- W empik go
Taniec borderline - ebook
Taniec borderline - ebook
Powieść przedstawia członków wielopokoleniowej rodziny o chwiejnej emocjonalnie osobowości typu borderline i pokazuje ich "życie na huśtawce". Punktem zwrotnym jest wypadek, w wyniku którego ojciec rodziny dostaje zawału. Do chorego zjeżdżają się dzieci i bliscy, a następnie wspólnie próbują zamieszkać w domu, którzy starzy rodzice niespodziewanie odziedziczyli. Czy wspólny dom okaże się terapią dla wszystkich?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-070-5 |
Rozmiar pliku: | 540 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem upadłym aniołem…
Jak długo…? Szarpią mną wiatry i resztki skrzydeł opadają gdzieś… nie wiem gdzie… A potem będzie słońce i stanę się już wyschnięty, na amen… Co mi pozostało? Czemu tak ważna ta drewniana strzała, czy to Sealiah mi o niej mówił? Takie życie poza piekłem… Nie dla mnie! Ale jeszcze pomyślę, coś zrobię… Krzywdzić! Krzywdzić! Mordować! Post mortem est nulla voluptas…
– Istotnie… Ulica Jabłoni – powiedział starszy mężczyzna z rozwianą grzywą siwych włosów.
– Jabłoni… – powtórzyła za nim kobieta w jasnym futrze.
– To rudera, Danusiu. Dałem się wrobić – mężczyzna osłonił się od wiatru, zapalał papierosa. – Tylko, proszę, nie mów, że nie powinienem palić. Tu trzeba wpakować majątek, kochanie! – Objął kobietę.
– Zaczekaj moment, Czesiu. – Wywinęła mu się, przeszła do stojącego obok terenowego samochodu, po chwili była z powrotem. – Tylko mi nie mów, że nie powinnam pić! – Odkręciła nakrętkę srebrnej piersiówki. – Grzeszymy! – powiedziała.
– Nawet w tym ogrodzie są jabłonie. Karłowate – powiedział Czesław.
– Świetnie! Uwielbiam zbierać jabłka. Kompoty, przetwory… – mówiła Danuta. – Czereśnie są. Coraz bardziej mi się tu podoba.
– Zapnij futro i postaw kołnierz, żebyś mi się nie zaziębiła, droga żono. Wietrzysko paskudne!
– Robisz się zgryźliwy, drogi mężu. Pomyśl, Tomek przyjeżdża…
– Zobaczy to i wyjedzie.
– Zajmie się wszystkim. To piękny dom, osiem mieszkań. Wszystkie nasze dzieci będą z nami! Wreszcie wszyscy będziemy razem! Za miastem i z ogrodem…
– Aha! – Mężczyzna zapalał kolejnego papierosa.
– Jesteś stary tetryk! Wracamy! Mam dzisiaj masę pracy! A ty już nie pal!
– Można było sprzedać… – powiedział.
– Zawsze można sprzedać – odparła.
– Nie można! To rodzinne. Skąd mogłem wiedzieć, że wujek, o którym zupełnie zapomniałem, przepisze mi swoje domostwo. Prawie zbankrutowałem, płacąc podatek. Cholerne podatki!
– Czesiu! Ogród jest, ulica ładnie się nazywa, nasze dzieci będą z nami, poza miastem. Jedziemy! Jutro muszę oddać tłumaczenie.
– Więc może otworzę tu firmę. Suszarnię ryb. Dzisiaj jadę dorwać wreszcie tego wielkiego suma. Mówiłem ci, kochanie?
– O sumie tak. O tym, że dzisiaj – nie.
Podchodzili do auta.
– Więc już wiesz – powiedział. Odwrócił się. – Wiesz, to naprawdę piękny dom. Gdybym był młodszy wprowadziłbym się od razu i remontował sam. Ale jestem stary i wolę łowić ryby. – Zapalił silnik.
Samochód zabuksował w piachu.
– Ładnie jest – powtórzył.
– Pięknie – powiedziała Danuta. – A pieniądze na remont są. Więc w czym problem?
– Problem jest w tym, że już kilka tygodni poluję na tego suma! – Ruszył ostro. Kobieta nalała do nakrętki kolejną porcję złocistego trunku.
– Nie pij tyle! – ostro powiedział Czesław. Dojeżdżali do szosy, z której skręcili w szeroką ulicę, potem w jeszcze jedną. Jechali przed siebie.
– Wreszcie się uwolnię! – powiedziała kobieta. – Tutaj masz miejsce. Przestrzeń.
– Widzę. A od czego się uwolnisz, Danusiu?
– Od tej brudnej, strasznej windy!
– Hm… A ja nie będę mógł chodzić pieszo na nasze kochane siódme piętro!
– Będziesz mógł chodzić po drzewach – powiedziała kobieta.
– Jasne! Wiesz? Ale my zajmiemy mieszkanko na dole. Będę mógł wychodzić sobie oknem! O! Zawsze o tym marzyłem! Wiesz, Danusiu, będę sobie siusiał przez okno, pozwolisz mi, prawda? – śmiał się i spojrzał na kobietę.
– Trzymaj kierownicę! – powiedziała. – Jedź swoim pasem! Zarzuca nas. Chyba nie mamy nic z kołami?
– Wszystko jest dobrze… – Zakaszlał. – Przypal mi papierosa, proszę! – Czesiu, nie pal!
Mężczyzna otarł pot z czoła.
– Hamuj! – zawołała kobieta.
– Spokojnie… Wiesz… podoba mi się ten dom. I ogród. Wiesz… – Samochód zarzuciło na prawy pas. Ktoś trąbił.
– Czesiek! Co się dzieje? Może ja poprowadzę? Dobrze się czujesz? Piłam niewiele…
– Wszystko pod kontrolą, Danusiu, wszystko…
– Jedź wolniej!
– Tak jest! Stęskniłem się za Tomkiem. Wielki przedsiębiorca! Może nie zapomniał naszego języka. A może tutaj zostanie? Kiedy to oni byli?
– Ela jest fajna. I dba o niego. No i Damian, nasz Damianek, wnuczysko kochane!
– Spotka się cała rodzina. Jak na pogrzebie!
– No, wiesz…
– Muszę zapalić! Umrę bez papierosa!
– Mógłbyś przynajmniej palić słabsze! – Kobieta przypaliła papierosa i podała mu.
– Ela to głupia niemiecka dupa! – powiedział.
– Czesiu!…
– Artur. Taki zdolny. Jaga. Wojtuś. Oj, Danuśka, jak wszyscy od nas się odsunęli!
– To nie tak!
– Na starość człowiek zostaje sam. Dobrze jest, gdy palić może. – Ponownie otarł ręką czoło.
– Dobrze się czujesz, kochanie?
– Znakomicie, Danuśka, znakomicie! Tak. Aga jest śliczna!
– Widzisz, teraz wszyscy będziemy razem. Blisko…
– Ale będziemy się kłócić!
– Jedź ostrożniej! Uderzyłbyś w barierkę! Zaraz będziemy! Nie pędź tak!
– Nie histeryzuj! I to psisko będzie mogło się wybiegać! Jak jej tam? Buszi!
– A rozmawiałam już z panem Antonim, wiesz? Wszystkiego dopilnuje!
– Świetnie!… Danusiu!…
– Uważaj, światła!! Stój! Co się z tobą dzieje?!
– Wszystko w porządku!
– Masz zielone! Ruszaj!
– Tak jest!
– Czesiu, ty jesteś… Blady jesteś! Uważaj!
Koło nich przejechał wielki tir, trąbiąc przeraźliwie.
– Papierosa! – powiedział mężczyzna.
– Zaraz będziemy! No, ustaw się na prawym pasie, wjeżdżamy tutaj! Czesiek! Nie żartuj sobie!
– Tomek, Tomeczek, Ela, Elunia, Damianek kochany… Arturek, Jaga. Agnieszka… Wojtuś… Nasze dzieci, Danusiu. Ich żony, mężowie, ich dzieci… Ulica Jabłoni… My razem… Ależ mnie!…
– Skręcaj! Uważaj! Co się dzieje?!
– Już dobrze! Tak spokojnie!…
– Czesiek, słup!
– Tak… To korzonki!…
– Zatrzymaj się! Ja poprowadzę!
– Spokojnie… Dojeżdżamy!…
– Kobieta! Hamuj!!! Co się dzieje?
– Tyle lat razem…
– Jedziesz zygzakiem. Zatrzymaj się!
– Wszystko dobrze…
– Stań, mówię!
– Dobrze… Tomek, Wojtek, Aga, Arturek… Buszi…
Mężczyzna chwycił się za pierś, skulił się. Kobieta złapała kierownicę, auto leciało wprost na betonowy słup.
Kobieta szarpnęła ręcznym hamulcem, ale samochód wbił się w beton latarni.
– Jezu!… Co ci jest?
– Dobrze… – Mężczyzna opadł na jej kolana.
– Czesiu!…
– Umieram, kochanie… Danusia mo…ja…
Kobieta wyskoczyła z rozbitego samochodu, wysypała zawartość torebki, szukając telefonu, dzwoniła na pogotowie.
Czesław leżał na siedzeniu z pianą na ustach, nieruchomo. Kobieta płakała. Gdzieś z oddali dochodził sygnał pogotowia ratunkowego. Odgłos przybliżał się, syrena była coraz głośniejsza, bardzo głośna, nie do zniesienia…
Ambulans zatrzymał się z piskiem opon.
Wyskoczyli ludzie.
– Proszę się nie ruszać! – powiedział mężczyzna w białej kurtce.
– Już jest dobrze… – odezwał się Czesław.
– Proszę nic nie mówić! Wyciągnijcie go! Ostrożnie!
– Serce jak dzwon… Wygodny tron… – mówił Czesław.
Z wyciem podjechał policyjny radiowóz, za nim wielki wóz straży pożarnej.
– Zawał. Zapewne rozległy. Pani zostaje, jedziemy na Wilsona.
Karetka ruszyła z przejmującym wyciem.
Kobieta siedziała na chodniku. Płakała.
– Musi pani wszystko opowiedzieć! – policjant dotknął jej ramienia.
– Odczepcie się!
– Proszę się uspokoić. Wykonujemy obowiązki – odpowiedział policjant. – Proszę do radiowozu! Potem odwieziemy panią do szpitala.
– Chyba że zamówi pani taksówkę! – oschle powiedział drugi policjant.
– Tak… – wyszeptała kobieta.
Była połowa kwietnia, słońce zachodziło na czerwono.
***
Mam takie wrażenie, że wszystko gdzieś pędzi bez mojego udziału, jakby przeciekało, gubię się w tym… i to potwornie męczące, i spać nie mogę…
Wysportowany mężczyzna w średnim wieku, ubrany w białe adidasy, dżinsy i koszulkę z emblematem czarnego konia w galopie, spacerował po gabinecie.
Za biurkiem siedział mężczyzna w luźnym chabrowym garniturze, bawił się długopisem.
– Może usiądziesz, Tomek – zaproponował. – Może napijesz się kawy?
– Nie, Ben, dzięki, tak wpadłem na chwilę.
– Aha…
– Może coś mi podpowiesz, albo raczej sam na coś wpadnę w atmosferze twojej sterylności i sterylności twojej luksusowej kliniki.
– A jak z Elą? – zapytał Ben.
Tomek machnął ręką.
– Rozmijamy się – powiedział. – Chyba staramy się w ogóle nie widzieć… na wszelki wypadek.
– Rozumiem. Ale dzieciak, Damian, dobrze pamiętam?
– Tak, Damianek. Będzie miał cztery latka. Za pół roku. Chyba nie ma ojca ani matki, opiekuje się nim kobieta, studentka, mieszka u nas.
– Aha! A twoje życie seksualne?
– O co ci chodzi?
– Pytam wyraźnie. Chyba jeszcze nie masz andropauzy.
– Pod psem. Niekiedy biorą mnie jakieś kobiety, ale to zwykle kolacje, nic więcej.
– Masturbujesz się?
– Owszem. Szczególnie w te bezsenne noce.
– I taka forma ci wystarczy?
– Dobrze wiesz, że nie!
– Kiedyś biegałeś. Jak to teraz wygląda?
– Tak… Biegam w kółko za swoim ogonem.
– Czyli cały czas poświęcasz firmie czy firmom, a życie gdzieś z boku. Kochasz się ze swoją pracą, ale i w tym nie wiesz, czy zadowalasz partnerkę. Wiesz, że ściskasz kurczowo ten malutki telefon?
– Pierniczę, Ben!
– Ale co ty pierniczysz, Tomek? Może za dużo rzeczy już spierniczyłeś?!
– Daj mi spokój! I muszę jechać do Polski, kupiono dom, w którym ma być cała rodzina. Muszę pomóc w tym. Obiecałem. Mojej matce kochanej obiecałem.
– To „kochanej” powiedziałeś rzeczywiście, naprawdę od siebie? Kochasz ją?
– Tak.
– A ojciec?
– Może być. Wiesz sam, jak to jest, gdy zmienia się kraj…
– Wiem. Dam ci serotoninę i coś na sen, jeśli chcesz.
– Nie, Ben. Nienawidzę tabletek.
– Jedź ze mną jutro na tenis.
– Mam zebranie prezesów.
– Aha! W sobotę. – Spojrzał na kalendarz. – Tak, sobota. Wiesz, mam przyjaciółkę, spotykamy się w weekendy. Tam jest dużo dziewcząt. Nie może być tak, że czterdziestoletni facet wali kapucyna w bezsenne noce.
– Daj spokój!
– Jedź, dobrze radzę. Musisz jakiś ład wprowadzić w to swoje zabiegane życie. Twój pracoholizm jest już na bardzo wysokiej skali. Niekiedy można z takiej drabiny zlecieć.
– Tak.
– Potrzebujesz odmiany. Albo i odpoczynku, lenistwa, jeśli zechcesz. Abyś mógł na nowo przyjrzeć się sobie i pomyśleć, jakie wartości w życiu są naprawdę ważne. Mogę cię przyjąć na oddział. Tu są dobre warunki, by wgłębić się.
– Przestań! Oszalałbym!
– Okej.
– Tak, kocham matkę i muszę tam jechać, doprowadzić to wszystko do ładu, tak!
– Super! Najlepiej, jakbyś sam coś tam burzył czy budował.
– Ale nie mam komu przekazać tu swoich spraw. Terminy gonią terminy, muszę mieć rękę na pulsie.
– Oczywiście, zawsze się tak wydaje.
– Serio, Ben!
– Tak, tak, znam to. Jest tu kilku takich klientów, którym się podobnie wydawało. A teraz cieszą się z promieni słońca i gry w szachy. Za czym ty właściwie tak gonisz?
– Ech, przemyślę to. Idę. Dzięki!
– Będę w Polsce na dwudziestolecie matury. Naszej matury. Pamiętasz?
– Tak…
– Zapraszali cię?
– Nie wiem. Mam tyle świstków. Cześć!
– Usiądź na chwilę, Tomek!
– Spieszy mi się, Ben!
– Zmierzę ci ciśnienie. Ani słowa! Siadaj. To aparat nadgarstkowy, ale bezbłędny. No, rozluźnij się! Podaj lewą rękę. Pomyśl o czymś miłym. O kordonie samochodów z twoimi towarami przebijającymi się przez dżunglę.
– Już?
– Tak. 170 na 95. Za wysokie. Powinieneś kontrolować. I tętno nieładnie ci skacze.
– Czuję się świetnie. Fizycznie.
– To może rzutować na ten psychiczny galimatias. Siekierę w łapę i drewno rąbać! Palisz?
– Skądże!
– Ja rzuciłem.
– I jak ci było? Ciężko?
– Nie… – wysunął szufladę.
Przypalał długiego papierosa.
– Więc palisz!
– Ale skąd! Raz na ruski miesiąc. Przyjdź do naszego internisty z tym ciśnieniem. Porobi badania. Nie goń tak. Jedź ze mną na dupy w sobotę. Komnaty piękne w pięknym zamku! Zadzwoń! Obiecaj, że zadzwonisz!
– Zadzwonię, Ben. Lecę!
Porwał przewieszoną przez fotel marynarkę. Pokiwał głową przyjacielowi, który, osnuty dymem, bystro na niego patrzył. Wyszedł z gabinetu.
– Pan powie profesorowi, to musi być w raporcie, Matka Boska miała niemieckie pochodzenie, a Jezus Chrystus. – usłyszał ojczysty język.
Wyminął trzęsącego się człowieka, zbiegł po schodach.
Dzień zbliżał się ku zachodowi. Wsiadł do swojego nowego, dwumiesięcznego Lexusa LS 460 i wyjechał z obrębu kliniki. Podobnie jak Ben, od dwunastu lat mieszkał w Berlinie… Pomyślał, że ruszy teraz przed siebie, drogą na Słubice, ujrzy polską granicę, zawróci, a w sobotę na pewno pojedzie z Benem do jakiegoś erotycznego zamku.
Cierpliwie przejeżdżał przez miasto, wreszcie miał przed sobą autostradę. Opuścił szyby i jechał bardzo szybko, ciesząc się z uderzającego w niego chłodnego powietrza. Był już przy moście. Zatrzymał się na poboczu. Za mostem był jego kraj, jego rodzice, rodzeństwo… Odziedziczony dom… Dwudziestolecie matury…
– Ech! – Splunął. Dzwonił telefon.
– To ty, mamusiu?
– Tomek, kochany mój, ojciec jest w szpitalu, ciężki stan, nie wiem co robić… Tomeczku…
– To jadę… Tak, jadę do ciebie. Uspokój się, mamo!
– Szpital na Wilsona, synu.
– Tak, mamo. Czekaj na mnie! I bądź spokojna! Bądź spokojna…
***
– Może umyłbyś sobie wreszcie te kudły, zalęgną ci się jakieś robale, w ogóle mógłbyś ruszyć dupsko i wykąpać się, śmierdzisz już, mój drogi. – Dziewczyna siedziała na brzegu biurka, patrzyła w lusterko i malowała usta.
– Trafiłem! – zawołał chłopak i wyciągnął do góry ręce. – Zobacz, ile krwi, przebiłem go bagnetem na wylot.
– Wiesz, że te twoje zabawy mam gdzieś – powiedziała. – Zwariujesz od tych gier.
– To nie gra. To życie – powiedział. – Teraz wykupię jego ziemię! A potem zmierzę się z Planetą Czarno-Czarnego! Zwyciężę!
– Fajnie! Co będziemy z tego mieli?
– Daj spokój, Jaga!
– Chciałabym się z tobą kochać jak kiedyś, a ty śmierdzisz jak…
– Dobra, dobra… Daj fajkę!
– Nie ma fajek!
– Idź kup!
– Kasy nie ma!
– Co się, do cholery, dzieje?! – wrzasnął.
– Wisimy za mieszkanie ponad pół roku. Wczoraj był ten tłuścioch, powiedział, że nas wyrzuci.
– Aha!
– Artur. – Pochyliła się ku niemu. Perfumami nacierała dłonie i miejsca za uszami. – Ładnie pachnę?
– Ładnie pachniesz!
– Ale już cię nie biorę?
– Jaga, zajęty jestem!
– Tak! Zajęty!
– Właśnie! Zajęty! Spadaj i przywieź jakąś kasę!
– A ty myślisz, że ja kurwa jestem?
– Jaguś! Masz te swoje kontakty.
– W porządku! Nie przeszkodzi ci, jak wrócę z takim przystojniaczkiem z telewizji i będziemy się tutaj kochać?
– Będę zajęty! A tamta wnęka jest niewidzialna. Chcę okrążyć, a potem obstawić swoimi ludźmi cały Ogród.
– Chryste, pomyśleć, że kończyłeś z wyróżnieniem filozofię i chcieli dać ci stypendium na doktoranckie, a teraz…
– Poczytaj Steinera. Zrozumiesz.
– Dlaczego mi z tobą dobrze, ty pajacu?! Wychodzę!
– Spadaj! I wracaj, bo jeszcze mi nie przeszkadzasz i nie wiem, dlaczego cię lubię.
– Coś podobnego! Aha! Chyba twoja matka dzwoniła!
– Właśnie! Przecież mamy jakiś dom. Olejemy tego dupka, wyprowadzimy się po cichu. A to kutas, zaczaił się! Rąbnąłem go!
– Poczekaj! Matka dzwoniła ze szpitala, coś się stało z twoim ojcem.
– Co?! – Poderwał się.
Był wysoki, blady i chudy.
– Co ci? Zaraz się przewrócisz!
– Połącz mnie z matką!
– Kochany synek!
– Rób, co mówię, nie pyskuj!
– Nie połączę cię. Nie mam nic na karcie.
– Pieprzone!
– Szpital na Wilsona! Chyba… – powiedziała dziewczyna.
– Jadę tam! – Zakładał kurtkę.
– Strasznie śmierdzisz!
– Ty!… Puść to głośniej! Ten kawałek! No, pospiesz się!
Odkręciła radio na cały regulator.
Nie wierzę w nic co wiem
Niewiara ta niewiele zmienia
Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem
To nie ma z tego przebudzenia…
– Świetne! Znajdź mi to na you tube!
– Przecież też wychodzę!
– Jak wrócisz! – Porwał laptop, pocałował dziewczynę w policzek. – W tym nowym domu będzie super, zobaczysz, Jagusiu!
– Może wyjdziesz z tego i odnajdziemy się.
– Nie piernicz! Lecę na postój taksówek! Wilsona, mówiłaś?
– Tak, Wilsona. Chyba. Przecież nie masz pieniędzy na taksówkę!
– Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem, to nie ma z niego przebudzenia! – powiedział. – Pieniądze… – Machnął ręką.
Trzasnął drzwiami.
Od paru lat mieszkał z Jagą, przepiękną dziewczyną, w małym domku na skraju osiedla. Ściągnął włosy do tyłu, wyjął z kieszeni kurtki gumkę, związał włosy w kucyk. Przy szosie był postój taksówek. Wsiadł do pierwszej.
– Szpital. Na Wilsona – powiedział. – Tylko szybko! Cały Ogród! Muszę ich skupić w tym kościele w centralnym punkcie, o tak! – Otworzył laptop.
– Coś pan mówił? – spytał taksówkarz.
– Nic. Wilsona. Nie mam pieniędzy, poczeka pan… Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem… Świat… narkotycznym… Ciekawe to! Świat, czyli tutaj! Hm! To nie ma z niego przebudzenia…
– Będzie musiał pan dać jakiś zastaw! – powiedział taksówkarz.
– Tak… Całe życie panu zastawię, niedowiarku!!
Spojrzał przez szybę. Przez granatowe chmury usiłował przebić się księżyc…
***
– Nie musisz mieć wyrzutów sumienia, maleńki, wszystko było dobrze – powiedziała smukła czarnowłosa dziewczyna.
Wychodziła z łazienki, owijała się wielkim jedwabnym szlafrokiem.
– Aga!… – odezwał się siedzący na łóżku mężczyzna.
Usiłował zawiązać krawat na białej koszuli.
– Rączki ci się trzęsą – zauważyła dziewczyna. – Zostaw to mnie.
Usiadła obok.
– Nie wiem, co dzisiaj mi się stało…
– Ależ tak! Masz! Zakładaj chomąto, wytwornisiu! Wiesz, zawsze myślałam, że jak ktoś łysieje tak od czubka głowy, rozumiesz, jak aureola świętego, to w łóżku jest znakomity. Rzeczywistość obala moje mity.
– Widzę, że chcesz mnie dobić. – Mężczyzna wstał.
Usiłował objąć dziewczynę, lecz ta sprytnie się wykręciła.
– Ładnie ci z łysinką – powiedziała. – Tak świątobliwie. A jeśli masz kompleksy, zrób sobie przeszczep, forsy masz jak lodu, co za problem. Jesteś motylem.
– Nie rozumiem.
– Nie szkodzi.
– Aga! Mógłbym wypić ze dwa drinki i pojechałbym taksówką?
– A samochód?
– Wpadłbym po niego.
– Ale ty parkujesz na moim miejscu, świętoszku. Wróć grzecznie do żonki, kwiatki kup, nie pij, nie warto.
– Aga!… Mój samochód stoi za twoim. A drink dobrze by mi zrobił.
– Pospiesz się! – powiedziała ostro. – Stanąłeś na moim miejscu, a obok jest miejsce profesora, z którym właśnie się umówiłam. Tak, motylku!
– Dlaczego nazywasz mnie motylkiem?… – Wkładał marynarkę.
– Nie wiem. Tak sobie. Motyle lecą do światła, o, do świecy. I giną.
– Trudno cię zrozumieć. Jezu, takie niewiniątko, kto by przypuszczał, że jesteś taka lwica.
– Widzisz, jestem dużą świecą.
– A ja ją zdmuchnąłem?
– Raczej jednak nie!
– To lecę. Kiedy się spotkamy?
– Nigdy!
– Aga! Proszę.
– Nigdy, maleńki! Nigdy! Spłonąłeś! I nie dzwoń. Jak będziesz się czepiał, wykręcę numer twojej żony.
– Może ci się jeszcze odmieni… – Z przewieszonym płaszczem stał przy drzwiach. – Będę cierpliwy!
– Zapomnij! I uważaj, cherubinku. Lubię biczować facetów.
– Jezu!
– Było naprawdę w porządku. Było tak, jak miało być…
– Przy tobie człowiek gubi się i miota, jesteś taką zdobywczynią.
– Owszem. Wierz mi, najpiękniejsze są takie jednorazowe chwile. Kolejny spalony motyl. Do kolekcji!
– Okrutna jesteś! Zobaczysz, spotkamy się jeszcze!
– Ostrzegam! Nie przeżyjesz! Idź wreszcie! Wpisuję cię do kalendarza umarłych motyli.
– To cześć, Aga!
Pozwoliła się przytulić.
– I tak dziękuję ci za wszystko!
– To fajnie. Może przypadkiem spotkamy się na mieście i zaprosisz mnie na lody.
– Może… Pa, kochana!
– Żegnaj, motylku!
Zamknął za sobą drzwi. Słyszała odgłos windy. Potem trzask. I znowu winda.
Nastawiła głośno muzykę z Musorgskim. Patrzyła przez okno, jak gramoli się do wielkiego czarnego wozu. – Jak przedsiębiorca pogrzebowy – pomyślała. Śmiesznie wyglądał z góry, taki mały, z tym wyłysiałym plackiem na czubku głowy. Udało mu się wyjechać i od razu dodał gazu, pędził jak szalony. Chwyciła suszarkę, bawiła się swoimi włosami.
Kiedyś, gdy studiowała, był wykładowcą, i żartowali często, wczoraj nieoczekiwanie spotkali się w kawiarni. Gdy wykładał na uczelni, nie miał jeszcze tej łysiny, na pewno by pamiętała.
– Niech mu ziemia lekką będzie – powiedziała.
Zmieniła płytę, leciało ostre techno. Położyła się, zamknęła oczy i zaczęła delikatnie się dotykać.
Potem mocniej. Potem jeszcze mocniej. I w momencie, gdy czuła, że za moment to nastąpi, zadzwonił telefon. Niechętnie sięgnęła po aparat.
– Co jest?! – powiedziała.
– Agusiu kochana…
– Mamo…
– Tato miał atak, jestem w szpitalu, czekam, co będzie dalej, Mój Boże!