Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Tango dla trojga. Saga warszawska. Tom 6 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
3268 pkt
punktów Virtualo

Tango dla trojga. Saga warszawska. Tom 6 - ebook

Pod koniec roku 1913 słynna Messalka i Józef Redo po raz pierwszy na ziemiach polskich odtańczyli skandaliczny taniec o nazwie tango. Bliskość partnerów, zmysłowość i namiętność na scenie wstrząsnęła publicznością. Ścierały się w nim dwie ostateczne siły oddziałujące na życie człowieka – miłość i śmierć. Motyw tanga przewija się przez powieść jako symbol rzeczy ostatecznych.

Emilka Suchecka, początkująca pisarka zafascynowana naturalizmem, zostaje niesłusznie oskarżona o plagiat. W procesie wspiera ją znany i szanowany mecenas, Iwo Żarski, wielki miłośnik kobiet, wina i śpiewu. Po niekorzystnym dla niej wyroku, Emilka zostaje potępiona przez towarzystwo. Aby ratować ją przed kompromitacją, Iwo proponuje jej małżeństwo. Nie wie, że w Emilce zakochuje się jego młody współpracownik, Stanisław Walewski. Kobieta wiąże się z mecenasem Żarskim z poczucia obowiązku, jednak Stanisław, który był jej początkowo obojętny, z dnia na dzień robi na niej coraz większe wrażenie i tylko lojalność wobec Iwona nie pozwala im na śmielszy krok.

Tymczasem nad Europą zbierają się czarne chmury. W Sarajewie zamordowano arcyksięcia Ferdynanda, a w Krakowie Józef Piłsudski formuje Legiony. W tle – zniszczenia Warszawy, jakich dokonali w mieście wycofujący się Rosjanie, zaskoczenie i ciekawość, jaką budziły w warszawiakach pierwsze bombardowania ze sterowców i aeroplanów, początki motoryzacji oraz powiększenie obszaru Warszawy dokonane po wkroczeniu Niemców do miasta, zmiany w wyglądzie ulic i w życiu jego mieszkańców pod niemieckim panowaniem.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68560-96-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przeczucie

Mecenas Iwo Żarski przeżył coś na kształt iluminacji czy objawienia gdzieś pod koniec grudnia. W tle tego doznania majaczyły mu jako zupełnie nieistotne elementy jakieś świątecznie ustrojone wystawy sklepowe i grupy kolędników plączące się wieczorami po ulicach miasta. Niestety nie zapamiętał dokładniejszej daty tego wydarzenia z tej racji, że przez wiele dni potem chodził jak oczadziały i zlały mu się one w jeden cudowny i przerażający majak.

Wszystko zaczęło się od tego, że przez Warszawę przeszedł ekstatyczny dreszcz. Ów dreszcz spowodowała słynna Messalka pląsająca z Józefem Redo w podobno skandalicznym tańcu nazywanym tangiem. Mecenas uwielbiał takie skandaliczne smaczki! Wybierając się do Teatru Nowości, spodziewał się czegoś na kształt kankana. Chodził tam na wszystkie spektakle, podczas których można było ten taniec zobaczyć. Gdyby tylko mógł, dałby Nagrodę Nobla temu, kto go wymyślił. Stary poczciwy Offenbach, którego operetki Żarski tak uwielbiał, kazał tancerkom w swoich przedstawieniach wykonywać ten gorszący taniec. Orfeusz w piekle był jego ulubioną. Z wielką przyjemnością patrzył, jak w rytm wpadających w ucho arietek autorzy tego dziełka drwią sobie z napuszonej grecko-rzymskiej tradycji. Jak dostarczają widowni to, czego jej najbardziej potrzeba, czyli radości pomieszanej z frywolnością. A już widok damskich nóg odsłoniętych aż do miejsca, gdzie się te nogi kończą, przyprawiał go o prawdziwą rozkosz. Nogi smukłe, nogi roztańczone w iście afrykańskim rytmie, cóż mogło być piękniejszego? Chyba że cudowne piersiątka, ale i te w kankanie wychylały się ze skąpych kostiumów tancerek.

Jak tu nie mieć pretensji do starego ponuraka Nobla, że ufundował kosmicznie wysokie nagrody dla fizyków czy chemików? Kogo interesują ich dokonania? Komu na co dzień pomagają? A kankan powoduje, że krew krąży w mężczyźnie żwawiej, myśl nabiera lotności, ciało sprężystości i staje się gotowe do wielkich życiowych wyzwań! O, z całą pewnością kankan ma większy wpływ na zdrowie ludzkości niż na przykład odkrycia naszej rodaczki Marii Skłodowskiej-Curie. Powiadają, że jej badania nad promieniotwórczością i odkrycie radu i polonu mogą leczyć raka. Ale na raka chorują nieliczni, a dobroczynny wpływ kankana na zdrowie i samopoczucie może odczuć każdy!

