Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Tam się też żyło - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 listopada 2025
2436 pkt
punktów Virtualo

Tam się też żyło - ebook

"Ale ich pociąg nie pojechał do Treblinki" - tym zdaniem Mina Tomkiewicz zakończyła "Bomby i myszy", przejmującą opowieść o życiu w warszawskim getcie. Pociąg, w którym wraz z powieściową Natą, jej małym synkiem i młodszym bratem zamknięto dużą grupę warszawskich Żydów szukających ocalenia w Hotelu Polskim, wyruszył istotnie w przeciwnym niż Treblinka kierunku - daleko na zachód, do miejsca odosobnienia położonego nieopodal niemieckiego miasta Bergen. Początkowo jest to jedynie tzw. obóz pobytowy, przeznaczony dla specjalnych więźniów, wkrótce jednak przekształca się w jeden z najpotworniejszych obozów zagłady, do którego docierają coraz to nowe transporty Żydów z różnych zakątków Europy.

Niepublikowana dotąd w Polsce relacja z blisko dwuletniego pobytu w obozie Bergen-Belsen, którą Mina Tomkiewicz spisała krótko po wyzwoleniu, wyłamuje się z wszelkich schematów literatury lagrowej. Daleka jest od martyrologii cechującej na ogół dokumenty Zagłady. Opisuje codzienną, obozową rzeczywistość bez śladu patosu i z czysto kobiecej perspektywy. Stanowi rodzaj herstorii, a zarazem silnego moralitetu, w którym potrzeba zachowania godności i pamięci o utraconych bliskich okazuje się potężniejsza od koszmaru zlagrowanego świata.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-968725-4-8
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp do nowego polskiego wydania _Tam się też żyło_

Jestem synem Miny Tomkiewicz, autorki tej niezwykłej książki. Gdy jej wydawca poprosił mnie o napisanie wstępu, przyjąłem tę propozycję z pokorą – licząc na wyrozumiałość. Urodziłem się w Warszawie, nie potrafię jednak pisać po polsku. Mój mówiony polski to coś, co bym nazwał „kuchenną polszczyzną” – mieszanka polskiego, hebrajskiego i angielskiego stworzona przez ludzi, z którymi przez lata rozmawiałem. Nigdy nie chodziłem w Polsce do szkoły. Urodziłem się w żydowskiej rodzinie zaledwie trzy miesiące przed niemiecką inwazją w 1939 roku.

Występuję w tej książce jako Bobuś. Imię to po raz pierwszy pojawiło się w moim życiu podczas któregoś z corocznych spotkań z amerykańskimi żołnierzami, którzy wyzwolili mnie, moją matkę, wujka oraz dwa i pół tysiąca innych więźniów Bergen-Belsen. Żołnierze zwracali się tym imieniem do mnie na dowód, że przeczytali niniejszą książkę. Znajdowaliśmy się w pociągu jadącym do Theresienstadt – przenosząc ocalałych z linii frontu, naziści usiłowali desperacko ukryć swoje zbrodnie. Nasze wyzwolenie, obrazowo przedstawione na ostatnich kartach tej książki, pozostaje jednym z najważniejszych momentów w moim życiu.

Za sprawą historyka Matta Rozella, który całą swoją karierę poświęcił ukazywaniu roli armii amerykańskiej w II wojnie światowej, historia naszego oswobodzenia zyskała nowe życie. Odkrył on archiwalne nagrania filmowe nakręcone przez amerykańskich żołnierzy w miejscu wyzwolenia, w Farsleben w Niemczech. Wszystkie te materiały – wykorzystane w filmie dokumentalnym _A Train Near Magdeburg_ (Pociąg spod Magdeburga), który będzie miał premierę niebawem – stanowią dla pisemnej relacji mojej matki bardzo mocny wizualny kontrapunkt.

Przeczytałem tę książkę trzy razy. Pierwszy raz w wydaniu hebrajskim. W 1954 roku, gdy miałem czternaście lat, dostałem od matki egzemplarz z autografem. Ów kruchy wolumin wciąż stoi na mojej półce. Byłem w tym czasie zanadto pochłonięty własnym życiem, by rozmawiać z matką o Bergen-Belsen. A ona sama nigdy nie inicjowała podobnych rozmów.

Po raz drugi przeczytałem ją w 1991 roku, szesnaście lat po śmierci matki – gdy ukazało się wydanie angielskie.

Trzeci raz przeczytałem ją teraz, przygotowując wstęp. Nigdy nie czytałem polskiego oryginału ani nie porównywałem poszczególnych wydań. Jednak z każdą kolejną lekturą wydźwięk emocjonalny tej książki stawał się coraz głębszy.

Termin oddania tego wstępu do druku przypadkowo zbiegł się z moimi planami podróży mającej na celu uczczenie powstania wspomnianego filmu opartego na pracy Rozella. Co ciekawe, film ten określa się mianem dokumentalnego, tymczasem w Amerykańskim Muzeum Pamięci Holocaustu książkę mojej matki sklasyfikowano jako beletrystykę, fikcję literacką. Z całym szacunkiem, nie zgadzam się z tą klasyfikacją. Uważam, że najlepiej byłoby uznać tę książkę za rozważania – formę literacką łączącą w sobie wspomnienia, emocje i prawdę.

Większość imion padających w tej książce jest fikcyjna, w tym również moje. Poznaję jednak prawie wszystkie postacie. W ciągu dwudziestu lat pobytu mojej matki w Izraelu podobnymi doświadczeniami z Bergen-Belsen dzieliło się wielu jej przyjaciół. Pomimo pseudonimów rozpoznawali się w jej książce – niekiedy nadwyrężało to przyjaźnie, ale też zawsze potwierdzało autentyczność samej relacji.

