- W empik go
Tam za zakrętem. Opowiadania - ebook
Tam za zakrętem. Opowiadania - ebook
Oto masz przed sobą zbiór opowiadań. Jest ich tutaj siedem. To liczba szczególna. Tak jak i te opowiadania: szczególne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Są cząstką mnie, opisują bowiem świat, jaki przeżywałem wszelkimi swymi zmysłami przez te wszystkie lata, od kiedy zacząłem je pisać (?). To cząstka mnie samego zostawiona, zapisana albo wprost, albo między wierszami. Ale dzięki nim jesteś w stanie poznać mnie takim jaki jestem. Obnażyłem bowiem tu całą swą duszę. Przekazałem w nich to, co myślę, co czuję, czego pragnę.
Lecz niosą też sobą wartości uniwersalne. Jakie? Dowiesz się, gdy tylko je przeczytasz. Dlatego uważam, że ze względu na swój charakter i poruszaną tematykę, staną się również bliskie i Tobie, drogi Czytelniku.
Za chwilę przeniesiesz się w siedem magicznych światów. Krajobrazów pisanych piórem mojej wyobraźni za podpowiedziami nagle pojawiającej się Weny. W tych siedmiu niezwykłych wypowiedziach uwieczniłem wszystko to, co zobaczyłem, czego dotknąłem zarówno materialnie, jak i duchowo.
Ich tematyka jest różna. Każde z nich opowie Tobie inną historię, ale też spowoduje, że po przeczytaniu każdego z nich poczujesz się inaczej. Wciągnie Cię. Zmusi do myślenia. Zbulwersuje. Zachwyci. Odrzuci. Ale też wyciśnie łzy. Skruszy głazy. Ściśnie za serce. A nawet spowoduje, że będziesz chciał rzucić tym tomikiem o ścianę z okrzykiem "Giń! Przepadnij! Nigdy nie wracaj!" Ale zapewniam Cię, że po chwili, kiedy emocje opadną, wrócisz spowrotem do napisanych w tym tomiku wyrazów. By zatrzymać się. Znaleźć swoje miejsce na ziemi. Ochłonąć. Zastanowić się. Pomyśleć. Złagodnieć. Zapomnieć. Wyciągnąć wnioski. Znaleźć drogowskazy.
Oj, zagrają na Twoich emocjach tak, jak gra na nich nasze życie. Bo są wszak jego odzwierciedleniem. I znajdziesz go tu. Pod maską powierzchowności.
Szczytem marzeń byłoby, gdybyś odnalazł w nich chociaż cząstkę siebie. Niewielką. Mikroskopijną. I żebyś choć w nikłym procencie utożsamił się z jednym chociaż zawartym tu zdaniem.
Myślę, że nie zawiedziesz się i czytając ją uświadczysz się w przekonaniu co do słuszności podjętej decyzji.
Ze wstępu.
Oto Ja - Paweł Marek BRONICKI. W całej okazałości. Kim jestem? Po pierwsze - Polakiem. Z dziada pradziada. Z krwi i kości. I na dodatek dumnym z tego niezmiernie.
Po drugie - człowiekiem. Zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji i nastroju. W świecie poezji i prozy zaś jestem Nikim. Osobą bez dokonań (żadnych), istotą bez nazwiska (uznanego). A tak na poważnie - w życiu jestem przede wszystkim głową szczęśliwej rodziny (żonaty od 1991 roku, córka, syn oraz ja). I jestem szczęśliwy, że ich mam, bo dzięki nim realizować mogę swoje marzenia i przenosić na papier to, co serce podpowie a dusza ubierze w proste słowa.
Wiersze i opowiadania piszę od ponad dwudziestu lat i dopiero teraz udało mi się je wydać, ponieważ dotychczas lądowały raczej w szufladzie jak na półce czy ladzie sklepowej.
Marzę, abyś Ty zabiegany, zaganiany Czytelniku zatrzymał się na chwilę, przeczytał zebrane w tym tomiku opowiadania, zadumał się przez chwilę, zastanowił i pognał z nimi w dalszą drogę inaczej spoglądając na świat. Tak niewiele wymagam od Ciebie - chwilki.
Oczekuję też dogłębnej krytyki, wszak nie ma ideałów. Odczucie czytelników jest dla mnie najważniejsze, dlatego proszę o wszelkie komentarze do mojej twórczości pod poniższy adres: [email protected]. Każda sugestia, każdy przesłany komentarz przyczyni się do rozwoju mojej twórczości.
Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, ze z jednej strony na tym tomiku nie zakończy się moja twórczość a nasza współpraca (moja z Tobą, Czytelniku) będzie kwitła w przyszłości. a Wena znajdzie mnie jeszcze niejednokrotnie.
Spis treści
WSTĘP 6
WYSZLIFOWANI 11
MASKOTKA 20
PRZYSTAŃ 38
PIĄTEK: 9.00 58
DMUCHAWIEC 100
BOCZNICA 168
DRUŻYNA 225
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62480-55-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiersze i opowiadania piszę od ponad dwudziestu lat i dopiero teraz udało mi się je wydać, ponieważ dotychczas lądowały raczej w szufladzie, jak na półce czy ladzie sklepowej. Marzę, abyś Ty zabiegany, zaganiany Czytelniku zatrzymał się na chwilę, przeczytał zebrane w tym tomiku opowiadania, zadumał się przez chwilę, zastanowił i pognał z nimi w dalszą drogę inaczej spoglądając na świat. Tak niewiele wymagam od Ciebie – chwilki.
Oczekuję też dogłębnej krytyki, wszak nie ma ideałów. Odczucie czytelników jest dla mnie najważniejsze, dlatego proszę o wszelkie komentarze do mojej twórczości pod poniższy adres: [email protected]. Każda sugestia, każdy przesłany komentarz przyczyni się do rozwoju mojej twórczości.
Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, ze z jednej strony na tym tomiku nie zakończy się moja twórczość a nasza współpraca (moja z Tobą, Czytelniku) będzie kwitła w przyszłości.
Motto
Dziecko znajduje wszystko w niczym, Dorosły nie widzi niczego we wszystkim.
Giacomo LEOPARDI
WSTĘP
Szanowny i Zacny Czytelniku
Oto masz przed sobą zbiór opowiadań. Jest ich tutaj siedem. To znana liczba, ba, nawet bardzo. Potykamy się o nią codziennie, ale i od święta. Wyznacza bieg naszego życia. Towarzyszy nam od narodzin aż po grób. Bywa naszym celem i drogowskazem. Bo przecież siedem miała krasnoludków sierotka Marysia, a i sama „siódemka” jest chociażby tak zwaną liczbą szczęśliwą. Tak jak i te opowiadania: szczególne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Dla mnie na pewno, bo są cząstką mnie, opisują bowiem świat, jaki przeżywałem wszelkimi swymi zmysłami przez te wszystkie lata, od kiedy zacząłem je pisać, a będzie tego już prawie trzydzieści lat. To szmat czasu. I kawał mnie samego zostawiony, zapisany albo wprost, albo między wierszami.