Tak myślał mecenas Iwo Żarski, udając się zawsze po operetkowym spektaklu za kulisy, by wśród jeszcze dyszących zmęczeniem tancerek znaleźć tę jedną, z którą będzie mógł dopełnić aktu rozpoczętego tańcem. Bo przecież trudno wyobrazić sobie coś, co byłoby mocniejszym afrodyzjakiem. Gdyby nie kankan, mecenas byłby już starcem, bo niedawno przekroczył pięćdziesiątkę, ale taniec ten rozpalał w nim witalne siły tak, że ciągle czuł się młodzieniaszkiem. A teraz miałoby się pojawić coś, co jeszcze bardziej burzy krew?

Kolejka po bilety na operetkę Targ na dziewczęta Victora Jacobiego ciągnęła się aż do podwórka domu przy ulicy Długiej 25. Gruby, kręty wąż złożony był przede wszystkim z mężczyzn. Byli wśród nich całkiem nieźle ubrani panowie w paltotach z bobrowymi kołnierzami, w staroświeckich nieco melonikach albo we wchodzących w modę kapeluszach typu fedora. Byli też kamieniczni stróże wysłani przez zamożniejszych lokatorów oraz lokaje. Cierpliwie czekali, aż uda im się dostać do kasy teatru mającego swoją siedzibę w zaułku między ulicą Hipoteczną i Długą.

Wieczorami te okolice zapchane były eleganckimi powozami wiozącymi widzów na spektakl. Między nimi trafiały się także głośno trąbiące klaksonami automobile. Wysypywało się z nich podekscytowane towarzystwo. Zaczynała się już zima, więc damy okryte były etolami ze złotych lub srebrnych lisów albo otulone karakułowymi futrami. Panowie spowici w czerń lub brązy paltotów pomagali im wydostać się z pojazdów i uchylali kapeluszy w ukłonach słanych znajomym.

Nastrój podniecenia panujący przed teatrem udzielił się także mecenasowi Żarskiemu. Przed spektaklem widział plakat ze zdjęciem reklamującym przedstawienie. Widniała na nim Messalka w długiej białej sukni ozdobionej mnóstwem falban i z odważnym dekoltem, która zmysłowym gestem przytulała policzek do twarzy Józefa Rodo. A on w smokingu, w białej kamizelce i takiej samej muszce pod szyją dopełniającej stroju ekstatycznym wzrokiem patrzył w dal. Żadnych nagich nóg czy ledwo przesłoniętych piersi, a jednak ten plakat uwodził i rozpalał.

Wnętrze teatru sławne było z wytworności i wygody. W szatni panie mogły zostawić nie tylko wierzchnie nakrycia, ale także schować w specjalnych szafach swoje ogromne kapelusze. Potem towarzystwo rozchodziło się po bogato zdobionym foyer czy węższych korytarzach. Żarski wspiął się schodami z balustradami kutymi w secesyjne wzory na drugie piętro, gdzie mieścił się bufet. Lubił sobie przed teatralnymi doznaniami wyostrzyć wrażliwość lampką koniaku. Tak też zrobił i tym razem. Zadowolony z siebie odpowiadał na liczne ukłony znajomych dam i panów. Były one dowodem życiowego sukcesu mecenasa. Owe damy zwykle miały na wydaniu córki i cechowała je nigdy niewygasła chęć, by złowić go w małżeńskie sidła, pan Iwo jednak tylko uśmiechał się w duchu, patrząc na ich wymyślne zabiegi. Na dzisiejszym przedstawieniu nie było młodych panien. Rodzice chronili je przed zgorszeniem i kompromitacją. Kłaniali mu się też panowie i to także świadczyło o powodzeniu zawodowym Żarskiego.

Wymieniwszy te zwykłe uprzejmości, zajął swoje stałe miejsce w loży na pierwszym piętrze. Jak zwykle też kontemplował oświetlone ciepłym elektrycznym światłem sztukaterie zdobiące sufit, piękną, tkaną w secesyjne wzory kurtynę, dostrajał się do nastroju wieczoru razem z siedzącą w tunelu orkiestrą i nieco rozleniwiony poddawał się atmosferze pełnej luksusu i odrobiny zblazowania. W takim samym nastroju obejrzał pierwsze sceny, aż z zaskoczeniem poczuł, że powietrze wokół niego gęstnieje.

Orkiestra zaczęła grać melodię w jakimś przejmującym rytmie. Żarski poddał się temu. Rytm najpierw jakby z lekkim ociąganiem podążający za melodią nabierał powoli namiętności, potem uczucie to gwałtowniało jeszcze bardziej i nasycało się obezwładniającą widza mocą, by wreszcie zabarwić się rozpaczą. Na scenę wyszli tak wyczekiwana Messalka oraz Redo.