Zostałem wyzwolony 13 kwietnia 1945 roku, dokładnie sześć tygodni przed szóstymi urodzinami. Po krótkich pobytach w obozach dla uchodźców w Niemczech i Belgii popłynęliśmy do Palestyny. Poszedłem do szkoły w tym samym wieku co moi rówieśnicy i przez wiele lat unikałem etykiety „Ocalałego z Zagłady”. Zmieniło się to po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku. Parę lat później wróciłem wraz z żoną do Bergen-Belsen, Farsleben i Hillersleben. Złożyłem zeznania – dziś już dostępne publicznie – zacząłem także przemawiać na uroczystościach upamiętniających wyzwolenie obozu. Moje prelekcje, zatytułowane przeważnie „Oczami mojej matki”, niosą proste, a zarazem palące przesłanie: nigdy więcej.

Obecnie stajemy przed wyzwaniem zachowania pamięci o Holocauście. Coraz mniej jest na świecie bezpośrednich świadków tamtych wydarzeń. Jak więc zapobiec odrzuceniu historii i traktowaniu jej w kategoriach fikcji literackiej?

_Tam się też żyło_ to pierwsza książka mojej matki. Jej wcześniejsze doświadczenia z Warszawy, ogłoszone w Polsce w 2020 roku pod tytułem _Bomby i myszy. Powieść mieszczańska_, również nakładem Oficyny 21, nawiązują do niniejszej książki przedstawionymi na początku scenami wyzwolenia. _Bomby i myszy_ określa się już trafniej mianem „powieści historycznej”, opiera się ona na subiektywnej pamięci i refleksji. Losy publikacji _Tam się też żyło_ szczegółowo prezentuje załączony przez wydawcę Komentarz.

Ukazanie się tego polskiego wydania – pięćdziesiąt lat po śmierci mojej matki – jest jakby domknięciem pewnego koła. Dla mnie to chwila o istotnym znaczeniu osobistym, jak i ogólnonarodowym. Jestem głęboko wdzięczny polskiemu wydawcy oraz polskiemu rządowi za wsparcie w sprowadzeniu tej historii do domu.

_Micha Tomkiewicz_⋆ ⋆ ⋆

Pociąg z tysiącem połamanych lalek z Hotelu Polskiego ruszył dopiero pod wieczór. Nie przestajemy gadać, chcemy się poznać, chcemy, żeby inni utwierdzili nas w przekonaniu, żeśmy dobrze zrobili, oddając się dobrowolnie w niemieckie ręce. Na stacjach kupujemy wodę, rozmawiamy z kolejarzami, zdumionymi, co to za pociąg, taki inny… Mijamy niezniszczone, niemieckie miasta, a przecież wojna ma się skończyć za kilka miesięcy… Jest gorący lipiec roku 1943.

W przekręconym kapeluszu na głowie starsza pani biada, czemu dała się wciągnąć w pułapkę, dlaczego nikt jej nie odradził: „Widzieliście, co się działo na stacji, nie zdążyli mi przynieść moich rzeczy”. Towarzysze podróży zwracają jej uwagę, może by z takim krakaniem przeszła do innego przedziału, ale pani zagryza sznytkę z wędliną i mówi, przed śmiercią chyba ma prawo wygadać się. Bez dokumentów albo z podejrzanymi promesami wystawionymi na inne nazwiska; wyciągnięci przez niemieckich pachołków z bunkrów i melin; osieroceni, ograbieni i z balastem nieludzkich przeżyć ludzie są niespokojni, niepewni, co im przyniesie następna godzina.

Mijamy szumiące łany zboża, zielone łąki, ze stukotem kół zmieniamy czas i przestrzeń, my z gett, my z więzień, my z kryjówek, do których nie dochodził przerażony promień słońca, jak dziwnie. „Co gorszego może mnie już spotkać?” – myślę; i: „Jakoś tam będzie”; nie mogę dzielić niepokoju innych, za dużo mam w sobie cierpienia, jestem fatalistką. Grunt, że Bobuś wesoły, bawi się z sześcioletnim Jurkiem o wybitnie agresywnych tendencjach. „Bobuś, nie wychylaj się! Bobuś, wypadniesz!” – jak normalna matka w drodze do Otwocka.

Jedna noc w wagonie, druga, trzecia, zaczynamy się trochę kłócić, ten zabiera za dużo miejsca, tamta nie stara się o wodę. W końcu każą nam wysiadać.

Ciemno choć oko wykol, migocą latarki esesmanów, noc rozdzierają wrzaskliwe komendy. „Na wykończenie, do komór, zginęliśmy, a nie mówiłam, że tak się skończy! Po coś ty mnie tu przywlekła, ty wieczna idiotko…” Rozdzielają mężczyzn od kobiet i dzieci, to już nieomylny znak.

„Czy pani może z miasta Łodzi? W takiej chwili chciałabym z rodaczką, boję się”. Rodaczka podnosi ją na duchu pytaniem: „Pożegnała się już pani z mężem? Dobrze, że mego wywieźli przed rokiem…”. Nie mam czasu myśleć o tym, co nam grozi, bo coraz to jakiś z moich skandalicznie zapakowanych węzełków wypada mi z rąk, podnoszę w ciemnościach, wysuwa się inny; Bobuś pęta mi się pod nogami, domaga się esesowskiej latarki.

Niemcy wciąż liczą, ustawiają nas w piątki, kobiety dobierają sobie odpowiednie towarzystwo, z dziećmi razem, z dziećmi osobno, Niemcy nie mogą się doliczyć. Nieskoordynowana masa dwoi się i troi w oczach wykwalifikowanych w selekcjach oficerów. Niemcy krzyczą, my krzyczymy wielkim szeptem. „Nie może pani stać jak człowiek? Nieszczęście sprowadzisz na wszystkich, jeszcze tutaj przebierać to już skandal”. „Milczeć tam, ustawiać się, bydło nie ludzie, _eins, zwei, drei, eins, zwei, drei_”. Raz po raz padają na nas smugi rażącego światła z reflektorów, ciekawe, gdzie jesteśmy, mężczyźni już poszli, dokąd…?

