Tango. Czarny kryminał retro - ebook
Tango. Czarny kryminał retro - ebook
Ile jeszcze kobiet przypłaci życiem tango z pięknym żigolo?
Najmroczniejszy kryminał Michała Witkowskiego
Koniec lat dwudziestych. Krajobraz po uczcie. Nadchodzi wielki kryzys. Nadchodzi kac.
Późna jesień, listopad. Starszy aspirant Adolf Piątek rozpoczyna śledztwo w sprawie okrutnego zabójstwa tenora z miejscowej operetki. Sprawa jest głośna w radio i gazetach bo tenor właśnie miał zaśpiewać jedną z głównych ról w hucznie reklamowanej premierze Księżniczki czardasza. Do mediów nie wycieka jednak fakt, że w marynarce ofiary znaleziono tytuł tanga: Gdzie twoje serce?, a w jego ciele brakowało tego organu.
Pierwszym podejrzanym jest kochanek śpiewaka, pracujący jako żigolo na miejscowym dancingu, gdzie co noc uwodzi w tangu bogate kobiety. Każda, z którą zatańczy, ginie bez śladu. Na dodatek, w mieszkaniu denata, Piątek odnajduje ślady mogące powiązać tenora z serią okrutnych morderstw sprzed lat, tzw. „sprawą Kucharza“.
Michał Witkowski – laureat Paszportu „Polityki” i Nagrody Literackiej Gdynia, nominowany do Nagrody „Nike”, autor głośnego Lubiewa, tłumaczony na 30 języków – wraca z brawurową literacką jazdą bez trzymanki po najmroczniejszych zaułkach prowincjonalnego miasteczka i ludzkiej natury.
W tych zaklętych rewirach, w żółtym jak mocz świetle latarni, zupełnie inny Eberhard Mock spotyka Quentina Tarantino i braci Coenów, by razem szukać mordercy i poznać motyw zbrodni.
Witkowski pokazuje świat u progu katastrofy, gdzie zapach krwi miesza się z wonią wódki, cebuli, perfum Guerlain Shalimar, zakazanego seksu i rozkładających się ciał.
W ten mrok możesz wkroczyć tylko raz.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9233-8 |
Rozmiar pliku: | 889 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sylwia Chutnik, Jolanta
Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Sylwia Chutnik, Cwaniary
Anna Cieplak, Lata powyżej zera
Jacek Dehnel, Krivoklat
Zośka Papużanka, On
Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Magdalena Tulli, Szum
Magdalena Tulli, _Włoskie szpilki_
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Margot
Michał Witkowski, _Wymazane_
Więcej na:
www.seriaproza.pl1
Ostrość brzytwy to sprawa honoru.
Codziennie ostrzył ją na specjalnym, ręcznie robionym skórzanym pasie z bydlęcej skóry. Stał przed wielkim trzyskrzydłowym tremo i omijając starannie wąsy, z których właśnie zdjął bindę, powoli, „artystycznie” wodził brzytwą po namydlonej pędzlem z włosia borsuka twarzy. Jak najdokładniej. Tak długo, aż ostra stal damasceńska, ocierając się o cerę, przestanie wydawać ten chropawy odgłos – znak, że choćby ćwierć milimetra zarostu pozostało nad skórą. Wdychał wspaniały zapach mydła do golenia Pixin. W najwyższym skupieniu patrzył prosto w swoje błękitne, przekrwione od kokainy oczy. W Skandynawii tak piją wódkę pod raki. Patrząc sobie prosto w oczy. Nie śmiejąc się. Na poważnie. Bo życie jest poważne.
Mimo że całą swoją istotą tego nie chciał, wiedział, że dziś wieczór znowu się to stanie. Bo to po prostu się stawało. Jakby poza nim. Bronił się, ale był już na z góry przegranej pozycji. Nie chcąc, jednocześnie odczuwał dreszcz najbardziej wyuzdanej rozkoszy.
Opłukał twarz wodą z miski i dokładnie wytarł czystym białym ręcznikiem. Tak jak przypuszczał, nie było ani jednego zacięcia. Nie musiał przejeżdżać po skórze zimnym kryształem ałunu. Chirurgiczna precyzja.
Trzeba cały czas patrzeć sobie prosto w oczy.
Trzydziestoletni zadbany mężczyzna z wąsikiem, w siatkowym podkoszulku i szelkach nabrał w zagłębienie dłoni wody kolońskiej. Nie żadnej tam przemysławki, tylko najprawdziwszej, z Kolonii. Mimo braku zacięć będzie piekło. Ale tylko przez sekundę. Potem zagrzeje i rozniesie się gorącą chmurką, jak po wypiciu wódki. Długo, z maniackim uporem szorował zęby proszkiem Kloromint o posmaku kredy i cementu. Teraz puder Tokalon nada twarzy uwodzicielską, dekadencką bladość. Dwie chmurki pachnącego talku pod pachy. Następnie nałożył pomadę na włosy i kościanym grzebykiem starannie wyznaczył przedziałek pośrodku głowy. Tak starannie, jakby od tego zależał los świata. Bo zależy. Jeszcze odrobina pomady między dwa palce, aby podkręcić czarne wąsiki.
Zamyślił się. Wciąż za wcześnie. Wciąż jasno. Ćmy jeszcze się nie obudziły i nie lgną do świateł latarni. Do ognia.
Do niego.
W listopadzie ćmy w ogóle znikają ze świata, ale budzą się nietoperze. W listopadzie on nie jest ćmą, tylko latającym nocnym szczurem. Za to słońce w listopadzie zachodzi wcześnie.
Starannie zapiął perłowe guziki wykrochmalonej białej koszuli, zawiązał białą muszkę, włożył czarną kamizelkę, a potem, unosząc wysoko głowę, przypiął kołnierzyk. Wyprostował się, obciągnął na sobie materiał. Nalał kieliszek wódki Baczewski, zapalił egipskiego, wyjrzał przez okno. Dzień tlił się jeszcze, ale był już na straconej pozycji. Z każdego załomu obszczanych przez psy i koty liszajowatych murów wyłaniał się mrok. W tym mroku kupiły się wyrostki w kaszkietach i podejrzane elementy.
Ludzkie ćmy.
Odszedł od okna, stanął przy gramofonie i nastawił płytę. Była na niej tylko jedna piosenka.
Tango _Morfina_. Odłożył papierosa do ciężkiej porcelanowej popielniczki w kształcie muszli. Wyprostował się przed lustrem, objął przed sobą wyimaginowaną partnerkę, wygiął się do tyłu. Wyjął z szafki talerzyk z białym proszkiem i szklaną lufką wciągnął go do nosa. Z całej siły. Serce zaczęło mu bić gdzieś w uszach, w szyi. Jeszcze drugą dziurką. Coś tak dobrego nie może zabić. Czegoś tak dobrego nie może być za dużo. Czuje się po tym tak dobrze, czuje, że żyje, ćmy zaraz się obudzą i wylecą w poszukiwaniu płomieni. A tym ogniem będzie on. Wyprostował się. Serce szalało, pulsowało w szyi, w uszach, w skroniach. Znowu spojrzał sobie w oczy w lustrze. Jasnobłękitne. Jakby mokre.
Włożył melonik, płaszcz Burberry…
Choć jak morfina zatrułaś moją duszę…
Lecz niech wiecznie trwa zgubna miłość ta…
– zawodziła zdarta, tysiące razy słuchana płyta. Tak. Mocniej. Poczuł napięcie i ból.
Mimo że jest listopad, ćmy i tak zaraz się obudzą.
Dopiero po chwili się zorientował, że z całej siły zaciska w ręku brzytwę.
Opłukał ją z krwi, obandażował dłoń, na drugą naciągnął wytworną białą rękawiczkę pod kolor szala. Brzytwę włożył do specjalnego etui i zabrał ze sobą. Bez tego nie byłoby po co wychodzić na nocny żer… A jego brzytwa zawsze była najostrzejsza.
To sprawa honoru.2
Siódmego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, o godzinie piętnastej, Antoni Florczak, stróż kamienicy przy ulicy Piaskowej piętnaście, działając w towarzystwie i za poduszczeniem swej wścibskiej małżonki, Florczak Genowefy, udał się do mieszkania numer trzydzieści trzy, od pięciu lat zajmowanego przez czterdziestoletniego podrzędnego śpiewaka naszej miejskiej operetki, pana Mieczysława Cieślaka. Stara Florczakowa od paru dni utrzymywała bowiem, że lokator się nie pokazuje, a ona ma złe przeczucia i pies piętro niżej wyje jak najęty. Poza tym czuje nieznaną dotąd obecność astralną i tajemnicze swędzenie w piersiach, które nigdy się nie myli.
– Pójdę sam – zaoponował nieśmiało Florczak bez wiary w zwycięstwo.
– Gówno tam pójdziesz. Idziemy! – Florczakowa narzuciła na siebie wyszmelcowaną podomkę, nie wiadomo dlaczego wzięła z kuchni największy nóż i tak uzbrojona, podzwaniając wielkim pękiem zapasowych kluczy do wszystkich mieszkań, pierwsza weszła na schody. Musieli wdrapać się aż na czwarte piętro. On był małym i wysuszonym człowieczkiem, jakby dolepionym do wielkiego wąsa, ona za to osobą słusznej postury i wagi. Nic jednak nie było w stanie jej zatrzymać, gdy wyczuła „nową, nieznaną obecność astralną”. Zadzwonili do drzwi, ale bez rezultatu. Kiedy zasapana Genowefa Florczak szukała właściwego klucza na wielkim kółku, jej mąż nacisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Małżonkowie spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
– Oho… – mruknęła pani Florczak wcale nie zdziwiona. – Brzydko mi tu pachnie…
Istotnie, z mieszkania buchnął straszliwy fetor.
– Halo! Jest tam kto?! – zawołał stróż.
Zatykając nosy, weszli nieśmiało do przedpokoju gęsto obwieszonego zdjęciami Cieślaka w białych i pozłacanych ramkach. Na stoliczku stał biały łabędź i bukiet sztucznych konwalii. „Artyści” – pomyślała pani Florczak z typową dla kobiet z ludu mieszaniną podziwu i pogardy wobec czegoś, co wykracza poza ich szare życie. Wiedziała, że za chwilę wydarzy się coś, o czym do końca swych dni z rozkoszą będzie mogła opowiadać w maglu gazowym, pralni, farbiarni, na podwórzu, w ogonku i raz na rok na imieninach w aptece Pod Trzema Murzynami. Niestety, ten rejestr wyczerpywał już wszystkie miejsca, w których bywała. Wyostrzyła zmysły, aby nie przegapić żadnego szczegółu. Ten Cieślak, oczywiście pederasta, od dawna stanowił dla niej niewyczerpane źródło plotek. Najciekawsza postać w kamienicy. „Doigra się. Już on się doigra!” – mawiała pani Genowefa. No i proszę – doigrał się! Gotowa na wyjątkowe doznania, przeżegnała się i weszła do pierwszego pokoju. Wszystko porozrzucane. Oj, widać, że ktoś tu czegoś szukał! Ktoś węszył! Szuflady wywalone, białe porcelanowe i fajansowe durnostojki potłuczone, wszechobecne w tym mieszkaniu zdjęcia Cieślaka w kiczowatych ramkach strącone z toaletek i szafek, szafa wybebeszona, a na środku pokoju usypana góra z fikuśnych szlafroczków, białych, obszytych białym futerkiem… „Artyści, kurwa ich mać”. Pomimo przemożnej chęci, aby skorzystać z okazji i pogrzebać trochę w tych skarbach jak z operetki, powstrzymała się, ponieważ czuła, że o niebo ciekawsze przeżycia czekają na nią tuż-tuż… Nagle drgnęła. Na stosie szlafroczków i innych ciuszków, jakich jej mąż nie tylko nigdy by nie włożył, ale nawet mógłby umrzeć od samego ich przymierzania, leżała biała peruka. Podeszła do niej w celu przywłaszczenia jej sobie. Wzięła ją w ręce i natychmiast zamarła: to nie była żadna peruka, tylko maleńki biały pieseczek Cieślaka, zwany Pizdeczka, z którym zwykle wychodził na spacery, oganiając się od innych psów i w razie ich zalotów biorąc suczkę na ręce. Jej mąż uważał, że to nie jest pies, ale co najwyżej żarcie dla prawdziwego psa. Zwierzątko miało poderżnięte gardło i było zupełnie sztywne. Florczakowa upuściła psie zwłoki na podłogę i odskoczyła. Zrobiło jej się bardzo żal Pizdeczki, o wiele bardziej niż właściciela mieszkania, co do którego losu nie miała już żadnych wątpliwości. Piersi swędziały ją coraz bardziej.
Jej mąż również spodziewał się mocnych przeżyć, ale bynajmniej nie cieszył się na nie. Uważał śmierć za coś obrzydliwego, a śmierć nagłą – po prostu za chamstwo, którego żaden solidny, niezalegający z czynszem lokator nie robi stróżowi kamienicy. Małżonkowie spojrzeli po sobie i weszli do kuchni. Smród zaatakował ich jednocześnie z muchami. Fatalnym zrządzeniem losu trup leżał jakoś tak niefortunnie, od razu w drzwiach, że stara Florczakowa go nie zauważyła i w niego, jak potem opowiadała w maglu i aptece, „wdepła”.
„Wdepłam w niego, tą nogą wdepłam! – miała powtarzać do końca życia z dumą. – Miętki. Za miętki. Już jak nie człowiek, tylko istna galareta”.3
Tu tango, tam menuet… Co za umuzykalniony naród!
Starszy przodownik Adolf Piątek mrużył oczy krótkowidza pod ostrzałem błyskającej magnezji. Był to czterdziestoośmioletni wymoczek, chudy, zgarbiony, z zapadniętą klatką piersiową, na wpół ślepy bez okularów. Na szczęście teraz miał je na nosie. Resztki czarnych włosów farbował preparatem L’Oréal Henne (wskutek czego robiły się miejscami granatowe) i zaczesywał na pożyczkę. Jego współpracownikom wydawało się, że całe życie przechodził w jednym ciemnobrązowym garniturze w delikatne prążki w kolorze kawy z mlekiem, w rzeczywistości jednak garnitury były aż trzy, za to identyczne, ale o tym wiedziała tylko jego żona, Stefcia, z którą mieszkali na Stawowej pod piętnastym i poza wspólnym adresem właściwie już od lat nic ich nie łączyło. Dzieci nie mieli.
Piątek był solidnym człowiekiem, uczciwym w granicach normy, nieco leniwym i tylko kilka razy w roku zdarzały mu się wielkie pijatyki, w których zawsze gubił okulary, binokle czy co tam akurat miał. Najbardziej w życiu lubił spotykać się ze swoim policyjnym kolegą Kazikiem Mazankiem w restauracji Gastronomia przy Kamiennej, pić z nim piwo marcowe i kosztować specjalności zakładu, czyli po prostu mięsa pod każdą postacią, od kaszanki, przez golonkę, po kaczkę, które to plony polowań i świniobić przywoził zawsze świeże ze wsi fornal Michałko. Piątek żył więc po to, aby jeść mięso i popijać je piwem marcowym. W imię tego mógł znosić rozliczne niewygody, takie jak praca, wstawanie rano, upierdliwość „góry”, brak awansu ze względu na rzekome żydowskie pochodzenie, bezczelnych bandytów i alfonsów, równie bezczelne prostytutki, nielojalnych i podwójnych agentów, smród podłych spelunek, żydowskich grabarzy, tępotę niektórych swoich kolegów (Staśka Kawczaka, potężnej postury draba i idioty, którego nigdy nie chciał mieć w swoim zespole, doprowadzających go do szału posterunkowych Adama Pierożka i Walentego Kostańskiego itede).
Na miejscu zdarzenia panował nieprawdopodobny bałagan i czuć było ozonem. Za aparatem stał jak zwykle Karol, w ogóle lepszego składu ekipy nie mógł sobie wymarzyć: Jędrek, Kazio, patolog Zbigniew Ziemkiewicz… Sami swoi. No, może poza mrukliwym posterunkowym z dzielnicy. Posterunkowi w ogóle mają coś z opryskliwych fiakrów. Ale on zaraz zostanie przesłuchany i odprawiony. Wszyscy są ożywieni, żartują, jak zwykle na miejscu zdarzenia. Weselej jest tylko na sekcji. Inaczej te sprawy byłyby nie do przejścia.
– Nie no, tego się słuchać nie da!
Okno kuchni wychodziło na wewnętrzne podwórze kamienicy i właśnie z któregoś z mieszkań dobiegały te denerwujące odgłosy menueta. Mentorski, przemądrzały ton nauczycielki, wybijanie taktu: raz – dwa – trzy – cztery – raz – dwa – trzy – cztery, wciąż od nowa grana ta sama melodia, nie garb się, panna, postawa, i raz, i dwa… Potem coś po francusku i znowu odliczanie: _une – deux – trois – quatre… La posture, la demoiselle!_
Piątek wychylił się z okna i spojrzał w dół. Wśród stada gruchoczących gołębi siedział z nogami na pedale swojej maszyny ponury jak Charon ostrzyciel noży – do przepytania. Na podwórko wychodziły tylko kuchenne schody, za to ze wszystkich klatek, co niestety było czuć aż nazbyt dobrze. Opatulone w chusty kuchty wylewały z nich wprost na bruk podwórka wrzątek z kartofli, wyrzucały obierki i obgryzione kości, natychmiast porywane przez wyleniałe psy. Każda z nich mogła coś widzieć lub słyszeć. Chuda jak patyk służąca z zapamiętaniem trzepała dywan. Jakie na nim były kiedyś wzory, to mógł pamiętać co najwyżej najstarszy członek rodziny jej państwa. W głębi turkotał monotonnie magiel, a przed nim trajkotały dwie dziewki w chustach. Buchało parą z pralni, mydliny płynęły po kocich łbach podwórka. Z przejścia między bramami wyszedł facet z zakrytym czarną opaską jak u pirata okiem i z akordeonem, na którym zaczął grać, śpiewając zdartym głosem żydowskie tango _Papirosen_. Przy żeliwnej umywalce w ścianie taplało się wokół kranu z zimną wodą jak wróble przy fontannie kilku chłopców, mimo wczesnej jesieni ubranych wciąż w krótkie spodenki i w za dużych kaszkietach na głowach. W rogu trzech Żydów w czarnych chałatach, w kapeluszach z szerokimi rondami i z czarnymi księgami w rękach dyskutowało o czymś zapamiętale. Piątek wiedział, że nie rozmawiają o niczym praktycznym, od rzeczy praktycznych były ich zahukane żony w perukach. Oni byli od rozważań o Bogu. Nie z tego świata.
„Cholerne ortodoksy, do roboty by się lepiej wzięli!” – pomyślał Piątek, który nie cierpiał Żydów, nazywał ich „parchami” i nigdy u nich nie kupował.
Czasami wydawało mu się, że nie rozpoznaje własnego miasta, że to jakieś dalekie, wschodnie podwórko, może w Indiach (najdalej i tak był z małżonką Stefanią w sanatorium w Truskawcu i była to wyprawa, do której szykowali się i pakowali przez miesiąc). Niemal w każdym oknie wietrzyły się ciężkie pierzyny. Na nich, jak kury na grzędach, tkwiły baby, dłubały pestki dyni, pluły nimi na podwórko i gapiły się cały boży dzień. Jezu, ile tego będzie do przepytywania… Te wszystkie głupie babska. Głuche i ślepe, kiedy raz mogłyby się przydać.
Odwrócił się do kuchni i spojrzał na leżący na stole bochenek chleba. Był spleśniały, zielony. Ci ludzie, którzy teraz są na dole, niczego ciekawego im nie powiedzą. Ewentualnie dowiedziałby się czegoś od tych, którzy mogli tu być… z tydzień temu?
– Zbyszek, ile on ma tak na oko? – zapytał krzątającego się przy zwłokach lekarza.
– Na oko to chłop w szpitalu umarł.
– Zbysiu, ja ciebie baaardzo proszę!
– No wiem, wiem, o co ci chodzi. Od dwóch tygodni do tygodnia. Strzelam: dziesięć dni. A zobacz tu. – Wskazał piórem na czarną plamę na karku ciała, które do niedawna służyło podrzędnemu tenorowi z miejscowej operetki do czerpania radości z życia.
– Już czarna. Stara krew.
– Stężenie?
– A gdzie tam, jakie stężenie… Po takim czasie? Giętki jak rozgotowany makaron. Widzisz, że już pływa.
Ciało leżało na podłodze kuchni ułożone w sztucznej, teatralnej pozie. W kałuży cieczy.
– Ktoś go pobił?
– Nie, czemu?
– No a co to jest tu, takie czerwone?
– To wybroczyny… Posikał się już z nosa, z uszu, nawet z oczu… Ciało się uwadnia, to i cieknie. Rozkład jest to przejście ciał stałych w gazy i ciecze. Gazy się ulatniają, ciecze podlegają grawitacji, a więc wyciekają i wsiąkają w podłoże i koniec końców zostają kości. – Zbigniew Ziemkiewicz, stary patolog, recytował tę definicję przy każdej okazji. – Z powodu gazów trup śmierdzi, a z powodu cieczy cieknie. No ale niejeden już pomylił to z pobiciem, ponieważ te płyny mają kolor rozwodnionej krwi. To sine to też pośmiertna zmiana, a nie podbite oko. O, a tu nawet smugi dyfuzyjne. – Pokazał piórem marmurkowe zielonawe i fioletowe żyłki na opuchniętej ręce denata. – Jaki tydzień, dwa co najmniej! W mieszkaniu były zamknięte okna, co trzymało ciepło.
– Mieczysław Cieślak. Lat czterdzieści. Akurat miał zaśpiewać swoją rolę życia, arię Boniego w tej nowej _Księżniczce czardasza_. Wiem, bom się wybierał. Wszyscy uważali, że dyrektor Malinowski dał mu wielką szansę. Ciekawe, co będzie z premierą… – Karol pstryknął ostatnie zdjęcie i zagwizdał pod nosem znaną arię operetkową _Jakże mam ci wytłumaczyć, ile tylko serce wie…_
_– _No to mamy motyw – zażartował Mazanek. – Zabił go konkurent do głównej roli. Teraz go zastąpi i zrobi karierę.
– Ciało – dyktował Piątek Kaziowi – leży na podłodze w wejściu do kuchni, ułożone w sztucznej pozie, w nawiasie pisz: „odgina się do tyłu, jakby tańczyło tango”, zamknąć nawias, ubrane tylko w czerwony japoński szlafrok dzienny, tak zwaną bonżurkę. Na rękach nie ma śladów walki, w kuchni także. Przyczyną śmierci jest poderżnięcie gardła ostrym narzędziem, nożem lub brzytwą, jednak nigdzie nie ma krwi. Mieszkanie otwarte, klucza w drzwiach brak. Służącej nie ma i nie wiadomo, gdzie jest, rozpytać. Co? Co ci powtórzyć?
– Po „krwi”…
– Mieszkanie otwarte, ech, ty… Kaziu… Sam bym szybciej to zapisał. Zdaje mi się, że tylko nasza panna Wanda potrafi szybko pisać. A czy to nie dziwne, że taki gwiazdor, i to jeszcze przed premierą, leży sobie całymi dniami niezauważony i nikt się nim nie interesuje? Ktoś powinien czegoś od niego chcieć praktycznie bezustannie, a ten sobie tu leży i gnije tygodniami… A co z próbami, co z kręgiem znajomych, przyjaciół, rodziną? O, jest nawet telefon. – Piątek z szacunkiem uniósł czarną ciężką słuchawkę. – Sygnał jest. Numer osiemdziesiąt dwa trzydzieści. Kwiaty w wazonie zwiędłe, woda śmierdzi. Czy on nie powinien dostawać bukietów, bilecików, nie wiem…? Być rozrywany? Co ty o tym myślisz, Kaziu?
Ruchliwy dwudziestosiedmioletni tajniak, Kazimierz Mazanek, węszył wszędzie swoim zadartym nosem, grzebał w szufladach, oglądał fotografie na fortepianie, ale na wszystkich bez wyjątku widniał Mieczysław Cieślak, dumny, upozowany i blady, sam ze sobą w związku małżeńskim, sam swój największy ukochany. Cieślak zadumany na tle kolumny i Cieślak w roli kamerdynera w słynnej roli „Panie, powóz zajechał”. Cieślak z różami i Cieślak w stroju pazia. I jeszcze z Zakopanego, z misiem na Krupówkach. I jeszcze z głową włożoną w otwór w planszy przedstawiającej atlasa z cyrku.
Mazanek wąchał zwiędłe chryzantemy w wazonie, zaglądał pod łóżko. Wyglądał jak piesek na tropie. Jego jak zawsze wypomadowane czarne włosy z przedziałkiem na środku opadły na oczy dwoma kosmykami.
– Melduję posłusznie: śladów kobity brak. Jest za to mnóstwo kiczowatych gówienek, plastikowych łabędzi udających kryształowe, sztucznych kwiatków i motylków. Facet miał pedalski gust.
– Szefie, ale tu płyt! – Jędrek Klimuszko, starszy przodownik, z rumianymi policzkami i burzą jasnych loków wyglądający jak duże dziecko, zagwizdał z uznaniem. Za bordową kotarą stał piękny gramofon z tubą i leżało mnóstwo płyt wytwórni Syrena-Electro. – Same najmodniejsze szlagiery! – Jędrek nałożył pierwszą z brzegu płytę na talerz i zakręcił korbą. Zabrzmiały rzewne tony skrzypiec.
– Panie Zieliński – Piątek zwrócił się do posterunkowego – co pan możesz powiedzieć o tym domu? A ty ścisz mi to! – krzyknął do Klimuszki. – Tu tango, tam menuet, a jeszcze te żydowskie miazmaty na dole… Zwariować można. – Piątek splunął na podwórko i wyrzucił na zewnątrz niedopałek papierosa Mewa, który na pewno wpadł komuś do mieszkania. No, to zaraz będziemy tu jeszcze mieli pożar. Zamknął okno. Natychmiast zaczęło znowu śmierdzieć trupem.
Istotnie, mieszkanie urządzone było kiczowato. Śpiewak operetkowy wyraźnie miał słabość do sztucznych kwiatków, szczególnie białych róż, białych i kryształowych łabędzi, maskotek, zdjęć piesków i kotków, złotych wstążeczek, szklanych kul ze sztucznym śniegiem w środku…
– Pisz: w garderobie, na stercie ubrań wywalonych z szaf leżały zwłoki psa Cieślaka rasy pekińczyk, ubarwienia białego, rzucone na podłogę przez Genowefę Florczak, która go znalazła i pomyliła z peruką.
Mazanek stał przed zamkniętą szafą. Klucza nie mógł nigdzie znaleźć. Swoim kompletem wytrychów potrafił otworzyć niemal każde drzwi, ale wobec szafy poczuł się bezradny. Żal mu było zniszczyć piękną robotę gdańskich stolarzy, w końcu jednak postanowił wyważyć drzwi. I stanął jak wryty.
– A nie, jest i kobieta!
Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to atmosfera przebieralni girls w kabarecie Podbipięta, do której pełniąc obowiązki służbowe wobec Ojczyzny, musiał raz wejść akurat w momencie, kiedy dziewczęta się przebierały. Zapach kobiecego potu, pudru, kosmetyków, lakierów do włosów, zmywaczy do paznokci, niezbyt czystych peruk. Wszędzie walały się baletki, pończoszki kabaretki, podwiązki, białe i czarne tekturowe cylindry, czerwone boa z piór, laseczki, pantofle na bardzo wysokich obcasach. Panienki przylepiały sobie pieprzyki na dekoltach… Ech, co to było! Jedna wyciągnęła papierosa zza podwiązki i dała mu takiego jeszcze ciepłego. Bałagan panował tam nie z tej ziemi. Lustra obwiedzione mlecznymi żarówkami, a do tych luster i w ogóle wszędzie do ścian poprzylepiane były zdjęcia amantów: Dymszy, Bodo, Brodzisza, Igo Syma… Na lustrach, pośród okrągłych jak serduszka odcisków ust i kartek z rozpisanym programem, nabazgrolone szminką różne „Jadzia, kurwo, oddaj mi te dwadzieścia złotych!”.
Teraz patrzył na pięć drewnianych „główek”, na których tkwiło pięć różnych peruk: rude loki, czarne krótkie, przystrzyżone z równą grzywką na czole jak hełm, według ostatniej mody, z zaczepioną już opaską, z umocowanym z boku kwiatem… Przed Mazankiem leżały puder Śnieg Tatrzański, słoiczek kremu Tokalon, sztuczne rzęsy i tubka tuszu, pomadka, flakon perfum Guerlain Shalimar, zalotka, czarne boa z piór, perły, paczka prezerwatyw OLLA, które reklamowano między innymi hasłem „Prędzej serce ci pęknie!”. Leżała tam też puszeczka pomady na porost włosów Anny Csillag. Poza tym w szafie wisiały sukienki, wytworne czarne rękawiczki sięgające pach, mufki, a na samym dole leżała duża porcelanowa, dziwacznie ustrojona lalka. Podczas gdy wszyscy zgromadzili się przed szafą, Karol znowu narzucił sobie na głowę czarny materiał chroniący go przed magnezją i zaczął robić zdjęcia.
– Peruka to jeszcze nie kobita, Kaziu. To jest gust albo bogatej kurtyzany, albo mężczyzny przebierającego się za kogoś takiego. Ho, ho, jeśli on wychodził w tym z domu, to nasz obszar poszukiwań bardzo się poszerza…
– Męska kokota – potwierdził od razu Mazanek, który lubił niektóre „przegięte” wyrazy i rozkoszował się nimi. Azaliż nie był on męską kokotą? Jaja _de cocotte_?
– Panie Zieliński, pan tu jest posterunkowym, może pan coś wie o Cieślaku i w ogóle o tym domu?
– Co ja mogę powiedzieć? Zgłoszeń żadnych ani awantur nie było, pan Mieczysław mieszkał sam. Sąsiadów popytać, stróża. No i w teatrze.
Piątek nie cierpiał, kiedy ktoś o tyle niższy rangą udzielał mu rad, na dodatek zupełnie oczywistych. Właśnie miał iść do stróża, którego żona po odnalezieniu zwłok pielęgnowała teraz w oficynie, ale w tym momencie się wstrzymał, żeby nie wyglądało na to, że idzie, bo mu kazał ten posterunkowy! Patrzył, jak Zieliński odruchowo bierze do ręki znalezioną w szafie porcelanową lalkę, która teraz leżała na stole.
– Gdzie mi pan dotykasz, nie były jeszcze ściągane odciski palców! – huknął na niego. Wcale nie zamierzał ich ściągać, ale skoro się rzekło, to teraz już musiał posypać główkę lalki rdzawym proszkiem. Bez żadnej dbałości o te odciski wyrwał posterunkowemu zabawkę i rzucił z powrotem na stół. Przyjrzał się jej. Jak większość pięknych, drogich porcelanowych lalek niemieckich z końca dziewiętnastego wieku miała minę psychopatki i seryjnej morderczyni wtopioną w niewinną i pucołowatą twarzyczkę dorodnego niemowlaka. Niestety dziecko to miało też usta czerwone jak ulicznica, wypieki niczym gruźliczka, ponadto długie rzęsy, perukę i kapelusz z woalką. Głowę można było odkręcić. Coś było w środku.
– Panu już dziękujemy, panie Zieliński – powiedział złośliwie Piątek.
Po wyjściu posterunkowego wszyscy zgromadzili się wokół odkręconej głowy lalki. Piątek potrząsnął nią. Na stół posypały się małe zwitki papieru. Jak więzienne grypsy. Rozwinął jeden z nich i zdębiał. Ta sprawa nabierała nieoczekiwanej głębi.
– Szefie, to…
– Przecież to!
– Tak! To…
– Tylko nie to!
– Jasna cholera!
Z głowy lalki zsunęła się peruka, odsłaniając sinobiałą porcelanową łysinę dziecka. Ze środka wysypało się około dwudziestu zwitków papieru. Na każdym wykaligrafowano damskie imię, nazwisko i adres. Wszystkie te dane były doskonale znane policjantom. Piątek potrafiłby je wyrecytować obudzony o trzeciej nad ranem nawet po jednej z tych swoich parszywych pijackich nocy, kiedy to „taka noc październikowa niewierna”, że tylko „upić się warto”. Nawet lepiej od nazwisk pamiętał adresy. Pod każdym z nich musiał się stawić o jakiejś podłej porze. O czwartej nad ranem. Każdy z tych adresów oznaczał dla niego kupę roboty. Każda z tych spelun została dokładnie obfotografowana przez Karola Maślankę, ich wesołego fotografa. Każda z nich była wrzodem na dupie, wyrzutem sumienia. Każda była stacją policyjnej męki i poniżenia.
– Nie dotykać! Nie rozprostowywać reszty zwitków! Odciski palców!
Krowia osiem w suterenie. Marianna Cisek. Tak, od tego wszystko się zaczęło… Sprawa Kucharza… Przeklęta, paskudna, zła, zła, chora i perwersyjna, nigdy nierozwiązana sprawa Kucharza! Dziesięć lat wstydu!4
Dziesięć lat wcześniej. Listopad 1920, niedziela, godzina jedenasta w nocy
Za oknami zacinał deszcz ze śniegiem. Nieliczni przechodnie przemykali pod ścianami kamienic, wiatr wyrywał im parasole i strącał z głów meloniki. Ich twarze, ledwo oświetlone sinym światłem gazowych latarni, miały trupiofioletowy odcień. Świeżo upieczony młodszy przodownik policji Adolf Piątek bardzo się cieszył, że nie musi nigdzie wychodzić. Siedział w szlafroku i pił wiśnióweczkę. Właśnie chciał położyć się do łóżka z książką Kadena-Bandrowskiego _Łuk_, nowością sprzed roku. Nie miał jeszcze żony, nie mieszkał jeszcze na Stawowej, tylko gnieździł się na Wodnej w naprawdę kiepskich warunkach. Musiał się myć w misce i chodzić do wychodka na podwórko. Nikt w okolicy nie miał telefonu i Piątek mógł liczyć na to, że nic nie zakłóci mu wieczoru. Ba, telefonu nie było wtedy nawet na jego komendzie, ponieważ wciąż panowała nędza po odzyskaniu niepodległości i z oszczędności władze ustaliły, że urzędy takie nie potrzebują tego pięknego wynalazku. Jeśli ktoś zauważy naruszenie prawa, może przecież zadzwonić do pobliskiego sklepu. Akurat tak się złożyło, że był to mięsny o wszystko mówiącej nazwie Mięso. Morderstwo komunikowano zatem, dzwoniąc do sklepu mięsnego, a jeśli to była noc, wtedy zaspany rzeźnik w szlafmycy, przeklinając swój obowiązek, musiał udać się z tą wiadomością do pobliskiej komendy i ją przekazać. Piątek niezbyt wierzył w skuteczność takiego przepływu informacji i dlatego miał poczucie niezmąconego niczym spokoju. Zastanawiał się, czyby nie ufarbować wąsów. Uznał to za dobry pomysł, zaczął więc rozrabiać w miseczce stosowne czarnogranatowe mazidło i nakładać je na wąsy starą szczoteczką do zębów.
Wtedy właśnie rozległo się pukanie do drzwi. Zignorował je. Powtórzyło się. Natarczywie. Stróż. Stróż Antoni z posterunkowym. Była wiadomość od rzeźnika. Trup. Krowia osiem. Podły adres. Gorszy nawet od Wodnej. I już rozpaloną od wiśniówki twarz młodego przodownika biczował lodowaty deszczyk ze śniegiem, już wiatr wyrywał parasol, lakierki tonęły w kałużach i w błocie ulicy Krowiej, pozbawionej kanalizacji, pozbawionej prądu, telefonów, pozbawionej wszystkiego. Już deszcz podstępnie rozmazywał granatową farbę z wąsów, o której Piątek zapomniał, kapała mu na usta, brodę, szal i koszulę. Nic o tym nie wiedział. Obskurne robotnicze baraki, zbutwiałe sławojki na podwórkach, wszechobecne gruchotanie gołębi dochodzące z obsranych białym łajnem gołębników, gruźlica, szkorbut, anemia, próchnica zębów, zadymka… Kałuże, błoto, furmanki, baby w chustach. Pani Pieniążkowa, zaaferowana kobiecina z kłębkiem waty w uchu i w papilotach, nie miała oczywiście telefonu, pobiegła więc do apteki Pod Trzema Murzynami zadzwonić do rzeźnika, zakręciła korbą aparatu i krzyknęła: „Trup!”, rzeźnik zaś westchnął, narzucił na nocną koszulę futro i popędził na komendę, a z komendy zaraz posłano po Piątka.
– Pani Pieniążek, a może to coś z kanalizacją, może szambo wybiło i śmierdzi?
Kobiecina aż się nadęła z oburzenia i siąpnęła nosem. Miała straszliwy katar i jęczmień na jednym oku.
– Panie władza, u nas nie ma żadnej kanalizacji! Kanalia to może niejedna by się znalazła, ale nie kanalizacja! – zachrypiała gruźliczym śmiechem, który nikomu się nie udzielił. – U nas jest sławojka, jak pan hrabia chce zobaczyć, to zapraszam… A ja z wielkiej wojny dobrze pamiętam, co tak śmierdzi, i powiem panu, że jeszcze potrafię odróżnić ten specyficzny zapach od kanalizacji… Żadna mi antrakcja! W czasie wielkiej wojny, dwa lata temu, w tysiąc dziewięćset osiemnastym, kiedy nastała hiszpanka, upały były straszne. Co ktoś zachorował, zaraz sam zostawał w mieszkaniu, nikt mu nie chciał pomóc, nikt! Ja też zachorowałam i byłam pewna, że już po mnie. Przez tydzień nikogo na oczy nie widziałam, tylko leżałam w piwniczce i się pociłam, a kijem, kijem mi przez piwniczne okienko podawali chleb i wrzątek! Kijem. Jak jakiemu zwierzątku. I zaraz ten kij zabierali, uciekali, żeby się nie zarazić, nawet nie wiedziałam, że wojna się skończyła i wolność dla Polski nastała. Byłam taka osłabiona, że nie mogłam się doczołgać do tego chleba. Ale ten smrodek pamiętam, bo w sąsiedniej piwnicy Karolkowa nie miała tyle szczęścia co ja, ja to jednak jestem mocna! I się ześmierdła. Sczezła. A ja musiałam to wąchać cały tydzień w tym upale. Leżałam i tylko słuchałam brzęczenia roju much. Potem, jak ją zobaczyłam, to była cała czarna na pysku. No to przecież czuję, że ta też się wzięła i ześmierdła, myślę sobie, nic tylko do apteki lecieć, no to poleciałam w środku nocy! A panu stójkowemu to coś granatowego cieknie z wąsów…
Zaaferowany stróż, człowiek krągły jak beczka, z podkręconym wąsem i w szelkach, walił w drzwi mieszkania w oficynie, jakby ktoś mógł mu otworzyć, jakby smród – tak dobrze znany Pieniążkowej i Piątkowi – nie mówił: „Nikogo nie ma w domu!”.
– Pani Marianno! Proszę natychmiast otworzyć!
Pieniążkowa i Piątek spojrzeli na siebie z powątpiewaniem.
– Równie dobrze możesz pan kocioł namawiać, żeby zatańczył – zachrypiała z satysfakcją Pieniążkowa swoim gruźliczym, niezaraźliwym śmiechem, w którym pokazywała metalowe zęby. Potem splunęła i dodała: – Takie tak kończą. Jest kara na szczęście.
– Nie wal pan tak! Lepiej powiedz, kto tam mieszka!
Pieniążkowa załamała ręce.
– Jak to kto mieszka?! To ja panu władzy nie powiedziałam? Kokota, lafirynda mieszka, Mańka, co gruźlicę ma, a jeszcze się puszcza pod latarnią na Krawieckiej! A raczej mieszkała. Tu, w oficynie, wynajmowała pokój umeblowany bez wygód. – Skrzywiła się.
– A numerowy gdzie?
– A idzie.
Ignacy Zawadzki, numerowy pokojów umeblowanych przy ulicy Krowiej osiem, szedł, kulejąc, ponieważ jedną nogę odcięli mu bez znieczulenia podczas wielkiej wojny i teraz miał drewnianą. Jego mordą można by spokojnie straszyć niegrzeczne dzieci. Była blada, chuda i szewska, zła jak osa i chciwa jak kwit za pralnię. Niósł pęk kluczy, znalazł jeden i podał przodownikowi.
– Sam pan otwieraj – powiedział Piątek.
– A nie, nie, ja się tego nie tykam. Potem będzie na mnie. Ja za wrażliwy jestem! Pan stójkowy niech otwiera komisyjnie! – wykręcał się Zawadzki. Najwyraźniej z całego towarzystwa tylko stróż nie znał jeszcze dobywającego się zza drzwi smrodu i nie miał świadomości, że „panna Mania nie gra już na mandolinie”.
W końcu Piątek otworzył. Smród buchnął im w twarze. Weszli do najnędzniejszego mieszkanka, czyli pokoju trzy metry na trzy. Na owo słynne „umeblowanie” składały się wąskie żelazne łóżko z nogami stojącymi w puszkach po konserwach napełnionych wodą (która już prawie cała zdążyła wyparować), aby nie wchodziły do niego pluskwy, stolik z poobtłukiwaną miską (na dnie resztka wody również pełna utopionych pluskiew) i z kawalątkiem szarego mydła, nocnik, dywanik, parawanik i święty obrazek przedstawiający małe dzieci chronione błękitnym płaszczem Matki Boskiej. Na stoliku niedojedzona bułeczka, której zęby Pieniążkowej nie dałyby już rady. Na łóżku leżała najemczyni pokoju umeblowanego, uduszona własną pończochą, nareszcie wolna, nareszcie bez zobowiązań finansowych. Wytrzeszczała na swoich gości jak gdyby wypchnięte z głowy oczy, wywalała z ust czarny język. Twarz była granatowa. Do zapachu rozkładu dołączył fetor uryny i kału. Na trupie dziewczyny, mimo puszek, roiło się od pluskiew i innego robactwa.
– Jak to? – przeraził się stróż. – Toż ona z komornem zalega! Panie Ignac – zwrócił się do numerowego – ona zalega?
– Ano zalega – westchnął numerowy. – Ze wszystkim zalega.
– He, he, i już zaległa na amen! – zachrumkała Pieniążkowa.
Nagie ciało przykryte było brązową chustą z frędzlami. Piątek zsunął ją. Pieniążkowa jęknęła. Brzuch dziewczyny był otwarty, wszędzie walały się bebechy, a następnego dnia doktor Ziemkiewicz długo i starannie mył ręce mydłem Jeleń Schicht pod kranem nad blaszaną umywalką. Nawet on był blady.
– To kucharz. Wykroił sobie… Ona była w ciąży. On sobie ten płód zabrał.
– Ale czemu akurat zaraz, żeby zjeść?
– Czemu? – Obrócił ciało, pokazując pocięte pośladki. – Bo on sobie wyciął tak… Nie wiem, jak to powiedzieć… Tak jakby kulinarnie… Cholernie to jest kulinarne… Jak dwa befsztyki. I grasica.
Od tego czasu zaczął się tur po nędznych mieszkaniach, przypominający Piątkowi dziwnie nierealny koszmar senny, z którego nie potrafi się obudzić. Kolejne klitki w suterenach lub na strychach, bez wygód, pokoje umeblowane, w których latem panuje potworny upał, a w zimie mróz, pokoje z piecykami typu koza grożącymi zaczadzeniem, z rurą wyprowadzoną na zewnątrz przez okno. Bez prądu, bez wody. Kolejne wytrzeszczone oczy patrzyły z wyrzutem w obiektyw. Kolejne wycięte
grasice
polędwiczki
kotleciki
płody
sznycle
serca
nerki
wątróbki
języki
sutki
mózgi
policzki
szyneczki
karkówki
rostbefy
słoninki
żeberka
golonki
schabiki
a wszystko tak bardzo kulinarne, że mózgi w móżdżki, serca w podroby, a kawałki mięsa w krwiste steki się zamieniały…
Kolejne grube sąsiadki opatulone podomkami robiły dwuznaczne miny i z pogardą, ale i z wścibską ciekawością rozglądały się od progu po wnętrzu, do którego nigdy za życia najemczyni nie zostały wpuszczone. Kolejni właściciele mieli nie dostać zaległego czynszu…5
Siódmy listopada 1930
Wszystkie te nędzne adresy w podłych dzielnicach z czasów sprawy Kucharza leżały teraz przed policjantami elegancko wykaligrafowane na zwitkach papieru, jak ubogie wizytówki śmierci. Błyskała magnezja – Karol Maślanka uwijał się przy aparacie. W pokoju pachniało ozonem, burzą, deszczem, słońcem, choć za oknem nie było żadnego z tych żywiołów.
Piątek poszedł przepytać stróża. Andrzej ściągał odciski palców, sypiąc wokoło rdzawym proszkiem. Zbigniew Ziemkiewicz telefonował po ekipę, która mogła już przyjechać i zabrać zwłoki. Chciał jak najszybciej ruszyć z sekcją. Nie należał do lekarzy, którzy pracują w wyznaczonych godzinach, i nie zamierzał czekać do rana. To będzie noc w prosektorium. Bez duchów, bez strachów, pełna beznadziejnie trzeźwej, racjonalnej śmierci pod postacią czerwonego mięsa w ostrym świetle lamp. Gdzie serce wygląda jak przerośnięty tłuszczem krwawy ochłap, a nie piękne serduszko z pocztówki z rumianymi amorkami. Ta sekcja obejdzie się bez młodego pomocnika – Stefana Janickiego, który bardzo precyzyjnie przestrzega czasu pracy i o tej porze pewnie baluje gdzieś w kawiarni dla bohemy, żeby jutro pojawić się w robocie blady i słaby.
Kazimierz Mazanek rozmawiał z sąsiadami.
Stróż Antoni Florczak był po odnalezieniu zwłok wciąż w szoku, w przeciwieństwie do jego żony, której Piątek za nic nie mógł się pozbyć z pokoju. W końcu mu się udało, ale musiał naprawdę podnieść głos.
– Pan Mieczysław bardzo porzonnie się prowadził.
– Co to znaczy, że się porządnie prowadził?
– No, żadnych pijaństw nie było, nikogo sobie nie sprowadzał… Tylko czasem z tym drugim, panem Wojciechem, śpiewali operę na dwa głosy. To to się somsiadom nie podobało, ludzie już chcieli spać, a ja tam nawet lubiałem posłuchać, zaczajałem się z miotłą przy drzwiach. Ja się zaraz wzruszam, takie bardziej delikatne ustrojstwo psychiczne mam. Jeszcze jak sobie łyknąłem bimberku, to regularnie jakby mi kto szmalec na duszę rozmazywał. A oni tam ze środka: że „nie ma dziewcząt w naszej chacie”. Albo jeden damskim głosem śpiewał, że kocha, że tęskni, że jest nieboga, olaboga, a drugi męskim basem jakby cynicznie, jakby go gasił. Znaczy ją. Tą Halkę. A wtedy ona, panie, zamiast się zamknąć (widać jej w łeb dał), to w takie tryle, w takie krzyki uderzała: Jaaaaaaanusz, że aż się szyby trzęsły. A znowu on jak nie huknie na nią: paszła won, suka pasljedniaja! Gdzie do pałacu się pcha bez butów?! Won! Ja ci na psucie się nie dam, kto wie, czy to moje w ogóle? Sama się psuj. Gdzie mi z tym bębnem pod pałac, jak to nie mój bękart?! A ona, że jak nie da, to ona będzie się truła jodyną. Albo sublimatem. I chyba musiał jej w końcu czymś cięższym przyłożyć, bo zaczęła już ciszej, cieniej śpiewać, jakby do siebie. Tak kwilić. Jak moja, kiedy się jej przyłoży. Idzie do garów, coś tam pichci na blasze i pod nosem se łka. To on też już tak jakby z większą delikatnością i ciszej: nu, haraszo, nu, cichaj już, bladź syberyjska!
– Z jakim panem Wojciechem?
I tu się zaczęły schody. Stróż zaczął się drapać w głowę, robić miny…
– No wie pan…
– Nie wiem.
– No, jak to… artyści…
– Panie Florczak! Jak pan mi się będziesz tu głupio uśmiechał, to pojedziemy na policję i przymkniemy na dwadzieścia cztery godziny! Potrzebne to panu?
– No tacy artyści. – Antoni Florczak wykonał odwieczny ruch biodrami.
– No. I tak ma pan odpowiadać. Nie artyści, tylko sodomici. Pederaści, tak? Konkrety. Co to za pan Wojciech? Ma jakieś nazwisko?!
– No, na pewno ma. Ale na nim to już moja żona się lepiej zna. Ona żyje tymi sprawami.
– Kto ich odwiedzał?
– Raz wieczorem wychodzę na schody, a tu do Cieślaka idą dwie wysokie lale. Wyrośnięte takie. Idą se z papierosami w czarnych lufkach, chyba na pół metra, ubrane, jakby z rewii szły. Jak manekiny ze sklepu. Twarzy nie widziałem, bo one wchodziły już na piętro, kiedy ja na nie z parteru przyfilowałem.
– I co pana w tym tak zdziwiło?
– No że tacy jak oni, po co im takie lale? Poza tym za wysokie były, bardzo wysokie, nieludzka to rzecz… A te lufki niby na pół metra, a nie rzucały cienia… Wie pan, tu… w tej kamienicy niedawno zabili taką jedną.
– Rany boskie! Kazik! Chodź, posłuchaj! Kiedy to było, panie Florczak?
– A z dziesięć dni temu. Mogłaby już dać nam spokój.
– Ale jak ją zabili?
– A udusili. Gach udusił, co z nim żyła.
– Znaleźli go?
– A nie…
– To skąd wiadomo, że gach?
– A kto? Sprowadzała sobie byle kogo. Też i specjalnie nie szukali chyba, ot, takie zawsze tak kończą. Tylko dałaby już nam spokój.
– Czyli pan uważa, że to był duch tej zabitej? A tamta druga? Co? Koleżankę sobie przyprowadziła?
– A tamtej drugiej to ja twarz dojrzałem przez chwilę. Ale wolę nie mówić, bo to doprawdy niepodobne.
– A dołek podobny do prawdy? Na dołku chce pan dziś wylądować? Z zabójcami, złodziejami, alfonsami? Którzy w malutkiej celi stłoczeni bekają, pierdzą, rzygają i dobierają się innym do tyłka?
– Kiedy mi nijak mówić o tym. Bo mi pan władza nie uwierzy. Po twarzy to był sam pan Cieślak. Musiał już nie żyć, to i jako duch się z nią spiknął. Może i śmierć go wyleczyła i za babami się na tamtym świecie zaczął oglądać. Albo właśnie umarł i ona go na drugą stronę do siebie zabierała.
– Jak to? Kiedy to było? Cieślak żył jeszcze?
– A ja wiem, ile leżał? Z dziesięć dni temu. Musiał już nie żyć. Jakby inaczej jego lufka nie rzucała cienia?
– Panie Florczak, jakbyś pan wkręcił tu kiedy nową żarówkę na miejsce tej ukradzionej, toby może wszystko zaczęło rzucać cień! No, to pan sobie pójdzie teraz do siebie i pan sobie przypomni, panie Florczak, co do minuty, kiedy to było. To teraz najważniejsze! I żonę nam przyprowadzi! A tę kobietę pod którym zabili?
– W suterenie mieszkała. – Mazanek z Piątkiem spojrzeli po sobie zgnębieni. Wyglądało na to, że za wcześnie wygnali rewirowego.
– Idź pan po żonę i zastanów się pan, kiedy widziałeś te dwie postacie.
– No i mamy jeszcze jedną sprawę Kucharza. Sprawa w sprawie.
Kazik podrapał się w głowę i jęknął. A mieli dzisiaj iść do restauracji Gastronomia na swoją cotygodniową ucztę.
Żona Antoniego Florczaka, stara Florczakowa, baba wścibska i rubaszna, rzeczywiście „żyła tymi sprawami”. Rozpierała ją duma, że to ona odnalazła zwłoki, była ożywiona i bardzo, bardzo ciekawa.
– Jak oni to robią, skubani, niech mi pan władza powie. Pan to się na tym brudzie zna, oj, zna… Że w kiszkę? Jeden się ponoć wypina, a drugi mu w jelito wjeżdża, olejem, smalcem posmaruje i wjeżdża – odpowiedziała sama sobie. – Wjeżdża, co? Hę?
– Dokładnie tak, moja dobrodziejko.
– Oj, to tam brązowo szybko się robi, szybko… Brązowo, hę?
– Czasem i brązowo, a jak lepsze towarzystwo, to lewatywę sobie robią. Zaspokoiliśmy już pani ciekawość?
Piątek z Mazankiem z trudem utrzymywali poważne miny. Mazanek jednak szybko posmutniał, bo kiszka i „brązowo” zaraz skojarzyły mu się z pyszną i słynną kaszanką, która ich dzisiaj ominie…
Ciekawość Florczakowej jednak nie została jeszcze w pełni zaspokojona.
– Ostatnie pytanie, panie władza. Ale to chyba musi nieźle boleć, co? Tak tylnym wejściem? Jakby się, z przeproszeniem uszu, kupę za twardą robiło, wielką, co to się przeciska…
– Może boli, może nie boli. My tego nie próbowaliśmy.
– A podobno u trupa to można poznać po dupie, czy dawał. Mo… można? Że rozszerzony, porozciągany…
– Niech pani porozmawia z naszym patologiem, doktorem Zbigniewem Ziemkiewiczem, on pani wszystko wyjaśni bardzo dokładnie, może panią nawet na swoją asystentkę weźmie, bo ten jego asystent Janicki to głównie pomadą do włosów się interesuje.
– Pomadą! To może on też taki!
– Na pewno taki, na pewno, ale teraz pozwoli pani, że my zaczniemy panią wypytywać.
Usta baby ułożyły się z ciekawości niemal w trąbkę. Cała była znakiem zapytania.
– Proszę mi powiedzieć: czy Cieślak miał służącą?
– No właśnie nie miał! Skąpy był strasznie. Ja mu sprzątałam raz na tydzień.
– Grzebała mu pani w rzeczach? Tylko, proszę, szczerze.
– Tro… Trochę.
– Znalazła pani u niego coś dziwnego?
– No, lalkę miał, peruki. Myśli pan, że za babę się przebierał? A kosmetyki jakie!
– Kiedy pani u niego sprzątała po raz ostatni?
– Dwa tygodnie temu. Zawsze miałam zabronione przychodzić, dopóki mnie nie wezwał. Zachodziłam w głowę: wezwie mnie, nie wezwie? Myślałam, że wyjechał. Wyjeżdżał czasem na koncerty gościnne z tym swoim teatrem.
– Był w domu, kiedy pani sprzątała?
– Był, ale zaraz wyszedł, bo nie lubił kurzu.
– W mieszkaniu wszystko wyglądało normalnie?
– Najnormalniej w świecie i on też był normalny, chociaż czy to można powiedzieć o kimś takim, że normalny? Ale był jak zawsze, znudzony. Pani Florczakowa, kwiaty proszę mocniej podlać niż ostatnio, bo pozdychają. Nawet mu się nie chciało samemu kwiatów podlać… A może i dobrze, bo jak podlewał, to przelewał. A miał aloesy, one nie lubią dużo wody… O, kaktusy na oknie, sam pan widzi. Zasadniczo delikatny był, hrabia, co nie zarabia. Jak chciałam się go pozbyć z mieszkania, żeby sobie trochę odsapnąć, bo dopóki mi tu siedział, to musiałam robić bez przerwy, ale wystarczyło, że tylko szmatą mocniej trzepnęłam, to on już był w przedpokoju, że idzie do kawiarni, bo kurz mu szkodzi. Tego pieseczka swojego, co mu też gardło poderżnęli, to znaczy tą Pizdeczkę, brał i już go nie było. Ale coś wam pokażę. Myślał, że przede mną się coś ukryje, ha, ha! – Pani Florczakowa podeszła do półek na książki i z jednej z nich wyjęła zdjęcie. Przedstawiało zakneblowanego nagiego mężczyznę leżącego na podłodze w czymś, co przypominało lochy czy piwnice. Leżał, a nad nim stał inny goły facet, ale w masce kata, i kapał na niego woskiem ze świecy. Oglądając fotografię, Florczakowa znowu zaczęła się śmiać.
– Nie widzę w tym niczego śmiesznego – powiedział Piątek grobowym głosem.
– Ani ja – dodał Mazanek.
– A bo śmieszne jest dopiero, jak się wie, kto to leży, ha, ha!
– Pani wie, kto to jest?
– Tu się kryje tajemnica jego nagłej głównej roli! Ano sam dyrektor miejskiej operetki, Malinowski, ha, ha! I on należy do sanacji. I tacy ludzie mają nas uleczyć, ha, ha!