- W empik go
Taniec rzeki Corrib - ebook
Taniec rzeki Corrib - ebook
Teofil wyjechał z Polski w poszukiwaniu własnego miejsca na świecie. Ścieżki przywiodły go na Zieloną Wyspę, gdzie w urokliwym Galway znalazł po latach to, czego szukał. Nadszedł jednak moment, w którym Teo zrozumiał, że niczego nie zdobywa się na wieczność. Kryminalne wydarzenia, w które bezpośrednio zaangażuje się Eilis, pracująca na Gardzie żona Teofila oraz pandemia, krzyżująca wszelkie wcześniejsze plany, odcisną głębokie piętno na życiu mieszkańców miasta nad rzeką Corrib.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-111-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Kaminsky, na dole ktoś chce zgłosić zaginięcie, przyjmiesz?
Eilis właśnie zmierzała do toalety, bo mały Adam i całe jego wewnątrzmaciczne środowisko dewastowali jej pęcherz, ale nie chciała odmawiać szefowi. Uśmiechnęła się przez lekko skrzywioną grymasem twarz.
— Tak, szefie, już idę.
Terry Nolan zauważył rozterki odbijające się na twarzy swej podkomendnej. Znał je wszystkie. Jego żona trzy razy to przerabiała.
— Możesz się najpierw wysikać, dwie minuty nikogo nie zbawią.
Nolan poszedł, a Eilis spojrzała za nim z wdzięcznością. Zwykle surowy dla podkomendnych, rzadko przejawiał ludzkie uczucia. Na służbie, ma się rozumieć. Podobno zakładając cywilne ciuchy zmieniał się diametralnie i wszyscy — poza Gardą — wprost go uwielbiali. Eilis nie miała teraz czasu na zgłębianie tajemnic podwójnej osobowości szefa; szybko zaliczyła toaletę i poszła odebrać zgłoszenie zaginięcia. Młody mężczyzna, choć wyraźnie poruszony, rzeczowo odpowiadał na pytania, więc uwinęła się szybko. Poczuła jakąś dziwną sympatię do tego człowieka. Wspinając się po schodach do swego wydziału myślała o tym, że po tylu latach pracy w wydziale społecznym wciąż jeszcze nie uodporniła się na ludzką krzywdę, choć podobno jest to nieuniknione.
Usiadła z ulgą przy swoim biurku i włączyła komputer, aby uporządkować przyjęte właśnie zgłoszenie i nadać mu tryb aktywności. Westchnęła. Jakże niewiele zaginionych osób udaje się odnaleźć całych i zdrowych… Trzeba jednak próbować. Ze wszystkich sił.
— Eilis, co masz nowego?
Siedzący przy sąsiednim biurku posterunkowy Frank Murray przeciągnął się lekko, patrząc wnikliwie, czy nie czai się gdzieś sierżant Nolan. Dałby mu przeciąganie się na służbie, oj, dał.
— Kolejne zaginięcie.
— To już trzecie w ciągu roku.
— Czwarte.
— Czwarte? Niamh Heally i Marie Duffy. Trzecie.
— Zapomniałeś o tej Polce, Janinie Marczyk.
— A tak, racja. Kto tym razem?
— Alison Collins.
— Alison Collins? — Spod okna rozległ się kobiecy, ale bardzo niski, głos Emmy Kelly.
— Znasz ją? — Eilis odwróciła się razem z krzesłem, to samo zrobił Frank.
— Tak, mieszka niedaleko mnie. Ona ma dwoje malutkich dzieci!
— Zgadza się.
— Kiedy zaginęła?
— Wczoraj. Poszła do sklepu i nie wróciła do domu. Mąż szukał jej wszędzie, aż wyczerpały mu się pomysły i przyszedł do nas.
— Może potrzebowała trochę oddechu. Dwoje małych dzieci daje czasem popalić. Znajdzie się po kilku dniach, sama przyjdzie, jak skończy jej się kasa. — Frank wrócił do swoich spraw, uznając temat za średnio interesujący.
— Bzdura. Ona te dzieci uwielbia, nie widzi też świata poza swoim mężem. Nie wierzę, że zostawiłaby ich tak bez słowa. Coś się musiało stać. — Emma najwyraźniej przejawiała oznaki zdenerwowania. — Chcę wziąć tę sprawę.
— Tylko tę? Stary się nie zgodzi.
— Dlaczego? Przecież zaginięcia zawsze rozpracowuje się pojedynczo. Ty za chwilę wypadniesz z gry na kilka długich miesięcy, chłopaki robią dwa wcześniejsze zaginięcia.
— Jesteś pewna? Masz do niej zbyt emocjonalne podejście. A kto zajmie się tą Polką? Czy nikt tu nie uważa jej za osobę równie ważną, jak nasze dziewczyny? Ja na pewno nie zdążę tego rozwiązać przed porodem.
Emma uśmiechnęła się pod nosem. Nikt w wydziale nie zapomniał o Janinie Marczyk. Lubili tylko droczyć się z Eilis, która wyszła za mąż za Polaka, ponoć z wielkiej miłości i od tej pory strasznie bierze sobie do serca losy całego polskiego narodu. Westchnęła trochę sztucznie.
— Dobra, wezmę też i tę sprawę, żebyś się nie musiała podczas porodu nią zamartwiać. A znasz mnie na tyle długo, że wiesz, jak działam. Doskonale potrafię schować emocje do kieszeni, kiedy chodzi o pracę.
Cichutko zapiszczał smartfon Eilis i — po odczytaniu wiadomości — promienny uśmiech rozjaśnił jej oblicze.
— Nareszcie! — Aż podniosła ręce nad głowę.
Spojrzeli na nią zdziwieni.
— Teo w końcu odebrał klucze, możemy się wprowadzać choćby dziś.
— Gratulacje! — wykrzyknęli oboje.
— Weźmiesz urlop? — Emma podeszła do biurka Eilis, aby ją uściskać.
— Nie. Mam nadgodziny do wybrania, dwa dni plus weekend powinno wystarczyć. Muszę iść powiedzieć szefowi.
— Nie wpadnie w ekstazę.
— On już wie, że miałam takie plany, czekałam tylko na sfinalizowanie tej transakcji. Strasznie długo przebiegała, baliśmy się już, że Adam zawita na świat, zanim przygotujemy mu pokój.
Eilis ciężko podnosiła się zza biurka. Zapięła guzik niebieskiej koszuli pod poluzowanym krawatem i podciągnęła go pod szyję. Dałby jej Nolan takie lekceważenie munduru, oj, dał. Nawet zaawansowana ciąża w tym przypadku by nie pomogła. Do biura wszedł Paddy Flynn z pudełkiem ciastek i czterema kubkami kawy w rękach. Rzucili się na niego jak wygłodniałe szczeniaki, patrząc jednak na drzwi, czy nie staje w nich nagle Terry Nolan.
— Jakieś postępy? — Frank popił ciastko kawą i spojrzał na kolegę.
Paddy zajmował się sprawą Marie Duffy, osiemnastoletniej maturzystki, rudowłosej piękności, która zaginęła miesiąc wcześniej.