Pakują nas do krytych brezentem ciężarówek, zamyka się klapa. „W Treblince też tak robili” – pociesza tchórzliwa jej rodaczka z miasta Łodzi. Ciemniej niż ciemno, dusi się skotłowana masa ciał, jęki. Gdzieś z głębi ciężarówki dochodzi wyraźny głos: „Pożegnajcie Zygmusia, ja już nie mogę dłużej”. Każdy zajęty sobą, nie zwraca się uwagi na niezrozumiałe, tak bardzo zrozumiałe słowa. Dopiero kiedy otworzyła się klapa, okazało się: trup, młoda pielęgniarka z Lublina zażyła cyjankali. Szkoda, tak w ostatniej chwili przed wyjaśnieniem sytuacji. Obskakują nas ludzie, wywołują znajomych, uspokajają. „To obóz cudzoziemców – mówią – wikt niezły, ale bardzo skąpy, niedługo jedziemy na _Austausch_, lada dzień, liczone tygodnie, zobaczycie!”.

Siedzę na jakimś tłumoku, siepie deszcz, trzymam kurczowo Bobusia i paczki, powiedzieli, że kradną, trzeba uważać. „Kto tu jest kierownikiem? Dziecko mi pada z nóg” – pytam. „O, tamta banda, z gestapowcem Włodawskim na czele. Trzeba sobie samemu radzić”. Jak trzeba, to trzeba; nadziewając się na kolczaste druty, potykając co krok o rozrzucone rzeczy, dotarłam do jakiejś czerniejącej w ciemnościach budy, gdzie na rozrzuconej słomie leżała już część przyjezdnych. Wygodnie nie było, ale spaliśmy.

W przeciwieństwie do ponurej i deszczowej nocy ranek był słoneczny, wszystko nabrało jaśniejszych barw. Otoczone kolczastym drutem wysokości człowieka, upstrzone wieżami wartowniczymi, z których wystawały srebrne lufy; na olbrzymim placu stało dziesiątki drewnianych i kamiennych baraków, prawie bez okien, a w barakach dwu- i trzypiętrowe prycze z szarymi wojskowymi pledami i słomianymi siennikami. Na pryczach wisiały, leżały, rozrzucone, ułożone, kupki łachów; tu kolorowa poduszeczka, tam futro, które służyło za szlafrok i kołdrę, cynowe miski, które miały być naszymi nieodłącznymi towarzyszkami przez dwa lata, w dzień i w nocy, do jedzenia i do innych funkcji. Wszędzie pełno ludzi, mężczyźni, kobiety i dzieci, w różnych pozach, przy różnych zajęciach. A za kolczastymi drutami inne baraki, inni ludzie, w pasiastych chałatach, z ogolonymi głowami, ludzie, jakich jeszcze do tej pory nie widziałam. Byłam w KL Bergen-Belsen, w _Sonderlager_.⋆ ⋆ ⋆

Tam i sam kręciły się kobiety w jedwabnych sukienkach, w aksamitnych szlafrokach. Wyglądały pikantnie na tle obozu, ale co miały robić, kiedy zabrały tylko najlepsze, najdroższe. Oczywiście, większość nosiła takie szmatki jak ja, ale kto by na nie patrzał, przecież w życiu zwraca się uwagę na aksamity i jedwabie, nie na kremony czy drelichy. Spotkałam sąsiadkę z domu na Lesznie, która zaprowadziła mnie do swego baraku i przedstawiła komendantce Rubinowej. Każdy barak bowiem wybierał komendantkę czy komendanta, którzy pilnowali porządku, dzielili przydziały, rozstrzygali spory. Rubinowa była adwokatką ze Lwowa, niezwykła kobieta, jako młodszej koleżance po fachu przydzieliła mi pryczę. To było bardzo dużo, bo większość ludzi z drugiego transportu spała jeszcze przez kilka tygodni na ziemi, z braku wolnych prycz. Była sąsiadka poczęstowała mnie kawałeczkiem kiełbasy, usiadłam na pryczy, położyłam swoją ślubną poduszkę w atłasowej, błękitnej poszwie i rozpłakałam się. Byłam jak gąbka – co pocisną, to kapie.

Sąsiadka z górnej pryczy powiedziała, że jej często spadają rzeczy na moją pryczę, żebym uważała; i żebym pierwsza rzecz rano wylewała miskę z uryną, bo jej śmierdzi pod nosem, ale co robić, nikt tu bez tego obejść się nie może, iść do latryny w nocy – niebezpiecznie i tak daleko. Dostałam dwie miski, dla siebie i dla dziecka, jedną postanowiłam przeznaczyć na nocne potrzeby. Inni mieli tylko jedną do wszystkiego.

Z urządzeń obozu największe wrażenie – na razie przynajmniej – wywarły na mnie owe daleko położone latryny. Drewniane, zbiorowe klozety bez drzwi były dla mnie przez długi czas źródłem bezustannych zdumień. Poza ich zasadniczą funkcją spełniały także latryny rolę salonu i rynku. Tam odbywały się najszczersze towarzyskie pogaduszki, tam można było dowiedzieć się obozowych plotek, kto z kim, a przede wszystkim gdzie. Tam także odbywały się wszelkiego rodzaju transakcje handlowe, przeważnie zamienne. Brudne, śmierdzące, naturalnie nieskanalizowane co kilka dni wypełniały się po brzegi, trudno mi z nich było na początku korzystać, potem przyzwyczaiłam się, jak wszyscy. Remarque, Barbusse, przypominałam sobie na pociechę, ale coraz rzadziej, to przecież było moje życie, nie książka. Także wspólne z mężczyznami łazienki były początkowo żenujące, ale i do tego przyzwyczailiśmy się, szczególniej że mężczyźni rzadko z nich korzystali, a już prawie nigdy zimą.