Iwo od razu zrozumiał, co wywołało skandal, który otaczał ten taniec. Pierwszy raz na scenie pokazane zostało kobiece pożądanie. To ona, Messalka, pragnęła, spalała się w żądzy, a on, Redo, nie potrafił dotrzymać jej kroku. Ale nie była to tania namiętność na sprzedaż, jaką można zobaczyć w pierwszym lepszym burdelu. To było uczucie przejmujące, sięgające najbardziej pierwotnych zakamarków ludzkiej psychiki. To było coś, co podnosiło miłość do rangi rzeczy ostatecznych jak śmierć i wieczność. Tango powinni tańczyć Tristan i Izolda albo Romeo i Julia. Bo w tangu miłość i śmierć były tak samo wszechmocne, tak samo nieuchronnie wciągające w swój wir każdego, kogo dotkną, tak samo przenikające do głębi i zachłanne.

Brzmiała w mecenasie ta muzyka i już nie widział tego, co dzieje się na scenie, bo przed jego oczyma jak teatralna kurtyna rozwarła się zasłona i obnażyła jego przyszłość. Widział Iwo siebie wciągniętego przez wir namiętności, któremu nikt nie potrafi się oprzeć. Widział, jak i w nim miłość i śmierć stapia się w jedno. Spadło na niego przeświadczenie… Nie, nie przeświadczenie, ale pewność, że przed nim już tylko unicestwienie, a jednak dawał się wciągnąć w tę toń, w ten nurt z żarliwością, choć wiedział, że kochanie, które na niego czeka gdzieś niedaleko, jest jednocześnie umieraniem. Jeszcze dokładnie nie zdawał sobie sprawy, że z tego spektaklu wyszedł odmieniony. Ledwie to czuł, ale czucie to rozrastało się w nim, wczepiało w rozum i serce z niezachwianą pewnością, że tak musi być.

Lucyna Messal – polska aktorka, śpiewaczka, tancerka, uwielbiana primadonna Operetki Warszawskiej.

Ten nieistniejący dziś teatr wystawiał operetki, farsy i wodewile.

Tytuł przetłumaczono trochę niezręcznie, ale chodzi o operetkę, która zrobiła wielką karierę pod tytułami The marriage market albo Szibil/Sibil. Wielokrotnie była ekranizowana, ostatni raz przez węgierską telewizję w 1985 r.

Miękki kapelusz z główką ozdobioną symetryczną fałdą okoloną wstążką.

Budynek teatru nie dotrwał do dziś. Zabudowa ulicy Hipotecznej spłonęła w 1944 r., a resztki kamienic rozebrano w latach 1946-47 w związku z budową trasy W-Z.

Duże pomieszczenie w budynku teatru, opery czy filharmonii.1

Pan Piotr Suchecki z niechęcią odłożył gazetę na podręczny stoliczek. To, co się wyprawiało ostatnimi czasy na świecie, nie napawało go optymizmem, a on na dodatek był już stary i nie miał ani sił, ani ochoty, by borykać się z losem. Szczerze mówiąc, coraz bardziej było mu obojętne, co działo się za oknem mieszkania przy Senatorskiej w Warszawie czy w całym mieście, a nawet jeszcze dalej. Gdyby jednak ludzkość rozbrykała się na tyle, by zakłócić jego spokój, zawsze mógł opuścić swój ulubiony szezlong i pojechać do majątku Jegliniszki zaszytego w puszczańskiej głuszy w miejscu, o którym nawet on nie wiedział, czy jest jeszcze polskie, czy już litewskie. Tam nie dosięgną go europejskie niepokoje coraz bardziej panoszące się na czołowych stronach gazet.

Szczególnie irytował pana Piotra bezczelny bufon i głupek, Roman Dmowski. W salonowych dyskusjach na tematy polityczne oczywiście Suchecki tak by się o nim nie wyraził, ale leżąc sobie na szezlongu we własnym gabinecie, pozwalał sobie na więcej, niż wypadało. Otóż ten głupek Dmowski popierał ruch neoslawistyczny, który zakładał, że gdyby doszło do wielkiej ogólnoeuropejskiej wojny, co przewidują niektórzy, my powinniśmy stanąć po stronie Rosji. Najpierw w ramach Imperium Rosyjskiego zjednoczylibyśmy wszystkie polskie ziemie, a potem, też w oparciu o Rosję i przy jej dobrej woli, odzyskalibyśmy niepodległość. Przy jej dobrej woli! Pan Piotr aż sapnął z irytacji na takie pomysły.

– To nieszczęście naszego narodu, że ratunku upatruje u wroga. Toż to jeszcze ostatni król Poniatowski oglądał się z nadzieją na carycę Katarzynę. Dowodzący powstaniem listopadowym generał Chłopicki słał durne memoriały do cara, obiecując zdławić bunt w zamian za ustępstwa, a w sześćdziesiątym trzecim roku też takich naiwniaków nie brakowało – mruczał pod nosem, gramoląc się z szezlonga, bo koniecznie musiał zapalić sobie papierosa, by ukoić nerwy.