Ale dzięki nim jesteś w stanie poznać mnie takim, jaki jestem. Obnażyłem bowiem całą swą duszę. Przekazałem następnym pokoleniom to, co myślę, co czuję, czego pragnę.
Lecz niosą też sobą wartości uniwersalne. Jakie? Dowiesz się, gdy tylko je przeczytasz. Dlatego uważam, że ze względu na swój charakter i poruszaną tematykę, staną się również bliskie i Tobie, drogi Czytelniku. Głęboko w to wierzę. Ba, jestem wręcz przekonany co do tego.
Za chwilę przeniesiesz się w siedem magicznych światów. Krajobrazów pisanych piórem mojej wyobraźni za podpowiedziami nagle pojawiającej się Weny. Lecz zanim każde z nich powstało, ludzie, zwierzęta, sytuacje, wreszcie ogólnie życie przyniosły nagły impuls zmieniający się w mgnieniu oka w inspirację. Dały narzędzia i czas, bym mógł w tych siedmiu niezwykłych wypowiedziach uwiecznić wszystko to, co zobaczyłem, czego dotknąłem zarówno materialnie, jak i duchowo.
Ich tematyka jest różna. Każde z nich opowie Tobie inną historię, ale też spowoduje, że po przeczytaniu każdego z nich poczujesz się inaczej. Wciągnie Cię. Zmusi do myślenia. Zbulwersuje. Zachwyci. Odrzuci. Ale też wyciśnie łzy. Skruszy głazy. Ściśnie za serce. A nawet spowoduje, że będziesz chciał rzucić tym tomikiem o ścianę z okrzykiem „Giń! Przepadnij! Nigdy nie wracaj!” Ale zapewniam Cię, że po chwili, kiedy emocje opadną, wrócisz z powrotem do napisanych w tym tomiku wyrazów. By zatrzymać się. Znaleźć swoje miejsce na ziemi. Ochłonąć. Zastanowić się. Pomyśleć. Złagodnieć. Zapomnieć. Wyciągnąć wnioski. Znaleźć drogowskazy.
Oj, zagrają na Twoich emocjach jak wirtuoz na instrumencie, którego najlepiej zna i ćwiczy na nim od lat, doskonaląc się w swoim rzemiośle. Zagrają tak, jak gra na nich nasze życie. Bo są wszak jego odzwierciedleniem. I znajdziesz go tu. Pod maską powierzchowności. Musisz jednak najpierw spojrzeć na nie szerzej, sięgnąć głębiej aniżeli podpowiada pierwsze wrażenie. Pierwsza rodząca się myśl.
Stać Cię na to i na pewno jesteś w stanie to zrobić. Wierzę w to.
Szczytem marzeń byłoby, gdybyś odnalazł w nich chociaż cząstkę siebie. Niewielką. Mikroskopijną. I żebyś choć w nikłym procencie utożsamił się z jednym chociaż zawartym tu zdaniem. To znaczyłoby, że pracę swoją wykonałem należycie i że ma to wszystko sens. Bo taki przyświecał mi cel podczas ich tworzenia.
Kolejność opowiadań nie jest przypadkowa. To taki trick filmowy, w którym aktorzy pojawiający się w napisach końcowych umieszczani są tam według kolejności nie alfabetycznej, a pojawiania się na ekranie. I ja zastosowałem tutaj podobną metodę. A wszystko dlatego, że kiedy w 2006 roku postanowiłem zebrać wszystkie rozproszone po notatkach opowiadania i szkice opowiadań w jedną komputerową całość, zacząłem ich szukać. To była żmudna praca. Oprócz tego, że pośród wielu różnorakich zapisków trzeba było odnaleźć odpowiednie części tych samych utworów, to wielokrotnie trzeba było je zrewitalizować (szczególnie te z okresu młodości), a potem to wszystko jeszcze przepisać. Trwało to tak długo (sześć lat), ponieważ po drodze przyszła jeszcze kilkakrotnie Wena, usiadła na ramieniu, zaczęła szeptać to i owo, co zostało zamienione na kolejne utwory. Poza tym nie dysponowałem zbyt dużą ilością czasu, a wszystko, co robiłem odbywało się zazwyczaj kosztem wolnego po pracy. Stąd ostateczny kształt tomiku został mu nadany dopiero teraz w połowie 2011 roku. Z tych to powodów kolejnością umieszczenia opowiadań w tej książce rządzi taka właśnie reguła. Nie ma to wpływu na nic. A wyjaśniam to tylko po to, by nie doszło „przy okazji” do snucia jakichkolwiek przypuszczeń czy też teorii spiskowych.
Jest jeszcze jeden aspekt sprawy, na który warto w tym miejscu zwrócić uwagę. Otóż, chodzi o pomysły, a właściwie to miejsce, z którego je czerpałem. Kiedyś mówiono, że leżą one na ulicy, wystarczy się schylić. I tak było. Brałem je z życia. Z codzienności. Z otoczenia. Lecz z czasem, w miarę rozwoju cywilizacyjnego doszło do modyfikacji owego powiedzenia. I tak pomysły owe zacząłem poszukiwać w Internecie. Wystarczyło tylko kliknąć i już były. To niezgłębiona skarbnica doznań i pomysłów. Dlatego sięgnąłem do niej. Warto było. Mimo wszystko. Pomimo tego, że musiałem nieraz oszukiwać bliskich, gdy trzeba było zaczerpnąć wiedzy lub znaleźć pomysł gdzieś w mrokach Internetu. Ale nie żałuję ani jednego momentu przesiedzianego przed komputerem, ani jednej chwili spędzonej z obcymi, nieznanymi mi osobami, zarówno w poszukiwaniu jak i realizacji nasuwających się pomysłów.
Na koniec chciałbym jeszcze serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że napisałem te utwory. To wielka, bezimienna armia kolegów, koleżanek, znajomych i zupełnie przypadkowych osób, ale i zwierząt, roślin, wydarzeń, których nie jestem w stanie tutaj wymienić z imienia i nazwiska czy też pseudonimu. Niech oni wszyscy pozostaną anonimowi, tak będzie lepiej. Dla nich, ale też, by Ciebie Czytelniku w żaden sposób nie ograniczać, czy też nie ukierunkowywać. Dziękuję
Wam wszystkim. Za to, że byliście, że spowodowaliście sobą lub swoim zachowaniem to, że mogłem tworzyć słowa i budować z nich zawarte w tej książce różnorodne światy.