W nadziei na szybki Wyjazd do Vittel, do Palestyny, a może nawet do Szwajcarii – tak nam przecież mówiono – prowadziliśmy życie całkiem jeszcze nieobozowe. Nawiązały się flirty, których bardziej doczesna realizacja odbywała się w nocy, na ziemi, pod osłoną barakowych ścian i ciemności; urządzano przedstawienia z muzyką i śpiewem. Były odczyty o malarstwie, o literaturze, o stylach w architekturze i problemach biblijnych, co kto miał w intelektualnym zapasie – rozdawał nawet bez dodatkowej porcji zupy. Na odczyt o Nietzschem pchano się tak samo jak na występy tancerki Franciszki Mann, Żydzi lubią się przecież uczyć, zawsze i wszędzie, a poza tym – nie myśleć, zapominać.

Wśród obozowiczów miałam dużo starych znajomych, przyjaciół Piotra, sąsiadów z getta, toteż cały dzień biegałam „po kominkach”, od baraku do baraku czy z pryczy na pryczę. Kiwali głowami, taki Piotr, Mama, Ojciec, taka wielka rodzina: „Może się jednak ktoś uratował, widzisz, że te obozy nie takie straszne, no co robić, każdy ma swój krzyż, co za czasy, straszne czasy”. Te rozmowy i widok całych rodzin z mężami, dziećmi, czasem i rodzicami, nie poprawiały mego samopoczucia. A cóż dopiero, kiedy rozejrzałam się w obozowym towarzystwie. Mówiło się, kiwając głową, „no widzisz, kto został” albo „i taki uratował się”, a myślało się – mój nie, moja nie; bolało, że inni jeszcze żyją, a tamci, dlaczego właśnie oni? Wartości, które w nas wpajano od dzieciństwa, rozpadły się w gruzy; w niezrozumiałym dla nas, zdeprecjonowanym świecie, deprecjonowaliśmy człowieka, sprawiedliwie, niesprawiedliwie, takie to było nieważne, trzeba było choć na chwilę uspokoić gryzący ból i strach. Odarci ze wszystkiego, wszyscy na tych samych przydziałach, zaczęliśmy tworzyć nowe wartości, dostosowane do miejsca i czasu. Nie zdawałam sobie z tego sprawy i było mi po prostu tylko bardzo źle.

Powoli i ciężko asymilowałam się z prymitywnością obozowego życia. Przede wszystkim nie umiałam zapomnieć o swoim bólu, asymilacja zaczyna się od zapomnienia. Jak kiedyś byłam niepohamowana w odczuwaniu szczęścia i radości, tak teraz oddawałam się bez hamulców bólowi, któremu wystarczał najmniejszy drobiazg, żeby wybuchał z całą gwałtownością… że bez pogrzebów… że gdybym bardziej nalegała… że przecież mogłam… Ojciec tak lubił „ładne” pogrzeby… „Po wojnie – obiecywałam bólowi wciąż jeszcze wierząca w życie, a nie w śmierć – urządzę wspaniałe pogrzeby, zasadzę kwiaty na pustych grobach”. Nocami ból zwijał się w kolczasty kłębek i kładł kamieniem na pustym, ogłupiałym sercu.

Nie tylko mnie. Po nocach słyszało się tłumione łkania, całymi dniami leżeli apatyczni ludzie na pryczach i wspominali: „Akurat rok temu zabrali mi dziecko, widziałem, jak trafiła ją kula, rocznica ślubu, skakałam, palił mnie pożar, szczury, takie straszne, w kanałach do pasa”. A nazajutrz jakby nigdy nic, śmiech, odczyt, przydziały, handelek, pomigdalić się pod barakiem, nie stać nas przecież na więcej jak tę trochę migdalenia się.⋆ ⋆ ⋆

„Wstaaawać! Łóżka robić! Zaraz będzie kontrola i zabiorą marmoladę” – krzyczały o szóstej rano komendantka baraku, wicekomendantka i kilka pomocnic-amatorek. Nawoływania te odnosiły skutek, kiedy rano przynoszono zupę, kiedy jednak była tylko „kawa”, czyli czarna lura z fusami, nikomu nie spieszyło się. Tylko specjalne amatorki, którym większa ilość gorącej kawy potrzebna była do mycia głowy czy dziecka, stawały w nędznej, niedospanej kolejce. W tym okresie kobiety miały jeszcze oddzielne baraki, więc po zaopatrzeniu się w ranną kawę czy zupę wracały przeważnie na prycze i zaczynały międzypryczowe rozmowy na tematy ogólne, o tej porze bardzo przyziemne. Że przed barakiem narobiono dziesięć kup, że ktoś nasiusiał na podłogę. „Łajdaczki, trzeba takiej…” – tu następowały projekty kar na nieuznające latryny mieszkanki baraku, które dopuściły się zbrodniczego czynu. Inwektywy fruwały jak ptaszki; jak te podłe przyłapać, kto to będzie sprzątał, czy to należy do dyżurnych, czy trzeba ekstra zapłacić, podwójna zupa, czy wystarczy pół dodatkowej, czy może w ogóle powinny być bezpłatne dyżury wszystkich bez wyjątku (z wyjątkiem…)?

Te ekskremenckie gawędy kończyły się zwykle zgodnym ustaleniem, że to na pewno zrobiły te brudasy z sąsiedniego baraku, w „naszym” nie można sobie wyobrazić nikogo zdolnego do popełnienia takiego świństwa. Od czasu do czasu nocna kradzież porcji chleba czy innej własności prywatnej sprowadzała poranne rozmowy na bardziej kryminalne tory, ale kradzieże wzbudzały znacznie mniejsze zainteresowanie mieszkanek baraku niż poprzedni temat.