— Rozmawiałem znów z jej chłopakiem. Kręci biedota strasznie, chyba na sumieniu ciążą mu jakieś grzeszki, ale nie sądzę, że ma coś wspólnego z zaginięciem tegorocznej Miss Galway. Jeszcze go przycisnę. Muszę napisać raport, później pójdę znów do jej najlepszej przyjaciółki. Ona również coś owija w bawełnę…
— Frank, jak myślisz, czy Marie też miała ochotę na chwilę wolnego? — Emma z przekąsem zwróciła się do Murray’a, który popadł w zadumę, patrząc na tablicę ze zdjęciami zaginionych.
— Nie, zbyt piękna, aby wpadać w depresję. Szkoda takiej laski.
— Każdego szkoda. — Eilis wzruszyła ramionami i wzięła głęboki oddech. — Idę. Trzymajcie kciuki.
— Co się stało? — Paddy patrzył na zamknięte już za Eilis drzwi z lekką troską we wzroku.
— Teo odebrał wreszcie klucze. Poszła do starego, aby wziąć nadgodziny.
— Biedaczka… Chociaż Nolan nie gnębi ciężarnych. Ponoć jego żona bardzo ciężko przechodziła wszystkie swoje ciąże i tak wbiło mu się to w pamięć, że nawet w pracy ma na niego wpływ.
Pokiwali głowami i wrócili do swoich biurek. Po rozmowie z Eilis stary może chcieć odreagować, lepiej wówczas pilnie pogrążyć się w pracy…2
Teofil zaparkował przed samym budynkiem Gardy. Mieli zezwolenie. Eilis pracowała tu już od dziesięciu lat, a on sam również spędzał w środku sporo godzin, przyjeżdżając w charakterze tłumacza, gdy podpadł jakiś Polak mający kłopoty z porozumiewaniem się w języku angielskim. Patrzył na dostojny budynek z bloków kamiennych i niebieskie drzwi, w których lada chwila powinna ukazać się jego żona.
Rzucił okiem na zegarek. Jak zwykle, przyjechał sporo przed czasem, postanowił więc zaczerpnąć powietrza w oczekiwaniu na żonę. Wysiadł z auta i przeszedł na drugą stronę ulicy, aby popatrzeć na łabędzie, które uwiły gniazdo blisko drugiego brzegu tego fragmentu rzeki, tuż pod różowym domem, przeglądającym się w wodzie. Jedno z łabędziej pary drzemało w gnieździe, wygrzewając jaja; drugie, kilkadziesiąt metrów dalej, uskuteczniało toaletę na wodzie. Teo nie miał pojęcia, które z nich za chwilę będzie mamą, a które tatą. O tych ptakach wiedział tylko tyle, że łączą się w pary na całe życie i choć podobno nie do końca była to prawda, miał wielki szacunek dla takich zachowań. Jeszcze do niedawna był pewien, że jego samego nigdy nie byłoby stać na takie poświęcenie. Zostawić wszystkie inne kobiety dla jednej? Niemożliwe. Zanudziłby się na śmierć. Nawet w przypadku Eilis, choć czuł do niej coś zupełnie nieznanego dotąd, w głowie mu się nie mieściło, że mógłby z nią spędzić całe życie. Aż nadszedł dzień, po kilku latach wspólnej tułaczki po wynajętych pokojach i mieszkaniach, że zapragnął czegoś nowego. Stabilizacji. Wyśmiewane wcześniej przez niego słowo nabrało innego znaczenia kiedy skończył trzydzieści pięć lat i zrozumiał, że za chwilę życie poleci z górki. Nie spał wtedy całą noc. Kręcił się, wiercił, wstawał, siadał, znów się kładł i tak w kółko. Nad ranem wgapił się w uśpioną twarz Eilis, drobną, okoloną ciemnymi włosami, usianą mnóstwem brązowych piegów, z lekko rozchylonymi ustami. Zauważył maleńkie zmarszczki przy kącikach oczu i zrozumiał, że dla trzydziestodwuletniej kobiety to ostatni dzwonek na urodzenie pierwszego dziecka, jeśli ma się cała ta heca odbyć bez komplikacji. Pomyślał, że musi podjąć jakąś decyzję. Eilis bardzo chciała mieć dzieci. Nie naciskała jednak, czekając cierpliwie, aż Teo sam dojrzeje do tej decyzji. On wcale o tym nie myślał, było mu dobrze z nią i tyle, dzieci nie wykluczał generalnie, ale majaczyły w jego myślach jak odległa przyszłość. Patrząc na te drobne zmarszczki, poczuł się jak ostatni kutas. Decyzja. Teraz, natychmiast. Albo oświadczyny, dziecko i cała otoczka historii powstawania nowej rodziny, albo trzeba puścić tę kobietę wolno, aby mogła nacieszyć się wreszcie wymarzonym macierzyństwem. Wiedział, jak bardzo Eilis go kocha i coś ścisnęło go pod sercem, kiedy pomyślał, że ją odtrąci. Cierpiałaby ogromnie. Ale nie tylko dlatego poczuł ten uścisk w swoim wnętrzu. Nagle zdał sobie sprawę, że gdyby z jakiegoś powodu obudził się rano i nie zobaczył na poduszce obok tej piegowatej, drobnej twarzyczki, świat straciłby cały swój smak. Czy to miłość? Pozostawiwszy pytanie bez odpowiedzi, obudził Eilis i natychmiast się jej oświadczył. Była tak szczęśliwa, że nie zdążyła się zdziwić i nawet nie pomyślała, że powinna dostać w tym momencie pierścionek. Widać taki to już polski zwyczaj, aby nie przejmować się materialnymi drobiazgami. Ślub wzięli dwa tygodnie później; wtedy dostała i pierścionek, i obrączkę. Po uzgodnieniu szczegółów natychmiast poszła do ginekologa usunąć spiralkę; odczekali przepisowy czas gojenia się śluzówki macicy i pośród dzikich uniesień zaciążyli bez żadnych problemów. Zaczęli starania o pożyczkę, aby kupić dom, bo z samych ich oszczędności starczyłoby tylko na jakąś chałupinę daleko od cywilizacji. Chcieli zostać w Galway. Eilis urodziła się tutaj i nawet nie myślała o zmianie miejsca pobytu, a Teofil pokochał to miasto i też nie chciał się z nim rozstawać. Apogeum szczęścia nastąpiło wraz z usłyszanym słowem: “syn”. Nie mieli pojęcia dlaczego; było im wcześniej wszystko jedno, jaką płeć przyniesie na ten świat ich dziecko. Wybrali imiona: Anna i Adam, aby pasowały do nazwiska, a Irlandczycy nie mieli problemu z ich wymawianiem. Teraz jeszcze tylko dom i można starzeć się ludzkim trybem, dość już lekkodusznych zachowań. Stabilizacja.
— Teo!
Odwrócił się na głos żony i ujrzał ją stojącą przy aucie. Od kiedy brzuch odsunął ją znacznie od kierownicy, przestała prowadzić i musiał wszędzie ją wozić. Nie odczuwał jednak dyskomfortu w tej kwestii. Spojrzał z czułością na bardzo wydatne już “opakowanie” swojego potomka i szybko przebiegł ulicę.
— Cześć, skarbie. Mam dla ciebie niespodziankę — pocałował ją na powitanie i wpuścił do auta.
— Jaką niespodziankę? — Sadowiła się jak kokosz, zawsze go to strasznie rozbawiało, więc uśmiechał się pod nosem.
— Łóżko dotarło, stoi w naszej sypialni, możemy już dziś tam nocować. Zabierzemy, co się da, a resztę przewieziemy przez weekend. Dostałaś wolne?
Rozradowana twarz wciąż kokoszącej się Eilis mogła stanowić odpowiedź sama w sobie.
— Tak, stary ciężarne traktuje ulgowo. Cudownie. Nareszcie u siebie. Teo — złapała go za rękę, nim zdążył uruchomić silnik. — Życie jest piękne.
Pokiwał potakująco głową. Wyjeżdżając z terenu Gardy dostrzegł Emmę, machającą mu z uśmiechem. Kiwnął do niej głową i skierował auto w stronę Doughiski. Jeszcze parę dni i zostawią wschodnią dzielnicę na dobre. Wszyscy ich krewni i znajomi mieszkali w centrum lub zachodniej, gdzie i oni teraz osiądą. Tylko Teo czasem będzie musiał podjechać do szpitala na Merlin Park, aby wykonać swą pracę tłumacza. W Galway i okolicy wciąż nie brakowało Polaków, którzy mieli problem z językiem angielskim.
— Fergal pewnie skacze ze szczęścia, że wreszcie pozbył się z garażu naszego królewskiego łoża. Sam je składałeś?
— Z Fergalem. Na wieść, że mam klucze, kazał mi jechać do domu, zorganizował transport i przywiózł je w niecałą godzinę. Wiedział, jak długo czekaliśmy na ten moment. Musimy tylko zabrać pościel, bo brakło mi czasu, aby się tym zająć.
— Od dawna mamy wszystko przygotowane, możemy wrzucić to do auta i cieszyć się gniazdkiem. Resztę rzeczy spakujemy w kilka godzin. Jak dobrze pójdzie, jutro zabierzemy wszystko.
— Ale jesteś niecierpliwa. Jutro Jonatan ma urodziny, zapomniałaś? Musimy pojechać, bo chłopak by nam nie wybaczył. Fergal też nie.
— Prawda. Pokręciły mi się dni tygodnia, myślałam, że jutro jest piątek. Dobrze, że kupiliśmy wcześniej prezent. Będziemy mieli do nich blisko teraz, nawet spacerkiem da się podejść.
— Tam jest spory odcinek kiepskiej dla pieszych drogi, lepiej po niej nie spacerować.
Największa zmora Galway — korki w godzinach szczytu — wydawała im się dzisiaj nie mieć końca, choć sytuacja wyglądała dokładnie tak samo, jak w każdy inny dzień tygodnia. Przejechać z zachodu na wschód było nie lada wyzwaniem. Teo zauważył, że Eilis spina się w sposób nie budzący wątpliwości — jej pęcherz znów głosi bunt przeciw obecności ciała obcego w pobliżu.
— Wytrzymasz? — Spojrzał na nią ze współczuciem. — Mogę zjechać do stacji benzynowej.
— Jedź, wytrzymam. Już niedaleko.
Zmieniła pozycję, dając chwilowe wytchnienie uciskanemu pęcherzowi. Zabrzęczał smartfon w kieszeni Eilis, zwiastując nadchodzącą rozmowę na messengerze i Teofil odczuł wdzięczność dla osoby, kimkolwiek by nie była, która na chwilę przynajmniej oderwie uwagę jego żony od nieszczęsnej fizjologii. Na ekranie ukazała się roześmiana buźka Jeremiego, bratanka Eilis.
— Cześć cioteczko Eilis. Przeprowadziliście się już?
— Cześć, słoneczko. Właśnie jesteśmy w trakcie, jedziemy na Doughiskę po rzeczy. Część tylko dziś zabierzemy, ale nocować już będziemy u siebie.
— Mogę do was przyjść?
— Koniecznie.
— Ale może nie dzisiaj. — Obok buźki chłopczyka ukazała bardzo podobna twarz, tylko nosząca znamiona większej ilości przeżytych lat. — Cześć, siostrzyczko. I szwagrze.
— To kiedy? Bo strasznie jestem ciekaw waszego nowego domu.
— Mówiłem ci już, skarbie, że muszą najpierw się przeprowadzić i jako tako urządzić, wtedy ich odwiedzimy.
— No, dobrze. Zaczekam. Idę na rower. Pa, pa.
— Pa, Jeremi. Daray, mam do ciebie prośbę.
— Zamieniam się w słuch.
— Mógłbyś podjechać jutro na Doughiskę i pomóc Teo pakować rzeczy do auta? Ja nie dam rady, mąż mi się zamęczy. Możesz czy masz jakiś kurs?
— Mam wolne do poniedziałku i chętnie wam pomogę. O której?
— O której, Teo? — Zwróciła się do męża.
— O dziewiątej będzie dobrze?
— Jasne. O dziewiątej. Do jutra — przesłał siostrze buziaczka i dostał w zamian od niej trzy.
Dojeżdżali już i Teo cieszył się, że Eilis przeszła bezboleśnie kolejne ciążowe rozterki ustroju. Pomógł jej wygramolić się z auta i patrzył, jak biegnie po schodach, walczy z kluczem i błyskawicznie znika w łazience. Westchnął. Namęczy się kobiecina porządnie. Ale jeszcze niecałe dwa miesiące i wszelkie niedogodności przejdą do historii. Adam opuści swój azyl i wówczas będzie miał opiekę ich obojga, nie tylko matki, więc biedaczka wreszcie trochę odpocznie.
Nigdy jeszcze niczego nie robili tak szybko, jak obecne pakowanie niezbędnych rzeczy. Skupili się wyłącznie na tej czynności, odkładając inne, jak jedzenie czy picie, na później, kiedy już będą u siebie. Teo biegał po schodach z dziesięć razy, zanim stwierdzili, że wystarczy, resztę zostawiając na jutro. Kto wie, może z pomocą Daray’a przewiozą wszystko w jeden dzień?
W drodze powrotnej ruch uliczny nie był już aż tak dokuczliwy, więc bez przeszkód dotarli na Gleann Dara. Teo sprawnie zaparkował na podjeździe przed domem. Siedzieli przez chwilę, patrząc to na siebie, to na bordowe drzwi i nagle jednocześnie wykrzyknęli:
— Nareszcie!
Teo wysiadł pierwszy, otworzył drzwi domu, pomógł Eilis wysiąść, a kiedy podeszła bliżej, wziął ją na ręce i przeniósł przez próg. Ważyła trochę więcej, niż zwykle, ale Teofil, postawny mężczyzna, nie miał z tą czynnością najmniejszych problemów.
— Co ty wyprawiasz? — Śmiała się Eilis. — Czy to jakiś polski zwyczaj?
— Dokładnie. Przez próg nowego siedliska mąż musi przenieść swą ukochaną za pierwszym razem. Później będziesz już sama przechodzić.
Trzymał ją jeszcze chwilę na rękach, już po wejściu do salonu i pocałował gorąco, zanim postawił na podłodze. Uśmiechnęła się serdecznie, ale zaraz pobiegła do toalety. Teo pomyślał, że tydzień przed porodem w ogóle z muszli nie zejdzie i odczuł ulgę, że mają w domu dwie łazienki i ubikację na dole. I zaraz poczuł się podle. Ona się męczy, a on myśli o własnej wygodzie…
Zanim wniósł ostatni pakunek, stanął na chwilę, obejmując wzrokiem ich nowe siedlisko. Wszystkie domy na tym osiedlu to bliźniaki, lustrzane, jak określał ich wygląd Teo. Budowane przed prawie półwieczem, ale solidne, utrzymane bardzo dobrze. Ten, który kupili, był świeżo wyremontowany, więc niczego, poza sobą i ewentualnie jakimiś meblami, nie musieli do niego dodawać. Miał cztery sypialnie — jedną z łazienką, salon, kuchnię z jadalnią, pomieszczenie gospodarcze i uroczy back yard, czyli ogródek za domem. Podjazd na tyle szeroki, że zmieszczą się na nim dwa auta, jeśli kiedyś kupią drugie tylko dla Eilis. Po przeciwnej stronie lustra mieszkało małżeństwo w średnim wieku; ich dzieci już wyfrunęły z gniazda, więc mieli ciszę sąsiedzką zapewnioną na długie lata. Najbardziej obawiali się bliskości studentów, przerabiali takie sąsiedztwo w jednym z mieszkań, które wynajmowali i już nie chcieliby nigdy do tego wracać. Rozumieli młodych ludzi, sami też lubili imprezować, ale bez przesady. Teo to jeszcze pół biedy, bo i tak niewiele sypiał w nocy, ale Eilis zbyt często szła do pracy niewyspana, zmęczona i zła, a przy jej zawodzie nie było to zbyt pomocne.
Eilis zajęła wannę i moczyła się ponad pół godziny. Teo w tym czasie zdążył pościelić królewskie łoże, wziąć prysznic, zamówić chińszczyznę w restauracyjce przy wjeździe na osiedle, zagotować wodę na herbatę i postać chwilę w ogródku, który teraz był patiem i trawnikiem, otoczonym krzewami róż, właśnie zaczynającymi rozwijać swe pąki. Eilis miała jednak co do niego wiele planów, oczywiście później, kiedy już będzie w stanie zgiąć się wprzód i kucnąć przy grządkach. Teo przelotnie pomyślał, że trzeba kupić podkaszarkę, ale zrzucił tę ideę na mglistą przyszłość. Jest parę ważniejszych sprzętów, które muszą nabyć jak najszybciej, zwłaszcza lodówkę, pralkę, no i — przede wszystkim — wyposażyć pokój Adasia, postawić w salonie jakieś kanapy i wykosztować się na wózek dziecięcy.
Odebrał chińszczyznę i poszedł z nią do łazienki, gdzie Eilis wciąż dawała ulgę zmęczonym członkom. Miał szczery zamiar zjeść z nią kolację w pomieszczeniu, z którego najwyraźniej nie chciała jeszcze wychodzić, ale wyśmiała go lekko. Poszli więc do sypialni, bo tylko tam było na czym usiąść i delektowali się pierwszą kolacją we własnym domu.
Później zrobili jeszcze kilka innych rzeczy po raz pierwszy we własnym domu… Aż wreszcie Eilis zasnęła kamiennym snem, a Teo, ze słuchawkami na uszach, oglądał w smartfonie na żywo mecz NBA, gdzie Los Angeles Lakers podejmowali Toronto Raptors i pojedynek Lebrona Jamesa z Kawhi Leonardem zapowiadał się fascynująco. Od czasu do czasu kładł dłoń na ruszającym się brzuchu swojej żony i cichutko, czule opowiadał synowi o swojej sportowej pasji…3
U Burke’ów był już Daray z żoną i synkiem, a także Maurizio z Zacharym i Ava O’Brien, siostra Orli Burke. Fergal kręcił się między kuchnią a ogrodem, przenosząc naczynia, napoje i potrawy, bo pogoda niespodziewanie dopisała i postanowili posiedzieć na zewnątrz. Orla wciąż jeszcze pichciła coś w jasnoniebieskiej kuchni; Ava siedziała w salonie i oglądała jakąś operę mydlaną w telewizji, a Maurizio i Zachary grali w piłkę z Jonatanem i Jeremim, równolatkami, choć ten drugi swoje dziewiąte urodziny będzie obchodził dopiero jesienią. Zauważyli Kamińskich po dłuższej chwili i Jonatan natychmiast podbiegł się przywitać, w nadziei na kolejny szałowy prezent urodzinowy. Tuż za nim przydreptał Jeremi, rzucając się na szyję Eilis i całując po kolei oba jej policzki. Patrzył bez zazdrości na szałowy rowerek, wydobywany przez Teo z bagażnika, który wywołał ekstatyczne okrzyki solenizanta, bo dostał prawie taki sam od wujostwa jeszcze na gwiazdkę. Jonatan bardzo wylewnie podziękował za prezent i bez zwłoki rozpoczął jego testowanie na placu przed domem.
— Fantastyczny! O takim właśnie marzyłem! Maureen, chodź, zobacz! — Wołał do wyglądającej z okna swojej sypialni dwunastoletniej siostry. — No, popatrz, jaki fajny!
Maureen zamknęła okno i po chwili wyszła przed dom; pokiwała łaskawie głową nad rowerkiem, bardziej jednak była zainteresowana kolejnym podjeżdżającym autem, bo Shona i Martin Mccarthy przywieźli swoją córeczkę, trzynastoletnią Joan, z którą Maureen była zaprzyjaźniona od wczesnego dzieciństwa i której już nie mogła się doczekać. Chłopaki grali w piłkę i wariowali z męską częścią dorosłych gości, a ona nudziła się śmiertelnie w swoim pokoju. Złapała Joan za rękę i zanim ta zdążyła złożyć życzenia Jonatanowi, pociągnęła ją w stronę ogrodu. Joan w biegu wołała: “wszystkiego najlepszego”, aby błyskawicznie zniknąć po drugiej stronie domu, w altanie ukrytej głęboko w ogrodzie.
Dom Burke’ów, jak większość siedzib w tej części Rahoon, był parterowy, ale rozległy. Miał trzy sypialnie, dwie łazienki, salon, kuchnię z jadalnią, ogromny garaż i jeszcze większy za nim pawilon, obficie oszklony, w którym można byłoby zorganizować przynajmniej trzy pokoje. Częściowo urządzono w nim salon wokół dużego kominka, tylko do siedzenia przy ogniu, a częściowo stanowił graciarnię, bo znosili tu wszystko, co już nie przydawało się w codziennym życiu. Miał też bajeczny ogród, prawie jak park, z wyrośniętymi drzewami, tajnymi przejściami pośród krzewów, szklarnią, altaną i szerokim, rozłożystym trawnikiem, na którym zwykle dzieciaki grały w piłkę. Czasem, jak dziś, dołączali do nich panowie, którzy — przed obżarstwem i opilstwem — zażywali ruchu, aby zrobić miejsce dla nadchodzących kalorii. Na patio stał duży stół z ławami wokół i mniejszy, który otaczało pięć ogrodowych foteli. Był też duży grill, dziś jednak nieczynny, bo przewidywali imprezę w domu.
Eilis poszła do kuchni, tuż za nią wsunęła się Shona i wszystkie trzy zabrały się energicznie za kończenie przygotowań. Orla z wdzięcznością przyjęła pomoc, choć początkowo oponowała słabo, bo też chciała już usiąść z nimi i oddać się przyjemności imprezowania. Ava wciąż siedziała przed telewizorem, a w ogrodzie panowie, już wszyscy, grali z chłopakami w piłkę. Przyglądała im się, siedząca na fotelu ogrodowym, Keira, bratowa Eilis, która sączyła jakiegoś drinka i wodziła wzrokiem za swoim urodziwym mężem.
Uwinęły się szybko. Shona poszła zawołać dziewczynki i Avę, a Orla zapalała świeczki na torcie. Wyszły wszystkie z tym tortem i prawie natychmiast znalazł się przy nich Jonatan. Nie dał się długo prosić. Założył śmieszną czapeczkę z gumką pod brodą, pomyślał chwilę, zdmuchnął wszystkie świeczki na dwóch oddechach, wysłuchał “happy birthday” wyśpiewane lekko fałszywie i natychmiast znów pogonił za piłką. Orla nie dała mu jednak zbyt długo biegać, bo wszyscy siadali do konsumpcji i dzieci też powinny coś zjeść, zanim zaczną w zabawę wplatać opychanie się słodyczami.
Po dwóch godzinach, najedzeni, rozluźnieni alkoholem, porozsiadali się wygodnie i zaczęli dyskusje na wszystkie tematy świata. Nie pił tylko Teo, który generalnie lubił alkohol, zwłaszcza irlandzki, ale nie chciał tracić rozumu, gdy Eilis była już prawie na ostatnich nogach, no i mieli przecież mnóstwo roboty z uwijaniem gniazdka. Eilis nie piła z przyczyn zrozumiałych, a Daray nigdy z alkoholem nie przesadzał, trudno było zobaczyć go pijanego. Reszta dawała upust swobodzie.
— Patrzcie na niego — Fergal wskazał głową przyklejonego do drzewa Daray’a. — Kobieta ci nie wystarczy?
Zarechotali głośno, ale Daray tylko się uśmiechnął. Zawołał swego synka i wskazał mu sąsiednie drzewo.
— Jeremi, czy wiesz, że drzewa żyją tak samo, jak my?
— Eeee, to przecież tylko drzewa!
— Mówię ci, one naprawdę żyją. Przytul się do jednego z nich, obejmij go, przymknij oczy i posłuchaj, może usłyszysz, co do ciebie mówi…
— A ja też mogę? — spytał Jonatan.
— A ja?
— A ja?
Dziewczynki również miały ochotę posłuchać drzewa.
— Naturalnie, drzew jest pod dostatkiem.
Rozstawili się pod drzewami i każdy, wzorem Daray’a, przytulił się do swojego, objął je i przywarł policzkiem do kory, przymykając oczy. Reszta towarzystwa patrzyła przez chwilę w milczeniu.
— Uważajcie na kleszcze! — Fergal znów dał powód innym do śmiechu, ale “drzewni ludzie” nie zwracali na niego uwagi, stojąc tak dłuższą chwilę.
— On wszystkie drzewa tak kocha — Keira gryzła chipsy, patrząc na przedstawienie. — Gdziekolwiek byśmy nie obcowali z naturą, zawsze musi jakiegoś drzewa wysłuchać.
— To jest cudowne — Ava dźwignęła się z ławki. — Ja też chcę spróbować.
Nie zdążyła jednak dołączyć do grupy, bo dzieciakom już się znudziła ta zabawa i puściły swoich nowych przyjaciół.
— Ja nic nie słyszałem. — Jonatan mówił to z pełnym przekonaniem.
— Ani ja. — Wtórowała mu siostra.
— A ja słyszałam — lekko zarumieniła się Joan — jakby szept, ale nie rozumiałam słów.
— Nie trzeba rozumieć. — Od drzewa odkleił się wreszcie i Daray. — Ważne, że się słyszy. A przede wszystkim, chce słuchać. A ty, Jeremi? Słyszałeś coś?
Jeremi niepewnie popatrzył na Jonatana, jakby nie chciał mówić czegoś innego, niż on. Przemógł się jednak.
— Słyszałem taki jakby chrobot i mruczenie.
— To pewnie korniki! — Fergal znów chciał zepsuć zabawę, ale tym razem nie zwracali na niego uwagi.
— Pięknie, zrobiłeś pierwszy krok, tak jak Joan, do nawiązania nowej przyjaźni. Chcecie posłuchać, czego ja dowiedziałem się od tego drzewa?
— Tak, tak! — Zawołali chórem.
— To chodźcie do altanki, tam wam opowiem, tu jest trochę za głośno.
Znikli w obfitej już zieleni, a reszta natychmiast o nich zapomniała, oddając się dalszej konsumpcji. Eilis wyszła do toalety i do Teo przysiadł się Martin Mccarthy.
— Będę miał dla ciebie robotę, taką na dłużej. — Mówił cicho, bo z zasady nie rozmawiali o pracy na imprezach. — Moja firma nawiązała współpracę z podobną firmą w Polsce i wszelka z nimi korespondencja wymaga dwujęzyczności. Potrzebujemy tłumacza. Pisałbyś się na to?
— Owszem, ale nie na etat. Mam własną działalność, więc każde tłumaczenie byłoby osobnym zleceniem.
— I nam to odpowiada. Nie potrzebujemy tłumacza na co dzień, tylko do współpracy z tą polską firmą, więc etat nie wchodzi w grę. Kto wie, może będę miał okazję pojechać do Polski? Pojechałbyś ze mną?
— Na pewno nie w ciągu najbliższego półrocza. A potem możemy pogadać.
— Świetnie. Być może pierwsze zlecenie dostaniesz już w przyszłym tygodniu. Napijesz się ze mną?
— Wybacz, nie dziś. Zadałem sobie abstynencję aż do czasu, w którym Eilis, zdrowa już i silna, da sobie sama radę z Adamem. Teraz mogę jej być potrzebny w każdej chwili.
— Nauczyłeś się tego od Daray’a? On też jest bardzo opiekuńczy — usłyszeli zza pleców głos Keiry.
— Nie — Teo odwrócił się do niej z uśmiechem. — Od własnego ojca. I mam zamiar swego syna też tego nauczyć. A poza tym czyż nie powinno być to normą? Trzeba dwojga ludzi, aby nowe życie zaistniało i oboje powinni mieć taki sam zakres przywilejów i obowiązków względem tegoż właśnie życia, a także względem siebie wzajemnie. To Eilis przez dziewięć miesięcy walczy z własnym ciałem, aby Adam mógł spokojnie się rozwijać, dojrzewać do przyjścia na świat. Nie jestem w stanie przejąć od niej dziecka na połowę ciąży, za to mogę i chcę robić inne rzeczy, które jej żywot ułatwią choć trochę.
— Czy to taki polski zwyczaj? — Zaciekawiła się Orla.
Teo uśmiechnął się pod nosem.
— Niestety, nie. Polscy rycerze, dawni i dzisiejsi, uwielbiają swe wybranki, są bardzo szarmanccy, ale kwestie ciąż, porodów czy pieluch zupełnie ich nie interesują. Trochę to się teraz zmienia, jak choćby moda na wspólne porody, ale nie sądzę, by wielu facetów potrafiło autentycznie wraz ze swoimi kobietami prowadzić i przeżywać ciążę. Poza tym myślę, że im wcześniejsze ojcostwo, im mniej planowane, tym trudniej potencjalnym tatusiom wyrzekać się własnych przyjemności, aby świadomie, dzień po dniu, wprowadzać potomstwo w narodziny i późniejsze życie. U nas nie było żadnych przypadków, niedomówień, zastanowień. Chcieliśmy. I chcemy. Prawda, kochanie? — Zwrócił się do Eilis, która w międzyczasie wróciła z toalety i usiadła koło męża.
— Tak, to prawda. Trafił mi się skarb, nie mąż.
Dzieciaki z piskiem wypadły z krzaków, a tuż za nimi ukazał się Daray, który wreszcie się przysiadł, szukając czegoś do picia. Długie opowieści ze świata drzew wysuszyły mu gardło.
— Mnie też — Maurizio pocałował Zacharego cokolwiek zbyt namiętnie, jak na zwykłe podziękowania czy wyrazy uznania.
— Hej, nie przy dzieciach! — Orla chyba naprawdę lekko się oburzyła.
— Czemu bronisz dzieciom obrazków miłości? — Daray wreszcie zaspokoił pragnienie i usiadł obok Avy.
— Mają jeszcze czas!
— Jonatan, przestań! — Fergal upomniał synka, który z całej siły walił kijem w jakiś zapomniany, dziurawy garnek.
— A pozwalasz im grać? Walczyć z wrogiem? Rozlewać krew?
— To są tylko gry!
— Nie do końca. Dzieci uczą się przez naśladowanie, żadne rozmowy, upomnienia, nakazy i zakazy tego nie zmienią — wtrąciła się Keira. — Jeśli wciąż mają kontakt wyłącznie z przemocą, w końcu stanie się to ich mottem życiowym.
— Ja też myślę, że dzieci powinny od zarania życia widzieć wokół siebie jak najwięcej miłości — Teo mówił to z wielkim przekonaniem.
— Jonatan, mówię ci, przestań! — Fergal powoli tracił cierpliwość.
— To może puścimy im porno, żeby za młodu się uczyły? — Martin wciąż udawał, że nie wlepia gał w Avę, czego nie zauważała tylko Shona.
— Mówimy o miłości, nie o perwersji — Teo pocałował Eilis. — Nie będę czułości dla ukochanej żony ukrywał przed synem. A o seksie porozmawiam z nim, gdy będzie na to gotowy. I nie wyznaczam tu dolnej granicy wieku.
Ava powiodła wzrokiem za oddalającym się wolno od stołu Daray’em, co nie umknęło uwadze Keiry. Popatrzyła też na swego męża, ale ten był zainteresowany wyłącznie dziećmi.
— Jonatan!!! — Fergal wrzasnął tak głośno, że Jonatanowi patyk wyleciał z ręki, Maureen natychmiast uciekła do domu, Joan zaczęła głośno płakać, a Jeremi biegiem schronił się w objęciach nadchodzącego ojca.
Przez chwilę trwała lekka konsternacja, aż wreszcie Maurizio, włoskim zwyczajem, postanowił rozładować napięcie.
— Ale masz płuca, bracie. Mógłbyś bez mikrofonu robić za herolda na Eire Square i jeszcze w naszej knajpie byłoby cię słychać.
Próbowali się roześmiać, ale nie wypadło to zbyt przekonywająco. Joan przestała już płakać, utulona przez matkę, ale Jeremi wciąż tkwił w bezpiecznych objęciach ojca i drżał, nie mogąc zrozumieć, co się stało.
— Porozmawiamy później — Fergal skierował palec w stronę Jonatana. — Do swojego pokoju, natychmiast.
Jonatan bez sekundy zwłoki zniknął w drzwiach, a za nim, z lekkim ociąganiem, poszła Joan. Na dworze już było ciemno, ale nikt na razie nie myślał o końcu imprezy. Daray wziął na ręce Jeremiego i też poszedł do środka, mówiąc mu coś cichutko do uszka.
— Ale ten wasz syn wrażliwy! — Shona zwróciła się do Keiry.
— On po prostu nie zna takich zachowań, dlatego się przestraszył. U nas w domu nigdy nikt nie krzyczy, ani u teściów, ani nawet u Eilis i Teo.
— Ty chyba żartujesz — Zachary zrobił wielkie oczy. — To zwyczajnie jest niemożliwe, żeby nigdy głosu nie podnosić. A kłócicie się szeptem, tak?
— My się wcale nie kłócimy. A różnice zdań wyjaśniamy pod nieobecność Jeremiego.
— Nie wierzę — Fergal już się uspokoił, zalawszy nerwy sporą dawką Bushmillsa. — Każdego, wcześniej czy później, nerwy poniosą.
— Tak, jeśli jest powód — Eilis, podobnie jak jej brat, też zdawała się być uosobieniem spokoju, co zresztą bardzo odpowiadało Teofilowi. — Myślę jednak, że jeśli między dwojgiem ludzi jest uczucie, takich powodów nie ma.
— Och, czasem jakiś codzienny banał może nawet z równowagi wyprowadzić.
— Po co denerwować się banałami? — Teo zainteresował się Eilis głównie dlatego, że nigdy nie widział jej wściekłej. Sam też nie znosił wrzasków i przemocy. — Życia na to szkoda.
— A dla mnie szkoda, że to nie ty u nas gotujesz, tylko twój kuzyn. Kornel, jak się wnerwi, tak koncertowo rzuca patelniami, że strach do kuchni wchodzić w tym momencie.
Maurizio, z włoskim zaśpiewem, wymawiał imię kuzyna Teo bardziej jak “Kornelle”, niż Kornel.
Teo zaśmiał się serdecznie.
— Nie miałbyś ze mnie żadnego pożytku, brak mi serca do sztuki kulinarnej.
— Gotujesz przecież.
— Owszem, ale tylko dla nas. I na tych daniach grosza nie zarobiłbym.
— Nie bądź taki skromny — Ava kierowała się w stronę domu. — Jedliśmy już u ciebie i wszystko było pyszne. Chętnie zapłaciłabym w restauracji za twoje pierogi z mięsem.
— Namów chłopaków, żeby wprowadzili je do menu, Kornel robi jeszcze lepsze.
— Nie wierzę. Mogą być jeszcze lepsze?
— Mogą. Jak myślisz, dlaczego Maurizio wciąż go trzyma, choć Kornel czasem kuchnię demoluje? Ten koleś wszystko potrafi ugotować.
— To prawda — Zachary pokiwał głową. — Zrobił mi kiedyś czulent. Od tego czasu moja mama już go nie gotuje, tylko chce ten od Kornela.
— Eee, przesadzasz!
— Ani trochę.
— A jak mamy w menu cannelloni, mogłoby już nic innego w nim nie być. Ludzie walą drzwiami i oknami. A Kornelle się wścieka, że niepotrzebnie gotował pozostałe dania, choć też przecież są wyśmienite.
Przez okno w jadalni widać było Daray’a, który wciąż tulił do siebie synka i coś mu cierpliwie tłumaczył. Keira zauważyła Avę, siedzącą nieopodal i przyglądającą się tej scenie. Wstała szybko i weszła do środka, aby chwilę później usiąść obok swoich panów, ucałować synka i zaraz potem męża, jakby chciała powiedzieć Avie, że niepotrzebnie ostrzy sobie zęby na Daray’a. Keira nikomu go nie odda. Nigdy i za nic.
Rozmowy zaczynały się robić coraz głośniejsze i trudno już było rozróżnić, kto z kim i o czym rozmawia. Eilis powiedziała coś po cichu do Teo, a za chwilę do Orli. Ta jakby chciała zaprotestować, ale chyba zrozumiała sytuację, bo zrezygnowała. Kamińscy zaczęli się żegnać. Adam najwyraźniej miał dość imprezy, więc trzeba było dostosować się do jego potrzeb.5
Maurizio i Zachary uparli się, że to oni zorganizują Eilis baby shower. Wiadomo było, że w pustym jeszcze domu Kamińskich impreza musiałaby się odbyć na stojąco, więc dziewczyny prześcigały się w chęci podjęcia gości u siebie. Chłopaki jednak wygrali. Tylną część swojej restauracji ustroili okazjonalnie, niebieskim kolorem oznajmiając światu, że w łonie Eilis rozwija się mały człowiek płci męskiej. Przygotowali przekąski i napoje, a Kornel upiekł wielki tort, też niebieski, z literami BOY na górze.
Teo wjechał w zaułek, na który wychodziło się z tylnej części restauracji, bo Quay Street i Shop Street dostępne były tylko dla samochodów dostawczych. Wszedł wraz z Eilis do środka, gdzie wszyscy już czekali i dziewczyny zaraz porwały przyszłą mamę. Teo poszedł do kuchni, w której Kornel i Maurizio szykowali dania dla klientów przedniej części lokalu, a Zach i młody Szkot Rory donosili zamówienia i zabierali gotowe talerze. Przy zlewach kręcił się Lee, koreański kitchen porter, którego Teo zobaczył po raz pierwszy.
— Tylko błagam, nie rozmawiajcie po polsku — Maurizio zwrócił się do kuzynów. — Zostawcie to sobie na inną sposobność.
— Zawsze uważałem i uważam, że totalnym idiotyzmem jest rozmowa dwóch osób jednej nacji w innym, niż ich rodzinny, języku. Ale niech ci będzie. Zakładam, że pogadamy w większym gronie, więc zgoda. — Teo, mimo przytaknięcia, krzywił się lekko.
— Teo — za plecami wyrósł mu Zachary. — Macie zamiar ochrzcić chłopaka czy będziecie mu wyrabiać szerszy światopogląd?
— Ja takich zamiarów nie mam, jestem totalnie areligijny i bardzo cenię szeroki światopogląd, ale jeśli Eilis będzie chciała, dam jej swoją zgodę.
— Dlaczego?
— Dla spokoju jej ducha. Dziecka od tego nie ubędzie.
— A chce bardzo? — Maurizio nieprzyzwoicie oblizywał drewniane mieszadło, zanim podrzucił je Lee do mycia.
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— No, nie wiem. Mamy mnóstwo ważniejszych spraw do obgadania, ten temat jeszcze nie zaistniał.
— Dziecko trzeba ochrzcić — Kornel wrzucił patelnię do zlewu, krzycząc głośno: hot pan!
Lee zalał patelnię zimną wodą i wymył ją dokładnie, odkładając na miejsce.
— A chodzi ona do kościoła? — spytał po angielsku, wtrącając w połowie swojską kurwę.
Zabrzmiało to tak groteskowo, że Teo nie potrafił powstrzymać śmiechu.
— Rechocz sobie, na zdrowie. Myśmy to już wcześniej przerabiali, nie tylko Polakom dziwacznie to brzmi. On tak mówi cały czas. Wszędzie, gdzie dotąd pracował, byli Polacy, no i wyuczyli go znamienicie.
— To jak, chodzi? — Znów to zrobił, wzbudzając kolejną wesołość.
— Nie.
— Czyli nie należy do tych tłumów, które chrzczą swoje bachory?
Teo nie mógł wytrzymać, aż się popłakał ze śmiechu. W życiu nie słyszał i nie widział czegoś tak delirycznie głupiego. Niewysoki, skośnooki Azjata, mówiący po angielsku i na polski sposób wtrącający co kilka słów swojską kurwę. Zaraził śmiechem pozostałych i ogólna wesołość słyszalna była w całej restauracji. Tylko Lee ze stoickim spokojem drążył temat.
— No, nie należy, mam rację?
— Lee, ona po prostu nie chodzi do kościoła, ale chyba była ochrzczona, choć jej rodzice też nie są specjalnie religijni. Skąd mam wiedzieć, co na to mówią kościelne przepisy, jak się tam struktury układają, to nie moja bajka.
— Tu nie trzeba żadnych struktur ani przepisów. Chodzi — należy, Nie chodzi — nie należy. Proste. A skoro nie należy, po co wpychać w to środowisko własne dziecko?
— Ciekawa logika.
— Żyj długo i pomyślnie. — Kornel, wielki, zapalony miłośnik Star Treka, rozstawił palce wolkańskim gestem Spocka.
— Maniak. — Maurizio poklepał go po plecach.
— Naprawdę, nigdy o tym w ten sposób nie myślałem. Ale nie sądzę, by przyjęła się na europejskim gruncie.
— Czemu?
— Wydaje mi się, że tu ogromna rzesza ludzi olewa praktykowanie kościelne, ale dzieci chrzczą, tak na wszelki wypadek, gdyby było jakieś życie z tamtej strony. No i przecież nie można sąsiadom, babciom, dziadkom i innym krewnym i znajomym królika dawać pretekstów do ciągłych swarów i wytykań.
— To dopiero pokrętna filozofia. Bez żadnej logiki.
Kornel natychmiast powtórzył gest i słowa swojego ulubieńca. Najwyraźniej reagował tak zawsze na dźwięk słowa: logika. Prawdziwy maniak, Maurizio ma rację.
— No bo co może interesować ludzi sposób, w jaki żyję? Nikomu nic do tego.
— Taka kulturowość. U was można iść do kogoś, przetrzepać mu wszelkie schowki, wziąć coś nawet bez pytania i każdy się z tym godzi. Dałbym w mordę, gdyby ktoś mnie tak zrobił — Zachary potrząsnął głową, którą okrywał rudy meszek. — Mieszkałem kiedyś z twoim rodakiem. W ogóle z nami nie rozmawiał. Co dzień jednak przyprowadzał na lunch albo kolację tabuny swojaków, którzy robili taki burdel w kuchni i jadalni, że ręce opadały. A kiedy zakazaliśmy mu tych praktyk, radząc, aby sprzątali za sobą bądź poszli gdzie indziej, obraził się śmiertelnie i do tygodnia wyprowadził.
— To on powinien był posprzątać po swoich gościach. Masz rację, choć już trochę zelżały te zwyczaje, bo zbyt dużo cennych rzeczy zmieniało właściciela. Ale to jest co innego. Nigdy nie robiliśmy tego na pokaz. Taki po prostu był styl życia. A wasza religijność funta kłaków nie jest warta, jeśli prawdę powiadacie w tej kwestii.
— A ja i tak uważam, że dziecko trzeba ochrzcić. — Kornelowi najwyraźniej argumenty nieobeznanego z polską zwyczajowością kolegi nie trafiały do przekonania.
— Rory, a co ty na to?
— Ja jeszcze nie mam zdania. Dojdę do waszych lat, zrobię jakiejś kotce bachora, wtedy będę myślał.
— My nie mielibyśmy dylematu, gdybyśmy się zdecydowali na dziecko, żaden wielebny by go nie ochrzcił.
— W Polsce na pewno nie. Ale tutaj? Po kościelnych aferach ludzi tak wywiało z krucht, że każdego przyjmą z otwartymi rękami. Nawet gejów- antychrystów. Pecunia non olet.
Przy wejściu do kuchni ustawiła się kolejka dziewczyn z talerzykami w rękach. Przyniosły tort chłopakom. Tylko Eilis została na krześle, obłożona ze wszystkich stron prezentami dla dziecka. Dziewczyny wróciły, a Emma, oglądając się w stronę kuchni, gdzie przez okienko widać było pałaszujących panów, nie mogła się nadziwić.
— Przyjaźnicie się z nimi?
— Tak, od lat. Teo i Daray świadkowali na ich ślubie pół roku temu.
— Jezu…
— Homofobijka w dupkę szczypie? — Keira popatrzyła na Emmę z odrazą.
— I z dziećmi waszymi też się spotykają?
— Dzieciaki ich uwielbiają, cała czwórka. — Orla miała zrobiony bardzo mocny makijaż, jakby starała się coś ukryć przed światem.
— Adam też będzie. Oni świetnie się z dziećmi bawią, zwłaszcza Maurizio, kochający wprost — jak to Włoch — kopać z nimi piłkę.
— Nie boicie się, że wam dzieciaki na gejów wyrosną?
Popatrzyły na siebie ze zdziwieniem.
— A ty sądzisz, że homoseksualizm jest zaraźliwy? — Shona już miała przygotowany wykład psychologiczny, ale przerwała jej Ava.
— Gdzie ty się, kobieto, chowałaś? Naczytałaś się bzdur i teraz sama je opowiadasz. Co robisz, gdy ktoś myślący inaczej, niż ty, zjawia się na Gardzie? Każesz mu najpierw iść na terapię, a dopiero potem rozmawiasz?
— Och, w pracy to co innego. Nigdy nie mieszam odczuć z obowiązkami, Eilis dobrze o tym wie. Ale tu jesteśmy prywatnie, więc możemy chyba pogadać.
— Tu nie ma o czym rozmawiać. — Keira patrzyła lekko podejrzliwie na Avę, wciąż nie mogła strząsnąć z siebie jej zakusów na Daray’a.
— Jednak…
— Nie ma żadnego jednak. Różnorodność jest skarbem, gdybyśmy wszyscy byli jednakowi, dawno umarlibyśmy z nudów. — Shona nie mogła sobie odmówić. — Jeśli ktoś lub coś jest inne, nie znaczy, że gorsze. I tym, czego nie mamy, należy się wzbogacać, a nie odrzucać, nawet nie spróbowawszy tego zrozumieć. Wartościowe rzeczy są wszędzie, nie tylko na twoim ograniczonym podwórku. I trzeba po nie sięgać.
— Co jest wartościowego w facetach, którzy pieprzą się ze sobą? — Emma nie dawała za wygraną.
— To na przykład, że w przeciwieństwie do ciebie, oni pod twoją kołdrę nie zaglądają. Obyśmy wszyscy zaznali takiej miłości, jaką oni darzą siebie nawzajem. — Ava westchnęła cokolwiek za głośno.
Eilis dźwignęła się z trudem, trzymając za plecy.
— Dzięki, dziewczyny. Nie gniewajcie się, ale mały już chce do domu.
Poszła do toalety, a Teo natychmiast zauważył, że impreza dobiegła końca. Wyszedł do ubierających się pań, które wciąż spod byka patrzyły na znieruchomiałą Emmę.
— Bardzo wam dziękuję.
— Nie ma za co, cała przyjemność po naszej stronie — przerzucały się uprzejmościami.
Teo pozbierał wszystkie prezenty, dziwiąc się, że jest ich tak dużo i to wcale nie tanich. Postarali się przyjaciele. Eilis wyszła z toalety.
— Wrócisz jeszcze do pracy przed porodem? — Emma patrzyła ze współczuciem na maleńką kobietę z wielkim brzuchem, która z trudem poruszała się na własnych nogach.
— Nie, już nie dam rady. Ale chętnie odbiorę jakieś wieści w sprawie zaginionych kobiet, jeśli takie będą.
— Obawiam się, że szanse na ich odnalezienie są coraz mniejsze. Dam ci znać, pracujemy mimo wszystko ostro. Trzymaj się, jeszcze raz wszystkiego dobrego.
— Dziękuję.
Pożegnania dobiegły końca i dziewczyny wyszły. Teraz dopiero Maurizio z Zacharym wytargali wielkie pudło z zaplecza.
— A to od nas. Nietypowo, ale my nie mamy żadnych pań, aby je wysłać na baby shower.
— Och, chłopaki, przecież już się wykosztowaliście na to przyjęcie.
— To zupełnie inna bajka. Proszę, przyjmijcie z wyrazami miłości dla was i małego Adama.
— Dziękujemy. — Ściskali się przez chwilę “na krzyż”. — Dziękujemy bardzo. Ale co to jest?
— Zobaczycie w domu.
— Jak mam to zmieścić do bagażnika?
— Wstaw na siedzenie, Ja tak to wiozłem.
Pomogli Teofilowi zanieść wszystkie prezenty do auta i wstawić największy na siedzenie. Pomachali im na odjezdnym, stojąc blisko siebie. Zachary obejmował Maurizia i tulił go serdecznie. Spojrzeli sobie głęboko w oczy, jakby tym spojrzeniem chcieli wyrazić ważną wiadomość.
— Jak długo pojadą na Gleann Dara?
— O tej porze? — Maurizio popatrzył na zegarek. — Z piętnaście minut.
— O co zakład, że za pół godziny będzie telefon?
— Po co nam się zakładać, skoro ja się z tobą zgadzam? Zrobiłbyś to samo.
— Każdy by zrobił.
Wrócili do środka, słysząc z daleka polemizującego z Rorym Kornela. Pewnie młodzian znów źle przyjął zamówienie, czas brać się do pracy.
Mieli rację. Eilis i Teo, rozpakowawszy w domu prezent od chłopaków, nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Przecież oni wydali na to majątek, nie robi się nikomu takich drogich prezentów. Myśląc trzeźwo, powinni go natychmiast oddać. Kiedy jednak Teo patrzył na zachwyt w nabrzmiałej buźce swojej żony, nie miał serca kazać jej wyrzec się tej przyjemności. W paczce bowiem znajdował się wózek ze wszystkimi składowymi: głęboki, sportowy, nosidło, fotelik samochodowy i mnóstwo innych drobiazgów, w dodatku ten sam, nad którym maślany wzrok Eilis robiła od samego początku ciąży. Nie rozmawiali z nikim na temat wózka, więc chłopaki nie mogli wiedzieć, że Eilis śni o nim po nocach. Cóż za wyczucie! Patrząc na łzy szczęścia w oczach swojej połowicy, sam omal się nie rozbeczał. Pomyślał, że tylko prawdziwa przyjaźń jest w stanie robić takie rzeczy. Dotąd wątpił w jej istnienie. Ludzie są zbyt egoistyczni, aby istniało między nimi coś takiego, jak przyjaźń. Teraz jednak coś w tej filozofii zaczęło mu pękać. Nie zastanowił się, że sam też zrobiłby dla nich wiele, bo to było dla niego normą, ale nigdy nie oczekiwał podobnych reakcji od innych, jakby miał monopol na dobroć, sympatię czy usłużność. Zadzwonił, oczywiście, zgodnie z ich oczekiwaniami, ale postanowił zachować głęboko w sobie to uczucie i podzielić się nim z chłopakami, gdy tylko nadarzy się okazja, zupełnie zapominając o ich łzach szczęścia, kiedy podawał im obrączki na ślubie…