała pod swetrem. Było już po dwunastej; prawdopodobnie spali wszyscy oprócz nich i oczywiście tej grubej, która obraziła się, że nie idzie. Jakby nie rozumiała, że nie bardzo pasuje na taką imprezę. No przecież na jej widok można było dostać niestrawności, jak nie czegoś gorszego. Nie dość, że gruba, to jeszcze tępa. Zastąpiła im drogę. „Nigdzie nie pójdziecie” – zagroziła. No fuck, nieźle co? „Spadaj” – powiedziała Lena i odepchnęła ją. Ale teraz czuła, że aż się trzęsie z tych nerwów. Że jak sobie przypomina tę gębę, co wygląda normalnie nawet nie jak księżyc, tylko Mars, czerwona planeta, a na niej kratery pryszczy, to jej się robi niedobrze.
– Polej – powiedziała do Tymona.
Jedną butelkę już wypili i było coraz weselej, chociaż Olka już się porzygała i teraz piła tylko wodę z kranu, bo cola się skończyła.
Lena chyba miała mocny łeb. Zamierzała ich wszystkich pokonać. No i przede wszystkim pokazać Tymonowi, z kim ma do czynienia. Tymon. Przecież to wszystko dla niego.
Trochę jej się kręciło w głowie. On też nie wyglądał za dobrze. Pocałował ją, a potem spróbował włożyć rękę za stanik. Odskoczyła jak oparzona.
− Bez jaj – powiedziała.
No niech sobie nie wyobraża! Do tego etapu jeszcze nie doszli, zresztą w ogóle tego nie planowała! Jeszcze czego. Nawet całować się z nim nie będzie, nie tutaj, nie byli przecież sami. Po chwili ich względna intymność została jeszcze bardziej zaburzona, bo wparowali Wasilewska i Śmierdziuch, i Dziunia, no i było przesrane. Bo oczywiście gruba Aneta musiała akurat mieć ból brzucha tak silny, że wymagał natychmiastowej pomocy. Jakby nie mogła najpierw przyjść i ich uprzedzić.
No i Dziunia z nią pojechała na ostry dyżur, ale przedtem się zainteresowała, czemu reszty nie ma w domku. I zaraz było, że jak ty się zachowujesz, że z chłopcem sam na sam. Nie no, można umrzeć ze śmiechu. „Z chłopcem sam na sam”? Hello? Co to za tekst? „A alkohol to skąd?”. No i jasne, wszyscy jak jakiś pieprzony chór grecki musieli wypaplać, że to od niej, od Leny. Tymon oczywiście nie zająknął się ani słowem o tym, że w sumie to był jego pomysł, żeby trochę rozruszać tych matołów. Że to on powiedział, że przecież jej ojciec ma tyle tego, że nic nie zauważy. Że to on ją namówił. Milczał, a przecież normalnie gęba mu się nie zamykała nawet na chwilę.