Naraz przychodził „ten z laską” na inspekcję, pisk, wrzask, zamieszanie, rzucałyśmy się do ścielenia prycz, aby były jak deski, mycie, ubieranie i wreszcie „śniadanie”, o ile ktoś miał jeszcze kawałek chleba, albo czekanie na „obiad”, o ile ktoś lekkomyślnie zjadł za jednym zamachem cały piętnastodekowy przydział. Zabijaliśmy czas czytaniem – niektórzy mieli ze sobą książki – nauką języka angielskiego w przygotowaniu do wyjazdu za granicę, wizytami w sąsiednich barakach, względnie niezwykle skomplikowaną akcją prania albo wystawaniem godzinami w kolejce do jednego piecyka, żeby ugotować miskę pseudochlebowej zupy, oszukującej na krótko coraz bardziej dokuczliwe uczucie głodu. A potem główny ewenement dnia – zupa – wodnisty gorący płyn z liśćmi, kawałkami kapusty i okruszynami niewiadomego pochodzenia mięsa. W oparach bijących z czarnego kociołka migotała spocona twarz Kapłanki Podziału, do której wszyscy mieli pretensje, że nierówno kręci chochlą, że tej dała gęste, a tamta od tygodnia nie miała strzępka mięsa prócz kilku karaluchów, że protekcje i trzeba wybrać kogoś innego.

W poniedziałki i czwartki przydzielano kilka deko margaryny, łyżkę marmolady, chleb, czasem kawałek _blutwurstu_ albo kraby. Robiliśmy wagi z pokrywek od blaszanych pudełek, mierzyliśmy centymetrem, na oko, losowaliśmy porcje, wszystko w imię równości, wszyscy dzisiaj równi wobec losu, wobec kotła zupy czy kawałka chleba, wobec śmierci. Wszyscy równi, tak jak chcieliśmy i kłóciliśmy się o tę równość, czasem bili nawet do upadłego, chociaż wiedzieliśmy, raczej czuliśmy, że nawet w tym strasznym obozie nigdy równości nie osiągniemy, chyba tylko w śmierci. Kocioł zupy czy krwawe kawałki _blutwurstu_ wydobywały z ludzi drobiazgowość i szlachetność, zachłanność i delikatność, zazdrość i obojętność, zachłanność i szeroki gest, uczciwość i nieuczciwość, w miarkach, których wyrównać nie mogły żadne wagi, najbardziej nawet precyzyjne, a cóż dopiero obozowe. Miska krabów czy ćwierć chleba były dla jednych przedłużeniem życia o jeszcze kilka godzin, dla innych stanowiły walutę obiegową, zamieniali to na papierosy, na złote dolary, zupę na chleb, chleb na zupę. A Wanda zamieniała część przydziałów na kosmetyki, margaryny zaś używała jako kremu do twarzy. „Ja inaczej nie umiem” – mówiła, robiąc kosmetyczne miny do kieszonkowego lusterka. Kiedy zapadał zmrok, ona pierwsza wychodziła z baraku na amory z ongiś przystojnym Józefem, który niknął w oczach.

Bicz rażącego światła, który wędrował po obozie, nie przeszkadzał parom szukającym w ciemnościach złudzenia samotności i uczucia. Któregoś dnia, podczas nocnej inspekcji, Niemcy zastali w kobiecych barakach kilkunastu mężczyzn. Zatrzymali ich, dużo było strachu, ale skończyło się na tym, że podczas apelu przedefilowali przed ustawionymi w piątki obozowiczami, którym Niemcy kazali śmiać się z lokalnych Don Juanów. Na nikim nie zrobiło to wrażenia, ale z czysto fizjologicznych przyczyn ilość tych romantyków malała z dnia na dzień, warunki naprawdę nie sprzyjały romansom.

W obozie nie było elektryczności, zachód słońca oznaczał noc. Aksamitna ciemność pokrywała duże sale i małych ludzi, sublimując lepsze instynkty. Ze zmrokiem przychodziła do baraków Rubinowa z apelami do ofiarności społecznej, spotykając się z ciepłym przyjęciem: „ja dam parę pantofli, ja ofiaruję palto”. W ciszy zmroku słuchałyśmy lirycznych piosenek, wierszy i wspomnień, mówiłyśmy o Wyjeździe, który był ważniejszy nawet niż obiad. Mówiło się, że Haas powiedział: „za kilka dni, tygodni…”. Inny esesman groził, że zatęsknimy za darmowym chlebem, tamten bąknął co innego. Dla wielu była to najlepsza kołysanka.

Powoli milkły rozmowy. Stłumiony chichot, chrapanie, kaszel, odgłosy siusiania do blaszanych misek, czasem rozpaczliwy głos dziecka „mamo, boję się” zamierał w niezrozumiałym bełkocie. Niekiedy ktoś zasłabł, dostał bólów; doktor, świeca, w chybotliwym świetle nierealne postaci okutane pledami, biegną cienie po belkach, jęki, potem znowu ciemność, szkoda świecy. Noc tworzy ściany między ludźmi, zastępuje drzwi. Te zamknięte na klucz drzwi, które wśród niemożliwej do uniknięcia obecności tylu obcych ludzi były dla nas symbolem prywatnego życia, normalności. „O Boże, móc zamknąć za sobą drzwi i odgrodzić się od całego świata!”⋆ ⋆ ⋆

Przyjechał nowy transport, z Warszawy, z Hotelu Polskiego. Jeszcze bardziej przerażony od naszego, bo przed wyjazdem przeżyli jeszcze jedno piekło. Żandarmi, którzy nas wyekspediowali, zaaresztowali pozostałych w Hotelu i odstawili ich na Pawiak, gdzie rozpoczęła się „zabawa w papiery”. Po kilkunastu dniach straszliwej niepewności część ludzi uznano za _Ausländerów_, a resztę rozstrzelano na dziedzińcu Pawiaka. Powzdychaliśmy nad losem tych, których wykończono na Pawiaku, a ja pomyślałam sobie, że gdybym czekała na rzeczy Bobusia, toby dziecko już na pewno tych rzeczy nie nosiło, ani innych też.

Inna grupa była z KL Lublin. Opowiadali, że ludzie chodzą tam boso, w pasiakach z papieru, katują ich i głodzą. Zmuszałam się, żeby pytać ich o moją rodzinę. Często nie mogłam wydobyć z siebie nazwiska, wstydziłam się pytać, czy nie widzieli Mamy, Ojca, Brata, boso, w pasiakach, umierających z głodu. Wstydziłam się, a może nie chciałam dopuścić do siebie tych możliwości, broniłam się przed nimi, odpędzałam je. Wróciły dni chandry i bólu, znów stawali mi przed oczyma, tacy bliscy, a tak już nierealni, z ogolonymi głowami, głodni i bici. „Może ich przedtem zabili, Boże, żeby ich przedtem zabili”.

Przyjechały także transporty z Bochni i ze Lwowa, z Łubianki, z jakimiś żelazobetonowymi dokumentami amerykańskiego i palestyńskiego obywatelstwa. Przywieźli wielkie bagaże, byli pewni siebie, udawali nawet przed sobą, że wszyscy są jak najbardziej „koszerni”, co się zresztą później okazało jeszcze jednym złudzeniem. Uważali, że pokutują za nasze grzechy, gdyż przez szwindle z Hotelu Polskiego opóźnia się ich wyjazd prosto do Chile, Gwatemali czy Palestyny. Byli w tej grupie lekarze, adwokaci, inżynierowie, przemysłowcy, dużo kobiet i dzieci. Było nas w _Sonderlager_ już około czterech tysięcy osób.

W tym okresie Bobuś zachorował na zapalenie płuc. Byłam z nim w szpitaliku, który opalałam Stasia i własnym przemysłem, inkasując od przyjaciół kawałki drzewa na rozpałkę, cukierki, herbatę i inne dobroci. Jeszcze malec nie stanął porządnie na nogach, gdy ogłoszono tak upragniony Wyjazd. Entuzjazm osłabł trochę, gdy dowiedzieliśmy się, że nie wprost do Gwatemali czy Nikaragui, ale na razie do innego obozu, do Bergau. I że nie wszyscy jadą. Porównywanie dokumentów nic nie wyjaśniło, bo rozdzielano rodziny z identycznymi papierami, nie zmądrzeliśmy także po inkwizycji u politycznego szefa Bergen-Belsen, SS-Hauptsturmführera Seidla. Początkowo ludzie z tzw. palestyńskiej listy mieli jechać, zaprawiałam już Boba do chodzenia, bo po chorobie chwiał się na nogach, ale na kilka godzin przed wyjazdem – nowy rozkaz, zostajemy.

Wyjeżdżało około dwóch tysięcy ludzi, którzy przesiedzieli cały dzień na bagażach z drugiej strony kolczastych drutów, za bramą. Komendant Haas flirtował z piękną Hanną, jak dobrze im będzie w Bergau. Jechali także ci z Bochni i ze Lwowa, ubrani w najlepsze płaszcze z lisami, aksamitne kapelusze, pelisy, gazowe pończochy i sportowe pantofle. _Ausländerzy_. Załadowano ich do bydlęcych wagonów z zakratowanymi otworami szerokości dwudziestu centymetrów, a myśmy prędko pocieszyli się, bo tego dnia dano nam ich przydział zupy, najedliśmy się za wszystkie czasy i rozczarowania. W Bergen-Belsen pozostali rodzice, a dzieci pojechały, byli bracia, siostry i krewni Bergauowców, którzy pocieszali się: „Pojedziemy wkrótce za nimi”. Było także kilka rodzin, które zamieniły się papierami, bo nie chciały rozłączać się.

Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się o losie Bergauowców. Zawieźli ich prosto na rampę śmierci do Oświęcimia. Jeden z robotników pracujących przy piecach powiedział im, że za piętnaście minut idą do gazu, poprosił o kosztowności i walutę, które jego mogą jeszcze w pewnym sensie uratować. Wytłumaczył im, że po ich śmierci i tak wszystko pójdzie do „Kanady”, skąd zabiorą to Niemcy. Ludzie w pięknych strojach, z „pewnymi” papierami, nie dowierzali własnym uszom. Krzyki, spazmy, płacz. A potem, w szaleńczym odruchu desperacji zaczęli rzucać w Niemców termosami i paczkami, próbowali stawiać opór. Tancerka Franciszka Mann zakończyła niesławną karierę jasnowłosej agentki Gestapo filmowym odruchem bohaterstwa: rzuciła się na jednego z esesmanów, wyrwała mu rewolwer i zastrzeliła jego, a potem siebie. Smutnym rezultatem tej dramatycznej sceny była straszliwa śmierć w torturach całej grupy, trzymali ich w gazie znacznie dłużej niż było trzeba.

Naoczny świadek, ów zapobiegliwy robotnik od pieców, zeznawał po wojnie w Paryżu. Na zdziwione pytania, jak mógł uświadomić nieszczęsnych o tym, co ich czeka, odpowiedział, że człowiek, który widział zagładę całej swojej rodziny i tysięcy innych rodzin, traci delikatność tych, którzy nie pełnili takich funkcji jak on. A poza tym przecież dał im mikroskopijną szansę zakończenia życia w inny sposób niż w gazie.⋆ ⋆ ⋆

Po wyjeździe Bergauowców żyliśmy krótki czas w raju głupców: pokrzepialiśmy się zwiększonymi porcjami żywności, robili zapasy ze spadkowego węgla i drzewa, szabrowaliśmy po opustoszałych barakach skarby w postaci blaszanek, sznurków, pudełek. Mnie osobiście było jednak gorzej niż przed ich wyjazdem. Naraz zabrakło ludzi, którzy mnie znali sprzed wojny, skończyło się dla mnie życie na rachunek przeszłości. Byłam sama, źle ubrana, młoda kobieta z tlenionymi „na aryjsko” włosami w kilku kolorach, w podartych pantoflach i męskich skarpetach łatanych kolorowymi skrawkami, z rozwydrzonym dzieckiem w wyrośniętych łachach. Przedtem mogłam spokojnie topić się w bólu, bo wiedziałam, że przyniosą mi nienaruszone przydziały, zrozumieją. Teraz wszystko uległo zmianie. Co innego bowiem, jak o nędzarce myśli się: „Ach, co wojna zrobiła z tej eleganckiej Naty, pamiętam ją jeszcze w brajtszwancach i w kapelusiku z woalką, a ta jej rodzina!” – i przez pryzmat tego, co było, ocenia się pobłażliwiej niezaradność życiową i inne braki, a co innego, kiedy nędza stanowi status quo bez żadnego podkładu, a instynkt samoobrony nie pozwala wgłębiać się w różne „dlaczego”. Co prawda po pewnym czasie także ci wiedzący przyzwyczajają się do stanu faktycznego i jeżeli ofiara losu za bardzo i za długo żeruje na przeszłości – odrzucają ją z pardonem albo bez. W prymitywnej walce o byt, a taka była w obozie, człowiek jest sam i od niego tylko zależy, czy da się złamać, czy jak trzcina oprze się najstraszniejszym wichrom.

Uczyłam się żyć od nowa, inaczej niż byłam wychowana i przyzwyczajona. Niemile zaskoczona, po pierwszych oporach zakasałam rękawy i stanęłam na nogi. Głodem, mrozem, nędzą, samotnością, w cierpieniu własnym i ogólnym, dawało mi życie lekcję, do jakiej nigdy nie miałam okazji. Nie mając innej rady, zaczęłam zwalczać w sobie „burżuazyjne” przesądy i nawyki, delikatność, nieśmiałość, niechęć do pchania się i przepychania. Zmieniałam się, twardniałam, dostosowywałam do warunków, parta nieświadomą, ale przemożną chęcią życia w jego najbardziej nagiej formie. Było nas więcej takich, byłych kobiet-laleczek, kobiet-pieszczotek, które wojna zamieniała w pełnowartościowych ludzi, o wiele więcej niż mężczyzn. Zdobyłam w obozie nowe przyjaźnie, nową rodzinę, na całe życie.Komentarz

„Po wyzwoleniu i później przez pięćdziesiąt lat wstydziłem się swej kacetowej inności. Bałem się swych oczu napatrzonych okrucieństwem ludzi wykańczających ludzi, swych uszu się bałem nasłuchanych jękiem bitych i krzykiem bijących… i ciszą muzułmanów idących o świcie na druty” – pisał w książce _Z Auszwicu do Belsen_ (2000) Marian Pankowski, jeden z niewielu ocalałych świadków piekła Bergen-Belsen, tłumacząc się z milczenia na temat obozowych doświadczeń. Wśród więźniów obozów koncentracyjnych była to postawa częsta. Byle już o tym nie myśleć. Zapomnieć. A przede wszystkim nie mówić o tym głośno, by wciąż nie narażać się na ostracyzm i posądzenia o konfabulację.

Mina Tomkiewicz postąpiła odwrotnie. Zaczęła notować swoje wspomnienia niemal od razu, gdy po kilku miesiącach pobytu w obozach przejściowych dla dipisów – wraz z synem Michą, dziś uznanym fizykiem i klimatologiem z Nowego Jorku (nazywanym w tej książce Bobusiem), i młodszym bratem Stanisławem (w przyszłości słynnym neuropsychiatrą, profesorem Uniwersytetu Paryskiego i bodaj największym propagatorem dorobku Janusza Korczaka we Francji) – znalazła się w Palestynie. Pisała więc _Tam się też żyło_, mając jeszcze świeżo przed oczami konkretne sceny, a w uszach strzępy autentycznych rozmów. Pisała na przekór własnym upiorom, starając się zachować najwyższy obiektywizm, unikając ubarwień, domysłów i niedopowiedzeń.

Jej zapiski ukazały się najpierw po hebrajsku. Z polskich rękopisów przetłumaczył je ceniony poeta Dov Chomsky, wydał w 1946 roku w Tel Awiwie N. Tversky, specjalnie na potrzeby książki szereg rycin wykonała wówczas szanowana malarka Esther Lurie (za zgodą spadkobierców artystki wszystkie te ilustracje reprodukujemy w niniejszej edycji). W wersji oryginalnej, po polsku, ujrzały światło dzienne niedługo później. Od wczesnej jesieni 1946 roku (odpowiedni numer miesięcznika trudno teraz ustalić), przez cały rok 1947, aż do pierwszego, styczniowego numeru z 1948 roku drukowała je w odcinkach nowojorska „Nasza Trybuna”, pismo Żydów polskich redagowane przez Jakuba Appenszlaka. Na kolejną publikację _Tam się też żyło_ trzeba było już czekać dwie dekady. Dopiero w trakcie kampanii antysemickiej 1968 roku i tzw. wydarzeń marcowych prezentowane tutaj wspomnienia z Bergen-Belsen zdecydował się wydrukować londyński „Orzeł Biały”, z którym Mina Tomkiewicz stale współpracowała jako publicystka, recenzentka i reporterka. Tekst ukazywał się w czasopiśmie od marca (nr 44) do września (nr 50) 1968 roku. Przed złożeniem do druku Tomkiewicz opracowała go na nowo – dokonała w nim wielu skrótów, wprowadziła wiele uściśleń i poprawek stylistycznych, uporządkowała także chronologię, przez co _Tam się też żyło_ niewątpliwie nabrało wyrazistości. Redakcja pisma opatrzyła zaś całość wymownym komentarzem politycznym: „Może spytasz, czytelniku, po co znów, po blisko ćwierć wieku, wracamy do odstręczających spraw KL Bergen-Belsen, rozwodząc się nad nieważnymi dla nas trywialiami jak talerz gorącej zupy czy zatkana ubikacja. Odpowiedź: trywialia te są jeszcze dzisiaj ważne dla połowy ludzkości, gwałt pozostał gwałtem, na prawo i lewo, i wciąż jeszcze w podobnych do B.B. obozach koncentracyjnych siedzą ludzie jak ty i ja; siedzą tylko dlatego, że są inni od tych w danej chwili u steru albo że myślą inaczej niż oni. Aby móc walczyć o lepsze jutro – a każdy z nas stara się przecież dołożyć własną cegiełkę jak kto może – warto poznać mechanizm koncentracyjnych obozów oraz ich reperkusje w stosunku do ludzi, na zewnątrz i wewnątrz” („Orzeł Biały” 1968, nr 46).

Pierwsze polskie wydanie książkowe _Tam się też żyło_ ogłoszono dopiero po śmierci Autorki. Książkę opublikowała w 1984 roku Polska Fundacja Kulturalna w Londynie. W 1991 roku nakładem tej samej instytucji obozowa relacja Miny Tomkiewicz ukazała się również w angielskim tłumaczeniu Anny Mariańskiej – jako _There was life even there_. Obie te publikacje bazowały na ostatniej redakcji tekstu z 1968 roku, nie ustrzeżono się w nich jednak poważnych błędów: pominięto w nich niektóre fragmenty, zniekształcono (miejscami złagodzono) niektóre partie. Niniejsza edycja – oparta na druku w „Orle Białym” dokonanym za życia i pod kontrolą Autorki – stanowi więc nie tylko pierwsze krajowe wydanie _Tam się też żyło_, ale także pierwsze wydanie wierne intencjom Miny Tomkiewicz.

Można to niewielkich rozmiarów dzieło czytać dwojako. Wolno je traktować jako wstrząsający epilog autobiograficznej powieści Tomkiewicz _Bomby i myszy_, opisującej losy Naty, jej syna Bobusia, męża Piotra, brata Stasia i całej społeczności żydowskiej zamkniętej w warszawskim getcie. Wolno też widzieć w nim wyjątkowe i w pełni autonomiczne świadectwo Zagłady, w którym pozornie błahe detale czy mało istotne zdarzenia niejednokrotnie urastają do rangi detali i zdarzeń absolutnie kluczowych. Nieprzypadkowo. Autorka tej książki dobitnie wyraziła swój zamiar w jednym z finalnie odrzuconych ustępów: „Kiedy dziś żądni sensacji coraz to nowych, żądni potęgowania jeszcze przeżytych przez nas tragedii ludzie pytają ciekawie: »Opowiedz coś o Bergen-Belsen, jesteśmy na wszystko przygotowani«, to zawsze mam ochotę powiedzieć im o tym normalnym, które w nierozerwalny węzeł splątało się z tym tragicznym, o tym normalnym, które jedynie było ważne i które swoją banalną ważnością przesłaniało nam wszystko inne. Bomby i myszy. Bomby i myszy. W życiu każdego człowieka, żyjącego nawet w najbardziej historycznym czasie, będącego nawet aktorem dziejowych, wiekopomnych wydarzeń – zawsze myszy są ważniejsze, zawsze myszy przesłaniają w końcu bomby. Drobne, codzienne fakty – przypalona zupa, czyjś uśmiech, kwiat na stole, kłótnia o głupstwo. Żyje się, upływa dzień za dniem” („Nasza Trybuna” 1948, nr 1).

_Michał Stefański_Przypisy

¹ Więcej informacji o filmie można znaleźć na jego oficjalnej stronie internetowej: https://magdeburgtrain.com (przyp. autora wstępu).

² _Eins, zwei, drei_ – niem. ‘raz, dwa, trzy’.

³ _Austausch_ – niem. ‘wymiana’.

⁴ _Sonderlager_ – niem. ‘obóz specjalny’; miejsce odosobnienia dla „ważniejszych” osadzonych, m.in. dla więźniów politycznych, w Bergen-Belsen pierwsze miejsce pobytu Żydów przeznaczonych na wymianę.

⁵ Franciszka Mann (1917-1943) – popularna tancerka, m.in. Teatru Wielkiego w Warszawie; po uwięzieniu w getcie warszawskim występowała w Teatrze Femina, Melody Palace i w kawiarni Bagatela; podejrzewana o kolaborację; po przewiezieniu z Bergen-Belsen do Auschwitz pozbawiła broni, a następnie zastrzeliła jednego z nadzorców obozu, SS-Oberscharführera Josefa Schillingera.

⁶ _Blutwurst_ – niem. ‘kaszanka’.

⁷ Adolf Haas (1893-1945) – komendant obozu koncentracyjnego Niederhagen-Wewelsburg, następnie twórca i pierwszy komendant obozu Bergen-Belsen; usunięty ze stanowiska pod koniec 1944 roku z powodu „niegospodarności” i zakazanych kontaktów seksualnych z więźniarkami.

⁸ _Ausländer_ – niem. ‘obcokrajowiec’.

⁹ Bergau – fikcyjna nazwa miejscowości położonej rzekomo w pobliżu Drezna, wymyślona przez zarządców obozu Bergen-Belsen, być może przez samego Siegfrieda Seidla, dla zmylenia około tysiąca ośmiuset więźniów, głównie członków dużych rodzin, których dokumenty i koligacje rodzinne uznano za nieautentyczne; wszyscy oni zostali zgładzeni w Auschwitz 23 października 1943 roku.

¹⁰ Siegfried Seidl (1911-1947) – pierwszy komendant obozu koncentracyjnego w Terezinie, w latach 1943-1944 zastępca komendanta obozu w Bergen-Belsen Adolfa Haasa.

¹¹ Kanada – magazyn do składowania mienia zagrabionego ofiarom zagłady; od silnie rozpowszechnionego wówczas wyobrażenia Kanady jako kraju dobrobytu, eldorado.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij