- W empik go
Taniec gór żywych - ebook
Taniec gór żywych - ebook
W Tatrach pogańskie i katolickie rytuały splatają się w harmonijną całość – nieważne czy w Wigilię, czy Sobótkę, czy Wielkanoc. Wieki zmagań z górską naturą nauczyły mieszkańców Cierpkówki i Wichrzyków nie gardzić pomocą żadnych potężnych bytów i godzić wszelkie sprzeczności. W żyłach niektórych z nich płynie krew wołchwów i pozwala im swobodnie bratać się z bożętami, domownikami, leszymi i brzeginami.
Gdy w Tatry przyjeżdża trawiony żądzą władzy uczony czarownik z Warszawy, w życie górali wkrada się nieufność, zdrada i nienawiść. W górach są jednak siły potężniejsze niż jakikolwiek człowiek czy czarownik. W jaskini Mylnej na uwolnienie czeka stwór żywiący się od wieków pragnieniem zemsty, a w trzewiach Wołoszyna trwa ślad boga śmierci Wołosa.
Ludzie, lasy i turnie z drżeniem wyczekują rozstrzygnięcia. Coraz więcej krwi przelewane jest w Tatrach. Czarownik przygotowuje się do uderzenia, a młodziutka Niemira, odrzucona przez wszystkich musi stawić mu czoła. Dziewczyna musi opanować skomplikowaną tatrzańską magię i zrozumieć, że bycie sobą – nawet uwięzioną między dwoma światami – jest jedyną słuszną drogą i źródłem mocy.
W starciu, które nieuchronnie nadchodzi, ważniejszy będzie taniec i śpiew niż pistolety i ostrza.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-625-8 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Rozdział 1
- Rozdział 2
- Rozdział 3
- Rozdział 4
- Rozdział 5
- Rozdział 6
- Rozdział 7
- Rozdział 8
- Rozdział 9
- Rozdział 10
- Rozdział 11
- Rozdział 12
- Rozdział 13
- Rozdział 14
- Rozdział 15
- Rozdział 16
- Rozdział 17
- Rozdział 18
- Rozdział 19
- Rozdział 20
- Rozdział 21
- Rozdział 22
- Rozdział 23
- Rozdział 24
- Rozdział 25
- Rozdział 26
- Rozdział 27
- Rozdział 28
- Rozdział 29
- EpilogRozdział 1
Mężczyzna przesadził dwoma susami górski grzbiet i rzucił się w skos stromego, najeżonego skałami zbocza, z którym niewprawny piechur nie ważyłby się próbować. Jana Wardę znały jednak wszystkie okoliczne szczyty. Przedzierał się tędy wielokrotnie – w pogodzie i niepogodzie, czasem nawet nocą, gdy uchodził ze wsi albo zasadzał się przed świtem gdzieś po drugiej stronie tatrzańskiej grani. Tym razem jednak zbrakło mu szczęścia. Potknięcie i upadek. Nim zorientował się, co zaszło, ławka zlodowaciałego śniegu, na której wylądował, ruszyła w dół, porywając za sobą kamienną lawinę. Jan począł szarpać się z wciśniętą za pas ciupagą. Jeden ze zdobycznych pistoletów – pięknie intarsjowanych kapiszonowców – wypadł mu i potoczył się zboczem. Nie było jednak czasu myśleć nad stratą. Mężczyzna gwałtownym targnięciem obrócił się na brzuch. Zdołał zahaczyć ostrzem ciupagi o skalny występ i zahamować. Śnieg i kamienie pognały niżej, a on leżał, tuląc twarz do ziemi i łapiąc gwałtownie oddech. Nagle huknęło. Nabity pistolet, tłukący się wśród kamieni, wypalił, a po nim ozwał się drugi, donośniejszy strzał, mierzony w stronę Jana. Na grani stał zdyszany, węgierski żandarm z karabinem w ręku. Przeładowywał, niemalże nie spuszczając celu z oka.
– Uparty – syknął Warda, dźwigając się ostrożnie na nogi.
Zerknął tęsknie w stronę łagodnego siodła Pyszniańskiej Przełęczy. Obrał niebezpieczną drogę w nadziei, że zniechęci żandarmów do pościgu, ale się przeliczył. Teraz zaś nie miał już wyboru. W zdradliwym, stromym terenie nie było miejsca na kolejny błąd. Jeden Pon Bucek wybaczyć postanowił, nie należało liczyć na więcej. Wołos – pan umarłych i strażnik magii – nieustannie łypał z potężnego masywu Wołoszyna, a jego podziemne krainy czekały na lekkomyślnych wędrowców. Żandarm wypalił po raz kolejny – ponownie niecelnie. Krzyknął ze złością i ostrożnie ruszył w dół. Jan nie czekał, aż skróci dystans. Wypatrzył wśród skał znajomą ścieżkę i znów ryzykując poślizgnięcie, pognał ku niej. Dogoniły go niskie głosy – to drugi zbrojny odwoływał kompana meandrującego w trudnym terenie. Rozsądek zwyciężył wreszcie nad zapalczywością i pościg ustał.
Drogę, którą Jan sobie upatrzył, przecinały potoczki. Jedne ledwie ciurkały, szukając sobie dróg wśród skał, inne, wzmocnione topniejącymi na grani śniegami, spadały siklawami ze stromych ścian, śmiało dążąc ku korytom strumieni. Przez dwa przeprawił się ostrożnie, trzeci przesadził jednym skokiem.
– Nie harcuj tak – zaszemrał mu za plecami nieludzki, lecz słodki głos.
Brzegina siedziała na chłostanym kaskadą głazie. Woda tańczyła na jej długich, przypominających sitowie włosach i głaskała półnagie plecy. Strąciła ramiączko lnianej sukienki, przeszytej gałązkami brzóz i łodyżkami nierozkwitłych jeszcze kwiatów. Wzdłuż odkrytej nogi – gładkiej niczym oszlifowany kamień – ciągnęły się dwie złote żyły miedzi i tuż nad kolanem wślizgiwały się na wewnętrzną stronę uda.
– Leleja! Myślałem, że niżej cię znajdę.
– Słyszałam wystrzały. – Spojrzała na niego czujnie. – Ranny?
– Tylko potłuczony. Ześlizgnąłem się kawałek. Nic groźnego. – Chciał przysiąść, ale wstała gwałtownie, obryzgując go wodą.
– Gonią cię? – Poczęła się rozglądać.
Spojrzenie lśniących oczu barwy krokusów bacznie lustrowało ściany i przełęcz.
– Cofnęli się. Nie bój, Leleja, nie bój.
Westchnęła.
– Chodźmy w dolinę.
Jan skinął głową i ruszył wzdłuż kaskady, podpierając się ciupagą. Brzegina szła u jego boku, przeskakując lekko z kamienia na kamień. Mogła puścić się z nurtem i w jednej chwili znaleźć się wśród hal czy regli, ale jak wiele razy wcześniej cierpliwie towarzyszyła mężczyźnie. Jej niepokój rozwiewał się z każdym krokiem, zastępowany pogodą budzącej się do życia przyrody Tatr.
Pora była jeszcze przed wiosennym redykiem, halę więc spowijała cisza, a w zacienionych miejscach i na podmywanych zimną wodą kamieniach wciąż gnieździł się śnieg. Usiedli nad brzegiem strumienia, w miejscu, gdzie korzenie przewróconego drzewa wydarły w ziemi sporą jamę. W jej głębi Jan chował zapasowe ubrania, narzędzia i jedzenie, na wypadek przydługiej wizyty żandarmów we wsi. Wyciągnął teraz wysłużoną cuchę, okrył się nią szczelnie i rozparł się na kamieniach. Leleja przysunęła się bliżej. Smukłe palce przemknęły po zarośniętym policzku mężczyzny. Jan nie był już młody i sam coraz częściej to zauważał. Twarz miał jak wyciosaną ze skały – pooraną wiatrem i mrozem – o wyrazistym profilu i przenikliwym spojrzeniu. Niegdyś wysoki i barczysty, po przekroczeniu czwartego krzyżyka nagle wysmuklał. Niezmiennie pięknej Lelei to jednak nie przeszkadzało. Wtuliła się w niego mocno, dłoń wplatając w brązowe, za długie nieco jak na góralskie zwyczaje, włosy mężczyzny. Jej chłodny oddech przyjemnie pieścił szyję. Jan westchnął ciężko i odsunął brzeginę.
– Nie mam dziś czasu. Muszę do wsi.
– Bo? – Ciemne źrenice fioletowych oczu zwęziły się drapieżnie.
– Wiesz, że nie będzie jeszcze miesiąca, jak Agnieszkę pochowali. Muszę dopatrzeć siostrzenic i siostrzeńca.
– Siostrzenicy. Reszta już przecież własnych rodzin się dorobiła – poprawiła ze śmiechem Leleja, ale widząc smutek w jego ciemnych oczach, przycichła.
– Rację masz – odparł, wstając. – Ale ta jedna to może być i tak dość kłopotu. Muszę ją przygotować na redyk i mieć pewność, że potem, jak sezon na zbójowanie się zacznie, nie będzie mnie potrzebowała.
Brzegina zapatrzyła się w dal. Zdawało się, że jej wzrok z łatwością przenika strzeliste turnie i ciężkie masywy, oddzielające ich od małego wąwozu pooranego licznymi jaskiniami. Miejsca, w którym ludzie z Cierpkówki i Wichrzyków zwykli chować swoich zmarłych. Pokiwała powoli głową.
Choć słońce chyliło się ku zachodowi, na utwardzonej kamieniami wiejskiej drodze oraz w obejściach było rojno. Ziemia nie obeschła jeszcze po śniegach, ale ludzie garnęli się już do pracy. Zapachy budzącego się życia, szczególnie intensywne o zmroku i ze świtaniem, rozganiały zimowy marazm. Chwytano łapczywie świeże powietrze, strząsano zapach palenisk, wystawiano twarze na najdrobniejsze nawet promienie słońca. Janowi, który wprawdzie nie uczestniczył w tym mrówczym poruszeniu, udzielił się wesoły nastrój. Wiosna dla niego oznaczała początek zbójowania, długie noce pod rozgwieżdżonym niebem – samotne lub z Leleją w ramionach – szaleńcze biegi po graniach i cierpliwe czatowanie w jaskiniach czy lasach. Słowem wolność, której nie miał, siedząc kątem u siostry lub gościnnych gazdów.
Dymny Wąwóz, skryty między południową ścianą Raptawickiej Grani a niedostępnym wałem Dymnego Muru, od wieków przyciągał ludzi swoim półmrokiem. Pierw był miejscem obozowania band rozbójniczych, skrytostrzelców, zbiegłych więźniów, dezerterów i wszelkiej maści pomylonych włóczęgów. Z czasem stał się osadą dla ludzi robiących z nimi interesy, aż wreszcie obrósł w kurne chaty otoczone skromnymi gospodarstwami, z uporem walczące o miejsce z napierającą zewsząd przyrodą. Do wąwozu wdzierały się i sięgające do połowy Cierpkowej Doliny lasy reglowe, i bujna zieloność rozpościerających się dalej hal. W cieniu monumentalnych ścian, z których przy każdej ulewie spadały z hukiem kaskady, pleniły się mchy i paprocie, chętnie obrastając podwórza, a nawet ściany chałup. Nad granią Dymnego Muru kłębiły się mgły lub chmury dymu przywiewane z karczm i kuźni nieodległej Doliny Kościeliskiej, w której Jan szczególnie lubił zasadzać się na handlarzy i właścicieli okolicznych ziem. Choć w porównaniu z Chochołowem czy Kościeliskiem biedne i nieprzyjazne do życia Cierpkówka i Wichrzyki miały swoją legendę. I wśród górali, i wśród przybywających tu niechętnie i z rzadka żandarmów.
Jan minął przysadzisty budynek karczmy u Raptusa, z której dobiegały śpiewy i zawodzenie gęślików. Ktoś dręczył smyczkiem struny, inny pogwizdywał, paru śpiewało. Przed wejściem, na zwalonym pniu obłupanym z gałęzi, siedziało dwóch poważnych gazdów. Pykali fajeczki w milczeniu, choć twarze mieli skupione, jakby spojrzeniami prowadzili poważną dysputę.
– Scyńście bogi – pozdrowił ich Jan.
– Dajcie bogi – odparł stary Józef Poręba, niespiesznie odwracając wzrok od towarzysza. – Cóż na graniach, Hajduk?
Miał największe stado we wsi, a jego ród mało komu ustępował reputacją. Nieczęsto więc zagadywał do Wardy, którego trzymały się kłopoty, a pieniądz już nieszczególnie. Ale widać i poważanym gazdom wiosna zamąciła nieco w głowach. Jan zatrzymał się, wypadało.
– Rojno, jak na wczesną porę. Od żandarmów, zwłaszcza za granią. Może u Węgrów jacy ważni przyjezdni? Nie wiem.
– No widać, żeś uciekał. Jeszcze cię pewno pamiętają – kontynuował Poręba. Zaciągnął się fajeczką. – Wy to we krwi macie. Wardy wszystkie.
Jan wyprostował się nieco. Skinął głową, ale nie było w tym pokory. Ze swojej krwi był dumny i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Ale gazda nie szukał zwady. Zaśmiał się gardłowo i klepnął po portkach, pięknie wyszytych kolorową nicią.
– Ale dzieci twojej siostrze dobrze wyrosły. Antek dziś już na wyręby pojechał. Ugodziliśmy się, że dom mojemu wnukowi postawić pomoże. Ze dwóch parobków jeszcze wezmą, to się do połowy lata może uwiną.
– Miał sam się budować tego roku – zdziwił się Jan. – Znaczy, chałupę po Agnieszce powiększać.
– Ano! Ale mówił, że twoja siostrzenica kazała tej waszej Niemirze pójść z domu. Luźniej się zrobiło, to jeszcze ten rok przepędzi kątem u siostry. A zarobi, odłoży i na przyszłą wiosnę może nie będzie tej waszej chatyny rozbudowywał, a swoją postawi.
– Dobrze – mruknął Jan wbrew swoim myślom. – A wiecie Józefie, dokąd Niemira poszła? Do kogoś na komorne?
– Rozpytywała. – Gazda wzruszył ramionami i znów pyknął z fajeczki. – Ale gdzie ją przygarnęli, to nie wiem.
– Robotna, gdzieś wezmą – dodał uspokajająco drugi gospodarz.
Jan pożegnał się pospiesznie, rozproszony wieściami. Chałupa, która pozostała po Agnieszce, choć rozbudowana w ostatnich latach, była za ciasna dla całej rodziny. Póki jednak siostra Jana żyła, nikogo z domu popędzić nie pozwalała. Gnieździli się więc razem – ona sama, jej córka z mężem, syn z żoną i Niemira. Zbójnik zachodził do nich jedynie, gdy musiał i przy świętach, choć zawsze witany był z otwartymi ramionami. Teraz jednak Agnieszka zmarła i Kachna najwyraźniej postanowiła zaprowadzić swoje porządki. Mężczyzna zawrócił na pięcie i wszedł do gospody. Jeśli gdziekolwiek wiedziano, dokąd poszła Niemira, to właśnie tam.
– Powiedzcie, gdzie postawić?
Jadźka Kowalowa obróciła się i na moment zmartwiała. W jej oczach zabłysł nabożny lęk, a usta szybko złożyły się do bezgłośnej modlitwy. Niemira poczuła, jak coś wewnątrz niej kurczy się niczym lis w jamie, ścigany przez psy. Pon Bucka się nie lękała, ale wiedziała, że starczy jedno spojrzenie, by drapieżna samotność w jej sercu wystawiła pazury. Stała nieruchomo, czekając, aż gaździna się otrząśnie, wciąż z workiem ziarna przewieszonym przez plecy i dwoma wiadrami pełnymi wody w dłoniach. Nie pochylała się nawet. W istocie ledwo czuła ciężar. Drażniło ją tylko, że nie może odgarnąć z twarzy czarnych włosów, które wymknęły się z warkoczy i łaskotały w nos. Taką dostrzegł ją Jan.
Była drobna przy rosłej Kowalowej – ledwo sięgała kobiecie do ramienia. Zdawało się, że nawet jeśli Podhalański Gazda obdarzył ją niezwykłą siłą, powinna złamać się pod ciężarem jak młoda brzózka. Lecz to nie boskie moce ją wyróżniły.
Jan wszedł na podwórze, pozdrowił gospodynię.
– Jedno wiadro wnieś do czarnej izby. A to zostaw tu. Ziarno do szopy. Jutro zaniesiesz do młyna – rzuciła pospiesznie Jadźka. – Hajduk, wy do męża pewnie? On w karczmie.
– Wiem. Spotkałem go. Z siostrzenicą przyszedłem pogadać.
Kowalowa odetchnęła z ulgą. Ulotniła się do chałupy.
Weszli do kuźni. Jan przysiadł na zydlu, Niemira w milczeniu zaczęła rozpalać w palenisku. Płomienie zatańczyły wesoło. Czerwone światło rozlało się po izbie, wyłowiło rozwieszone na hakach i zalegające ławę obcęgi, szczypce i młotki, ale nie zdołało zetrzeć śmiertelnej bladości z twarzy dziewczyny. Jasna, lniana koszula bez haftów i takaż sama spódnica dokładały się do obrazu. Agnieszka – zmarła siostra Jana – kochała przybraną córkę i swoją niebagatelną siłą charakteru zmusiła wieś, by ją zaakceptowała. Nie dało się jednak ukryć, że na Niemirę patrzono jak na odmienicę. Czasem z wdzięcznością, czasem z niechęcią, ale wiecznie z poczuciem dystansu.
– Cóż się stało, że Kachna cię pognała?
– Zośka Antkowa dziecko będzie miała – odparła sucho dziewczyna.
Podeszła do stołu i poczęła porządkować narzędzia. Oglądała je w skupieniu, obracała po kilka razy w dłoniach. Staszek Halka przyjął ją ledwie dwa dni temu, ale chwalił, że uczyła się prędko. Jan wiedział, że kowal dobrze sobie to umyślił. Miejsca w obejściu mu nie brakło – przy kuźni szło bez trudu wyporządzić komorę – i brał solidną cenę za swoją pracę. Za kąt i garść strawy dostał zaś parobka, o jakiego nie było łatwo ani w Cierpkówce, ani w Wichrzykach.
– Kachna miała prawo. To teraz jej dom. Wiesz, prawda?
– Prawda… – odrzekła głucho Niemira.
I nagle kowalskie kleszcze wypadły jej z rąk i uderzyły głucho o klepisko.
– Ale to był jedyny dom, jaki miałam i jaki będę miała – wykrztusiła. – Wiesz, prawda?Rozdział 2
Powrót Staszka Halki – zwanego po prostu Kowalem – oszczędził Janowi niełatwych odpowiedzi. Choć część narzucała się sama. Starczyło posłuchać rozmowy Niemiry z gospodarzem, by poznać, jak obca była wszędzie poza chałupą Wardów.
– Będziecie tu chcieli później piecucha?
– Co mówisz?
– Czy będziecie chcieli, żeby piecuch doglądał paleniska. Nie trzeba będzie samemu pilnować, czy nie gaśnie. Tylko inne ofiary niż bożętom trzeba rzucać, bo ziarno to mu się od czupryny zapali.
Jan odszedł szybko. Nie spodziewał się, by Kowal, którego żona twardą ręką rządziła domem i każdej niedzieli, pogoda czy niepogoda, chodziła do kościoła w Zakopanem, zgodził się na porządki Niemiry. Choć niewątpliwie by na nich zyskał. Warda szanował Podhalańskiego Gazdę – Pana Boga, jak go zwał ksiądz jegomość – lecz raczej za jego obojętność godną wielkiego pana niż za zaangażowanie w chłopskie sprawy. Może w Zakopanem czy Kościelisku rzeczywiście znać było jego rękę, ale tu…? W Cierpkówce i Wichrzykach lepiej było żyć dobrze ze starymi duchami, demonami i bóstwami. Ten, kto umiał, choćby był najgorszym łachudrą i obibokiem, mógł liczyć na przychylność mieszkańców. Agnieszka umiała. A Jan chyba jeszcze bardziej. I to zresztą sprowadziło go pod chałupę Gajdów tamtego wieczora, gdy pierwszy raz zobaczył Niemirę.
To się zdarzyło osiemnaście lat temu. Gajdowie już wtedy byli najważniejszym rodem w Cierpkówce. Stary Gajda – mądry gazda – wiedział swoje. Gdy jego wnuczka rodziła dziecko, poszedł i do księdza, i po Hajduka. Ksiądz obiecał się modlić, rodzinie pokutę przykazał i przypominał o higienie. Długo też mówił o obowiązkach i o tym, by nie prosić pogańskich diabłów w ten czas do chaty. I stary Gajda prosić nie zamierzał. Wiedział jednak, że demony, zwłaszcza złe, same się wproszą, a jeśli dobre mają zastać drzwi zamknięte, to trzeba je udobruchać.
Jan siedział więc na progu chałupy, w której pierwsze okrzyki wydawał Filip Gajda, i pykał fajeczkę, czekając. Najbardziej martwiło go, że dzieciak nie dostał imienia zastępczego, tylko od razu takie jak do chrztu. Sam przez pięć pierwszych lat wołany był Nielub i nie wątpił, że to uratowało mu życie. Nie miał jednak wpływu na decyzję Gajdów ani chęci nikomu nic wymawiać – jego ojciec za wiele życia bezowocnie na tym strwonił. Jan chciał zrobić swoje i iść na hale. Było po Wielkanocy, pogoda już piękna, a na szlakach handlowych ruch.
Nagle spowił go chłód, a do nozdrzy wdarł się trupi odór. Nie ważąc się ruszyć od progu, Warda patrzył, jak rosnące pod płotem paprocie więdną, a goryczki gubią kwiaty i podwijają listki. Zmilkły rozśpiewane przed snem ptaki i grające u stóp zbójnika świerszcze.
„Aż tak źle?” – pomyślał, rozcierając gęsią skórkę na przedramionach.
Sięgnął do torebki z poświęconymi pod figurą Wołosa ziołami, wyjął uplecioną z arcydzięgla bransoletkę i obwiązał ją wokół nadgarstka. Chwycił nóż z wyrytym tuż poniżej rękojeści symbolem głowy byka.
Niewysoka, chuda postać wychynęła bezszelestnie zza rogu. Szła boso, drobiąc kroczki, obojętna na wszystko dookoła. Biała, haftowana sukienka plątała jej się między nogami i ciągnęła się po kamieniach. Gdy minęła dom, Jan wstał zdezorientowany. Choć wcześniej tylko raz widział taką istotę, wiedział, że nie mógł się pomylić. To była cicha – przywdziewający kształt dziewczynki demon, przynoszący dzieciom śmierć. Niosła żelazną rózgę, której dotyk odbierał życie. W czarne włosy wpleciony miała wianek zwiędłych kwiatów, a twarz jej była blada, o czarnych usteczkach i ruchliwych, ciemnych oczach. Wszystko przed nią truchlało, nawet wiatr puszczał gałęzie krzewów i cichł. Wyglądała tak jak przed laty, gdy ujrzał ją w Chochołowie, znaczącą swój szlak trupami. Lecz nic poza tym nie było jak wtedy…
Uśmiechała się. Rózgę wcisnęła pod pachę, a w ramionach niosła żywe dziecko. Pochylała ku niemu oblicze, palcem szturchała nosek i wydęty brzuszek. Stroiła do spowitej w sukienkę dziewczynki miny, poruszała bezdźwięcznie ustami i pewnie zmierzała przed siebie, ku miejscu, gdzie ściany obu Murów, Raptawickiego i Dymnego, schodziły się, zamykając wąwóz.
Z nieodległego domu Spaleników dobiegł straszliwy lament. Jakiś mężczyzna krzyczał wniebogłosy, wtórował mu skrzekliwy głos staruszki. Cicha uniosła głowę i nagle spojrzała wprost na Jana. Choć twarz miała dziecięcą, z ciemnych oczu biła powaga i dojrzałość. Zbójnik zacisnął mocniej dłoń na nożu. Od zagrody Spaleników dobiegały kolejne krzyki. Ktoś wołał, by słać po księdza, ktoś inny po Hajduka albo starą Urszulę Gajdową, zwaną Matuszą. Cicha, mrużąc oczy, położyła palec na ustach. Jan ani myślał czynić inaczej. Jeden dotyk rózgi starczył, by odebrać życie i dorosłemu mężczyźnie.
– Dziecko nie twoje. Zostaw i odejdź – wyszeptał.
Pokręciła głową. Pogłaskała końcami palców dziewczynkę, która wciskała sobie w skupieniu pukiel jej włosów do ust. Zza chałupy odezwały się kroki.
– Idź! – syknął Jan, wykonując gwałtowny gest.
Obrócił się ku nadchodzącemu. Biegł parobek Matuszy.
– Cicha przez dom Spaleników przeszła – wydyszał, przesadzając płot. – Anuśka i Jadźka martwe.
Jan spojrzał za siebie – po demonie pozostał tylko szlak obumarłych roślin. Ptaki darły się w dwójnasób, odreagowując strach.
– Wiem – rzucił, choć w tej chwili czuł, że wie jeszcze mniej. – Powiedz Matuszy, że trzeba na dom Gajdów spojrzeć. Tu spokój był, nawet cicha przeszła mimo.
– A ty gdzie?
– Iść muszę.
Wspiął się na grań Dymnego Muru szlakiem, którym z wąwozu uciekali zbójnicy, gdy we wsiach zjawiali się żandarmi. Znajoma droga i dotyk skał pod palcami dawały odrobinę pewności, której tak mu brakowało. Nie pojmował, co się stało. Cicha zabiła starszą siostrę i matkę. Najmłodszą córkę zaś zabrała żywą.
– A może mi się zdało? Może to było truchło? – przekonywał się, ale uparcie szedł dalej.
Wiedział, że nie zdało mu się. Wzrok miał doskonały.
– No nic. Trzeba iść – rzucił do siebie.
Opuszczając Niemirę, Jan nie zamierzał odwiedzać domu Wardów. Nie miał ochoty rozmawiać z Kachną, a należałoby. Pogrążony we wspomnieniach zawędrował jednak przed chałupę. Stanął i próbował wypatrzeć ścieżkę, którą wtedy obrał, ale monumentalna ściana Dymnego Muru tonęła od połowy wysokości w mgłach. Kryła przed wzrokiem swoje przewieszki, żlebiki i poszarpane linie szlaków, z którymi czasem się mierzył. Zbójnik uśmiechnął się z przekąsem. Tamta noc przed osiemnastoma laty wiele zmieniła w nim samym, choć wówczas tego nie spostrzegł. Poszedł za cichą, bo tak mu się wydało naturalnie. Nie myślał, że to słuszne ani że taki jego obowiązek. Ot, poszedł, bo nogi poniosły… Po latach zrozumiał, że zrobił tak, jak zrobiłby jego ojciec – choćby i u schyłku życia, wiecznie pijany i chory. I tak samo zrobiłby dziad, który nieustannie napominał potomków, by nie lekceważyli krwi wołchwów, która płynęła w ich żyłach. Jan nie lekceważył, ale i nie przykładał do niej wielkiej wagi. Nauk dziadka i ojca słuchał chętnie, bo ułatwiały życie. Cieszył się z przychylności wdzięcznych bożąt i korzystał z zaklęć oddalających choroby czy przywołujących zwierzynę. Okoliczni zbójnicy wiedzieli, że Hajduka z Cierpkówki dobrze mieć przy sobie – zawsze pozna, gdy wzięte na cel zwierzę należy do stada leszego, czy w porę wyczuje, gdy w chmurach czai się wietrzyca. Poza tym jednak niewiele z owej krwi, w ocenie Jana, przychodziło. Dziad przepadł jednej zimy w lawinie, wcześniej odsiedziawszy swoje w Spilberku. Ojciec roztrwonił kierdel owiec, zapił się, a dzieci, szczęściem już wyrośnięte, zostawił z niczym w chylącej się chałupinie. Ludzie traktowali Wardów z dystansem, przeczuwając, że los im nie sprzyja. Może dlatego Jan i samego siebie z podobnym dystansem traktował. Nie widział się wypasającego owce ani pracującego za parę groszy w Kuźnicach czy w młynie rud. Zbójował i z tym mu było dobrze. Od przeklętych sił, złudnych rusałek czy nieprzewidywalnych leszych trzymał się z daleka jak każdy rozsądny góral. Aż przyszło mu tropić cichą.
W lesie, na halach i w kosówkach nietrudno było ją śledzić. Gdzie postawiła krok, marły rośliny i pierzchała zwierzyna. Jan nadgonił ją, gdy niespiesznie szła Doliną Starej Roboty ku wynoszącym się w niebo masywom, upstrzonym zielenią i czerwienią traw. Powłóczyła nogami w sięgającym kostek błocie rozmokłego od wiosennych deszczów szlaku. Dziecko na jej rękach chwilami kwiliło, a ona zatrzymywała się i z wielką uwagą głaskała je po głowie i twarzy. Jan, to skryty wśród krzaków, to za jakimś głazem, ze zdumieniem patrzył, ile uwagi w to wkładała. Było w tym coś z matczynej troski, jaką Agnieszka otaczała swoje dzieci, gdy były jeszcze maleńkie.
Zawędrowali tak pod ciemne zbocze Starorobociańskiego Wierchu. Stożkowaty, harmonijny szczyt od zawsze pobudzał wyobraźnię. Wszyscy górale wiedzieli, że w jego trzewiach kryły się zarówno wielkie skarby, jak i groźne demony ich strzegące. Cicha z początku meandrowała stromym, szerokim stokiem. W połowie wysokości skręciła jednak ku mniejszemu masywowi, przytulonemu do królującej nad okolicą góry. Żywy Wierch, choć z pozoru skromny i łagodny, rzadko przyciągał wędrowców. W jego zboczach czas i mrozy wydrążyły setki jaskiń, których kominy otwierały się z zaskoczenia pod nogami. Wiatr wygrywał w nich upiorne melodie i straszył nieludzkimi wrzaskami. Górale, którzy przed laty pracowali w kopalniach na zboczu Starorobociańskiego, zawsze stawiali od strony Żywego Wierchu krzyż – do ochrony przed złymi mocami. I niejeden opowiadał o dziwnych, niespokojnych nocach, gdy ten nagle się łamał, a wycia dochodzące z jaskiń wpędzały ludzi w obłęd.
Jan, pomny tych historii, nie postawił nogi na Żywym Wierchu. Obrał szlak wiodący ku pobliskiej przełęczy – wygodną ścieżkę, wijącą się zboczem Ornaku, z której przy świetle pełni mógł swobodnie obserwować cichą. W srebrnej poświacie jej sukienka promieniała blaskiem, a ciemne włosy opalizowały kolorami, których góral nawet sobie nie wyobrażał. Zatrzymała się na szczycie. Ułożyła wygodniej dziecko w ramionach, uwalniając jedną rękę. Chwyciła w dłoń rózgę i wzniosła ją, jakby chciała uderzyć w skałę. Zamarła. Żywy Wierch drgnął w posadach, straszliwe dudnienie rozeszło się echem po dolinie i zza grzbietu góry wyłoniła się olbrzymia, demoniczna sylwetka. Jan przypadł do ziemi, nie potrafił jednak oderwać wzroku. Stwór był wysoki jak pięciu ludzi, w połowie przypominał wielkiego capa kozicy, w połowie zaś człowieka o umięśnionym torsie i ramionach. Twarz miał wąską, wykrzywioną w straszliwym grymasie, częściowo ludzką, częściową porośniętą sierścią. Oczy – jedno o poziomej, koziej źrenicy, drugie o pionowej jak u kota – jarzyły się białym ogniem. Trzy pary kozich haków wieńczyły głowę, z której opadały długie, czarne włosy.
– Witysza! – zagrzmiał. – Ludzkie dziecko ludziom przynależy. Nie powrócisz z nim do moich jaskiń.
Cicha przycisnęła mocniej maleństwo do piersi. Kiwała się z nogi na nogę jak zakłopotana dziewczynka.
– Porzuć je lub odejdź.
Demon skrzyżował ramiona na piersi i uderzył olbrzymimi kopytami o ziemię. Odłamki skały wystrzeliły na wszystkie strony. Witysza uniosła odrobinę głowę. Najdziwniejszy głos, jaki przyszło Janowi słyszeć, rozniósł się w powietrzu. Samym swoim brzmieniem zdradzał, że istota, która go używa, nie jest stworzona do mówienia.
– Matoha, strażniku, to zaszczyt u wrót cię ujrzeć. – Dygnęła i choć był w tym szacunek, to także jakaś dziecięca niefrasobliwość. – Ona moja. Moja córka.
– Nie, Witysza. Ona jest żywa. Należy do świata ludzi. Odejdź teraz. Popełniłaś błąd, zabierając ją, ale jeśli wrócisz sama, wybaczę ci.
– Nie rozumiesz. Naszykowano mi ją. Ona już moja z woli ludzi. Szczęśliwa będzie ze mną. Moja… – powtarzała cicha, stawiając maleńkie kroki, jakby chciała niepostrzeżenie minąć demona.
Odłamki skał znów wystrzeliły spod koźlego kopyta. Tym razem opadły kaleczącym deszczem na Wityszę. Ta zakwiliła boleśnie i rzuciła się w bok. Matoha zastąpił jej drogę, uniósł złożone pięści do ciosu. W beznadziejnym odruchu zamachnęła się rózgą. Skry strzeliły w miejscu, gdzie żelazo zetknęło się z olbrzymim kopytem demona, lecz magia niosąca dzieciom śmierć to było za mało. Olbrzymie pięści spadły na Wityszę. Jan zerwał się na nogi. Zapadła cisza, przerwana dopiero dziecięcym płaczem. Matoha pochylił się nad sponiewieraną demonicą. Przez chwilę zdawało się, że chce dokończyć dzieła, ale on wziął cichą wraz z dziewczynką w dłonie i ruszył w dół. W kilku susach znalazł się w dolinie. Tam złożył je na skraju strumienia.
– Brzeginy, zbudźcie się! – Jego głos pognał z falami. – Dojrzyjcie dziecka ludzi i Wityszy, póki nie dojdzie do zmysłów. Potem powtórzcie jej, że wrócić może, jeśli uczyni, com kazał.
Jan z daleka dostrzegł ledwie zarys sylwetki, która wyłoniła się z wody, a jednak pewien był, iż ujrzał najpiękniejszą istotę w życiu. Tkwił nieruchomo, póki demon nie zapadł się na powrót w swoich jaskiniach, a potem długo jeszcze walczył ze strachem, który trzymał go w miejscu. Ruszył, dopiero gdy ujrzał, że cicha wstała i odeszła od strumienia. Nie próbowała znów stanąć przeciw Matosze.
Odnalazł ją nad ranem, gdy już ciemna godzina śmierci odeszła, a wiosenne słońce zaczęło kreślić różowe wzory na obłokach. Siedziała w lesie, między zdobionymi rosą głazami. Plecy oparła o jeden z nich, podkuliła nogi i zgięła się w łuk nad złożonym na podołku dzieckiem. Drżała, targana bezdźwięcznym szlochem.
Jan zważył nóż w ręku, ostrożnie szacując swoje szanse. Wyczerpana walką cicha uciekła między święte głazy Wołosa, gdzie mimo upływu wieków wciąż wisiała miła jej aura śmierci. To była zarówno dobra, jak i zła okoliczność. Magiczne kręgi wciąż kryły w sobie ułomki potęgi, o której opowiadał kiedyś dziad Hajduka. Czasem przychylnej ludziom, czasem gotowej ich pochłonąć.
Jeśli jednak kiedyś ryzykować sięgnięcie po nią, to w blasku jutrzenki właśnie. Góral roztarł w palcach zmieszany z pszczelim woskiem mech, namaścił nim usta i pocałował nóż. Wspiął się na głaz naprzeciw Wityszy i wtedy go usłyszała. Zerwała się na nogi i rzuciła się do ucieczki.
– Śmierć nie opuści kręgu śmierci! – krzyknął, krzesząc nożem skrę o głaz. – W mocy Wołosa jesteś!
Cicha stanęła w pół kroku i wyprężyła się niczym smagnięta batem. Jan wziął głęboki wdech i starannie cedząc sylaby starej modlitwy, skreślił na skale znak pana podziemnego świata. Podchodził do kolejnych głazów i powtarzał rytuał, aż wrócił do punktu wyjścia. Symbole sczerniały, powietrze wypełnił zapach siarki. Witysza przytuliła mocno dziecko i wpatrzyła się trwożliwie w mężczyznę. Powoli wycofała się w sam środek kręgu. Z jej twarzy biła rozpacz i błaganie. Jan ruszył ku niej, trzymając w wyciągniętym ręku nóż.
– Dziecko musi wrócić do ludzi. Rzekłem ci to już we wsi – powiedział tak pewnie, jak tylko był w stanie, choć strach próbował przejąć władzę nad jego głosem. – Oddaj ją. Ona nie twoja. Nie tylko ja ci to mówię.
Dwie wielkie łzy spłynęły po twarzy cichej. Nie walczyła ani nawet nie próbowała grozić. Rozejrzała się bezradnie wokoło, a potem ostrożnie położyła dziecko. Mała bez wątpienia żyła – jej brzuszek unosił się i opadał w rytm oddechu – lecz skórę miała posiniałą, a w ciemnych oczach błyskały odbicia czegoś nie z tego świata. Wcisnęła dziecięcym obyczajem palce do ust i bez śladu lęku patrzyła na Hajduka. Podniósł ją. Była ciężka, jakby w jej żyłach płynął ołów.
– Dobrze zrobiłaś, Witysza – oświadczył, obracając się na pięcie.
Gdy mijał głazy, coś jakby szarpnęło go za ręce. Omal nie wypuścił małej. Powietrze zazgrzytało, zewsząd podniosły się skrzekliwe echa i wreszcie głos, którego być nie powinno, dogonił Jana.
– Zrób coś dla mnie… coś ode mnie. Dla niej. Ona taka śliczna. Taka kochana. Nie moja, ale kochana. Błagam, zrób, co poproszę!
Obrócił się powoli, choć instynkt krzyczał, by uciekać.
– Co takiego?
– Imię…
– Imię?
– Dajcie jej pierw Maria. A gdy podrośnie, gdy silna będzie, na zapleciny niech dostanie Niemira. Proszę, bardzo cię proszę.
Dziwaczne odwrócenie tradycji brzmiało jak igranie z losem. Starym obyczajem należało najpierw dać dziecku umniejszające, zastępcze imię, by zmylić złe duchy, póki maleństwo było słabe. Później, gdy podrosło, zaczynało się je wołać tym właściwym – czy to sławiącym zalety, czy wziętym od patrona. Niemira mogło być imieniem zastępczym. Ale z takim po świecie chodzić? I to odrzuciwszy tak potężną patronkę, jak sama Gaździna Podhala? Ale im dłużej Jan patrzył na zrozpaczoną Wityszę, tym bardziej był pewny, że nie radzi niczego, co by dziecku miało zrobić krzywdę. Skinął powoli głową.
– Będzie Niemira – oświadczył, a potem w odruchu, którego sam nie rozumiał, cofnął się i zatarł jeden ze znaków Wołosa. – Pierzchaj teraz na Żywy Wierch.
Wracał do wsi z zamiarem oddania ocalałej córeczki Spalenikom. Dopiero na skraju regli, gdzie natrafił przypadkiem na Harcyka, zrozumiał, że tak się nie da. Młody wówczas juhas, zbójujący czasem z Hajdukiem i wielce go poważający, zbladł na widok Marysi i zastąpił drogę przyjacielowi. Próbował go przekonywać, a potem zmusić, by naznaczone śmiercią dziecko zabić. Gdy Jan odmówił, chwycił nawet za ciupagę, ale zaraz cofnął się na widok wymierzonego w swą pierś pistoletu. Hajduk wspominał to jako zrozumiałą kłótnię. Żalu nie miał, a nawet wdzięczny był losowi, że podobna rzecz nie wydarzyła się we wsi. Postawił na swoim. Wiedział, że w Cierpkówce są i tacy, co zrozumieją. I co wezmą dziecko pod opiekę.
Agnieszka żyła wówczas z dziećmi w sypiącej się chałupinie, sama siłując się z losem, odkąd choroba zabrała jej męża. Przyjęła jednak Marysię i po pięciu latach nazwała ją Niemirą. Ona i Matusza jako jedyne we wsi wiedziały, skąd się wzięła dziewczynka. I obie ostatniej zimy zabrały tajemnicę do grobu.
Wojciech Spalenik czasem patrzył podejrzliwie na dorastającą w chacie Wardów sierotę. Przeczuwał, że patrzy na własną córkę, i Jan delikatnie to potwierdzał. Lecz niczego nie tłumaczył nikomu poza nią samą.
– Ona już nie była twoja, kiedy tu wróciła – rzucił kiedyś, gdy Spalenik po raz kolejny wpatrywał się jak zahipnotyzowany w idącą przez wieś Niemirę.
– Ona w ogóle nie jest nasza – burknął podpity juhas, siedzący na ławie obok.
I jego zdanie można było włożyć w usta niemal każdemu we wsi. Janowi było wszystko jedno, co gadali. Sam przez lata stawał się coraz mniej „swój”. Ludzie wiedzieli, że jego kobietą jest rusałka ze strumienia, że po lesie prowadzają go niekiedy sami borowi. Tamtej nocy upadła jakaś bariera dzieląca go od dawnego świata. Wkroczył w niego, patrząc na duchy wciąż z respektem, ale i z otwartym sercem. Miał dla nich coś więcej ponad rytuały i obyczaje – uczucia od tych złych, po najpiękniejsze.
Niemirze nie było wszystko jedno. Przywykła do obojętności chłopców na Wielką Polewackę, nauczyła się pogardą odpowiadać na nieżyczliwe spojrzenia i trzymać się z dala, gdy przez wsie szły procesje. Zawsze jednak miała swoje miejsce na ziemi. Nie była zależna od tych, którzy mieli ją za odmieńca. Teraz straciła grunt pod nogami. Patrzyła za odchodzącym Janem i lis w jej sercu kulił się coraz mocniej. Za plecami miała ciemne wnętrze kuźni i wyporządzoną dla siebie komorę ze skromnym krzyżem zawieszonym nad siennikiem. Dom Kowalów był przeraźliwie spokojny. Duchy powynosiły się z niego lub ukryły głęboko z obawy przed niegościnną gaździną. Na ich towarzystwo nie mogła więc liczyć. Pozostałych bliskich miała w lasach i nad strumieniami, lecz los komornicy wiązał ją teraz obowiązkami. Tych nie zaniedbywała nigdy – czy to wobec ludzi, czy demonów.
– Byle do redyku – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i weszła w głąb izby.
Rozrzuciła garść ziarna po kątach i zawołała cicho na bożęta.Rozdział 3
W noc przed dniem świętego Wojciecha Niemira nie spała. Rozłożyła suszone zioła na stole w kuźni, dobierała najwłaściwsze, ucierała i mieszała ze świerkową żywicą i igłami zeszłorocznej połaźniczki. Co jakiś czas wychodziła cicho przed chałupę, wpatrywała się w niebo i wracała z rysunkiem gwiazd pod powiekami i melodią wiatru w uszach. Pod ich dyktando kontynuowała pracę. Poprzedniego ranka odwiedził ją Hajduk i długo rozmawiali o redyku. O tym, przed czym trzeba będzie tego lata chronić owce i kto będzie bacą z Wichrzyków. W Cierpkówce tę rolę od lat pełnił Antoni Gajda Matuszowy. On szykował się tej nocy pod okiem zbójnika i najstarszych gazdów. Niemiry zadaniem było zaś przygotować kadzidła i ofiary dla duchów. Bo choć każdy gospodarz na swój sposób chronił owce, bezpieczeństwo całego kierdla było sprawą na tyle ważną, że do łask wracali wsiowi dziwacy i odmieńcy.
Dziewczyna ponownie wyszła przed chatę, odganiając zaciekawione bożątko, które plątało jej się pod nogami. Znała duszka jeszcze z chaty Agnieszki. Kachna przezywała go Przylepą, bo choć na niewiele się zdawał, trudno było go od siebie odpędzić. Nieustannie potrzebował uwagi. Starczyło wyjść z domu na pół dnia, by witał się wytęskniony jak małe dziecko za matką. On pierwszy zaczął zaglądać do Niemiry, gdy przeprowadziła się do Kowalów. Czasem przyprowadzały go domowe duchy z innych chałup i zostawały na dłużej, skuszone ofiarami. Niemira bała się, że uparta Jadźka im uchybi i będzie z tego więcej kłopotu niż pożytku, niemniej, nie czuła się już tak samotna. Gorycz pierwszych dni po przeprowadzce, zagłuszana pracą, zmieniła się w upór w dążeniu do oswojenia nowego miejsca.
Nagle Przylepa pisnął, wystraszony, i uczepił się spódnicy dziewczyny. Wskazał ku oknu czarnej izby, w której spali gospodarze z rodziną.
– Klimek, syn Kowala – mruknęła uspokajająco Niemira. – Podpatruje od wieczora, co robię.
Miała rację, choć niepełną. Klimek, zwany Kowalikiem, nie pierwszy raz obserwował pomocnicę ojca. Wpierw była dla niego jak uderzenie w twarz. Potwierdzenie kpin i obelg, którymi obrzucano go we wsi. Słabeusz, cherlawy, ciamajda… Siedemnaście lat! W tym wieku jego brat już pracował przy mieleniu rud w Dolinie Pyszniańskiej i poszedł na swoje, a on…? Jego w przydomowej kuźni zastąpiono dziewką! Kiedy jednak Niemira na oczach domowników przestawiła kowadło, jakby to był drewniany stołek, złość ustąpiła ciekawości. Klimek dość był bystry, by poznać, że w rywalizacji z demonem może się co najwyżej ośmieszyć. Za Niemirą zaś bez wątpienia musiały stać diabelskie siły. Należało więc ją poznać. Kowalik pożałował, że nigdy wcześniej nie rozmawiał z dziewczyną ani że nie oblał jej chociaż wiadrem wody w Poniedziałek Wielkanocny, gdy szła drogą, ignorowana przez chłopaków. Teraz było mu głupio się odezwać, pozostało więc patrzeć. A nie raz było na co. Niemira poruszała się po domu Kowalów jak wcielenie ducha pracy zmieszane z czarownicą z legend. Nie położyła się, póki wszystko, co Staszek zlecił, nie było zrobione, i póki nie odprawiła wszystkich swoich rytuałów. Wieszała zioła u powały, szykowała ofiary dla duchów i zmawiała modlitwy. Czasem takie, które Klimek znał, czasem zupełnie obce i niepokojące. Niekiedy dołączał do niej jakiś duszek – najczęściej wychudłe dziecko o zbielałej twarzy, które nazywała Przylepą, ale czasem i skrzat o płonącej czuprynie, który oglądał kowalskie palenisko, kręcąc nosem z dezaprobatą.
– Jak chcesz mi pomóc, to chodź. – Dobiegło z podwórza.
Kowalik, skryty za framugą, podskoczył w miejscu. Wyszedł powoli z izby, zostawiając za sobą ciepło dogasającego już paleniska, i przemknął szybko do kuźni. Uderzyły go ostry zapach żywicy i łagodna woń rumianku.
– Nie bój się, nie ma w tym nic świętokradczego – szepnęła Niemira, wskazując mu moździerz, przy którym pracowała.
– Nie boję się – mruknął.
Patrzyła, jak siada i zaczyna pracę. Był jej wzrostu i podobnie chudy, ale żylasty. Kiedy ucierał mieszankę, mięśnie na jego rękach napinały się na moment i zaraz niknęły pod skórą. Koszulę miał rozsznurowaną, z podwiniętymi rękawami, bo w czarnej izbie, gdzie spali w pięć osób z częścią inwentarza, było gorąco. Słomkowe włosy, sięgające ramion, kleiły się do spoconego karku.
– Przywitaj się. – Wcisnęła mu w rękę kilka ziaren i wskazała na tkwiące w kącie bożątko.
Zawahał się, ale przesycona chrapaniem ojca i ciężkimi westchnieniami matki izba wydała mu się nagle tak odległa. Spojrzał przelotnie na pogardliwy uśmiech Niemiry, po czym wstał i wyciągnął do duszka rękę, jakby karmił psa.
– Przylepa, prawda? – rzucił. – Witaj w moim domu. Rozgość się.
– Tak, Przylepa – potwierdziła dziewczyna nieco cieplejszym głosem. – Wysyp na ziemię, boi się ciebie.
– Pewno przez matkę?
– Nie, nie lubi obcych. Tak ma.
Klimek skinął głową i wrócił do pracy. Niemira dosypała kolejnych liści do mieszanki, powąchała, zamruczała coś pod nosem. Nagle odległy łoskot wdarł się przez otwarte drzwi. Dziewczyna błyskawicznie wybiegła na próg, wsłuchała się w noc.
– Lawina – rzucił, ale zaprzeczyła ruchem głowy.
– Rób swoje, ja posłucham. To ważne, co wygrywa Matoha przed redykiem.
Górale świętowali. Odziani, jak kto najlepiej mógł – w ozdobione piórami kapelusze, nabijane pasy i odświętne portki haftowane w kolorowe parzenice – wymachiwali przystrojonymi, jodłowymi gałązkami, palili kadzidła i bawili się na całego. Krzyki, wystrzały, gwizdy i śpiewy odstraszały duchy i poganiały zdezorientowane owce ku halom. Ludzie z Dymnego Wąwozu żyli już niemalże w sercu gór, stada swe zwykli więc pędzić wysoko, na strome zbocza zamykające Cierpkową Dolinę. Choć obie wsie miały swoich baców, maszerowano wspólnie i dopiero przy szałasach dzielono kierdle. Z pochodem ciągnęli panowie z miasta. Turyści, jak ich zwano. Z samego Krakowa, a nawet ponoć ze Lwowa. Bogato odziani, choć ubłoceni już od podróży, zaciekawieni widowiskiem, plątali się pod nogami juhasom i parobkom. Nawet najbardziej niecierpliwi gazdowie skłaniali się im i uprzejmie wskazywali dogodne miejsca – za turystami szedł pieniądz, którego pod górami wiecznie brakowało.
Jan wiódł stado z Cierpkówki ramię w ramię z bacą i dwoma najgodniejszymi gospodarzami. W czarnym, okrągłym kapeluszu, zdobnych portkach i czystej koszuli mógłby uchodzić za jednego z nich. Kto lepiej się przyjrzał, dostrzegał jednak pistolety zatknięte za pas, powplatane we włosy źdźbła traw i bransoletkę z suszonych ziół i jelit omotaną wokół nadgarstka. Kobiety zostały we wsi, jedynie Niemira jak co roku szła na hale. Przez lata towarzyszyły jej w tym Matusza i Agnieszka – obie otaczane wielkim szacunkiem. Teraz została sama, jeśli nie liczyć dwóch żon turystów (którym jednak przykazano trzymać się z tyłu). I choć wiedziała, że nikt nie waży się jej odegnać, starała się nie rzucać w oczy gazdom.
Matoha wciąż wybijał rytm na Żywym Wierchu – ledwie słyszalny wśród wrzawy, ale wyczuwalny w drżeniu ziemi, tańcu smreków i szumie strumieni. Podawali go z Janem dalej – krzykiem czy gwizdem – rozochoconym juhasom, by owce i ludzi je wiodących uczynić tak bliskim górom, jak to tylko możliwe.
Popołudniem dotarli przed szałas. Promienie słońca ześlizgnęły się już z górującego nad dolinami Błyszcza i otuliły łagodnym ciepłem bacówkę. Antoni Gajda Matuszowy kazał juhasom poukładać narzędzia i wskazał, gdzie postawić koszar dla owiec. Dopilnowawszy wszystkiego, wszedł do środka, a za nim najważniejsi gazdowie i Hajduk. Baca z Wichrzyków czynił to samo, niemalże równocześnie, pod drugim szałasem. Niemira stała w połowie odległości między nimi. Póki watra nie zapłonęła, nie wolno było jej się zbliżać, by nie skalać ciążącym na niej śladem śmierci paleniska. Popatrywała więc to na jednego, to na drugiego mężczyznę, próbując przypomnieć sobie spostrzeżenia, jakie zwykle czyniła w tym czasie Agnieszka. Dobrze oglądało się pewne, płynne ruchy Antoniego – znać w nich było doświadczenie i spokój. Mimo wieku, który przygarbił mu ramiona, przerzedził włosy i kazał jednej ręce wyczyniać niezrozumiałe tańce, baca samą obecnością budował poczucie bezpieczeństwa. Józef z Wichrzyków, choć nie mniej godny i zaufany, zdawał się być nerwowy. Spozierał co i raz ku cierpkówkowemu bacy i ponaglał juhasów, niezadowolony. Wkrótce jednak w obu szałasach zapłonął święty ogień, budząc aplauz turystów i rozjaśniając twarze górali. Niemira poczuła, jak cichnie niepokojona przez Matohę ziemia.
– Mieszać będziemy! – zawołał Antoni.
Juhasi rzucili się spędzać owce w dwie grupy, bacowie zaś stanęli ramię w ramię i ruszyli w stronę Niemiry. Wyjęła z torby skrzyneczkę z naszykowanym kadzidłem, otworzyła ją z namaszczeniem. Poczuła na sobie pełne napięcia spojrzenia – zwłaszcza przyjezdnych – jakby wszyscy spodziewali się zostać świadkami jakiegoś mistycznego wydarzenia. Ręce dziewczyny trzęsły się, gdy bacowie sięgali po kadzidło. Dotąd zawsze tę rolę miała Matusza i choć Niemira wiedziała, że kiedyś stanie na miejscu staruszki, nie spodziewała się tego tak prędko. Prawie zabrakło jej głosu, gdy przyszło przestrzec Józka:
– Wiatr szarpał tobą, gdyś watrę rozpalał. Będzie i ogniem szarpał. Strzeż go dobrze.
Ta rola wcześniej przypadała Agnieszce, która bezbłędnie czytała ludzi. Stary skinął głową oszczędnie i obaj odeszli do owiec. Spojrzenia ludzi skupiły się teraz na kierdlach – okadzanych i gonionych wokół wbitych w ziemię jodełek. Bacowie modlili się głośno i zamawiali owce, juhasi wyskakiwali ze skóry, by nie dać żadnej wyjść z kręgu. Niemira odetchnęła głęboko.
– Chodź, sprawiłaś się. – Jan położył jej rękę na ramieniu.
– Oby… – westchnęła. – Nie myślałam, że to tak ciężko. Brać za to wszystko odpowiedzialność.
Jan się zaśmiał.
– Nie bierz. Nigdy nie przewidzisz wszystkiego, nie przygotujesz ich na wszystko. Dlatego to ostatecznie siła chłopa, a nie dwoje wołchwów czy jakiś ksiądz pilnuje stad.
Późnym wieczorem, po pierwszym udoju, gdy gazdowie podzielili się już serem, w ruch poszły gajdy, gęśliki i piszczałki. Ze wsi ściągnęli kolejni ludzie, spragnieni zabawy. Juhasi naszykowali szałas dla turystów, rozpalono ogniska, odkorkowano butelki. Jan zniknął, szukać swoich nocnych przyjemności nad brzegiem strumienia, Niemira zaś usiadła z boku, zmęczona emocjami całego dnia. Objęła kolana rękoma i wpatrzyła się w ogień. Najpierw dwóch juhasów poderwało się do tańca. Przykucali, by wyskoczyć w powietrze z lekkością kozic, to znów podrygiwali, drobiąc kroki i wyrzucając nogi to na lewo, to na prawo. Jeden chwycił ciupagę i wygrażał nią niebu. Dołączali następni. Ciupagi zderzyły się raz i nagle taniec zmienił się w podobne walce czy gonitwie widowisko – popis krzepy i sprężystości. Turyści wydawali okrzyki zdumienia, a jeden – pulchny artysta z Krakowa – sam dołączył do zabaw. Nogi się dwoiły i troiły przed oczami Niemiry. Były tylko one i ogień. Roztrącały grudy ziemi, uderzały podeszwami o podeszwy, gięły się i prostowały w rytmie okrzyków, uderzeń ciupag, wystrzałów i jazgotliwej melodii gęślików. I tak było dobrze.
Nagle ktoś klepnął zamaszyście dziewczynę w plecy.
– Dawaj! Pokażesz panom z miasta, jakaś silna!
Nim się zorientowała, dwóch juhasów postawiło ją na nogi, a spore grono, w którym dostrzegła i Klimka Kowalika, i skwaszonego nieco Antka Wardę – przybranego brata – przekrzykiwało się jeden przez drugiego:
– Pokaż!
– Kłodę niech podniesie!
– Ha! Mnie niech spróbuje!
– Tu pan turysta chętny! – Pijany Filip Gajda wskazał na tłustego artystę, co spotkało się z ogólną aprobatą.
– No, już, Niemira, pokaż, co potrafisz!
Z boku ktoś dogadywał jeszcze z przyjezdnymi cenę za taki dodatek do widowiska.
– Nie jestem jakimś tresowanym psem – syknęła Niemira, wyszarpując się juhasom. – Nie będzie popisów! – krzyknęła, rozwścieczona prawie do łez.
Chciała wycofać się z kręgu światła, ale gazda Wojciech z Maciejków zastawił jej drogę.
– Panowie ciekawi, coś za jedna. Pokaż no, nadajże się na coś.
Ktoś znów ją szturchnął, kolejny posłał obraźliwe słowo, ale wtedy Antek Warda zerwał się i doskoczył do niego.
– Szczeknij jeszcze, a porządek z tobą zrobię – huknął. – Rzekła nie, to nie. Dajcie spokój!
Na chwilę zrobiła się cisza.
– Pan dochtór tu zjechał, ciekaw bardzo. Uczyniłabyś mu tę przyjemność – rzucił pojednawczo Matuszowy.
Siedzący obok niego na rozścielonej baranicy dojrzały mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało. Nerwowo przesunął palcami po zdobionych guzikach okrycia przypominającego węgierską czamarę. Twarz miał okrągłą, o przyjemnym, opiekuńczym wyrazie. Wyrazistości dodawał jej równo przystrzyżony wąs i nieco fantazyjna linia szpakowatych włosów. Słuszny wiek doktora zdradzały głębokie zmarszczki na czole i obwisłe nieco policzki. Niemira ukłoniła się sztywno.
– Za pozwoleniem… – podjął, wyraźnie zakłopotany. – Przyznam, żem ciekaw, bo już w Zakopanem usłyszałem, że tu taka żyje, co ma nadludzkie siły. Ja się przedstawię, panna pozwoli, Fryderyk Malawski, lekarz. Anatomią ludzką, to jest, badaniem ciała ludzkiego się zajmuję. Stąd ciekawość, czy to prawda, co mówią.
Niemira stała chwilę nieruchomo. Złość jej nie opuszczała, ale jakoś trudno ją było obrócić przeciw temu eleganckiemu, uprzejmemu człowiekowi. Godność i uczoność biły z jego gestów, staranności ubioru i zakończonej perłą szpilki wbitej w węzeł krawata. Gorzej jeszcze było uchybić bacy w dzień redyku. Dziewczyna podeszła sztywno do tłustego turysty. Pijany zdążył tylko spojrzeć na nią ze zdziwieniem, gdy bez wysiłku przerzuciła go sobie przez ramię, a potem, poprawiwszy chwyt, wyniosła nad głowę. Szczęściem nie próbował się opierać. Podniosły się okrzyki, ktoś zaklaskał, jedna z miastowych dam zasłoniła oczy. Niemira odstawiła protestującego i śmiejącego się równocześnie mężczyznę na ziemię. Obróciła się na pięcie.
– Koniec widowiska – oświadczyła, ruszając w dół doliny.