Tamta dziewczyna - ebook
Tamta dziewczyna - ebook
Nie pozwala się oderwać" (po prostu) i "A gdyby t o b i e nikt nie chciał uwierzyć?
Okrutna zbrodnia i jeden świadek – piętnastoletnia dziewczyna z biednej dzielnicy. Jest notoryczną kłamczuchą, wiecznie na bakier z prawem. Trudno się dziwić, że nikt jej nie wierzy.
Miranda Rader, funkcjonariuszka policji w Harmony w stanie Luizjana, cieszy się opinią prawej, uczciwej i opanowanej. Ale nie zawsze tak było. Miranda pochodzi z prowincjonalnego miasteczka Jasper, w dodatku z jego gorszej, biedniejszej części. Szacunek kolegów, koleżanek i całej społeczności zdobyła ciężką pracą.
Kiedy Miranda i jej partner przyjeżdżają na miejsce przestępstwa, okazuje się, że ofiarą jest znany i lubiany wykładowca lokalnej uczelni. Policjantów zaskakuje rzadko spotykana brutalność zbrodni. Potem ginie kolejny człowiek...
Dwa morderstwa, dwie ofiary, dwie zbrodnie z pozoru niemające ze sobą nic wspólnego. Łączy je tylko osoba Mirandy, która trafia pod lupę. Koledzy kwestionują jej uczciwość i prawość, podważają motywy. Zostaje sama, zupełnie jak przed laty. Uświadamia sobie, że chcąc odkryć prawdę, musi stawić czoło swojej przeszłości, zanim będzie za późno. Dla niej… i dla tamtej dziewczyny.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-271-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania i ukazania się _Tamtej dziewczyny_: wydawcy St. Martin’s Press, redaktorce Jennifer Weis, agentowi Scottowi Millerowi, przyjaciółce i asystentce Peg Campos, koleżankom z domu pracy twórczej Hailey North i Robin Wells oraz kapitanowi George’owi Bonnettowi z biura szeryfa parafii St. Tammany za to, że raz jeszcze podzielił się ze mną swoją ogromną wiedzą.
Przede wszystkim zaś dziękuję rodzinie za wsparcie i nieustającą miłość.PROLOG
Czerwiec 2002 roku
Jasper w stanie Luizjana
W lipcu w Jasper panował piekielny żar i duchota jak w łaźni parowej. Ale za to nie trzeba było chodzić do szkoły, co zdaniem Randi Rader niwelowało wszelkie niedogodności. Dla niej szkoła była bowiem jedną wielką stratą czasu.
– Wychodzę! – krzyknęła, otwierając siatkowe drzwi. Nie czekała na odpowiedź, tylko pomknęła w parną noc. Zdążyła zniknąć pomiędzy dwiema sąsiednimi przyczepami, zanim powietrze przeszył głos jej matki:
– Cholera jasna, dziewczyno. Natychmiast wracaj!
Randi skręciła w prawo, na ścieżkę prowadzącą do skrótu na główną drogę. Bracia powiedzieli, że równo o ósmej zabiorą ją spod elektrowni, i ostrzegli, że nie będą czekać. Wiedziała, że nie żartują. Jeśli spóźni się choć minutę, będzie musiała znaleźć sobie inną podwózkę.
Zerknęła na zegarek. Zostało niewiele czasu, więc przyspieszyła. Już z daleka zobaczyła, że na miejscu spotkania stoi pikap. Nie był to jednak wóz należący do braci.
Jasnoczerwony ford F-150. Jedyny taki w Jasper. Jego właścicielem był Billy Boman, kumpel braci. Podeszła do kabiny od strony kierowcy. Billy wystawił głowę przez okno.
– Czółko, mała.
– Cześć, Billy Bo. – Randi posłała mu zalotny uśmiech. – Co tu robisz?
– Czekam na ciebie.
– Na mnie?
– Bracia kazali mi cię zabrać.
I wszystko jasne. Mimo to zapytała:
– Dlaczego sami nie przyjechali?
– Znasz Wesa i Robby’ego, zawsze coś im wypadnie. To co, wskakujesz?
Billy Bo był irytujący, ale niegroźny. Zastanawiała się, co ją w nim odrzuca, i doszła do wniosku, że chyba pocenie się – nieustające i obfite, o każdej porze roku.
Było jej go trochę szkoda, bo przecież nie mógł nic na to poradzić. Raz usłyszała rozmowę dwojga nauczycieli na jego temat; powiedzieli, że Billy ma „problem z gruczołami”.
Randi miała wielkie brązowe oczy i doskonale wiedziała, jak nimi wodzić, żeby chłopak zwrócił na nią uwagę. Trenowała na Billym Bo.
– No nie wiem. A powinnam?
– Oj, nie marudź. Mam lodówkę pełną browaru. Chcesz się zabawić?
– Czemu nie!
Kiedy usadowiła się na fotelu pasażera, wręczył jej butelkę z piwem.
– Otwieracz w schowku – rzucił i wyjechał na drogę.
Spod kół sypnął żwir. Randi zajrzała do schowka i zobaczyła, że w środku oprócz otwieracza jest coś jeszcze – dilerka z porcją trawki, niewielką, ale w sam raz, żeby oboje mogli się miło upalić.
Wieczór zapowiadał się coraz lepiej. Randi zdjęła kapsel i pociągnęła spory łyk z butelki. Aż zadrżała, kiedy zimne piwo spłynęło jej do gardła.
– Jak tam? – spytała.
– Spoko. Wiesz, sobota, wieczór.
– No jasne.
– Zapodam coś – powiedział Billy i włączył radio.
Z głośników popłynął nowy kawałek Toby’ego Keitha. Randi podśpiewywała pomiędzy łykami piwa.
Billy Bo posłał jej rozbawione spojrzenie.
– Robby mówił, że ostatnio wpakowałaś się w jakieś tarapaty.
Opróżniła pierwszą butelkę, po czym sięgnęła po następną i zdjęła kapsel.
– No. Psy mnie przyłapały na piciu i zrobiła się chryja. – Prychnęła. – Zagrozili, że wyślą mnie do poprawczaka.
– Do dupy.
– Co nie? Matka przyczepiła się do mnie jak rzep do psiego ogona. Mam, rozumiesz – pokazała palcami znak cudzysłowu, przy okazji oblewając sobie bluzkę piwem – areszt domowy.
– To jak żeś się wyrwała?
– Zaczekałam, aż pójdzie się kąpać. Poza tym, wiesz – co ona może? Napuści na mnie gliny? Nie sądzę.
– Nie no, raczej nie. – Pociągnął z butelki. – Słyszałem, że twój stary wrócił do pierdla.
Zesztywniała. Poczciwy „tatko” Rader poszedł w tango i trafił za kratki. Znowu.
– No – warknęła. – I co z tego?
– Nic, złotko. Tak tylko pytam.
– Super, ale nie mam ochoty gadać o nim ani o czymkolwiek, co mnie wnerwia. – Wypiła duszkiem drugie piwo, schowała pustą butelkę do lodówki i wyciągnęła rękę po następną.
Łypnął na nią z ukosa.
– Ej, zwolnij trochę.
– Jeszcze czego! – Uniosła ręce i zawyła. – Wolę szybko!
Roześmiał się i wcisnął pedał gazu; pikap wystrzelił do przodu. Byle dalej od Jasper. Dalej od gównianej przyczepy w nędznej dzielnicy. Dalej od steranej życiem matki i od ludzi, którym się wydaje, że pozjadali wszystkie rozumy.
Randi przystawiła butelkę do ust. Daleko, daleko stąd – właśnie tam pragnęła się znaleźć. Tam, gdzie nikt nie będzie patrzył na nią w t a k i sposób. Jakby była nikim, śmieciem z rodziny śmieci, i jakby pędziła donikąd na złamanie karku.
„Kalifornia”, pomyślała. O tak, oto cel. Pojedzie tam, gdy tylko będzie miała okazję.
Nagle zabrzmiała kolejna z jej ulubionych piosenek, więc Randi podgłośniła radio i zaczęła śpiewać, głośno i fałszywie. Mijały kilometry, a alkohol robił swoje. Kiedy poczuła, że kręci jej się w głowie, odchyliła się w fotelu, oparła o zagłówek i wbiła spojrzenie w letnie niebo.
Muzyka przeszła z dynamicznej w łagodną. Billy Bo zjechał w boczną drogę i zatrzymał samochód. Zgasił silnik, ale pozostawił włączone radio. Nastrój w kabinie raptem się zmienił; Randi domyślała się, co teraz nastąpi.
– Coś tak daleko usiadła? – Poklepał fotel. – Chodź no tu bliżej, mała.
Niby niczego mu nie zawdzięczała, ale jednak zapewnił jej podwózkę i poczęstował piwem, więc uznała, że w sumie jest mu winna parę całusów, może nawet z języczkiem; cóż ją to kosztuje?
Billy podsunął się na siedzeniu i od razu przeszedł do rzeczy. Przycisnął ją do oparcia, otworzył usta i wystawił język. „Nawet nie smakuje tak strasznie”, pomyślała. Jak piwo zaprawione gumą do żucia. Pozwoliła mu się całować i udawała, że bardzo jej się to podoba.
Dopóki nie wsunął dłoni pod jej bluzkę. Z początku była subtelna, wierciła się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, chcąc bez słów dać mu do zrozumienia, że nie ma ochoty, ale do niego nie docierało.
W końcu chwyciła go za dłoń i spróbowała wyszarpnąć ją spod bluzki.
– Przestań.
– Kochanie, nie mów tak. Przecież to lubisz.
– Nie…
– No nie bądź taka cnotka niewydymka.
Znowu pociągnęła go za rękę, a wtedy on wsunął drugą dłoń w nogawkę jej kusych szortów i dotknął majtek.
Szarpnęła się.
– Nie! Przestań!
– Daj spokój, Randi, przecież się ruchasz, odkąd skończyłaś dwanaście lat.
Naprawdę tak myślał? Zatkało ją do tego stopnia, że nie wiedziała, co powiedzieć. Kilka miesięcy wcześniej wzięła chłopakowi do ust, ale tylko ten jeden raz.
Przesunął dłoń jeszcze dalej, jego palce naparły na materiał majtek i nagle zatopiły się w jej wnętrzu.
– Wiedziałem, że ci się spodoba – mruknął jej do ucha, przygniatając ją do fotela. Czuła na szyi jego gorący oddech. – Jesteś na mnie gotowa, co nie?
Miała wrażenie, jakby usiłował połknąć jej twarz. Wsuwał język do jej ust i wielkimi jak szczypce homara łapami obmacywał jej piersi i srom.
Jego ciężar był obezwładniający. Randi poczuła, że narasta w niej panika. Nie mogła oddychać, nie była w stanie walczyć. Łzy napłynęły jej do oczu. To nie w porządku. Przecież nie chciała, żeby… żeby tak wyglądał jej pierwszy raz. Z Billym Bormanem, który ją zmusił. Zacznie rozpowiadać, że to zrobili i że się jej podobało. Że błagała o więcej.
O nie! Nic z tego. Za cholerę.
– Przestań – wydusiła. – Niedobrze mi! Zaraz się porzygam!
Zszedł z niej w mgnieniu oka. Zerknęła na otwarty schowek i naraz przyszedł jej do głowy pomysł.
– Nie patrz! – krzyknęła, zasłaniając usta dłonią.
Odwrócił głowę i warknął:
– Ani mi się waż puszczać pawia w aucie!
Randi chwyciła torebkę z zielem i wyskoczyła z kabiny. Trzasnęła za sobą drzwiami, pobiegła na pobocze, ale zamiast zwymiotować, odwróciła się do Billy’ego.
– Nie znaczy nie, ty tłusty, spocony palancie!
Na jego twarzy najpierw pojawiło się zdumienie, a potem wściekłość.
– Co jest…. Udawałaś?
– Że robi mi się niedobrze na twój widok? Nie. Że będę rzygała? No, to akurat tak.
Zrobił się czerwony.
– Taka z ciebie cwaniara? A jak teraz wrócisz do domu, ty cnotko niewydymko? Nie przyszło ci to do łba?
Pokazała mu środkowy palec.
– Wal się, Borman! Zobaczysz, że moi bracia skopią ci za to dupę!
Parsknął śmiechem i uruchomił silnik.
– Tępa cipa! Myślisz, że dlaczego chcieli, żebym po ciebie przyjechał?
– Kłamca! – krzyknęła za nim, kiedy odjeżdżał. Pochyliła się, wzięła garść żwiru i cisnęła za samochodem. – Sukinsyn!
Dopiero kiedy straciła z oczu tylne światła jego auta, uświadomiła sobie, że miał rację. Jak teraz wróci do domu? Bez telefonu. Bez latarki. W dodatku nie wiedziała nawet, gdzie jest.
Nieważne, uznała i ruszyła przed siebie. Zabrała mu trawę. Ale się wkurwi, kiedy się zorientuje. Uśmiechnęła się i poklepała po kieszeni. Wszystko jest lepsze niż ten obleśny typ i jego łapy.
„No, może jednak nie wszystko”, pomyślała pół godziny później. Było gorąco i duszno, w powietrzu roiło się od insektów. W japonkach na nogach nie dało się szybko iść.
Kiedy zobaczyła, że zza zakrętu wyłoniły się światła samochodu, zaczęła podskakiwać i wymachiwać rękami.
_Proszę, zatrzymaj się… Błagam…_
Przez chwilę myślała, że auto ją minie, ale nagle zapaliły się światła stopu i wóz zjechał na pobocze.
Randi podbiegła do samochodu. Kierowca opuścił szybę. Owionęła ją chmura dymu z zioła.
W środku siedział młody chłopak w czapce Uniwersytetu Alabamy, a obok, na miejscu dla pasażera, jakaś dziewczyna.
– Podwieźć cię? – spytał chłopak.
– No.
– Zepsuł ci się samochód? – rzuciła dziewczyna.
– Jechałam z kumplem moich braci, ale wykopał mnie z auta i powiedział, że mam wracać na piechotę.
Kierowca poprawił czapkę i opuścił ją nieco bardziej na oczy.
– Ciekawe, dlaczego to zrobił.
Zabrzmiały jej w głowie słowa Billy’ego, te o cnotce niewydymce. Para, która się dla niej zatrzymała, była w oczywisty sposób starsza i bardziej doświadczona. Randi nie chciała, żeby chłopak i dziewczyna pomyśleli o niej, że jest głupią dziewicą.
– Pokłóciliśmy się i tyle.
– Dokąd chcesz się dostać?
– Do domu. Do Jasper.
– Później tam pojedziemy – powiedział kierowca. – Teraz nasz następny przystanek to jedno miejsce, w którym się zabawimy. Zainteresowana?
Randi spojrzała na drugą dziewczynę, która uśmiechnęła się i powiedziała:
– Im nas więcej, tym weselej.
– Jasne, że tak – odparła Randi.
– No to wskakuj.
Nie trzeba jej było powtarzać. Otworzyła drzwi i wsiadła.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Harmony w stanie Luizjana
Godzina 3:10
Detektyw Miranda Rader z wydziału policji Harmony zaparkowała za dwoma radiowozami. Ich migające niebieskie światła wdzierały się w ciszę i mąciły spokój wiosennej nocy, odbijały się od drzew i okolicznych zabudowań, załamywały jak deptak w wesołym miasteczku w oczach ćpuna.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że znów ma piętnaście lat. Drzewa skąpane w świetle kogutów. Węzeł w brzuchu, dojmujące poczucie, że nic już nie będzie takie samo.
Wypuściła powietrze, które zatrzymało się w płucach, i rozprostowała palce, którymi wciąż ściskała kierownicę. _Wyrzuć to z głowy, Mirando._ _Skup się._
Sięgnęła po frotkę, którą zawsze woziła w schowku, i zebrała swoje brązowe włosy do ramion w koński ogon. Nie potrafiła pracować, kiedy kosmyki wpadały jej do oczu, poza tym nie chciała zanieczyścić miejsca zbrodni. Włożyła do ust listek gumy do żucia i wysiadła z wozu.
Ofiarą był Richard Stark, profesor anglistyki na Uniwersytecie Luizjany w Harmony i, co ważniejsze, syn rektora tej uczelni. W miasteczku uniwersyteckim, takim jak Harmony, była to godność niemal królewska.
Miranda głęboko odetchnęła. Utkwiła spojrzenie w piętrowym budynku z cegły i wejściu przegrodzonym taśmą policyjną; wyglądało jak groteskowy uśmiech klauna, wabiło do środka, mówiąc: „Nie bój się… Wejdź i przekonaj się, jakie emocje cię czekają”.
Zamknęła drzwi auta i ruszyła podjazdem. Wejścia pilnował Gerald LaRoux, świeżak po akademii. Sądząc po zielonkawej bladości oblicza, było to jego pierwsze morderstwo.
Kiedy ją zobaczył, wyprostował plecy i wypiął pierś.
– Pani detektyw – odezwał się i podsunął protokół.
Wpisała się, po czym spojrzała policjantowi w oczy.
– Jak się trzymasz?
– Jakoś – odparł, wręczając jej ochraniacze na buty. – Komendant powiedział, że się przydadzą.
To oznacza sporo krwi albo innego rodzaju biologicznych śladów. Nic dziwnego, że LaRoux wyglądał, jakby miał zejść.
– Będzie dobrze – pocieszyła go. – Przyzwyczaisz się.
– Tak mówią.
Wzięła ochraniacze.
– Szef jest przy ofierze?
– Tak. W głównej sypialni. Przez duży pokój i na prawo.
Zobaczyła komendanta przy drzwiach do sypialni. Buddy Cadwell, mężczyzna, którego łatwiej było przeskoczyć, niż obejść, wypełniał sobą całe przejście. Zwykle emanował pewnością siebie oraz siłą woli.
Jednak nie tym razem. Miranda mogłaby przysiąc, że Cadwell, glina o trzydziestoletnim stażu, wygląda na wstrząśniętego. Uznała jednak, że to zapewne kwestia oświetlenia.
– Co tu mamy? – zapytała i pochyliła się, żeby włożyć ochraniacze.
Odchrząknął.
– Stark został kilka razy dźgnięty w pierś, podcięto mu gardło, a także…
Zawahał się. Podniosła głowę i spojrzała pytająco. Komendant szukał właściwego słowa.
– Ujmę to tak: pozbawiono go męskości.
Milczała przez chwilę.
– Żartuje pan – bąknęła w końcu.
– Nic więcej nie powiem. Chcę, żeby zobaczyła to pani na własne oczy, bez upiększania.
– Rozumiem. – Włożyła rękawiczki. – Jake w drodze? – spytała, mając na myśli swojego partnera Jake’a Billingsa.
Buddy zaprzeczył ruchem głowy.
– Na razie jesteśmy tylko my dwoje.
– Tylko my? – Uniosła brew. – Dlaczego?
– Jake ma powiązania ze środowiskiem uniwersyteckim, jego rodzice są wykładowcami. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli wyłączymy go z początkowego etapu śledztwa.
Rozumiała to, ale nadal wydawało jej się dziwne, że zamiast któregoś z detektywów na miejsce przyjechał komendant we własnej osobie.
– Znamy się z Ianem Starkiem od lat – dodał, jakby czytał jej w myślach. – Uznałem, że uprzejmość wymaga, abym zjawił się na miejscu jako pierwszy.
Odsunął się i Miranda weszła do sypialni. Naga ofiara leżała na plecach z rozpostartymi i przywiązanymi do słupków łóżka rękami i nogami. Obrażenia zgadzały się z opisem Buddy’ego: Starka kilkukrotnie dźgnięto; ekspresjonista Jackson Pollock z pewnością doceniłby motywy, jakie rozbryzgnięta krew utworzyła na podłodze i ścianach pomieszczenia. Swego rodzaju wisienką na tym krwawym torcie był odcięty penis Starka tkwiący w jego ustach.
Denat łypał na Mirandę jak jednooki kosmita. Poczuła, że zawartość żołądka podchodzi jej do gardła, ale zwalczyła mdłości. Nie mogła sobie pozwolić na luksus słabości. Nie chodziło wyłącznie o to, że była kobietą wykonującą męski zawód i jako taka codziennie musiała udowadniać swoją wartość. Problem sięgał głębiej, do sedna tego, kim pragnęła być – osobą, wokół której ułożyła swoje życie: solidną, niezawodną, trzeźwo myślącą w stresie, opanowaną w sytuacjach kryzysowych.
Osobą, której każdy ufał.
Skupiła się na miejscu zbrodni, skoncentrowała na szczegółach. Na krwi – na suficie, ścianach, łóżku. Na otwartym gardle Starka, ohydnie rozdziawionym jak druga para ust.
Poczuła kolejną falę nudności i opanowała ją wysiłkiem woli. „To tylko zabójstwo”, powiedziała sobie. Jedno z wielu, z jakimi miała do czynienia. Cholera, nie dalej jak tydzień temu stara pani Tyson zdzieliła starego pana Tysona w głowę żeliwną patelnią. Nie chciała go zabić, jak z płaczem wyznała Mirandzie, po prostu nie mogła już znieść jego ciągłego krytykowania. Po czterdziestu dwóch latach nieustającego narzekania męża czarę goryczy uroczej starszej pani przelał przytyk do kotleta z kurczaka.
Taki powód Miranda potrafiła zrozumieć. Ale to – dziwaczne, perwersyjne morderstwo?! Nie, tego nie pojmowała. Stanęła przy łóżku. Cóż zatem sprawiło, że skończyła się cierpliwość osoby, która pozbawiła Starka życia? Dobre pytanie, mogła się na nim skupić.
Jej wzrok spoczął na krawatach, które posłużyły do skrępowania nadgarstków i stóp ofiary. Zdaje się, że jedwabne. Na pierwszy rzut oka drogie. Sądząc po jaskrawych kolorach i odważnych wzorach, Stark nie był typowym drętwym wykładowcą. „Był jak paw”, pomyślała.
Przyjrzała się jednemu z krawatów. Węzeł żeglarski. Pochyliła się. Porządny, solidnie zawiązany; sprawca doskonale wiedział, co robi. Stark próbował się uwolnić. Otarta skóra na nadgarstkach – na kostkach też, co sprawdziła chwilę później – ślady wskazujące na to, że Stark szarpał za materiał.
Wyprostowała się. Sprawcą prawdopodobnie jest kobieta, choć dopóki nie poznają orientacji seksualnej Starka, muszą zakładać, że równie dobrze mógł to zrobić mężczyzna. Zbrodnia z namiętności. Popełniona w afekcie.
Miranda ściągnęła brwi. _Czegoś tu brakuje._
Raz jeszcze przeczesała spojrzeniem sypialnię. Powoli, starając się niczego nie pominąć. „Zbrodnia z namiętności, pomyślała, namiętność zbrodni”. Żarliwość szalonego czynu.
Popatrzyła na Buddy’ego, który nadal stał w drzwiach.
– Gdzie są odciski stóp? Ten, kto to zrobił, musiał być cały we krwi. Gdzie są ślady?
Pokiwał głową.
– Tego chcę się od pani dowiedzieć.
– Sprawczyni działała w gniewie. Bez wątpienia z pobudek osobistych. Ale zapał, z jakim zabito, nie oznacza automatycznie zbrodni w afekcie.
– Słucham dalej.
– Sprawczyni żegluje. To – pokazała palcem – jest węzeł ratowniczy, w dodatku świetnie zawiązany – powiedziała. Komendant podszedł bliżej. – Piękno węzła polegało na tym, że zaciskał się tym mocniej, im gwałtowniej Stark usiłował się uwolnić. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem oswobodził jedną rękę, i tak nie zdołałby uciec. Nie da się rozwiązać tego maleństwa, jeśli lina – w tym przypadku krawat – jest naprężona.
– Skąd wiedza o węzłach?
– Od byłego chłopaka. Z czasów, kiedy służyłam w Nowym Orleanie. – Z okresu, do którego nie chciała wracać. – Jeżeli ktoś chce się po prostu zabawić w krępowanie partnera, zrobi to za pomocą prostszego węzła. Niech będzie, że to argument przeciwko scenariuszowi ze zbrodnią z namiętności.
– Na razie się zgadzamy.
Pokazała na łóżko.
– Duże, podwójne. Stark leży pośrodku. Ma poderżnięte gardło i rany kłute klatki piersiowej. Sprawczyni musiała na nim siedzieć.
Buddy pokiwał głową.
– Miałaby za daleko i niewygodnie, gdyby stała przy łóżku.
– Potwierdzają to ślady krwi – dodała. – Założę się, że zaświadczy też kąt, pod którym zadano ciosy. – Znów pokazała na ofiarę. – Czyli tak: siedziała na nim, ujeżdżała go…
– …naga.
– Bez wątpienia.
– Skąd wzięła nóż?
– Przygotowała wcześniej. Może ukryła w torebce, może w ubraniu. Związała Starka, założyła mu solidne węzły, po czym sięgnęła po narzędzie zbrodni. Starkowi błyskawicznie przeszło podniecenie. Zaczął błagać o życie.
Buddy ściągnął usta.
– Sprawczyni, jak to pani celnie ujęła, działała w gniewie. Chciała, żeby ofiara się bała, żeby błagała o życie, płakała jak mała dziewczynka. Cieszyło ją to.
– Kolejny argument na niekorzyść zbrodni w afekcie.
– Powraca kwestia śladów stóp.
– Zgadza się. Sprawczyni zabiła, zeszła z ofiary i udała się do łazienki zmyć z siebie krew.
– Włożyła czyste ubranie, które tam na nią czekało. Bez wątpienia starannie złożone.
– Właśnie tak. Ważne, że się umyła, zanim się ubrała. – Miranda uśmiechnęła się ponuro, wyobrażając sobie przebieg zdarzeń. – Zrobiła to dokładnie, nie spieszyła się. Był środek nocy, nie obawiała się, że ktoś może jej przeszkodzić.
Miranda przeszła do łazienki, Buddy za nią. Pomieszczenie było duże i luksusowo wyposażone. Pod prysznicem zmieściłyby się dwie albo trzy osoby. W kącie przy drzwiach leżał na podłodze stos zakrwawionych ręczników. Na blacie przy umywalce stała puszka środka czyszczącego z wybielaczem w sprayu.
– Niech pan spojrzy na puszkę. Lśni czystością. Sprawczyni pamiętała o wszystkim.
– A ręczniki? Dlaczego ich nie zabrała?
– Bo chciała je zostawić. Podejrzewam, że te, którymi się wytarła, wzięła ze sobą. – Miranda podeszła do prysznica i zajrzała do środka. – Armaturę wypucowała tak, że można się przejrzeć. Perfekcyjna pani domu.
Zerknęła przez ramię na komendanta.
– To nie była zbrodnia w afekcie, szefie, tylko drobiazgowo zaplanowane morderstwo.
– Trzy do zera – mruknął. Kąciki jego ust lekko się uniosły, jak rodzicowi, który chwali osiągnięcie dziecka. – Dopadniemy ją. Nie ma możliwości, żeby nic po sobie nie zostawiła. Zawsze coś się znajdzie: włos, kropla krwi albo śliny. Przeoczony odcisk palca. Nieważne, jak starannie usiłowała zatrzeć ślady, wszystkich na pewno nie udało jej się pozbyć.
– Co teraz?
– Teraz wyznaczam panią do poprowadzenia tego śledztwa. Billings będzie pani pomagał. Zgadza się pani?
– A dlaczego miałabym się nie zgodzić?
– Proszę go więc wezwać. Poza tym, choć niechętnie to przyznaję, nie poradzimy sobie sami z rozmiarami tego miejsca i będziemy potrzebowali pomocy techników z komendy parafialnej.
Miranda doszła do takiego samego wniosku.
– Zadzwoni pan czy ja mam to zrobić?
– Pani – odparł. – Proszę o raport, jak tylko się z tym uwiniecie.ROZDZIAŁ TRZECI
Czerwcowa noc 2002 roku
Nieprzyjemny dźwięk. Ostry i przenikliwy. A potem… cisza. Porażające milczenie, tak jakby to, co krzyczało wniebogłosy, zostało stłumione, zduszone.
Randi jęknęła, poruszyła powiekami i otworzyła oczy. Nieznane otoczenie, strzeliste cienie. Jakiś odgłos, jak rytmiczne klepanie.
Znów pogrążyła się w ciemności.
Coś ją gryzło. Albo szczypało. Albo kłuło. W ręce, nogi, plecy, głowę, kark. Jęknęła i poruszyła się. Usłyszała szelest, jakby szła jesienią ścieżką pełną suchych liści.
Rozwarła powieki. Nie znajdowała się w swoim niewielkim pokoju w przyczepie, nie leżała zwinięta na wąskim łóżku. W takim razie gdzie?
Zamrugała i skupiła spojrzenie na otaczającym ją mroku. Drzewa. Dużo drzew. Zarośla, a w nich – szelest.
Leżała na ziemi. Czuła zapach sosnowych igieł i gnijących roślin. Stęknęła. Jak się tu dostała? Jechała fordem Billy’ego Bo… nie, szła drogą. Złapała stopa. Chłopak w czapeczce Uniwersytetu Alabamy… i ta druga dziewczyna.
Usłyszała kolejny dźwięk. Nierówne kwilenie, jakby płakało dziecko. Co tu robi niemowlę?
To nie dziecko. To ta dziewczyna. Randi zajrzała w głąb swojej mglistej pamięci. Carly? Nie… Cassie albo…
Coś spadło z gałęzi, wylądowało na ramieniu Randi i czmychnęło. Krzyknęła i spróbowała się zamachnąć, ale nie była w stanie.
Miała związane ręce.
Nogi tak samo.
Uczucie niedowierzania szybko przerodziło się w panikę. Szarpnęła, ale choć napierała z całej siły i wiła się, więzy nie chciały puścić. Piekły ją nadgarstki i kostki, w głowie czuła pulsujący ból. Opadła na plecy, a z kącików jej oczu popłynęły łzy.
Tymczasem łkanie ustało. Randi wyciągnęła głowę w stronę, z której dolatywał dźwięk.
– Jesteś tam?
– Tak.
– A… on… gdzie on jest? – Głos drżał jej tak bardzo, że z trudem przeciskała słowa przez gardło.
– Pojechał. Po jedzenie.
– Wypuść mnie – poprosiła Randi. – Błagam, rozwiąż mnie.
Zapadło długie milczenie, które zdawało się trwać w nieskończoność. Kiedy druga dziewczyna wreszcie się odezwała, zrobiła to tak cicho, że Randi musiała wytężyć słuch, żeby ją zrozumieć.
– Myślisz, że… Ja też jestem związana! – Podniosła głos. – Zgwałcił mnie. Przydusił i…
Wybuchła głośnym płaczem, zawodziła tonem pełnym udręki i rozpaczy.
Naraz Randi uświadomiła sobie, czym były te dźwięki, które wcześniej słyszała, i zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Obróciła się na bok na tyle, na ile zdołała, i zwymiotowała. Zwracała, dopóki nie poczuła, że z wysiłku za chwilę pęknie jej przepona.
– Masz szczęście – odezwała się druga dziewczyna. – Wcześniej zrobiłaś to samo. Dlatego cię nie tknął.
– Nie pamiętam – szepnęła Randi, krztusząc się łzami. – Co teraz?
– Musimy spróbować się uwolnić. – Dziewczyna urwała i zaległa złowróżbna cisza. – Bo on wróci.
_Wróci._
Ta myśl zmroziła Randi krew w żyłach.
– Randi?
– Co?
– Zdołasz się wyswobodzić?
– Nie. Już próbowałam.
– Spokojnie… Weź głęboki oddech…
Randi posłuchała rady i odetchnęła pełną piersią raz… i drugi…
– Związał ci ręce z przodu czy z tyłu?
– Z przodu.
– Czym?
Randi podniosła dłonie.
– Taśmą. Taką szeroką, przezroczystą.
– Taśmą – powtórzyła zaskoczona dziewczyna. – A mi sznurem. Dasz radę rozerwać?
Randi zebrała się w sobie, z całej siły pociągnęła i spróbowała rozdzielić nadgarstki.
– Nic z tego! Szarpię, ale to tylko pogarsza… Zaczekaj, mam pomysł. Może przegryzę.
– Pospiesz się! On niedługo wróci.
Przez kilka minut gryzła i rwała, usiłując znaleźć słaby punkt więzów, ale na próżno. Wreszcie udało się, taśma zaczęła się poddawać w miejscu, gdzie stykały się nadgarstki. Randi dotąd szarpała ją zębami, powoli posuwając się milimetr po bolesnym milimetrze, aż w końcu taśma ustąpiła.
Zapłakana wolnymi dłońmi zerwała taśmę ze stóp.
Zerwała się na nogi i podbiegła do drugiej dziewczyny. Dopadła do niej i zaczęła rozwiązywać sznur. Zamarła, kiedy usłyszała chrzęst opon na żwirze i zobaczyła światło reflektorów pomiędzy drzewami.
– Dawaj! Prędzej, zanim wróci!
Randi ciągnęła za węzeł. Ręce trzęsły się jej tak bardzo, że nie była w stanie ich opanować.
– Nie mogę rozwiązać.
– Możesz! Dasz radę…
Trzask drzwi. Szelest papierowej torby z jedzeniem.
– Idzie, muszę uciekać.
– Nie! Nie zostawiaj mnie! Błagam…
– Sprowadzę pomoc. – Randi wyprostowała się i zrobiła krok do tyłu. – Przyrzekam…
Gwizdał pod nosem jakąś radosną melodię. Był coraz bliżej. Cofnęła się o kolejny krok.
– Muszę sprowadzić pomoc. To jedyne wyjście. Przepraszam…
– Nie możesz mnie zostawić. – Dziewczyna podniosła głos. – Nie… nie…
Randi zaczęła się wycofywać. Łzy płynęły jej po twarzy.
– Przyrzekam, że sprowadzę pomoc.
Raz jeszcze spojrzała na drugą dziewczynę, po czym odwróciła się i ruszyła biegiem.ROZDZIAŁ CZWARTY
Godzina 7:10
Po oględzinach miejsca zbrodni Miranda i Jake przysiedli na maskach swoich aut, zaparkowanych jedno obok drugiego przed knajpką U Irmy: Kawa, Wypieki i Coś Ponadto. „Coś ponadto” obejmowało kanapki, za które można było dać się pokroić – w ostatecznym rozrachunku pewnie chirurgowi, zważywszy na niezbyt zdrowy skład kanapki: jajka, boczek i ser, a wszystko na maślanej bułeczce.
– Chcesz o tym pogadać? – spytał Jake i wgryzł się w swoją porcję.
– O czym?
– O tym, o czym nie mówisz od dwóch godzin, od kiedy zadałem ci pytanie o wycinek z gazety.
Spojrzała na niego.
– Patrzcie, jaki nagle się zrobił spostrzegawczy.
Jake się roześmiał i zajął kanapką. Miranda poszła w jego ślady i wykorzystała ten czas na zebranie myśli. Postanowiła odpowiedzieć wprost, bez kluczenia.
– Ten artykuł był o mnie. To ja byłam tą nastolatką.
Prychnął.
– Tego się nie spodziewałem. To tyle, jeśli chodzi o moją spostrzegawczość.
– Zatrzymano mnie za posiadanie nielegalnych substancji i posłano na pół roku do poprawczaka.
– Posiadanie czego? Trawki? Surowy wyrok.
– To nie była moja pierwsza przygoda z łamaniem prawa. Zdarzało mi się kraść w sklepie, pić, wagarować. A, i jeszcze niszczenie mienia publicznego.
– Niech zgadnę: graffiti?
– Aha.
– Dziwne, że nie dostałaś dożywocia.
Wydawał się rozbawiony. Nie rozumiał. Nie mógł rozumieć.
– Dorastałeś w innym miejscu. Nie mieszkałeś w przyczepie w nędznej dzielnicy, nie miałeś ojca, który był urodzoną ofiarą losu, i dwóch braci, którzy ochoczo brali z niego przykład. – Spojrzała mu w oczy. – Oczywiście, że wyciągnięto w stosunku do mnie surowe konsekwencje. Z takimi jak ja prawo się nie patyczkuje.
Pokręcił głową,
– Nie jesteś taka, Mirando.
– Już nie. – Wpatrzyła się w horyzont. – Byłam wściekła, kiedy usłyszałam wyrok. I rozgoryczona, bardzo rozgoryczona.
– A twoja mama?
– Przysparzałam jej samych kłopotów. Nie byłam warta zachodu. Myślę, że tak naprawdę ucieszyła się, że się mnie pozbyła.
– Przykro mi. Rzeczywiście nie do pozazdroszczenia.
Miranda schowała niedojedzoną kanapkę z powrotem do papierowej torebki i zsunęła się z maski.
– Moim zdaniem bardzo dobrze, że to mi się przytrafiło. Zmusiło mnie do zastanowienia się, dokąd zmierzam i czego pragnę od życia.
Jake przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył przed siebie.
– Rader, od jak dawna jesteśmy partnerami?
– Od dwóch lat, a co?
– Dwóch i pół – poprawił ją. – Jesteśmy przyjaciółmi?
– No.
– Ufasz mi? – Potwierdziła skinieniem głowy. – To dlaczego dotąd mi o tym nie powiedziałaś?
Podeszła do kosza i wyrzuciła zawiniątko.
– To skomplikowane.
– Wcale nie. Jesteśmy przyjaciółmi i ufasz mi. Albo nie jesteśmy i nie ufasz.
– Jake, nie chodzi ani o ciebie, ani o nasze partnerstwo. Chodzi o mnie. Ta dziewczyna, o której ci opowiedziałam, już nie istnieje. Rozstałam się z nią.
– Rozstałaś się? – powtórzył. – Jak to zrobiłaś?
– Po prostu.
– Nie da się uciec od przeszłości. Ona zawsze cię dopadnie.
Uniosła brew.
– Nie filozofuj, Billings. Nie uciekłam od przeszłości, tylko zostawiłam ją tam, gdzie jej miejsce.
– Okej. – Zszedł z maski samochodu i wrzucił śmieci do pojemnika. – Mam pytanie.
– Dawaj.
– Dlaczego Stark zachował ten wycinek?
No właśnie. Nie dawało jej to spokoju.
– Sama chciałabym wiedzieć. Może chodzi o zwykły zbieg okoliczności, ale jakoś nie chce mi się wierzyć.