Był pan Piotr człowiekiem już mocno starszym, ale obdarzonym potężną sylwetką i ostrymi rysami twarzy. Rozświetlał świat mądrą łysiną otoczoną wianuszkiem siwych włosów. Wzbudzał powszechny respekt i szacunek jako najwybitniejszy specjalista od kolejnictwa na ziemiach polskich, więc wszyscy wokół utrzymywali wobec niego stosowny dystans, bo spoufalanie się z takim człowiekiem w ogóle nie wchodziło w grę. Jedyną osobą, która nic sobie nie robiła z pana Piotrowego dostojeństwa, była jego żona, Aurelia z Grubnioków Suchecka.

– Daj mi też – usłyszał, kiedy zajęty był wciskaniem papierosa do ulubionej fifki.

Odwrócił się, gotów spełnić prośbę, bo głos był głosem jego ukochanej małżonki, a jego ton wskazywał, że Aurelka była czymś niesamowicie wzburzona. To specjalnie pana Piotra nie dziwiło, bo jego żona odbierała świat z ciągle młodzieńczą emocjonalnością, wobec tego wszelkiego typu uczucia wiecznie przetaczały się przez nią z siłą tornada. Natomiast zaskoczony był prośbą o papierosa. Aurelia odnosiła się do coraz modniejszego palenia z najwyższą niechęcią.

– Stało się coś? – spytał głupio. Dość było spojrzeć na nią, by widzieć, że owszem i to nawet coś bardzo przykrego.

Usta pani Aureli drżały i ręce także, a nawet drżała trzymana przez nią gazeta. Zamiast odpowiedzieć, jego żona się rozpłakała, wskazując palcem na jakiś artykuł. On miał, co prawda, już dosyć na dziś lektury prasy, bo bez przerwy donosiła o niekończących się strajkach, nieurodzaju, rosnących cenach, zamknięciu dla polskich produktów rynków dalekowschodnich po wojnie Rosji z Japonią i innych tego typu nieszczęściach. To wszystko powodowało bezrobocie, chaos i zamieszki, ale tak było już od dłuższego czasu, nie mogło więc stanowić przyczyny łez właśnie w tej chwili. Ciągnące się wojenki gdzieś na Bałkanach chyba też nie obchodziły pani Aurelii aż tak. Nie było wyjścia, trzeba było jednak zajrzeć do tego czasopisma.

Jeden rzut oka spowodował, że krew uderzyła mu do głowy. Słusznie powiadają, że rózeczką Duch Święty dziateczki bić radzi, rózeczka nigdy zdrowiu nie zawadzi. Piotr jakoś niechętnie sięgał po ten podobno najskuteczniejszy środek wychowawczy, co specjalnie nie zaszkodziło jego licznemu potomstwu. Tej najmłodszej latorośli jednak najwyraźniej przydałoby się okresowe przetrzepanie skóry. We wskazywanym artykule paskudne słowo „plagiat” łączyło się z imieniem i nazwiskiem jego wiecznie buntującej się córki. Plagiat! To jak kradzież! I jego nazwisko kojarzone z czynem tak paskudnym! Wstyd!

Miał pan Piotr dziesięcioro dzieci. Pięcioro z pierwszej małżonki i pięcioro urodziła mu Aurelia. Kochał je jednakowo i – co dziwniejsze – mocno i jednakowo kochała je jego żona. Wszystkie wyrosły na porządnych ludzi. Chłopcy pokształcili się, robią kariery, można z nich być dumnym. Dziewczynki dobrze powychodziły za mąż, są już szanowanymi paniami domu i matkami. Z wyjątkiem ostatniej. Emilka Suchecka za mąż się nie wybierała, za to marzyła jej się kariera pisarki czy naukowczyni, co do tego młoda panna nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji. Wspierała ją w tym matka, bo sama miała w młodości takie same marzenia. Gdyby nie barbarzyńska decyzja, by zawiesić działalność kursów bestużewskich w Petersburgu, los Aurelii wyglądałby zupełnie inaczej. Czasem więc ciężko wzdychała do tego swojego niezrealizowanego życia feministki, ale musiała przyznać, że bycie matką takiej gromadki dzieci też było niezłym wyzwaniem intelektualnym, jeśli chciało się je wykierować na porządnych ludzi. Poza tym, co tu kryć, ona potrzebowała przede wszystkim miłości i tę dostała od męża i dzieci w ilościach nawet trochę nadmiernych.