Tu również należą się słowa podziękowania wydawnictwu e-bookowo, które dało mi możliwość wydania tych opowiadań, a bez wsparcia którego nie mógłbyś dzisiaj mieć tego egzemplarza przed sobą.
A i Tobie, zacny Czytelniku, również należą się słowa podziękowania. Za to, że sięgnąłeś do tej książki.
Myślę, że nie zawiedziesz się i czytając ją uświadczysz się w przekonaniu co do słuszności podjętej decyzji.
Teraz już nie pozostało mi nic innego, jak życzyć Tobie miłej i porywającej lektury.
Z poważaniem.
Autor
Warszawa, Legionowo 8 czerwca 2011 roku
WYSZLIFOWANI
Mówią, że miał bujną wyobraźnię, więc często, zamykając oczy, przenosił się w świat, który pomagał mu ukoić ból i cierpienie…
Fotel był głęboki i miękki. Stał przy jednej ze ścian małego, ciasnego pokoiku. Obity wspaniałym i delikatnym płótnem koloru czarnego, nie mógł spowodować hemoroid. Nic więc dziwnego, że bardzo często w jego głębokości spoczywały czyjeś pośladki, egzystując tam nawet po kilkanaście godzin dziennie. Dzisiaj i teraz również nie stał bezczynnie, albowiem właśnie przed sekundą szeroka pupa okryta czarnymi sztruksowymi spodniami zagłębiła się w jego miękkości.
Należała do wysokiego i dosyć krępego jegomościa. Jedynego właściciela, a zarazem mieszkańca, tego pokoiku, usytuowanego na poddaszu niewielkiej, bo zaledwie kilkukondygnacyjnej, kamienicy położonej w centrum miasteczka, gdzieś na wschodnich krańcach Planety.
Pokój ten było typowym pomieszczeniem zaprojektowanym specjalnie dla ciężko pracujących mężczyzn. Stąd też jego wystrój był surowy. Prosty. Na środku, na
wyłożonej kratkami szarego gumolitu kwadratowej podłodze, leżał pstrokaty dywan. Ściany emanujące jakimś ukrytym ciepłem były pomalowane na jasnozielony kolor. Natomiast nierówności sufitu przysłonięte zostały mozaiką białych kasetonów. No i wreszcie prostokątne, dwuskrzydłowe okno w plastikowych framugach zupełnie takie samo, jak w tysiącu innych tego typu miejscach zamieszkania dla jemu podobnych robotników. To wszystko, co można o nim napisać. No może warto jeszcze wspomnieć co nieco o drzwiach. Obskurnych, osadzonych w drewnianych framugach, z których odpadały kawałki białej farby. Zamykały się tradycyjnie – na dwa zamki. Złota klamka w kształcie gałki pomiędzy nimi też była standardem w tego typu mieszkaniach. Z mebli, podobnie jak i gdzie indziej, znajdowały się: mała wersalka, fotel i duża dwudrzwiowa szafa. Więcej się nie mieściło. Za wyjątkiem telewizora, dla którego zawsze znalazło się miejsce, albowiem był płaski, jak obraz i jak on wisiał w większości przypadków na ścianie. Zdarzały się też sytuacje, kiedy to stał na specjalnej szafce. W tym pomieszczeniu powieszony został jednak na wprost owego fotela.
Jegomość ów miał grube ręce. Jego potężne dłonie z popękaną skórą świadczyły o tym, że ciężko pracował. Twarz miał okrągłą i pociągłą. No i na dodatek ciągle czerwone policzki poorane mnóstwem głębokich blizn. Lekko przystrzyżone włosy oraz wąsy ponad wargami miały kolor ciemnego orzecha. Charakterystycznym było to, że wyglądał, jakby nie miał karku, albowiem głowa i tułów stanowiły swoistą całość. Był młody, miał około dwudziestu trzech lat. Nie był żonaty, bo nigdy nie chciał mieć partnerki życiowej. Poza tym nie miał na to czasu, gdyż większą część jego życia pochłaniała praca.
Telewizor był włączony. Sterowany za pomocą prostokątnego pilota, którego właściciel pokoju trzymał w ręku, nie był szczytem ówczesnej techniki, ale ów jegomość nie dbał o to. Nie gonił za nowinkami technicznymi. Ten typ i model, choć już dawno przestarzały, w zupełności mu wystarczał. Niewiele w ciągu dnia miał czasu dla siebie, a do jego miłego spędzenia wcale nie potrzebował nowoczesnego telewizora. Znał wiele innych sposobów zabijania wolnego czasu, z których najbardziej preferował drzemkę.
Nagle na ekranie pojawiła się owalna twarz blondynki o krzywych ustach, które lekko rozchyliły się w miłym uśmiechu. Po chwili z głośników telewizora dobiegł ciepły acz metaliczny głos. Należał chyba do tej blondynki, która czytała tekst z trzymanej w dłoniach poza wizją kartki, rozpoczynając swoją wypowiedź konwencjonalnym stwierdzeniem: „Dzień dobry, Szanownemu Państwu…”
– Witam tych wszystkich – kontynuowała – którzy mają w tej chwili włączone telewizory, a więc was, drodzy dyrektorzy, biznesmeni, gospodynie domowe i was, drodzy emeryci i renciści…
„O mnie oczywiście, pindo, zapomniałaś?” – pomyślał i już miał wyłączyć telewizor, gdy nagle coś przykuło jego uwagę…
Podobno był chory na nieuleczalną chorobę…
…To filigranowa figurka, jaka nagle pojawiła się na ekranie, była sprawcą nagłego jego zainteresowania. Tą niepozorną istotą był redaktor z pooraną bruzdami twarzą, trzymający w ręku gruby, długi czarny przedmiot.
– Drodzy telewidzowie – rzekł do owego przedmiotu – wzorem lat ubiegłych, również dzisiaj, na początku roku zadać powinno się pytanie, jak czuje się nasze społeczeństwo w pierwszym roku nowego stulecia? I właśnie z tym pytaniem zwracam się do Naczelnego Lekarza Naszej Planety – pana Horba HGF 32/33031…
„Jak ten czas zapieprza – pomyślał – rzeczywiście – zreflektował się – dzisiaj jest już nowy rok i na dodatek nowe stulecie. Kurde, za szybko to wszystko mija. Znowu jestem starszy… ”
– Stan zdrowia naszego społeczeństwa – na pucułowa-tej twarzy pojawił się lekki uśmiech – jest zadawalający. Powiem więcej, lepiej, niż zadawalający. Jeszcze nigdy w naszej historii nie mieliśmy tak wyszlifowanego społeczeństwa…
– Wyszlifowanego?! – Twarz redaktora zdradziła zdziwienie…
– Wyszlifowanego genetycznie…
„Faktycznie – pomyślał – przecież tak ciężko pracuję i wciąż czuję się świetnie, to zastanawiające…” – urwał w połowie myśli, albowiem zainteresowało go to, o czym mówił Naczelny Lekarz Naszej Planety.
– To znaczy?! – Redaktor drążył temat.
– Czyli, nie chorujący na żadną chorobę, ani nie mogący zachorować na żadną z nich. Stan taki utrzymuje się na
jednakowym i niezmiennym poziomie już od roku…
– Czy to znaczy, że w niedługim czasie zawód lekarza będzie historią?! – zauważył oszołomiony redaktor – A może już jest?! – dorzucił po chwili.
– Nie, jeszcze długo nie.
– Jak to, przecież… – nie dawał za wygraną.
– Widzi pan, to nie jest zupełnie tak, jak pan myśli. Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy to został opublikowany raport Ministerstwa Rozrywki Zjednoczonego Rządu Istot Rozumnych, dotyczącego stanu rozrywki w społeczeństwie u progu nowego stulecia. Jak wszystkim dobrze wiadomo, dał się zauważyć spadek poczucia humoru i jakości rozrywki. Odczuliśmy to dotkliwie szczególnie na samych sobie. W tym celu wspomniane ministerstwo zwróciło się do pozostałych pięćdziesięciu dziewięciu ministerstw naszego Rządu, zakładów pracy, instytutów naukowych, organizacji rządowych a także stowarzyszeń pozarządowych o wykorzystanie wszystkich rezerw i całej dostępnej myśli zarówno ludzkiej jak i technicznej w celu zmiany takiego stanu rzeczy i wyjścia tym z głębokiego kryzysu rozrywkowego, jaki dotknął naszą Planetę. Pierwszy krok ku wyjściu z impasu zrobiło Ministerstwo Zdrowia, a dokładniej jeden z podległych mu instytutów. To on opracował i wdrożył do produkcji, po stwierdzeniu przez Ministerstwo doskonałego wręcz stanu zdrowia społeczeństwa, tabletki opatrzonej symbolem: MZZRIR-01/d-00001. – Tu podniósł trzymaną w dłoniach jasnozieloną fiolkę i pokazał ją za pośrednictwem łączy telewizyjnych całej Planecie. – Tabletki te w ilości wystarczającej dla każdego obywatela produkuje jedna z czołowych fabryk przemysłu antyfarmaceutyczne-go. Po ich spożyciu w organizmie danej istoty występują objawy choroby, którą ma ona wywołać. I w ten oto łatwy i przyjemny sposób każdy z nas może w krótkim czasie, krótkim, bo czas reakcji trwa zaledwie kilka minut, czuć się chorym na każdą chorób naszych pra…, pra… dziadów i dziadów, a nawet ojców. Na koniec chciałbym dodać, że te zatwierdzone przez Rząd na ostatnim posiedzeniu tabletki można nabyć we wszystkich aptekach na terenie całej Planety za wręcz symboliczną kwotę – 0,99 punkta i wcale nie w promocji. Jednocześnie chciałbym zauważyć, że projekt ten świetnie wpisuje się w opracowaną przez Rząd w zeszłym roku strategię nowego spojrzenia na rozrywkę i humor w społeczeństwie i jest cząstką zakrojonego na szerszą skalę procesu zhumoryzowania i urozrywkowienia społeczeństwa…
– No dobrze, ale po co w takim razie lekarze? Pan mówił, że… Czyżby to miał być zmierzch tej profesji?!
– Powtarza się pan – zganił go, aż redaktor na chwilę pokrył się purpurą. – A kto będzie leczył chorych? – zapytał po chwili.
– Leczył?!
– Cóż daje choroba bez całej oprawy, a więc bez leczenia? Traci się tym całą przyjemność. Tego nie możemy robić społeczeństwu. A poza tym tabletki te, które nazwaliśmy „z bólem” mają tak długie działanie, jak długo dana istota żyje. Nie chcąc ingerować w ludzką przyjemność, pozostawiliśmy obywatelom furtkę, by mogli sami decydować o tym, jak długo dana choroba sprawia im frajdę. Do jej przerwania potrzebny jest anty-lek, który może nam zaaplikować tylko lekarz.
– A czy nie lepiej byłoby, gdyby owe przeciw-leki dostarczać do aptek i każdy chętny mógłby się sam w nie zaopatrzyć?… Mniej by to skomplikowało całą sprawę…
– Zapewne ma Pan rację, ale przeciw-leki mają szereg skutków ubocznych, z którymi szary obywatel mógłby sobie po prostu nie poradzić. Wydanie ich natomiast z przepisu lekarza nikomu nie zaszkodzi. Samowolne ich zażywanie może doprowadzić do szeregu nieprzyjemnych zmian w organizmie. Nawet przedawkowanie jedną tabletką może spowodować trwałe kalectwo. Nie wspominając już o całkowitym zaniku niektórych wewnętrznych organów. Czy tego chcemy?! – zapytał retorycznie, bo przecież wszyscy dobrze wiedzieli, jak powinna być odpowiedź
– Niestety, czas nas nagli, gdyby mógł Pan jeszcze w skrócie powiedzieć coś ważnego telewidzom na zakończenie, byłbym wdzięczny, A zatem ostatnie słowo w tej sprawie? – ponaglił rozmówcę.
– Nie ma się czego obawiać. Mamy świetnie wyszkoloną kadrę lekarską, która w każdej chwili jest nam w stanie pomóc. Jeśli będziemy stosowali się wyłącznie do ich zaleceń, to nie mamy się czego bać. Tabletki „z bólem” są niezawodne. Wszyscy możemy być spokojni o siebie i swoich bliskich. Możemy śmiało chorować. Nikomu z nas nic się nie stanie – zakończył apel do społeczeństwa.
– A zatem – rzekł na zakończenie dziennikarz – mamy drodzy Państwo pierwsze lekarstwo na nudę. Kto się nudzi, niech czym prędzej biegnie do apteki po tabletki „z bólem”. Tylko tabletki „z bólem” – tu pokazał raz jeszcze zieloną fiolkę mieszczącą dziesięć pastylek wielkości kilku milimetrów każda – są najlepszą na razie rozrywką. Pamiętaj o tym Obywatelu. Do zobaczenia przy aptecznej ladzie. Nasi ojcowie i pradziadowie witali się pozdrowieniem „Z Bogiem…”. My od dziś będziemy się witać okrzykiem „Z Bólem…”. A zatem „Z Bólem… Obywatele”…
Prawdopodobnie wiedział o tym, że jest chory. Świadom wszystkiego czuł, jak z dnia na dzień staje się słabszy…
…Jegomość ów natychmiast wyłączył telewizor i szybko wstał z fotela. Po chwili rzucił na niego pilota i tak jak stał, wyskoczył z pokoju, jak oparzony. Szybko zbiegał – pokonując susami naraz po dwa schodki. Kilka sekund później owionął go chłód panujący już od dobrych kilku dni na zewnątrz i tak łagodnej tego roku zimy. Nie zdeprymowało go to. Wyskoczył na ulicę i przystanął na chwilę. Nikogo na niej nie było. Dziwne, ale zawsze o tej porze tętniła życiem. Stanowiła wszak główną ulicę miasteczka. Nie zraziło go to jednak, więc skręcił w lewo i pobiegł wzdłuż ulicy do miejsca, gdzie znajdowała się najbliższa apteka. Kiedy do niej dobiegł, okazało się, że stoi tam już gigantyczna kolejka licząca co najmniej sto osób. Nie było to dla niego przeszkodą.
„Stania na godzinę – pomyślał i usadowił się w niej za szczupłym mężczyzną. – No cóż, tak być musi. Żeby tylko nie zabrakło…”
Dopiero po kilku minutach okazało się, że nie jest ostatni, albowiem jakaś pani z pieskiem na ręku stanęła za nim, a kiedy doszedł do lady ilość osób za nim porównywalna była z tą, jaka była przed nim ponad godzinę wcześniej.
„Nasi ojcowie na myśl o tym, że mają chorobę, uciekali gdzie się da – pomyślał, nim pani po drugiej stronie lady zapytała go co mu podać – a my, ich następcy przykładnie stoimy po tabletkę „z bólem”… Koń by się uśmiał, nie…"
Chciał jej odpowiedzieć, że „pomocną dłoń”, ale w porę kopnął się w kostkę i poprosił o tabletki „z bólem” – najnowszy hit marketingowy…
Wychodząc z apteki przeszła mu jeszcze jedna myśl przez głowę: „No, ale czego nie robi się z… nudów”…
Mówią, że miał bujną wyobraźnię, więc często zamykając oczy…
Pewnego dnia również je zamknął.
I przeniósł się w świat, który ukoił jego ból i cierpienie.
Na zawsze…
Bolesławiec, marzec 1987 roku.
MASKOTKA
Jestem Mike. Mały, pluszowy niedźwiadek. Niektórzy, a zwłaszcza Ci, którzy długo i bardzo dobrze mnie znają, nazywają Miki. Tak zwyczajnie. Prosto. Nie traktuję tego ani jako błędu, ani obelgi. Pozwalam im na to traktując jako swoisty skrót myślowy.
Poczęty zostałem dziesięć lat temu. W miejscu szczególnym. Na desce kreślarskiej. W kreślarni największego chińskiego projektanta zabawek.
Parę miesięcy później przyszedłem na świat, będąc kolejnym, cudownym dzieckiem szczęśliwego małżeństwa: ludzkiego geniuszu i niezawodnej techniki. Miało to miejsce na taśmie produkcyjnej największej w Szanghaju korporacji zabawkowej. Razem ze mną zeszło tego dnia w tym miocie blisko sto tysięcy podobnych do mnie stworzeń. Tak samo, jak ja doprowadzonych do perfekcji zarówno pod względem zdobniczym, jak i materiałowym. To się dopiero nazywa rozmach, mieć tak liczne rodzeństwo.
Od razu otrzymaliśmy szczególną misję. Mieliśmy być skazani na sukces. Mieliśmy zalać sobą rynki całego świata. Być w każdej witrynie sklepu z zabawkami. Gamą
kolorów, pięknem i delikatnym dotykiem swego futerka przekonywać przechodniów, że wydanie na nas pewnej kwoty pieniędzy jest bardzo dobrym interesem. Wbrew pozorom wcale nie mieliśmy sprzedawać się drogo. Nasza cena była wystarczająco niska, by przeciętny człowiek mógł sobie na nas pozwolić nie nadszarpnąwszy zbytnio napiętego zazwyczaj do granic niebotycznych, budżetu domowego. Takie zadanie do zrealizowania zostało nam postawione już na etapie naszego poczęcia.
Nic więc dziwnego, że byliśmy piękni. Każde z nas, jedno do drugiego podobne, jak dwie krople wody, przypominało swoim wyglądem misia pandę. Różniliśmy się tylko między sobą kolorami futerek. I tak ja miałem to najładniejsze: czarno-siwo-białe. Większość moich braci była odmiennych barw, spośród których najbardziej popularnymi okazały się jaskrawe kolory, takie jak żółty, pomarańczowy, czy ciemnozielony. Wszyscy natomiast mieliśmy dwie cechy wspólne: czterdzieści dekagramów wagi i osiemnaście centymetrów wzrostu.
Ze swoimi braćmi nie było mi dane długo przebywać, bowiem zaraz po zejściu z taśmy produkcyjnej każdego z nas, w tym oczywiście i mnie, zamknięto w pięknie zdobionym, prostokątnym kartoniku opatrzonym plastikową szybką z przodu. Pięćdziesiąt takich opakowań włożono do wielkich białych kartonów, by na koniec każdy z nich wysłać w innym kierunku świata.
W swoim domku czułem się jak w klatce. Było tam tak ciasno, że nie mogłem rozprostować kończyn. To skandal, żeby ktoś taki, jak ja, przez tak długi okres czasu miał zapewnione warunki gorsze niż śledź w beczce. Ale nic nie
mogłem na to poradzić.
Nim pozwolono mi wyjść z tego ciasnego pomieszczenia, minęła chyba wieczność. I tak nie miałem co narzekać, bo po wyjęciu z kartonika, natychmiast postawiono mnie w wielkiej witrynie nowojorskiego sklepu. Takim oto sposobem znalazłem się obok trzy razy większego ode mnie czołgu z plastiku.
Reszta pięćdziesięcioosobowej wycieczki trafiła gorzej, bo na sklepową półkę gdzieś w głębi sklepowego zaplecza.
Tak wiec los okazał się łaskawy dla mnie, tym bardziej, że obok znajdowało się mnóstwo różnych zabawek. Ciekawe, czemu zawdzięczałem ów zaszczyt i możliwość oglądania świata? O ile szerokość ulicy, to świat. Zależy jak, dla kogo?!
Dla mnie wtedy to był cały świat. Dzisiaj to tylko szerokość ulicy. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a właściwie to stania. A te – wtedy i dzisiaj – są i były jakże różne. Wówczas to było wszystko, co miałem, nie ma się więc co dziwić, że cieszyłem się, iż mogę cokolwiek oglądać. A dzisiaj? Nawet bym nie spojrzał na to wszystko. I tak było to o wiele lepsze od ciasnego, ciemnego i śmierdzącego farbą drukarską kartonika, w którym mnie przecież przetransportowano przez ocean. Cieszyła mnie jeszcze jedna rzecz. Otóż mogłem swoje futerko, do którego pani ekspedientka ostrą szpilką przyczepiła zasłaniającą moje prawe oko karteczkę z napisem „15$”, okazywać przystającym po drugiej stronie dzieciom i dorosłym. I w ten właśnie sposób marzenia mojego producenta ziszczały się. A i moje też, chociaż wtedy jeszcze tego tak nie pojmowałem. Zrozumiałem to dopiero po jakimś czasie. Znacznie później.
Pomimo tego, iż patrzyłem tylko jednym okiem, dobrze widziałem, jak niektóre z istot przystających po drugiej stronie dzielącej nas szyby, patrzyły niejednokrotnie pożądliwym wzrokiem w moim kierunku. Z początku bardzo mi się to podobało, bo wszyscy się mną zachwycali. Jednakże w pewnym momencie poczułem się jak dom wystawiony na licytację. Fala początkowego entuzjazmu zaczęła się szybko cofać, a na mnie prócz drobinek kurzu zaczęła spadać niechęć i nieufność. Widziałem, jak zginęły gdzieś iskierki z oczu zatrzymujących się ludzi. A i ja z czasem zatraciłem swą świeżość. I piękno. A te istoty, po tamtej stronie szyby, wciąż przystawały, patrzyły takim miłym, ciepłym wzrokiem. Lecz odchodziły. Rzadko która wchodziła do sklepu, a jeśli już weszła, to nigdy nie pytała o mnie. Nie wiedziałem, komu mam wierzyć: sobie czy twórcom. Zwątpiłem w swoje piękno. Gdybym mógł się zawstydzić, na pewno uczyniłbym to.
Tymczasem nadal stałem w sklepowej witrynie i czekałem na dzień, w którym uśmiechnie się do mnie szczęście, szukając wciąż w tłumie kogoś, kto by mnie kupił.
Mijały dni, a może i miesiące, a ja wciąż stałem i stałem. Nikomu niepotrzebny. Samotny. Opuszczony.
Jednakże pewnego dnia wszedł do sklepu mały, nieśmiały chłopczyk. Oczami ledwie sięgał lady sklepowej. W sklepie było czterdzieści dziewięć innych podobnych niedźwiadków, ale on zażyczył sobie właśnie mnie. Dlatego poprosił panią ekspedientkę o to, by ta zdjęła mnie z witryny sklepowej. Czego nie robi się dla dzieci?! Kobieta za ladą uległa jego namowom i pozwoliła mu uczynić to osobiście. Po sekundzie zostałem wybawiony z miejsca, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić. Wydawało mi się, że przyrosłem do niego. Wziął mnie w ręce, ucałował, a po wyjściu ze sklepu – przytulił do piersi. Wiedziałem, co oznaczają te gesty, chociaż nikt mnie ich nigdy nie uczył. W tych sprawach zresztą, jak i we wszystkich innych byłem samoukiem, ale takie rzeczy rozumie się samo przez się.
Nie ukrywam, że zawsze marzyłem o czymś takim, więc byłem szczęśliwy, bo oto nagle dziwnym zrządzeniem losu spełniły się marzenia. Najskrytsze sny. Oto w końcu ktoś się mną zainteresował. Stałem się dla kogoś ulubioną zabawką. Przynajmniej tak to wtedy wyglądało.
Chłopiec pędem pobiegł do domu i postawił mnie na honorowym miejscu – na środku półki. Potem długo wpatrywał się we mnie. Nawet uśmiechał się wielokrotnie. Byłem bardzo szczęśliwy.
Ale w chwilę potem lądowałem na ulicy wyrzucony przez okno. Sprawcą tego nieszczęścia był jego ojciec, który wpadł w furię, gdy dowiedział się, na co jego głupi syn (tak go nazwał w przypływie emocji zakończonej spraniem go wielkim, skórzanym pasem) wydał ostatnie pieniądze. Przy tym zapowiedział mu szlaban na wszystko przez najbliższy miesiąc.
Płyty chodnikowe były bardzo twarde! Pamiętam to dokładnie. Upadek ten bardzo mnie zabolał. Najbardziej jednak chyba wewnętrznie. Chłopiec odniósł mnie z powrotem do sklepu, a po odebraniu należnej kwoty spojrzał na mnie raz jeszcze przez załzawione oczy i bez słowa odszedł. I tyle go widziałem.
Chciało mi się płakać, ale zabawki podobno są bezduszne. Żal mój pogłębił się w momencie, kiedy zobaczyłem, że moje miejsce w witrynie sklepowej zajmuje czarno – zielono – czarny brat. Dopiero wtedy zrozumiałem złośliwość losu. Jego kaprys wszak do tego doprowadził. Uświadomiłem sobie natychmiast, że odtąd jedynym miejscem mojej egzystencji będzie mały kartonik, w którym przyjdzie mi spędzić życie do końca moich dni. I niewiele się pomyliłem, albowiem pani ekspedientka włożyła mnie do owej rzeczy i powędrowałem w niej na półkę podzielając tym los pozostałych moich braci. Znowu zapanowały niepodzielnie ciemność i ten doskwierający fetor farby drukarskiej.
Przez najbliższy, jakże długi okres czasu, pozostałem sam na sam ze wspomnieniami chwil spędzonych za szybą wystawową oraz myślami o pierwszym moim właścicielu. To było takie gorzkie, a także smutne, że gdybym tylko potrafił płakać, nie darowałbym sobie i zapłakałbym.
Jednakże pewnego dnia coś szarpnęło moim domem i po chwili poczułem, że lecę w skorupie, w której się znajdowałem. Po kilku sekundach upadłem na coś miękkiego. Co było dalej, nie pamiętam, bo zemdlałem. Dopiero po paru godzinach, gdy otworzyłem oczy, ujrzałem światło dzienne. Rozejrzałem się wokoło i po chwili zobaczyłem, że postawiono mnie pod wysoką (koniec jej ginął gdzieś pod sufitem), bardzo gęstą choinką z rozcapierzonymi zielonymi igłami. Przybrana była różnokolorowymi świecidełkami, bombkami i łakociami oraz srebrnymi i złotymi łańcuchami, które serpentynowo oblekały ciemnobrązowe i pachnące żywicą gałązki. Chwilę potem trzymał mnie w swoich dłoniach brzdąc z uradowaną miną, który energicznym ruchem wyjął mnie z miejsca, w którym się znajdowałem i podniósł na wysokość swoich oczu. Lazurowy bodaj miały kolor.
I znowu zacząłem wierzyć w to, że mogę być komuś potrzebny. Niestety pomyliłem się. W parę dni później zostałem ofiarowany drugiemu brzdącowi. Ten z kolei przekazał mnie swojemu koledze. I tak kursowałem z rąk do rąk, jak pałeczka podczas biegu sztafetowego, nie zagrzewając w nich, długo miejsca. To nie byłoby takie złe, gdyby wraz z tym przyszło miejsce w czyimś sercu. Niestety. Ale wreszcie któreś ręce (to były chyba dziewiąte z kolei) przekazały mnie jako prezent paroletniemu chłopcu umierającemu w szpitalu na nieuleczalną chorobę. Tak twierdzili wszyscy wokoło. Był to podobno rak krwi.
Miałem zatem zostać jego maskotką i chyba nią byłem, bo bardzo mnie lubił. Ja go również.
Lecz on umarł. Znowu zostałem sam. Nikt, kompletnie nikt się mną nie zaopiekował.
Dopiero kilka dni później jakaś pielęgniarka wrzuciła mnie do wielkiego wiklinowego kosza, z którego przy pomocy zsypowej rury dostałem się na śmietnik. Tu też nie było mi dane długo egzystować, bo któregoś dnia pracownik zakładu oczyszczania miasta znalazłszy mnie tam, zabrał ze sobą. W domu wykąpał, wysuszył i następnego dnia zaniósł do pobliskiego sklepu, a tam sprzedał za niewielkie pieniądze.
Deja vu?! Lecz tym razem nie trafiłem na wystawę a wręcz przeciwnie, wepchnięto mnie w najdalszy kąt półek sklepowych, wśród których przyszło mi żyć kilkanaście miesięcy. Po tym czasie, w związku z likwidacją branży, właścicielka sklepu wystawiła mnie wraz z innymi przedmiotami na licytację.
Kupiła mnie na niej zgrabna jasnowłosa kobieta, która wrzuciwszy do pękniętej siatki zaniosła do domu. Tu włożony zostałem do szarego kartonu. Leżałem obok ołówków, kolorowych ciuchów i pluszowych psiaków. Wszystkich nas potem zapakowano w paczkę zrobioną z tego kartonu i wysłano pocztą w nieznane. Do kraju, którego ani położenia nie znałem, ani jego nazwy nigdy nie słyszałem. Do Polski.
Kolejny raz światło dzienne ujrzałem dopiero po bardzo długim okresie czasu, kiedy dłonie trzynastoletniego chyba chłopca wydobyły mnie z mroków pudełka i osadziły na półce jasnej meblościanki. Odtąd przyszło mi wieść długie, samotne jak pustelnik życie, które trwało około sześciu miesięcy. Z nowego miejscu wiało nudą, gdyż tak, jak zostałem postawiony na nim, tak pozostałem tu w niezmiennej scenerii. Poza tym nic ciekawego się wokoło nie działo. No za wyjątkiem osiadającego wszędobylskiego kurzu.
Do mojego nowego właściciela, którego wszyscy nazywali Sebastianem, przychodziło wielu ludzi. Niektórzy z nich nieraz przejawiali mną nawet spore zainteresowanie. Nieliczni tylko przechodzili obok mnie do porządku dziennego. Wśród gości, którzy przewalili się w tym czasie przez pokój Sebastiana, był tylko jeden, którego stosunek do mnie był szczególny – przynajmniej tak mi się wydawało. A może to była prawda?! Podobno był to starszy o siedem lat od mojego właściciela, jego kuzyn. Na imię miał Marek. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, miał na twarzy wypisaną tragedię. Poznałem go tego samego dnia, w którym zaległem na półce w sebastianowym pokoju. Pamiętam, jak dziś, że właśnie Marek wziął mnie w swoje szorstkie, spracowane dłonie i oglądał chwilę jakąś, jakbym był nigdy przez nikogo niedotykanym najcenniejszym na świecie klejnotem. Przypominam sobie dokładnie, że strużka łez popłynęła po jego policzku i po chwili, jak oparzony postawił mnie na półce. Zrobiło to na mnie tak niesamowite wrażenie, że od tego momentu głowę nie miałem niczym innym zaprzątniętą, jak właśnie Markiem. Moją kotwicą? Deską ratunku?! Chyba to w nim upatrywałem.
Długo go potem nie widziałem, ale nie mogłem o nim zapomnieć. Tęskniłem za nim, jak za ukochaną osobą. Wielokrotnie pragnąłem spocząć znowu w jego szorstkich, spracowanych, ale jakże drogich i sprawiedliwych dłoniach. Nie znałem go, a jednak był mi bliski. Głupie, nie?! Lecz prawdziwe.
Co chwila stawał mi przed oczyma ten jego tragiczny wyraz twarzy, prześladując mnie jak mara. Wielokrotnie próbowałem dociec w swoim gąbkowym mózgu przyczyny tego stanu rzeczy, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na pojawiające się co chwilę pytania. Pozostawały bez odpowiedzi. Niestety.
Z czasem poznałem prawdę, ale to było ładnych parę miesięcy później. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, ba nie przyszło mi nawet na myśl, że on jest moim lustrem. Odbiciem. Moim zwierciadłem. Echem.
Nim Marek zjawił się ponownie u Sebastiana minęła wieczność. Tym razem gościł tam pięć dni. Czy wyobrażacie sobie, jak się cieszyłem? Aż skakałem do góry z radości. A jak on się cieszył, że ja nadal byłem tam, gdzie byłem. Ponownie wziął mnie w swoje dłonie i od tego momentu już mnie nie opuścił wciąż się mną bawiąc. Jestem wszak pluszową zabawką, jestem zatem do zabawy stworzony, więc nic w tym dziwnego, że on pierwszy spośród tak wielu zrobił dla mnie tak wiele prawie niczym. Opiekował się mną ciągle, nawet śpiąc nie wypuszczał z rąk. I wtedy to stało się coś, czego nigdy się nie spodziewałem. Widząc, że podobam się Markowi, Sebastian podarował mnie jemu właśnie. Jakaż radość rozświetliła twarz ofiarowanego, gdy w końcu stałem się jego własnością. Rozpromieniał się powoli. Najpierw nieśmiało, jak letni wietrzyk. Potem pełniej. W końcu przeistoczył się w gorący, wielki i nieokiełznany przypływu wielkiej radości. I nagle zapałałem do niego niespotykanym dotąd uczuciem – wielką, spontaniczną miłością. Nagłą, taką od pierwszego wejrzenia.
Chyba wtedy go pokochałem. On mnie zapewne też.
Podróż do jego domu spędziłem leżąc na dnie wielkiej brązowej torby. Niewygodnie mi tam było i straszliwie ciemno. Czymże jest jednak każda z tych niedogodności w obliczu perspektywy zdobycia czegoś wyśnionego, utęsknionego? Czegoś oczekiwanego, a wciąż niedoścignionego, które za chwilę miało się urzeczywistnić? Niczym. Na szczęście nie trwało to długo.
U Marka jestem od dwóch lat i poznałem go już chyba pod każdym względem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Kocham go. Bardzo. I on mnie też kocha. Do niedawna miałem tylko taką nadzieję, ale dziś jestem pewien. Jest moim przyjacielem. I ja jestem tym samym dla niego.
Od momentu, w którym wyzwolił mnie z półkowego marazmu u Sebastiana, stałem się jego towarzyszem doli i niedoli. Zawsze i wszędzie. Na dobre i na złe, chociaż częściej chyba na to drugie. Nie było chwili, abym przy nim nie był. Dlatego też stałem się niemym świadkiem części wydarzeń, które przyczyniły się niestety do jego zniszczenia. Z godnością przyjmowałem od niego każdą serca rozterkę, każdą łzę poniewierki. Byłem sternikiem, żeglarzem i okrętem. Kapitanem łodzi, która tułała się w poszukiwaniu Itaki szczęścia płynąc przez wzburzone morze istot przychodzących i odchodzących tak szybko jak przyszły. A on był Odyseuszem poszukującym wciąż Feaków. Ja mu w tym pomagałem, jak mogłem. Z milczeniem i cierpliwością wysłuchiwałem jego częstych utyskiwań przyjmując każdą wypowiedź, wsłuchując się w każdy jego monolog. Towarzyszyłem mu zarówno w chwilach radosnych, jak i smutnych, zawsze podtrzymując go na duchu i przynosząc otuchę, której jakże często potrzebował. Rzadko mi o tym mówił, ale ja wyczuwałem, że właśnie tego ode mnie oczekuje. I robiłem to najlepiej jak umiałem.
Widziałem też jak wygląda ludzka podłość, nienawiść, niewdzięczność. Byłem dla niego niejednokrotnie kołem ratunkowym. Szczególnie wtedy, kiedy ludzie, których tak kochał, którym ufał, wierzył dozgonnie i których nigdy nie pozwalał nikomu skrzywdzić, wysysając z niego wszystko, co szlachetne, rzucali go na głęboką, nie zawsze czystą wodę. To dzięki mnie regenerował siły, napełniał się znów dobrocią, miłością, pięknem, choć huragan dziejów starał się zmieść go z powierzchni ziemi.
Przynosiłem mu też szczęście, gdy zabierał mnie na egzaminy. Szkolne, lecz i życiowe. Byłem dla niego swoistą alfą i omegą.
Świat, w którym przebywał był odzwierciedleniem jego duszy. Wtłoczył mnie w niego zaraz po przyjeździe i natychmiast pokochałem go od pierwszego wejrzenia. Stworzony został w jego małym pokoiku, który z całego trzypokojowego mieszkania wyalienowany został jak przed laty Berlin Zachodni z terytorium NRD. Panowała tam specyficzna atmosfera, w której człowiek czuł się bardzo skrępowany, przytłoczony maleńkością pomieszczenia, ale i grozą czyhającą na każdego w każdym elemencie, każdym szczególe dekoracyjnym tego pomieszczenia. Gdybym mógł wyrazić swoje odczucia w prosty sposób, powiedziałbym, że historia mieszała się w nim z teraźniejszością. W pokoju wyczuwało się prawa dialektyki, które uderzały w zmysły z najmniejszego skrawka ściany, z najdrobniejszego fragmentu przestrzeni. Ściany – pomalowane na ciemno-wrzosowy kolor – jeszcze bardziej pomniejszały pokój. Przy jednej z nich stało stare, wielkie, dębowe biurko zabierając ponad połowę wolnej przestrzeni. To na blacie znalazłem dom dla siebie. Dom – dobrze powiedziane – kawałek wolnej przestrzeni tylko dla mnie, ot cały dom. Za sąsiadkę miałem niewielką stojącą lampkę z zielonym abażurem i silną, mleczną żarówką. To właśnie przy tym meblu i w blasku tej żarówki Marek zazwyczaj odrabiał lekcje, czytał książki i pisał wiersze, które potem mi recytował oczekując recenzji. Podobały mi się, ale nie potrafiłem wyrazić swoich uczuć. Poezji się nie wyjaśnia, poezję się kocha. Marek tworzył też opowiadania, ale nigdy mi ich nie przeczytał, wrzucając je do jednej z dwóch szuflad pod blatem biurka i nigdy potem do nich nie zaglądając.
Resztę przestrzeni zajmowało nowoczesne i składane na dzień w fotel, łóżko – miejsce do odpoczynku, wspomnień i zadumy – oraz wysoka do sufitu i wąska na kilkadziesiąt centymetrów szafa z półkami uginającymi się od książek. Dwie pozostałe ściany zajęte zostały przez okno a także drzwi wejściowe do pokoju, za którymi świat ten się urywał. To właśnie przez to okno wielokrotnie patrząc w gwiazdy i wyszukując wśród nich znanych sobie konstelacji czekał, aż owiewający go wietrzyk przyniesie sobą wenę twórczą.
Na ścianach wisiało mnóstwo plakatów o tematyce fantastycznej, pomiędzy którymi szalona ręka Marka umieściła wielkiego szmacianego Smerfa z kolczykiem w prawym uchu i owiniętą wokół jego szyi żmiją, miecz z epoki Conana, na który nabity został zabawkowy wąż oraz wspomnienie wielu górskich przechadzek – prawdziwą ciupagę wprost z Zakopanego. Wszystko to umieszczone ręką poety i estety jednocześnie.
Największymi sprzecznościami, choć stanowiącymi jedność, był targany jednak blat biurka, gdzie dusza Marka zrealizowała się chyba najpełniej. Przestrzeni wolnej było tam niewiele, wręcz w ogóle, ale właściciel kompletnie nie dbał o to. Aby napisać albo przeczytać cokolwiek, zawsze znajdował bowiem miejsce przesuwając któryś z przedmiotów. Mnie o, dziwo, nigdy nie dotknął, co bardzo mi schlebiało.
Blat zapełniony był wszystkim, co mu przypominało dawne lata, dawnych ludzi, którzy zazwyczaj wycierali sobie jego imieniem usta, którzy przekazywali go sobie z rąk do rąk jak pałeczkę podczas biegu sztafetowego, którzy licytowali się między sobą, kto częściej wypowie jego imię. Tyle po nich zostało. Garstka rupieci, które zalegały blat biurka. I tak w wielu przypadkach zbyt dużo.