Domowe życie państwa Sucheckich układało się więc bujnie i szczęśliwie aż do tego właśnie momentu, kiedy pani Aurelia pokazała swojemu mężowi artykuł w czasopiśmie pod dumnym tytułem „Kultura Polska”. Tam bliżej nieznany szerszej publiczności pismak ukrywający się pod pseudonimem „Wilk” ogłosił światu, że opowiadanie panny Emilii Sucheckiej pod tytułem Jedwabna spódnica jest nieudaną przeróbką jakiejś rosyjskiej powieści wychodzącej niedawno w odcinkach w jednej z gazet w Charkowie. Słowem – plagiat. Artykuł roił się też od niewyszukanych pseudokomplementów pod adresem piszących pań w ogólności. Autor twierdził, że współczesne pisarki to „nędza literacka”, „papużki, które powtarzają cudze myśli”, wszystko to szablony, utarte schematy itd. Dotyczyło to oczywiście w największym stopniu panny Emilii.

Napięta sytuacja międzynarodowa, masowe strajki w kraju, wszystko to nagle straciło znaczenie.

– A ona tak się cieszyła – zdołała wykrztusić z siebie pani Aurelia. Spróbowała uspokoić skołatane nerwy papierosem, ale okazało się, że to nie był dobry pomysł. Dym nieznośnie gryzł ją w gardło, więc zanosiła się kaszlem.

– Tak – odpowiedział jej mąż z głębokim westchnieniem i poczuł wyrzuty sumienia. Pozwolił, by jego najmłodsze dziecko wypłynęło na publiczne wody bez jego nadzoru, bez ojcowskich wskazówek, bez ostrzeżeń przed niebezpiecznymi rafami. Na dodatek nie przypominał sobie, by kiedykolwiek rozmawiał z Emilką na temat plagiatu. Przecież ona w swojej naiwności mogła nie wiedzieć, co to takiego jest i co wolno, a czego nie wolno robić osobie publikującej jakieś teksty. Była przecież naiwną, młodziutką dziewczyną. Mogła to zrobić, nie zdając sobie sprawy z niestosowności takiego postępowania. Czego wymagać od kobiety, na dodatek tak niedoświadczonej życiowo! Zawiódł jako ojciec, nie dało się ukryć.

Panią Aurelię dręczył inny aspekt tej sprawy. Gazetę z tym artykułem dostała dziś rano od mecenasowej Gawrońskiej. Spotkały się w kawiarni Lourse’a w Hotelu Europejskim. Coś już ją tknęło, kiedy mecenasowa przysłała jej bilecik z zaproszeniem na kawę i sensacyjne ploteczki, ale pani Sucheckiej do głowy nie przyszło, że te sensacje mogą dotyczyć jej własnej córki. A przecież doskonale wiedziała, że ta Gawrońska to typowa żmijka, co krew wypije, a śladu ząbków nie zostawi. O, trzeba było widzieć tę babę i jej złośliwy uśmieszek, z jakim wręczyła Aurelii tego szmatławca, tę parszywą gazetę! Stara baba, która na pewno skończyła już pięćdziesiąt lat, a ubierała się jak młoda mężatka w barwne suknie. A kapelusz? Matko boska, czego tam nie było! Kwiaty, wstążki, koronki, nawet gniazdo ptaka z kolorowymi jajeczkami. Chodzą takie po Warszawie i węszą, plotkują. A niewinna dziewczyna raz obrzucona błotem, uderzona potwarzą, już nigdy nie zdoła odzyskać utraconej czystości, choćby oskarżenia były fałszywe.

Te myśli powodowały, że serce w piersi pani Aurelii skowyczało, a umysł popadł w gorączkową panikę. Co za straszna kompromitacja! Co za skandal! Żaden pokątny romans nie zdołałby tak zhańbić jej córki, jak ta nieszczęsna historia – tłukło się po głowie biednej matki i nie znajdywała żadnego sposobu, by uchronić swoje dziecko przed tak strasznym losem.

– Musimy z nią porozmawiać – przerwał wreszcie milczenie pan Piotr. – Niech nam wytłumaczy, co się stało i dlaczego tak postąpiła.

– Jak? – Nie zrozumiała jego żona.

– Dlaczego sięgnęła po nie swój…

– Ja cię proszę, Piotrusiu! – Aurelia obruszyła się natychmiast. – Jakie sięgnęła! Przecież podobno ta powieść była drukowana w jakimś charkowskim czasopiśmie. Skąd Emilka miałaby wziąć tę gazetę? Zwłaszcza że to było drukowane w odcinkach! Musiałaby mieć dostęp do całych roczników tego piśmidła! Gdzie Charków, a gdzie Warszawa?

Mąż stanął zaskoczony jasnym dowodem niewinności swojej córki. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, że tak bezkrytycznie przyjął za pewnik jej winę.

– Masz rację, moja droga – powiedział z pewną ulgą.

Oboje postanowili natychmiast wezwać na rozmowę swoją najmłodszą latorośl, dowiedzieć się od niej wszystkiego, a następnie udać się po poradę prawną do kancelarii mecenasa Iwona Żarskiego.

Czteroletnia wyższa szkoła dla kobiet, otwarta w 1878 r., zawiesiła działalność w 1886 r., by wznowić ją w latach 1890-1915. Nie dawała takich uprawnień jak normalny uniwersytet dostępny pierwotnie tylko dla mężczyzn.

Historia, która przydarzyła się Emilce Sucheckiej, jest inspirowana prawdziwym oskarżeniem Gabrieli Zapolskiej o plagiat i procesem, jaki wytoczyła pisarka Aleksandrowi Świętochowskiemu, bo w jego piśmie „Prawda” takie oskarżenie się pojawiło okraszone epitetami, które pozwoliłam sobie tu zacytować (Por.: O. Missuna, Warszawski Pitaval Literacki, Warszawa 1960).2

Tymczasem panna Suchecka w towarzystwie spowinowaconej z jej ojcem ciotki, Eleonory Wiateckiej, spacerowała po ulicach Warszawy. Były u Hersego na Marszałkowskiej, bo Emilka chciała godnie wydać pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze. Czasopismo „Bluszcz”, które znała każda kobieta na ziemiach polskich, zapłaciło za pierwsze jej autorstwa wydrukowane opowiadanie pod tytułem Jedwabna spódnica. Przedstawiła w nim Emilka historię prostej dziewczyny, która zakochała się we właścicielu pobliskiego dworu i w zamian za swoją miłość dostała od niego piękną spódnicę. Kiedy w jej chacie wybuchł pożar, uratowała tylko tę pamiątkę. Zginęli jej bliscy, została sama, opuszczona, a po dawnym życiu zachował się jedynie symbol minionej miłości.

Emilka uważała, że opowiadanie było bardzo wzruszające. Pokazywało nagą duszę dziewczyny tak, jak zalecał pisać jej idol, Stanisław Przybyszewski. Uważał on, że najważniejszym tematem literackim powinno być wewnętrzne życie ukazywane z pełną szczerością, wnikliwie i gwałtownie. Ponieważ trudno się mówiło o niektórych emocjach, Emilka wykorzystywała symbole, które miały wiele znaczyć. W jej rozumieniu symbolem była zarówno spódnica, jak i pożar, a także prosta chata niezdolna pomieścić bogatej w uczucia osobowości bohaterki.

Głowę młodej autorki rozsadzały jeszcze bardziej pełne liryzmu albo wstrząsające pomysły, dlatego przyszłość widziała w jasnych barwach. Pławiła się w słodkim przeczuciu, że ma przed sobą sławę i pieniądze znacznie większe od tych, które właśnie zainkasowała, bo te wystarczyły jedynie na bluzkę u Hersego. Co prawda była piękna, z delikatnej koronki koloru brudnego różu i stójką zamiast kołnierzyka, ale była to tylko jedna bluzeczka.

Tymczasem nad Warszawą srożyła się zima. Mróz różowił policzki, słońce skrzyło się w stertach śniegu leżących po obu stronach ulicy. Obie z ciotką chciały zajrzeć jeszcze do magazynu Thonnesa, bo tam także można było dostać modne suknie balowe, a te, z racji nadchodzącego karnawału, były konieczne. Co prawda sezon rozpoczynał się niemrawo. Nawet prasa pisała, że swoboda i wesołość są w tym roku sztuczne i wymuszone, bo miasto szarpane było demonstracjami i zamieszkami wywoływanymi przez coraz większe rzesze bezrobotnych. Ale i tak planowano bale. Największy i najbardziej prestiżowy, na który wybierała się także panna Suchecka, miał się odbyć w budynku Filharmonii. Oddano go do użytku kilka lat temu, a jego otwarcie było wielkim wydarzeniem nie tylko muzycznym, ale także patriotycznym, bo inauguracyjny koncert zagrał sam mistrz Ignacy Jan Paderewski, orkiestrą zaś dyrygował popularny kompozytor i skrzypek Emil Młynarski.

Myśli panny Emilii błądziły wokół balu, który w tym roku miał nosić nazwę „Bal u Królowej Lalek”, a w towarzystwie już krążyły plotki o niezwykłym wystroju sali. Podobno jej sufit wyłożony był błyszczącymi blaszkami, a w nich miało się mienić czarodziejskie światło elektryczne. W takim blasku pięknie powinien prezentować się róż. Taka suknia swoim kolorem odbijałaby się poświatą i kładła ciepłą barwą na zwykle troszkę bladawych policzkach dziewczyny. Już sobie wyobrażała, jak na balu wszyscy zwrócą na nią uwagę, jak wśród szmeru głosów dojdą ją upragnione słowa: „Nie dosyć, że piękna, to jeszcze jaka zdolna! Czytałaś, moja droga, jej debiutanckie opowiadanie? Znać pazur prawdziwej pisarki i znawczyni ludzkich dusz”.

Tak zagłębiła się w swoich rozmyślaniach, że zupełnie nie zwróciła uwagi na to, co mówiła ciotka. Zresztą ona nigdy nie miała nic ciekawego do powiedzenia.

– Ja się, moja droga, nie mogę przyzwyczaić do tego, że nad głową porozwieszali mi plątaninę drutów. Czuję się jak uwięziona w jakiejś gigantycznej pajęczynie. – Pani Eleonora jak zwykle na coś narzekała.

Stanęły na brzegu trotuaru, bo chciały przejść na drugą stronę ulicy, by zaraz skręcić w Świętokrzyską, gdzie mieścił się magazyn Thonnesa. Nad ich głowami rzeczywiście wisiały przewody elektryczne. Drogą, turkocząc po kamiennej kostce, sunęły dorożki jedno- i dwukonne, po torach pędził tramwaj i głośno dzwonił, by ostrzec innych użytkowników ruchu. Przypominał ten dawny, konny, tylko śladu po koniach nie było, a zamiast tego uczepiony był jednego z napowietrznych drutów konstrukcją zwaną pantografem. Od czasu do czasu sypały się spod niego iskry i wtedy niektóre konie płoszyły się, a furmani ze wszystkich sił ściągali lejce, wołając: „Prrr!”. Uczepiony tylnej platformy tramwajowego wagonu jechał na gapę jakiś roześmiany młody chłopak, sądząc po mundurku, gimnazjalista.

– A mi się to podoba, te światła, ta jasność – próbowała oponować Emilka, ciągle mając przed oczyma różową suknię, której kolor podkreślała niezwykła elektryczność. – To wszystko wydaje się magią. Popatrz, ciociu, czy to nie jest niezwykłe, że te tramwaje tak same suną po torach nieciągnięte przez nikogo?

W drogowym ruchu zauważyły lukę i już miały ruszyć przed siebie trochę na ukos ulicy, kiedy zupełnie niechcący potrąciły jakąś parę. Najwyraźniej małżeństwo w średnim wieku.

– Przepraszam najmocniej! – zadudnił basem mężczyzna, a kobieta zapiszczała:

– Pani Eleonora? Co za spotkanie!

Ciotka rozłożyła szeroko ramiona, w które natychmiast wpadła ta nieznana Emilce dama, po czym obie wymieniły się substytutami serdecznych pocałunków złożonymi w powietrzu w okolicach uszu, prawego, a potem lewego. Uradowane panie najwyraźniej nie zamierzały się rozstawać, zanim nie wymienią najświeższych ploteczek, i wszystko wskazywało na to, że zaraz zacznie się dłuższa pogawędka, a może nawet całe towarzystwo zboczy do którejś z pobliskich cukierni.

– Proszę pozwolić, że przedstawię, panna Emilia Suchecka, córka mojego krewnego, Piotra Sucheckiego, wschodząca gwiazda polskiej literatury. – Ciotka dokonała niezbędnej prezentacji.

Pani Eleonora usiłowała zażartować, ale efekt tego był zaskakujący. Oboje państwo, których nazwiska Emilka nie zdążyła dosłyszeć, nagle zesztywnieli, uśmiechy zniknęły im z ust, niemal niegrzecznie odwrócili się i odeszli. Ledwie zdążyli się chłodno pożegnać.

– Co ich ugryzło?

Ciotka była niepocieszona. Nabrała ochoty na czekoladową babeczkę u Semadenich i ploteczki. Emilka oczywiście nie potrafiła odpowiedzieć na tak postawione pytanie, dlatego obie damy ze zwarzonymi minami przeszły wreszcie przez pełną dorożek i furmanek ulicę. Między końmi i ciągniętymi przez nie powozami z rykiem klaksonu przedzierał się samojezd. Ciotka i Emilka drgnęły trochę przestraszone i przyspieszyły kroku.

Automobil zatrzymał się przed magazynem Thonnesa i wysiadł z niego człowiek odziany w długi skórzany płaszcz, ściśle przylegającą do głowy czapkę pilotkę i wielkie okulary. Wszyscy w Warszawie go znali. To był Stanisław Grodzki, warszawski kupiec i przemysłowiec, o którym powszechnie wiedziano, że zarażony był pasją motoryzacyjną. Emilka westchnęła z zachwytu i pociągnęła ciotkę w stronę samochodu. Był to ten sam model Protos G2 produkowany przez niemieckie zakłady Simensa, który prawie wygrał wielki wyścig z Chicago do Paryża. Emilka wyczytywała wszystkie prasowe doniesienia na ten temat. Kilka automobilowych załóg najpierw jechało przez całe Stany Zjednoczone z Chicago do San Francisco, potem statkami na Alaskę i po zamarzniętej cieśninie Beringa śmiałkowie przedostali się na Syberię. Jej bezdrożami gnali w stronę Europy. Tylko trzy załogi dotarły do Paryża przez Moskwę i Berlin, reszta nie wytrzymała trudów podróży.

Jaki to był wspaniały materiał na powieść! Ileż dramatów mogło się zdarzyć podczas tak niebezpiecznej automobilowej eskapady! Oczywiście, gdyby Emilka opisywała taką historię, to główną bohaterką byłaby kobieta, która koniecznie musiałaby ukryć swoją płeć, bo inaczej jej załoga nie zostałaby zakwalifikowana do wyścigu. Prawda o niej wyszłaby na jaw dopiero wtedy, kiedy drużyna tej panny jako pierwsza pojawiłaby się na mecie. A co wtedy? Dyskwalifikacja czy powszechne uznanie, że kobieta nie gorzej od mężczyzn potrafiła sobie poradzić z najbardziej ekstremalnymi życiowymi problemami? Emilka nie mogła się zdecydować.

W każdym razie chęć obejrzenia tej wspaniałej maszyny zwyciężyła na razie pokusę kupienia nowej sukni balowej i Emilka razem z warszawskimi łobuziakami zaczęła się przyglądać samochodowi. Miał składaną budę i tapicerowaną skórą kanapę z tyłu podobnie jak dorożka, ale z przodu zamiast dorożkarskiego kozła zamontowano dwa eleganckie fotele i kierownicę. Pasażerów osłaniała przed pędem powietrza szyba, która teraz była złożona i leżała na masce pojazdu. Do automobilu wsiadało się, otwierając drzwiczki i wstępując na niewielki podest ciągnący się po jego obu stronach. Emilka nie mogła oderwać oczu od tego cudu techniki. Ciotka nie potrafiła jej od niego odciągnąć, choć panna z dobrego domu podziwiająca samochód w towarzystwie gromady umorusanej dzieciarni to było coś bardzo niestosownego.

Jeszcze bardziej niestosowne było to, że kiedy w drzwiach salonu mody znowu pojawił się pan Grodzki, warszawskie andrusy rozpierzchły się jak stado wróbli, a przy samochodzie zostały tylko panna Emilka i jej ciotka w przekrzywionym z zażenowania kapeluszu. Pan Stanisław, widząc je, uśmiechnął się szeroko, wojskowym gestem zasalutował do samochodowej czapki z podniesionymi na nią okularami, a potem, o zgrozo, dwoma palcami przesłał pannie pocałunek. Tego już ciotka Eleonora nie mogła znieść. Siłą wciągnęła Emilkę do sklepu. Zastanawiała się, czy wobec tak skandalicznego zachowania się panny powinna sfinansować jej tę balową suknię czy nie, choć obiecała jej to już na początku adwentu.

– Nie gniewaj się, ciotuniu. – Emilka ze słodkim uśmiechem przystąpiła do przeprosin.

– Ja wszystko rozumiem, moja droga, ale w każdej sytuacji należy się zachowywać jak dama – zrzędziła pani Eleonora.

– Dama? – W oczach Emilki zalśniły łobuzerskie ogniki. – A co powiesz, ciotuniu, na takie słowa? „Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu… ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki!”.

– To bluźnierstwo! – Ciotkę aż zatchnęło z oburzenia. Doceniła jednak to, że swoje herezje Emilka wypowiadała szeptem.

– Nie, cioteczko, to świat tak pędzi naprzód – odpowiedziała jej młodziutka krewna i z tym pani Wiatecka musiała się zgodzić. Nie miała też najmniejszych wątpliwości, że Emilka to osoba niebezpiecznie ciekawa świata i wyrywanie się do samodzielności i jej feministyczne fantazje musiały wzbudzać niepokój. Jednak pani Eleonora miała do niej słabość. Może to buntownicze nastawienie do świata było także cichą tęsknotą statecznej pani?

W każdym razie, kiedy podeszła do nich panna sklepowa i z czeluści magazynów zaczęła wyciągać coraz to nowe modele sukien, obie już w całkowitej zgodzie zajęły się wybieraniem kreacji. Emilka znalazła coś, co jej odpowiadało. Była to cudowna suknia z bladoróżowego jedwabiu ozdobiona na gorsie pliseczkami obszytymi małymi perłami. Cudo! Ciotka z ulgą stwierdziła, że Emilce nie obce było poczucie elegancji i umiaru, więc chętnie zapłaciła wcale niemały rachunek. Szaleństwa są domeną młodości – myślała sobie – ale klasyczny gust to podstawa bycia damą. Emilka miała szanse, by się nią stać.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Najbardziej znany w Warszawie dom mód słynący z doskonałej jakości i elegancji sprzedawanej tam odzieży.

Ten koncert odbył się 5 listopada 1905.

Szwajcarska rodzina Semadenich w XIX w. założyła na ziemiach polskich wiele cukierni. Najsławniejsze były te otwarte w Warszawie, Lublinie i polska cukiernia w Kijowie. Warszawskie działały między innymi w Teatrze Wielkim („Pod Filarami”) i w innych teatrach rządowych.

Tak u początków polskiej motoryzacji próbowano spolszczyć słowo automobil.

Manifest awangardowego kierunku literackiego futuryzmu, który ogłosił Filippo Tommaso Marinetti w 1909 r.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij