Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Taniec z aniołem. Komisarz Erik Winter. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taniec z aniołem. Komisarz Erik Winter. Tom I - ebook

Pierwszy tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

W skromnym hotelu w południowym Londynie znaleziono zwłoki młodego Szweda. Wkrótce potem podobne morderstwo wydarzyło się w Göteborgu. Krwawe ślady każą przypuszczać, że w hotelowym pokoju odbył się makabryczny taniec. Dla 37-letniego komisarza Erika Wintera i jego współpracowników te wydarzenia są początkiem najtrudniejszego śledztwa, z jakim mieli do czynienia. Taniec z aniołem został wyróżniony nagrodą Szwedzkiej Akademii Kryminału w 1997 jako najlepsza powieść kryminalna roku. Książki Ake Edwarsona o Eriku Winterze rozeszły się milionowych nakładach, były wielokrotnie nagradzane, zostały przełożone na 20 języków, a także zekranizowane przez szwedzką telewizję.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7581-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TO BYŁ RUCH, któ­rego chło­piec już nie był w sta­nie wyko­nać. Nie mógł sobie przy­po­mnieć, kiedy nastą­piło pogor­sze­nie. Teraz ten ruch był jak cień.

Zro­zu­miał. Pró­bo­wał podejść do połu­dnio­wej ściany, ale ruch był raczej kie­run­kiem w jego gło­wie. A kiedy uniósł pod­bró­dek, żeby spoj­rzeć w stronę, z któ­rej dźwięk…

Znów poczuł zimno wzdłuż ple­ców, mię­dzy łopat­kami i poni­żej zro­biło się bar­dzo zimno, potem cie­pło. Pośli­znął się na pod­ło­dze i upadł, ude­rza­jąc się w bio­dro. Śli­zgał się po pod­ło­dze. Jego ciało nie miało się na czym zatrzy­mać.

Sły­szał głos.

Jest we mnie głos, który mnie woła. To ja nim jestem, pomy­ślał. Rozu­miem. Teraz odsunę się od ściany, a jeśli zro­bię to ostroż­nie i po cichu, nic mi się nie sta­nie.

Mamo. Mamo!

Brzę­czący dźwięk, jak pod­czas pauzy, kiedy przed oczami nic się nie dzieje. Nie mógł się od tego dźwięku uwol­nić. Nie wie­dział, co to jest.

Odejdź.

Odejdź stąd.

Rozu­miem. Znów czuję chłód i patrzę w dół na swoją nogę, ale nie wiem, która to jest. Widzę ją. W pokoju jest jasno. Przed­tem tak nie było, ale kiedy zro­biło się zimno, zapa­liło się świa­tło, i to tak jasne, że za oknem zro­biła się noc.

Sły­szę samo­chód, ale on odjeż­dża. Nic się tu nie zatrzy­muje.

Odejdź ode mnie. Odejdź!

Jesz­cze był w sta­nie się sobą zająć, a gdyby został sam, mógłby cho­dzić po pokoju i dojść do drzwi. Tam­tędy wszedł, a męż­czy­zna wyszedł jesz­cze raz, żeby przy­nieść rze­czy, wró­cił i zamknął drzwi, a potem zapa­dła noc.

Cią­gle sły­szał muzykę, ale nie mogła wycho­dzić z niego, ze środka. Pusz­czali Mor­ris­seya. Wie­dział, że tytuł płyty pocho­dzi od nazwy dziel­nicy mia­sta po tej stro­nie rzeki.

To nie było daleko stąd. Wie­dział dużo takich rze­czy. To był jeden z powo­dów.

Znów usły­szał muzykę, nieco gło­śniej. Nie było już sły­chać brzę­cze­nia.

Świa­tło się nie zmie­niło. Powinno go boleć w środku, w ciele.

Nie czuję, żeby mnie to bolało, pomy­ślał. Nie jestem zmę­czony. Mogę odejść, jeśli tylko uda mi się sta­nąć na nogi. Spró­buję coś powie­dzieć. Minęła chwila. To tak jak przy zasy­pia­niu nagle coś wyrywa czło­wieka ze snu, jakby wydo­by­wał się z głę­bo­kiej otchłani. Tylko to jest ważne. Potem się boi, nie może znowu zasnąć. I kiedy tak leży, pra­wie nie może się ruszyć, wła­śnie wtedy. Chce się ruszyć, ale to nie­moż­liwe.

Potem już nie myślał za dużo. Jakby wszystko, co prze­wo­dzi impulsy myślowe, kable i prze­wody, zostało prze­cięte, a myśli wycie­kły przez nacię­cia i roz­bie­gły się bez­ład­nie po gło­wie, a krótką chwilę póź­niej wypły­nęły wraz z krwią.

Wiem, że to krew, i to moja. Rozu­miem. Już nie jest mi tak zimno, może to się skoń­czyło. Myślę o tym, co będzie dalej.

Wiem, że się pod­nio­słem, z jed­nym kola­nem w górze, dru­gim opar­tym o pod­łogę. Patrzę pro­sto w świa­tło i tak odsu­wam swoje ciało pod ścianę, w cień.

A rów­no­cze­śnie czuję, że coś się zbliża z boku, a ja się od tego odsu­wam. Może mi się uda.

Spró­bo­wał dostać się do schro­nie­nia, które gdzieś tam na niego cze­kało. Tym­cza­sem muzyka roz­brzmie­wała gło­śniej. Wokół niego wszystko się ruszało, w różne strony, upa­dał, był dźwi­gany, czuł, że coś unosi go w górę i na boki. Widział, jak sufit i ściany suną ku niemu. Nie umiał powie­dzieć, gdzie koń­czy się jedno, a zaczyna dru­gie. Potem nie było już muzyki.

Ostat­nia nić trzy­ma­jąca myśli razem pękła. Zastą­piły ją marze­nia i resztki wspo­mnień, które zabrał ze sobą, kiedy wszystko się skoń­czyło i zapa­dła cisza. Potem roz­le­gły się kroki. Odda­lały się od miej­sca, gdzie sie­dział, opie­ra­jąc się szczu­płym cia­łem o krze­sło.ROZDZIAŁ 1

1

TO BYŁ ROK, który nie chciał odpu­ścić. Krę­cił się wkoło, kąsał wła­sny ogon jak jakiś pie­kielny wście­kły pies. Tygo­dnie i mie­siące były dwa razy dłuż­sze.

Z tego miej­sca, gdzie Erik Win­ter stał, wyglą­dało to tak, jakby trumna uno­siła się w powie­trzu. Słońce wdzie­rało się przez okno po lewej stro­nie i świa­tło prze­no­siło trumnę z kata­falku na kamie­nie posadzki. Wszystko było tylko pro­sto­ką­tem świa­tła, tylko tyle widział.

Sły­szał psalmy o śmierci, ale nie poru­szał war­gami. Ota­czał go krąg ciszy. To nie była obcość. Nie była to też jakaś szcze­gólna żałoba, przy­naj­mniej nie od razu. To było inne uczu­cie. Wią­zało się z samot­no­ścią i tą prze­strze­nią, która powstaje, kiedy dłoń roz­luźni chwyt.

Nie ma już cie­pła, które pocho­dzi od krwi, pomy­ślał. Jakby droga powrotna zaro­sła.

Erik Win­ter wstał wraz z innymi, wyszedł z kościoła i odpro­wa­dził trumnę na cmen­tarz. Kiedy na drew­niane wieko spa­dła zie­mia i wszystko się skoń­czyło, stał przez chwilę nie­ru­chomo, aż poczuł na twa­rzy zimowe słońce. Było jak dłoń zanu­rzona w let­niej wodzie.

Szedł powoli uli­cami bie­gną­cymi na zachód, do przy­stani pro­mo­wej. Teraz, kiedy w ciele czło­wieka skoń­czyła się wojna, spo­czywa wresz­cie w spo­koju. Wszystko jest histo­rią, a ja zaczy­nam czuć wielki smu­tek. Naj­chęt­niej przez jakiś czas robił­bym wiel­kie nic. A potem chciał­bym wyple­wić chwa­sty ze ście­żek przy­szło­ści, pomy­ślał i posłał coś w rodzaju uśmie­chu w stronę nisko wiszą­cego nieba.

Wszedł na prom. Wspiął się po scho­dach i sta­nął na pokła­dzie samo­cho­do­wym. Wjeż­dżały nań samo­chody pokryte czar­nym śnie­giem. Pano­wał tu pie­kielny hałas, musiał zasło­nić dło­nią lewe ucho. Kiedy trumnę skła­dano do grobu, zdjął skór­kowe ręka­wiczki, ale teraz znów je wło­żył. Było zim­niej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem.

Stał samot­nie na pokła­dzie. Prom powoli odbi­jał od wyspy. Kiedy mijali nie­wielki falo­chron, Win­ter pomy­ślał prze­lot­nie o śmierci, o tym, że życie toczy się dalej, jesz­cze długo po tym, jak straci sens. Ruchy są te same, ale sensu bra­kuje.

Stał tak, aż domy za rufą stały się tak małe, że mógłby je zmie­ścić w dłoni.

W nie­wiel­kim barze sie­dzieli ludzie. Towa­rzy­stwo na prawo spra­wiało wra­że­nie, jakby chciało zaraz wybuch­nąć pie­śnią o wol­no­ści, ale tylko prze­nio­sło się pod wiel­kie okna.

Win­ter na razie nic nie pił. Sie­dział pochy­lony nad sto­łem i cze­kał, aż psalmy w jego gło­wie ucichną. Potem zamó­wił fili­żankę kawy. Jakiś męż­czy­zna dosiadł się do niego. Win­ter wypro­sto­wał się na całą dłu­gość.

– Czy mogę panu posta­wić kawę? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście – odparł męż­czy­zna.

Win­ter dał znak w stronę kon­tu­aru.

– Chyba trzeba samemu przy­nieść – powie­dział męż­czy­zna.

– Nie. Ona przy­cho­dzi.

Kobieta bez słowa przy­jęła zamó­wie­nie. W przy­tłu­mio­nym świe­tle słońca jej twarz wyda­wała się prze­zro­czy­sta. Win­ter nie widział, czy patrzy na niego, czy na wieżę kościelną we wsi, którą wła­śnie mijali. Zasta­na­wiał się, czy dźwięk dzwo­nów sły­chać po dru­giej stro­nie albo na pro­mie pły­ną­cym w stronę wyspy.

– Chyba się skądś znamy – powie­dział, odwra­ca­jąc krze­sło w stronę męż­czy­zny sie­dzą­cego przy sto­liku.

– Też mam takie wra­że­nie – przy­znał tam­ten.

Dziw­nie trzyma nogi, pomy­ślał. Chyba nie­wy­god­nie wyso­kiemu czło­wie­kowi przy takim sto­liku. Wygląda, jakby go coś bolało. To chyba nie jest wina świa­tła na twa­rzy.

– Nasze drogi krzy­żo­wały się już co naj­mniej raz – stwier­dził Win­ter.

– To prawda.

– To się ni­gdy nie koń­czy.

– Nie.

– Jest nasza kawa – powie­dział Win­ter, przy­glą­da­jąc się, jak kel­nerka sta­wia fili­żankę przed komi­sa­rzem poli­cji kry­mi­nal­nej Ber­ti­lem Ring­ma­rem. Znad kawy para uno­siła się do twa­rzy Ring­mara. Na wyso­ko­ści czoła roz­rze­dzała się i roz­pły­wała koli­ście wokół głowy. Wygląda jak anioł, pomy­ślał Win­ter.

– Co tu robisz? – zapy­tał.

– Płynę pro­mem i piję kawę.

– Dla­czego zawsze tak uwa­żamy na słowa, kiedy roz­ma­wiamy ze sobą? – rzu­cił Win­ter.

Ber­til Ring­mar upił łyk kawy.

– Myślę, że jeste­śmy bar­dzo wyczu­leni na zna­cze­nie słów – odparł i odsta­wił fili­żankę na blat sto­lika. Win­ter widział jego twarz odbitą w szkle do góry nogami. Tak wygląda korzyst­niej, pomy­ślał.

– Odwie­dzi­łeś Matsa? – zapy­tał Ring­mar.

– W pew­nym sen­sie.

Ring­mar się nie ode­zwał.

– On nie żyje – dodał Win­ter.

Ber­til Ring­mar chwy­cił fili­żankę. Czuł mie­szankę zimna i gorąca, ale nie wypu­ścił jej z dłoni.

– To była piękna uro­czy­stość – powie­dział Win­ter. – Nie wie­dzia­łem, że miał tylu przy­ja­ciół. Tylko jed­nego krew­nego, ale wielu przy­ja­ciół.

Ring­mar mil­czał.

– Myśla­łem, że w kościele będą sami męż­czyźni, ale było też dużo kobiet – mówił dalej Win­ter. – Wła­ści­wie głów­nie kobiety.

Ring­mar wyglą­dał przez okno. Patrzył na coś za ple­cami Win­tera. Win­ter zga­dy­wał, że na wieżę kościelną.

– To potworna cho­roba – powie­dział Ring­mar i prze­niósł wzrok na Win­tera. – Mogłeś zadzwo­nić, gdy­byś chciał.

– W środku urlopu na Kana­rach? Mats był moim przy­ja­cie­lem, ale sam sobie pora­dzi­łem z żałobą. Zresztą może dopiero teraz się zaczyna – stwier­dził Win­ter.

Sie­dzieli bez słowa, wsłu­chu­jąc się w odgłos sil­ni­ków.

– Były też inne cho­roby – ode­zwał się Win­ter po chwili. – W końcu zabiło go zapa­le­nie płuc.

– Wiesz, o co mi cho­dzi.

– Tak.

– Już od dawna miał to cho­ler­stwo.

– Wiem.

– Niech to szlag.

– Przez jakiś czas myśla­łem, że wie­rzy, że mu się uda.

– Powie­dział ci?

– Nie. Ale domy­śla­łem się, że przez pewien czas tak sądził. Wola może wystar­czy, kiedy wszystko inne już wysia­dło. Przez kilka minut ja też w to wie­rzy­łem.

– Aha.

– A potem wziął na sie­bie zbio­rową winę. A potem nastą­pił koniec.

– Czy nie mówi­łeś kie­dyś, że chciał zostać poli­cjan­tem? Kiedy był młody?

– Tak mówi­łem?

– Wydaje mi się, że tak.

Win­ter odgar­nął włosy z czoła. Zatrzy­mał dłoń na gęstych pasmach na karku.

– Może jak ja zaczy­na­łem szkołę poli­cyjną – powie­dział. – Albo kiedy wspo­mi­na­łem, że będę się sta­rał.

– Może.

– To dawno temu.

– Tak.

Kadłub statku drgnął, jakby zdrzem­nął się w zatoce, a teraz ktoś zakłó­cił mu odpo­czy­nek. Ludzie zaczęli zbie­rać wokół sie­bie manatki, moc­niej otu­lali się płasz­czami przed zej­ściem na ląd.

– Byłby prze­cież mile widziany – powie­dział Ring­mar, spo­glą­da­jąc na łokieć Win­tera. Ten puścił włosy i poło­żył dło­nie na sto­liku.

– Czy­ta­łem, że w Anglii szu­kają homo­sek­su­al­nych poli­cjan­tów – powie­dział Ring­mar.

– Cho­dzi im o nowe sta­no­wi­ska dla homo­sek­su­al­nych poli­cjan­tów czy chcą gejów szko­lić na poli­cjan­tów? – zapy­tał Win­ter.

– Czy to ma jakieś zna­cze­nie?

– Prze­pra­szam.

– Spo­łe­czeń­stwo wie­lo­kul­tu­rowe jest w Anglii bar­dziej roz­wi­nięte – powie­dział Ring­mar. – To kul­tura rasi­stow­ska i sek­si­stow­ska, ale rozu­mieją, że potrze­bują róż­nych ludzi, także wśród poli­cjan­tów.

– Tak.

– Może i my dosta­niemy jakie­goś geja?

– Myślisz, że jesz­cze nie mamy?

– Takiego, który miałby odwagę się przy­znać.

– Gdy­bym był gejem, to teraz bym się przy­znał, po dzi­siej­szym dniu – powie­dział Win­ter.

– Mhm.

– Albo nawet wcze­śniej. Tak, chyba tak.

– Tak.

– To nie­do­brze trzy­mać się od tego na dystans. Jakby się pono­siło jakąś cho­lerną zbio­rową winę. Ty też pono­sisz tę winę – powie­dział Win­ter, spo­glą­da­jąc na kolegę.

– Tak – zgo­dził się Ring­mar. – Jestem winny.

Ludzie sie­dzący przy oknie pano­ra­micz­nym znów spra­wiali wra­że­nie, jakby zaraz mieli wyko­nać pio­senkę o wol­no­ści, gdyby tylko nie byli tak obcią­żeni życiem. Prom minął latar­nię mor­ską. Win­ter wyj­rzał przez okno.

– Co byś powie­dział na to, żeby wyjść na pokład i powi­tać mia­sto?

– Tam jest zimno – odparł Ring­mar.

– Ja chyba tego potrze­buję.

– Rozu­miem.

– Naprawdę rozu­miesz?

– Nie wysta­wiaj na próbę mojej cier­pli­wo­ści, Eriku.

Szary dzień osią­gnął wiek średni. Pokład samo­cho­dowy lśnił matowo jak węgiel. Skały wokół kadłuba miały ten sam kolor co niebo. Wcale nie tak łatwo powie­dzieć, gdzie koń­czy się jedno, a zaczyna dru­gie, pomy­ślał Win­ter. Nagle jest się w nie­bie, wcale o tym nie wie­dząc. Skok ze skały i już tam jesteś.

Kiedy kulili się pod mostem, był już wie­czór. Wszę­dzie jarzyły się świa­tła mia­sta. Boże Naro­dze­nie minęło i śnieg tu i ówdzie znik­nął. Dotkliwe zimno utrzy­my­wało brzy­dotę w bez­ru­chu, jak na foto­gra­fii.

– Kiedy ktoś pyta, mówisz, że naj­ohyd­niej­szy czas w roku to koniec stycz­nia, ale kiedy koniec stycz­nia nad­cho­dzi, oka­zuje się, że nie jest wcale gor­szy niż reszta – powie­dział Ring­mar.

– To prawda.

– To zna­czy, że albo przez cały rok jest tak cho­ler­nie obrzy­dli­wie, albo cały czas czu­jesz się jak król.

– Wła­śnie.

– Chciał­bym być kró­lem.

– Chyba nie jest aż tak źle?

– Dawno temu wyda­wało mi się przez jakiś czas, że jestem następcą tronu, ale tak nie jest.

Win­ter się nie ode­zwał.

– To ty jesteś następcą tronu – dodał Ring­mar.

Win­ter mil­czał.

– Ile masz lat? Trzy­dzie­ści sie­dem? Trzy­dzie­sto­sied­mio­letni komi­sarz poli­cji kry­mi­nal­nej. A może mia­łeś trzy­dzie­ści pięć, kiedy dosta­łeś to sta­no­wi­sko? Prze­cież to się w pale nie mie­ści.

Odgłosy mia­sta stały się wyraź­niej­sze.

– Wszystko w porządku, Eriku – cią­gnął Ring­mar. – Wszystko w porządku. Ale gdy­bym sam miał jakieś nadzieje, to roz­wia­łyby się na tam­tym spo­tka­niu.

– Na jakim spo­tka­niu?

– Dla wszyst­kich, któ­rzy chcą zajść jesz­cze dalej.

– Ach tak, to – powie­dział Win­ter.

– Ty nie musia­łeś tam być.

– Tak.

Win­ter przy­glą­dał się samo­cho­dom na tra­sie dojaz­do­wej. Przy­po­mi­nały mu wiją­cego się, hała­śli­wego świe­tli­stego robaka.

– Wła­ści­wie nie jestem karie­ro­wi­czem – powie­dział Ring­mar.

– To dla­czego tak dużo o tym mówisz?

– Prze­pra­co­wuję swoje roz­cza­ro­wa­nie. To natu­ralne. Cza­sem ludzie tak robią, nawet ci, co są zado­wo­leni ze swo­jego skrom­nego losu.

– Prze­cież jesteś komi­sa­rzem poli­cji, do cho­lery.

Ring­mar nie odpo­wie­dział.

– Prze­cież zaj­mu­jesz ważne sta­no­wi­sko, jesteś ombud­sma­nem – powie­dział Win­ter. – Nie jesteś kró­lem, ale jesteś boha­te­rem – mówił dalej, wcią­ga­jąc noz­drzami wie­czorne powie­trze. Wiatr był jak gruba sól na jego twa­rzy. Prom ude­rzył o keję.ROZDZIAŁ 2

2

SZEDŁ ST JOHN’S HILL na wschód. Ota­czały go odgłosy z Cla­pham Junc­tion, ale pra­wie nic nie sły­szał. Pociągi są teraz więk­sze i szyb­sze, ale odgło­sów wydają mniej, pomy­ślał.

Zaszedł do kawiarni i zamó­wił dzba­nek her­baty. Potem usiadł przy oknie. Sły­szał głosy robot­ni­ków budow­la­nych sie­dzą­cych w kącie. Hała­śli­wie jedli śnia­da­nie, ale nie przy­słu­chi­wał się im. Za oknem prze­su­wali się ludzie, więk­szość w dro­dze na wschód, w stronę Laven­der Hill i domu towa­ro­wego. W Ardings i Hobbs zawsze jest festyn, pomy­ślał. Stwo­rzy­li­śmy tutaj Har­rodsa dla ubo­gich. Po połu­dnio­wej stro­nie rzeki miesz­kają zwy­kli biedni ludzie.

Wszy­scy na ulicy mieli zaru­mie­nione twa­rze. Tu, w środku, też czuć było zimę, w zapa­chu odzieży, w prze­ciągu od otwie­ra­nych i zamy­ka­nych drzwi. Wia­try z pół­nocy sma­gały połu­dniowy Lon­dyn, a ludzie jak zawsze byli nie­przy­go­to­wani.

Jeśli cho­dzi o umie­jęt­ność przy­go­to­wa­nia się, jeste­śmy naj­gorsi na świe­cie, pomy­ślał. Posia­da­li­śmy cały świat, ale ni­gdy nie nauczy­li­śmy się niczego o pogo­dzie i wie­trze. Na­dal uwa­żamy, że świa­towa pogoda powinna się dosto­so­wać do bry­tyj­skiego stroju. My ni­gdy się nie zmie­nimy. Choć­by­śmy sinieli z zimna.

Komi­sarz poli­cji kry­mi­nal­nej Steve Mac­do­nald spró­bo­wał się napić her­baty, ale oka­zała się za mocna. Pijemy naj­wię­cej her­baty na świe­cie, a nie umiemy jej przy­rzą­dzać. Zawsze z początku jest za słaba, za mocna na końcu, pomię­dzy jest za gorąca, żeby dało się pić, a dzi­siaj jestem w gów­nia­nym humo­rze. Wła­śnie w takich chwi­lach przy­cho­dzą te czarne myśli.

– …a wtedy powie­dzia­łem, że to cię będzie kosz­to­wało piwo, ty bucu – to jeden z budow­lań­ców zakoń­czył swą opo­wieść.

Cała kawiar­nia cuch­nęła tłusz­czem, powie­trze skła­dało się z tłusz­czu. Kiedy ktoś prze­cho­dził z jed­nego rogu w drugi, zosta­wiał w powie­trzu odcisk. Tak jak na Sybe­rii. Może nie ma takich mro­zów, ale powie­trze sta­wia taki sam opór.

Wyszedł na ulicę i się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki, po tele­fon. Wybrał numer i cze­kał ze wzro­kiem utkwio­nym w wyświe­tla­czu. Pod­niósł wzrok i zoba­czył podróż­nych wycho­dzą­cych z kamien­nego por­talu dworca kole­jo­wego.

– Halo – ode­zwał się głos.

– Jestem wła­śnie na miej­scu.

– Tak?

– Zostanę tu chyba cały dzień.

– Chcesz powie­dzieć całą zimę.

– Czy to obiet­nica?

Nie uzy­skał odpo­wie­dzi.

– Zacznę od oko­licy Mun­ca­ster Road.

– Czy obsze­dłeś staw?

– Tak.

– I co?

– To moż­liwe. Na razie tylko tyle mogę powie­dzieć.

– Dobrze.

– Myślę, że zaj­rzę do Dudleya.

– Jeśli zdą­żysz.

– Postoję tam jesz­cze chwilę.

– Póź­niej o tym poroz­ma­wiamy – ode­zwał się głos i połą­cze­nie się urwało.

Mac­do­nald scho­wał tele­fon do kie­szeni i skrę­cił na połu­dnie, na St John’s Road. Zacze­kał na prze­rwę w stru­mie­niu samo­cho­dów na Bat­ter­sea Rise i ulicą Nor­th­cote Road szedł dalej na połu­dnie.

W dro­dze na wschód Chatto Road rzu­cił tęskne spoj­rze­nie na fasadę pubu The Eagle. Póź­niej. Może dużo póź­niej.

Prze­szedł trzy­sta metrów i skrę­cił w Mun­ca­ster Road. Sze­re­gówki lśniły matowo w stycz­nio­wym słońcu, cegły i tynk zle­wały się z płyt­kami chod­nika w zimo­wym braku koloru. Kon­trast stał się wyraź­nie widoczny, kiedy na ulicy poja­wił się listo­nosz z torbą na kół­kach. Jej czer­wień aż kłuła w oczy. Zadzwo­nił do drzwi. Listo­nosz zawsze dzwoni co naj­mniej dwa razy, a kiedy otwo­rzył furtkę, Mac­do­nald skrę­cił i wszedł w niską bramę. Się­gnął do kołatki i zadud­nił w drzwi. Co za bru­talny spo­sób oznaj­mia­nia o swoim przy­by­ciu, pomy­ślał.

Drzwi otwo­rzyły się na całą dłu­gość łań­cu­cha, w ciem­no­ści domy­ślał się twa­rzy.

– Tak?

– Czy tu mieszka John Ander­ton? – zapy­tał Mac­do­nald, się­ga­jąc do kie­szeni po legi­ty­ma­cję.

– A kto pyta?

– Poli­cja – wyja­śnił Mac­do­nald i poka­zał doku­ment. – Dzwo­ni­łem.

– John je śnia­da­nie – powie­działa kobieta, jakby to miało unie­moż­li­wiać wizytę.

Chce, żebym sobie poszedł, żeby mogła spo­koj­nie usma­żyć swoje śle­dzie. Przez szparę w drzwiach dola­ty­wała ostra woń przy­pa­lo­nej ryby.

– To nie potrwa długo – zapew­nił.

– Ale…

– To nie potrwa długo – powtó­rzył i scho­wał legi­ty­ma­cję. Usły­szał szczęk z dru­giej strony drzwi, kiedy zdej­mo­wała zabez­pie­cze­nia. Cze­kał. To musiało kosz­to­wać mają­tek, pomy­ślał. Nie zostało dużo na kon­ser­wa­cję samych drzwi. Wkrótce pękną pod cię­ża­rem całego tego żela­stwa.

Otwo­rzyła i oka­zało się, że jest młod­sza, niż się spo­dzie­wał. Nie była ładna, ale młoda, choć wkrótce straci mło­dość. Może już się tym zadrę­cza, pomy­ślał.

– Pro­szę – powie­działa i gestem zapro­siła go do środka. – John przyj­dzie za chwilkę.

– Wpro­wadź go tu, do kurwy nędzy – w przed­po­koju roz­legł się męski głos. Brzmiał nie­wy­raź­nie, nie­po­trzeb­nie pod­nie­siony.

Ma usta pełne jajek, pomy­ślał Mac­do­nald. Albo bekonu.

Kuch­nia przy­po­mi­nała wnę­trze K&M:s Café z St John’s Hill, powie­trze było gęste od tłusz­czu z leżą­cego na patelni śle­dzia.

Męż­czy­zna był tęgi i czer­wony na twa­rzy.

Mam nadzieję, że nie umrze przy mnie, pomy­ślał Mac­do­nald.

– Czy wła­dza da się zapro­sić na śle­dziowy ogon? – powie­dział męż­czy­zna, wska­zu­jąc gestem żonę i kuch­nię, jak gdyby gość mógł mię­dzy nimi wybie­rać.

– Nie, dzię­kuję – odparł Mac­do­nald. – Już jadłem śnia­da­nie.

– Sma­żone, z curry – dodał John Ander­ton.

– Mimo wszystko nie.

– No to na co ma pan ochotę? – zapy­tał męż­czy­zna, jakby poli­cjant przy­szedł tu, żeby zaspo­koić głód. – Nie chciałby pan ham­bur­gera? – pytał dalej, uśmie­cha­jąc się zębami, które lśniły tru­jącą żół­cią. – Big maca?

– Chęt­nie napiję się her­baty – odparł Mac­do­nald.

– Mleko się skoń­czyło – ode­zwała się kobieta.

– To nic nie szko­dzi – powie­dział poli­cjant.

– Nie mamy cukru. – Spoj­rzała na męża.

O ile to jest jej mąż, pomy­ślał Mac­do­nald.

Męż­czy­zna się nie odzy­wał. Obser­wo­wał gościa. Czy oni ze mnie kpią?, pomy­ślał Mac­do­nald. Może ją popro­szę, żeby dodała tro­chę curry.

– Pro­szę bar­dzo – powie­działa kobieta, sta­wia­jąc przed nim fili­żankę. Upił łyk. Her­bata była dobra, nie za słaba, nie za gorąca.

– Jed­nak mamy jesz­cze tro­chę cukru – stwier­dziła kobieta.

– Wizyta poli­cji to dla nas zaszczyt – oświad­czył męż­czy­zna. – Nie sądzi­łem, że skła­da­cie wizyty domowe. Myśla­łem, że wzy­wa­cie ludzi do Yardu w środku nocy, nawet po to, żeby potwier­dzić zgło­sze­nie o zagi­nię­ciu cho­mika.

Mac­do­nald mil­czał. Nasz drogi John jest zde­ner­wo­wany, jak wszy­scy inni. Papla­nina jest matką ner­wo­wo­ści. Może zjada te gigan­tyczne por­cje, żeby zła­go­dzić swój nie­po­kój.

– Doce­niamy to, że pan się z nami skon­tak­to­wał, panie Ander­ton – powie­dział poli­cjant, wyj­mu­jąc notes i dłu­go­pis z pra­wej kie­szeni kurtki. Płaszcz powie­sił w przed­po­koju. Teraz spraw­dził, czy komórkę na pewno ma w kurtce, nie w płasz­czu.

– Jestem odpo­wie­dzial­nym oby­wa­te­lem, jak każdy inny – odparł męż­czy­zna i roz­ło­żył ręce, jakby pozo­wał do posągu na The Com­mon.

– Doce­niamy to – powtó­rzył Mac­do­nald.

– Choć nie mam za dużo do powie­dze­nia – przy­znał Ander­ton ze skrom­no­ścią, która nie paso­wała do jego gestów.

– Widział pan tego męż­czy­znę – zaczął Mac­do­nald.

– Pro­szę mi mówić John.

– Widział pan męż­czy­znę, który roz­ma­wiał z chłop­cem, John.

– To było o zmierz­chu, a ja byłem w The Wind­mill, a kiedy już wypi­li­śmy po kilka piw, ktoś powie­dział, że wie­czór…

– Naj­bar­dziej inte­re­suje mnie, co się zda­rzyło przy Mount Pond – wtrą­cił łagod­nie Mac­do­nald.

– Jak już mówi­łem – pod­jął męż­czy­zna po chwili – to było o zmierz­chu. Wra­ca­łem sam z pubu na Wind­mill Drive i skrę­ci­łem nad staw.

– Dla­czego?

– Nie rozu­miem pyta­nia.

– Czy bar­dziej natu­ral­nie nie byłoby pójść po pro­stu aleją?

– A czy to ma jakieś zna­cze­nie?

Mac­do­nald nie odpo­wie­dział.

– Jeśli to takie cho­ler­nie ważne, to chcia­łem się wyszczać – przy­znał męż­czy­zna i rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na kobietę.

Prze­stała się krzą­tać przy kuchni i stała jesz­cze chwilę ze ścierką w dłoni. Odwró­ciła się do okna wycho­dzą­cego na ulicę.

– Mię­dzy sta­wem a Band­stand jest dobre miej­sce, jeśli aku­rat mię­dzy pubem a domem jest tłok na ulicy – wyja­śnił Ander­ton.

– Stał pan przy sta­wie – powie­dział Mac­do­nald.

– Sta­łem dość bli­sko wody, a kiedy się odla­łem, zoba­czy­łem tego typa, jak obej­mo­wał chłopca.

– Obej­mo­wał go?

– Ten typek ota­czał go ramie­niem, tak.

– Dla­czego pan mówi o nim typek?

– Bo wyglą­dał jak typek.

– Czyli jak?

– Jeśli naprawdę mam być szczery, to typek wygląda mniej wię­cej jak pan – odparł John Ander­ton z uśmie­chem.

– Jak ja – powtó­rzył Mac­do­nald.

– Włosy, które nale­ża­łoby przy­strzyc, skó­rzana mary­narka, wysoki i twardy, z taką ponurą har­do­ścią, która potrafi każ­demu napę­dzić stra­cha – odpo­wie­dział męż­czy­zna.

– Taki jak ja, innymi słowy – upew­nił się Mac­do­nald.

– Tak.

Ten facet to skarb, pomy­ślał Mac­do­nald. Wygląda, jakby cho­le­ste­rol miał go zaraz zabić, ale ma bystre oko.

– Stał pan nie­ru­chomo i się im przy­glą­dał? – zapy­tał poli­cjant.

– Tak.

– Pro­szę opo­wie­dzieć wła­snymi sło­wami, co pan widział.

– A jakich innych słów miał­bym uży­wać?

– Niech pan mówi.

Męż­czy­zna dotknął sto­ją­cej przed nim fili­żanki. Zaj­rzał do niej, wycią­gnął rękę po dzba­nek i nalał her­baty, która zdą­żyła przez ten czas pociem­nieć. Wypił i wykrzy­wił twarz. Pogła­dził się po łysi­nie. Skóra nacią­gnęła się i lekko zaczer­wie­niła. Zabar­wie­nie utrzy­my­wało się jesz­cze przez kilka sekund.

– Ja po pro­stu tam sobie sta­łem, nawet nie­spe­cjal­nie zacie­ka­wiony. Nie było na co patrzeć, tylko ich dwóch. Ale pomy­śla­łem, że ten facet jest dwa razy więk­szy i dwa razy star­szy od chło­paka i że nie mam przed sobą ojca z synem.

– Ale męż­czy­zna obej­mo­wał chło­paka.

– Tak. Ale to było na jego warun­kach, a nie chło­paka.

– Dla­czego?

– Dla­czego? Widać było, kto jest bar­dziej zain­te­re­so­wany.

Mac­do­nald zaj­rzał w notat­nik. Jesz­cze nic nie zapi­sał.

Im mniej napi­szę, tym mniej będę się musiał mar­twić potem, w trak­cie śledz­twa, pomy­ślał.

– Czy widać było, że to prze­moc?

– Co jest, a co nie jest prze­mocą? – odparł John Ander­ton, jakby wykła­dał filo­zo­fię na Lon­don Uni­ver­sity.

– Czy była w tym prze­moc w pań­skim rozu­mie­niu? – pono­wił pyta­nie Mac­do­nald.

– Nie szar­pał tego chło­paka.

– Sły­szał pan coś?

– Sły­sza­łem głosy, ale było za daleko, żebym mógł zro­zu­mieć jakieś słowa – wyja­śnił Ander­ton i wstał.

– Dokąd pan idzie? – zapy­tał Mac­do­nald.

– Zago­tuję wię­cej wody, jeśli mogę.

Mac­do­nald nie odpo­wie­dział.

– Czy mogę?

– Natu­ral­nie.

– Nie zasta­na­wiał się pan, w jakim języku roz­ma­wiali? – zapy­tał Mac­do­nald, kiedy męż­czy­zna wró­cił do stołu.

– Nie. Byłem pewien, że po angiel­sku. A nie mówili po angiel­sku?

– Nie wiemy.

– A dla­czego to nie miałby być angiel­ski?

– Czy spra­wiali wra­że­nie, że się rozu­mieją? Że mówią tym samym języ­kiem?

– Wyglą­dało, że to ten wielki facet mówił wię­cej. No tak, spra­wiali wra­że­nie, że się rozu­mieją. Ale nie stali tam długo.

– Ach tak.

Z kuchenki roz­legł się gwizd. Ander­ton pod­szedł i przez chwilę był zajęty her­batą. Stał odwró­cony ple­cami do Mac­do­nalda.

– Czy oni pana nie widzieli?

– Tego nie wiem. Chło­pak się odwró­cił i może mnie zoba­czył, ale to chyba nie ma zna­cze­nia, prawda?

Mac­do­nald nie odpo­wie­dział.

– Prze­cież on nie żyje, prawda?

– Jak długo patrzył pan za nimi?

– Nie cze­ka­łem, aż znikną za hory­zon­tem, chcia­łem wró­cić do domu i obej­rzeć EastEn­der­sów. Ale kiedy tam sta­łem, szybko zro­biło się ciemno.

– W którą stronę poszli?

– Na połu­dnie. Pro­sto na połu­dnie, przez Wind­mill Drive.

– Będziemy potrze­bo­wali pań­skiej pomocy przy spo­rzą­dza­niu dokład­nego ryso­pisu tego męż­czy­zny.

– Dokład­nego ryso­pisu? Nie mogę kła­mać, widzia­łem za mało.

Mac­do­nald wes­tchnął.

– No dobra, cza­sem tro­chę za dużo żar­tuję.

Zapi­sał coś w notat­niku.

– Jasne, że pomogę, ile tylko będę mógł. To nie tak, że nie rozu­miem, że to poważna sprawa. Szlag by to tra­fił, biedny chło­pak. I jego rodzice.

Mac­do­nald się nie odzy­wał.

– Prze­cież zadzwo­ni­łem, nie? – mówił dalej Ander­ton. – Zaraz jak tylko prze­czy­ta­łem o tym w „South Lon­don Press” chwy­ci­łem za tele­fon.

– Doce­niamy to.

– Mam nadzieję, że szybko zła­pie­cie tego dra­nia. Wszy­scy jeste­śmy z wami – powie­dział John Ander­ton, a Mac­do­nald odniósł wra­że­nie, że miał na myśli rów­nież miesz­kań­ców kolo­nii.

Dzień był piękny. Mac­do­nald wyszedł na Mun­ca­ster. Jest tak przej­rzy­ście, jak tylko może być w połu­dnio­wym Lon­dy­nie, pomy­ślał. Potrze­buję cze­goś po tej pie­przo­nej her­ba­cie. Czuję, jak­bym miał w gar­dle koc.

Poszedł z powro­tem na połu­dnie, do Chatto Road, i wszedł do The Eagle. Do lun­chu bra­ko­wało pół godziny. Bar­man wyglą­dał na spię­tego. Spoj­rzał na Mac­do­nalda, jakby patrzył na gościa, który nie ma dość poczu­cia przy­zwo­ito­ści, żeby zacze­kać na umó­wioną godzinę.

Mac­do­nald pod­szedł do baru i zamó­wił young spe­cial. Bar­man ode­tchnął, kiedy zro­zu­miał, że ten wielki drab nie zamie­rza jeść. Prze­cież nie będę cią­gle wyj­mo­wał i wkła­dał cyna­de­rek do pieca, pomy­ślał. Jak by to wyglą­dało?

Mac­do­nald zacze­kał, aż mętny osad opad­nie na dno szklanki i napój sta­nie się przej­rzy­sty. To tak, jakby w zimowy dzień jechać drogą po połu­dnio­wej stro­nie rzeki, pomy­ślał. Wszystko się prze­ja­śnia dla tego, kto ma cier­pli­wość zacze­kać.

Pił, jakby umie­rał z pra­gnie­nia.

Wszystko staje się jasne i przej­rzy­ste, aż w końcu widać na prze­strzał, pomy­ślał.

Zoba­czył, że z ulicy wcho­dzi kilku przed­wcze­snych gości. Bar­man zastygł w bez­ru­chu. Mac­do­nald musiał cze­kać na dru­giego pinta trzy sekundy dłu­żej.

*

Wresz­cie przedarł się przez ruch uliczny na drugą stronę alei i wszedł do Dudley Hotel na rogu Cau­tley Ave­nue. Dwa­dzie­ścia pięć fun­tów za noc. Zapła­cone z góry.

Zła­mał pie­czę­cie i sta­nął na środku pokoju. Wyraź­nie wyczu­walna woń krwi. Zapach krwi nie jest dla nas niczym nowym, ale to naj­obrzy­dliw­szy zapach, jaki kie­dy­kol­wiek czu­łem, pomy­ślał. Wyro­słem w wiej­skim gospo­dar­stwie i widzia­łem, jak zabi­jano tysiące świń, ale nie cuch­nęło tak jak tutaj. To ta sło­dycz ludz­kiej krwi wywo­łuje zawroty głowy.

Tutaj przy­szli. To mogło nastą­pić zaraz po tym, jak ich zoba­czył John Ander­ton, pomy­ślał. O ile to byli oni. To był pokój chło­paka. Miesz­kał w nim od dwóch dni. Dla­czego tu miesz­kał? Dla­czego młody czło­wiek odwie­dza­jący Lon­dyn mieszka w Cla­pham? Samo Cla­pham jest w porządku, ale młody czło­wiek powi­nien wyna­jąć coś w tanim hote­liku w Bay­swa­ter, na pół­nocy. Albo w oko­licy dworca Pad­ding­ton. Tam jest wię­cej mło­dych obco­kra­jow­ców. Mogli sta­no­wić ochronę.

Tapety miały nie­okre­ślony odcień żółci, kiedy chło­pak się tu wpro­wa­dził. Teraz już cał­kiem inny.

Steve Mac­do­nald zamknął oczy i usi­ło­wał wsłu­chać się w to, co wnik­nęło w ściany. Po kilku minu­tach usły­szał urwany krzyk, potem strasz­liwy odgłos cią­gnię­cia ludz­kiego ciała po pod­ło­dze.

Poczuł ukłu­cie bólu pod pra­wym okiem. Przy­po­mniało mu to, że żyje.

Dla­czego chło­pak zapro­sił męż­czy­znę do swo­jego pokoju? Czy cho­dziło tylko o seks? Czy była to obiet­nica seksu, czy coś zupeł­nie innego? A może nar­ko­tyki? Co to, do cho­lery, mogło być?, myślał. To będzie dłu­gie śledz­two – albo bar­dzo krót­kie.

Dla­czego aku­rat tutaj? Czy chło­pak znał kogoś w Cla­pham albo w Bat­ter­sea? A może nawet w Bri­xton?

Chło­pak został okra­dziony, ale tu nie cho­dziło o kra­dzież. To zda­rzyło się potem.

Nie ma żad­nych doku­men­tów, oprócz zębów, a one nie są bry­tyj­skie, myślał Mac­do­nald.

Chło­pak wpi­sał swoje nazwi­sko i mia­sto, z któ­rego pocho­dził, do księgi gości, kiedy mel­do­wał się w tym pod­upa­dłym hote­liku _bed and bre­ak­fast_ w połu­dnio­wej czę­ści cen­trum świata. Na tym mogli się oprzeć. Nazy­wał się Per Malmström i podał, że przy­je­chał z Göteborga.

To zachod­nie wybrzeże Szwe­cji, pomy­ślał Mac­do­nald. Chło­pak był blon­dy­nem, jak wszy­scy Szwe­dzi. Dla­czego Bry­tyj­czycy nie mają takich jasnych wło­sów? Prze­cież to tak samo surowe niebo i takie same wia­try.

Wia­do­mość powinna już dotrzeć do Göteborga, pomy­ślał. Jeśli Inter­pol wywią­zuje się ze swo­ich obo­wiąz­ków.

Znów zamknął oczy, wsłu­chał się w wycie ścian, w krzyk pod­łogi.ROZDZIAŁ 3

3

SPO­TKALI SIĘ w cen­trum. Nie dało się okre­ślić gdzie dokład­nie, ale chło­pak i ten męż­czy­zna mogli być widziani w Brun­n­spar­ken. Nie było żad­nych świad­ków, któ­rzy przed­tem zauwa­ży­liby ich razem. Jesz­cze nie mieli takich zeznań.

Może trzy osoby widziały ich po Brun­n­spar­ken, i to już było dużo infor­ma­cji. Może nawet wię­cej niż trzy.

Tamci dwaj byli na pewno razem, ale nie wyglą­dali jak ojciec i syn.

Chło­pak miał ciemne włosy, obcięte w kan­cia­stą grzywkę – o tym powie­działy dwie osoby. A ponie­waż komi­sarz poli­cji kry­mi­nal­nej Erik Win­ter wie­dział, jak zezna­nia świad­ków mogą odbie­gać od prawdy, zano­to­wał, że to coś, czego można się trzy­mać.

Zawsze jest coś, czego można się trzy­mać, pomy­ślał, idąc wzdłuż sta­dionu Mos­sens. Wydaje się, że czło­wiek nie posuwa się do przodu ani o mili­metr, ale cza­sem wystar­czy po pro­stu pocze­kać.

Żwi­rowe boiska cze­kały poni­żej, prze­cho­wy­wały w sobie pamięć ruchów. Za trzy mie­siące wio­senni gra­cze znów będą się kopać po tył­kach, a zmar­z­nięty żwir, teraz migo­czący jak stal, będzie wtedy miękki, będzie pach­niał, paro­wał ługiem i ole­istym mazi­dłem.

Piłka nożna to nie jest sport, pomy­ślał Win­ter. To kon­tu­zja kolan. Tęsk­nię do tego poczu­cia, że odłamki kości prze­miesz­czają mi się w kola­nach. Mógł­bym do cze­goś dojść, ale nie dość czę­sto odno­si­łem kon­tu­zje.

Nikt nie pamię­tał, jak wyglą­dał tam­ten męż­czy­zna. Ale wszy­scy mieli bar­dzo wyraźny obraz jego postaci: był wysoki, śred­niego wzro­stu albo raczej niski.

– W porów­na­niu z chło­pa­kiem? – zapy­tał Win­ter.

– Nie, w porów­na­niu z tram­wa­jem – odparł jeden ze świad­ków, a Win­ter zamknął oczy, jakby wszyst­kie złe i bar­dzo ważne rze­czy mogły znik­nąć.

Włosy miał blond, czarne lub brą­zowe. Był ubrany w gar­ni­tur, kurtkę skó­rzaną i twe­edową mary­narkę. Był w oku­la­rach, bez oku­la­rów albo w prze­ciw­sło­necz­nych. Szedł pochy­lony, trzy­mał się pro­sto, miał krzywe albo dłu­gie pro­ste nogi.

Jak wyglą­dałby świat, gdyby wszy­scy myśleli tak samo, widzieli wszystko tak samo?, pomy­ślał Win­ter.

Chło­piec miał ciemne włosy, o tym Win­ter sam mógł się prze­ko­nać. Czy był ostrzy­żony w kan­cia­stą grzywkę, nie dało się już stwier­dzić. Na trze­cim pię­trze aka­de­mika Chal­mers, w czwar­tym pokoju po lewej stro­nie, patrząc od klatki scho­do­wej, został jesz­cze długo po tym, jak tech­nicy i leka­rze sądowi skoń­czyli wstępne oglę­dziny. Potem ciało zostało zabrane.

Czuł zapach śmierci bijący ze ścian. To nie jest zapach, pomy­ślał, to odór, który raczej sobie wyobra­żamy, niż naprawdę odbie­ramy. To kolor, przede wszyst­kim. Wybla­kły kolor życia roz­bry­zgany po żół­tych jak siki ścia­nach.

Słońce wdarło się od pra­wej strony, rzu­ca­jąc snop świa­tła na ścianę naprze­ciwko. Gdy mru­żył oczy, wszyst­kie kolory ginęły, a ściana sta­wała się czymś w rodzaju oświe­tlo­nego pro­sto­kąta. Opu­ścił powieki. Zamknął oczy i słu­chał, jak krew roz­pusz­cza się w chłod­nym cie­ple słońca, jak ściana zaczyna krzy­czeć o tym, co się tu stało nie­całe dwa­na­ście godzin temu.

Krzyk sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Win­ter zasło­nił uszy dłońmi i prze­szedł na ukos przez pokój, żeby otwo­rzyć drzwi na kory­tarz. Kiedy zamknął je za sobą, usły­szał ze środka ryk. Zro­zu­miał, że cisza musiała być tak samo ogłu­sza­jąca, kiedy to się działo.

Naj­pierw prze­szedł obok, ale zawró­cił i wszedł do środka. Była sobota. Popo­łu­dnie było wyprane z kolo­rów i kon­tra­sto­wało z wypo­sa­że­niem baru i znaj­du­ją­cej się na tyłach restau­ra­cji. Barwy wnę­trza były blade i ostrożne, ale w porów­na­niu z zimą za oknem – jaskrawe. Latem zapew­niały gościom ochłodę. Teraz cie­pło. Johan zatrud­nił dobrego archi­tekta wnętrz, pomy­ślał Win­ter i usiadł przy jed­nym ze sto­li­ków przy oknie. U dziew­czyny, która do niego pode­szła, zamó­wił szklankę sło­do­wej whi­sky.

– Z lodem? – zapy­tała.

– Słu­cham?

– Czy w szklance ma być lód? – zapy­tała jesz­cze raz.

– Prze­cież zamó­wi­łem laga­vu­lin – odparł.

Dziew­czyna spoj­rzała na niego nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. Ona jest cał­kiem nowa i to nie jej wina, pomy­ślał Win­ter. Bol­ger nie zdą­żył jej jesz­cze wyszko­lić. Nie będę nic mówił.

– Bez lodu – powie­dział, a dziew­czyna poszła do baru. Po pię­ciu minu­tach była z powro­tem, z alko­ho­lem w niskiej, sze­ro­kiej szklance. Win­ter obser­wo­wał ruch na dep­taku: tro­chę jak w zwol­nio­nym tem­pie, nie zasty­gły nie­ru­chomo, ale też nie cał­kiem wolny, żeby iść bez uwięzi. Wybiegł myślą naprzód: wkrótce przyj­dzie lato i będę mógł cho­dzić bez skar­pet i bez butów.

– Kopę lat – powie­dział Bol­ger. Pod­szedł do sto­lika i usa­do­wił się naprze­ciwko Win­tera.

– Ow­szem.

Johan Bol­ger spoj­rzał na szklankę whi­sky.

– Zapy­tała, czy chcesz z lodem?

– Nie – odparł Win­ter.

– Naprawdę?

– O ile się zorien­to­wa­łem, zna się na swo­jej robo­cie – powie­dział Win­ter.

– Kła­miesz, ty miło­sierny łotrze, ale to nie­ważne. Wła­ści­wie to nie jej wina. Przy­cho­dzi masa gości, któ­rzy chcą mieć lód w sło­do­wej whi­sky. Nie wszy­scy są takimi sno­bami jak ty – wyja­śnił Bol­ger i posłał Win­te­rowi krzywy uśmie­szek.

– Spró­buj­cie z konia­ków­kami.

– Mam je w szafce, ale do wypra­co­wa­nia rutyny trzeba tro­chę czasu – odparł Bol­ger.

– Malt whi­sky można poda­wać w tych nowych konia­ków­kach – powie­dział Win­ter. – Nie­któ­rzy mogą myśleć, że to jakieś nowo­modne bzdury, ale jest taka moż­li­wość.

– Wiem, wiem.

– Wtedy za jed­nym zama­chem roz­wią­żesz pro­blem z lodem.

– To genialny pomysł.

Na ulicy jakaś star­sza kobieta pośli­znęła się na oblo­dzo­nych kamie­niach. Upa­dła z jedną nogą pod kątem w sto­sunku do ciała i krzyk­nęła, kiedy coś chrup­nęło w kości. Kape­lusz spadł jej z głowy, płaszcz się pod­wi­nął. Skó­rzana torebka, którą trzy­mała w dłoni, pod­sko­czyła na kilku kamie­niach i otwo­rzyła się, roz­sy­pu­jąc pół­ko­li­ście zawar­tość.

Usły­szeli przez okno jej krzyk. Dwoje prze­chod­niów przy­kuc­nęło przy niej. Win­ter widział, że męż­czy­zna roz­ma­wia przez komórkę. Nic nie mogę zro­bić, pomy­ślał. Gdy­bym był w mun­du­rze, mógł­bym wyjść i prze­pę­dzić cie­kaw­skich, ale teraz nie mam do tego upraw­nień.

Bol­ger i Win­ter sie­dzieli w mil­cze­niu. Po krót­kiej chwili od Västra Hamn­ga­tan wje­chała tyłem karetka. Kobietę uło­żono na noszach i samo­chód odje­chał. Bez syreny.

– Znów się robi ciemno – ode­zwał się Win­ter.

Bol­ger nie odpo­wie­dział.

– Ale jed­nak już się coś odwró­ciło. Aku­rat kiedy czło­wiek zaczął się przy­zwy­cza­jać do ciem­no­ści, znów dzień się wydłuża – dodał Win­ter.

– Czy to cię mar­twi?

– To mi daje nadzieję.

– To dobrze.

– Wydaje mi się, że sta­nie się coś strasz­nego, a ja znajdę się w samym środku – powie­dział Win­ter. – To się znów zda­rzy.

– To rze­czy­wi­ście nadzieja.

– To mnie mar­twi.

Bol­ger mil­czał.

– Potrze­bo­wa­łem tam­tego… wiary w dobro, ale teraz wygląda na to, że nie jest mi już potrzebna – powie­dział Win­ter.

– To była twoja tera­pia.

– Czy to nie brzmi dziw­nie?

– Brzmi.

– Więc czuję, że postą­pi­łem słusz­nie – odparł Win­ter z uśmie­chem.

– Zre­zy­gno­wa­łeś z funk­cji męża zaufa­nia?

– Tego nie powie­dzia­łem. Mówi­łem, że chyba prze­stanę się zaj­mo­wać spra­wami wiary.

– A czy to jakaś róż­nica?

– Poli­cjant powi­nien się zaj­mo­wać nie tylko kwe­stią winy, kiedy ludzie się oszu­kują i krzyw­dzą nawza­jem – odparł Win­ter.

– Kto w takim razie będzie odwa­lał tę brudną, ale nie­zbędną robotę? – zapy­tał Bol­ger i dał znak bar­mance.

Win­ter nie odpo­wie­dział. Dziew­czyna pode­szła do sto­lika, a Bol­ger popro­sił o knoc­kando bez lodu w jed­nym z nowych, wyso­kich kie­lisz­ków.

– Przy­jęła to zamó­wie­nie, jakby to była naj­zwy­klej­sza rzecz na świe­cie – zauwa­żył Win­ter.

– Jest jesz­cze nadzieja – stwier­dził Bol­ger. – Tylko nie dla tych, co będą się zaj­mo­wać tym brud­nym rze­mio­słem po tobie albo obok cie­bie.

– Nazy­wasz to rze­mio­słem?

– Wiesz, o co mi cho­dzi – odparł Bol­ger, wycią­ga­jąc rękę po kie­li­szek, który podała mu kel­nerka.

– Mam nowe zmar­twie­nie – powie­dział Win­ter i zaczął opo­wia­dać.

Bol­ger nad­sta­wił uszu.

– Zmar­twie­nia prze­mi­jają i stają się czymś innym – powie­dział, kiedy Win­ter umilkł. – Mogłeś mi powie­dzieć, żebym poje­chał z tobą na pogrzeb. Prze­cież tro­chę zna­łem Matsa.

– Tak.

– Czuję się jakby… pomi­nięty.

– To nie była moja sprawa, Johan. Może myśla­łem, że się tam zoba­czymy.

– To było cho­ler­nie…

– Co powie­dzia­łeś?

– Nic.

– Co tam mru­czysz?

Bol­ger nie odpo­wie­dział. Pochy­lił się nad sto­łem i zajął kie­lisz­kiem. Z głębi lokalu dobie­gały jakieś głosy.

Win­ter mil­czał. Czyżby miał już dość, przy­naj­mniej na razie? Co to zna­czyło? To zna­czyło, że nie chce już wię­cej być zamie­szany w sprawę, kiedy ludzie zni­kają, obo­jętne w jaki spo­sób. Ale to była prze­lotna myśl. Rzadko pił alko­hol, pra­wie ni­gdy. To przez whi­sky. To ona wywo­ły­wała natłok myśli, tutaj, w barze u Bol­gera. A prze­cież jesz­cze się nie napił. I nie chciał tego robić, odsta­wił szklankę i wstał, żeby ruszyć do wyj­ścia.

– No to cześć, Johan.

– Dokąd idziesz?

– Do biura.

– W sobotę wie­czo­rem?

– Nie wiem, czy nie mam powy­żej uszu przy­pad­ków zagi­nio­nych ludzi – powie­dział Win­ter. – Może jesz­cze ktoś mnie potrze­buje.

*

Komu­ni­kat z Inter­polu cze­kał już na niego. To angiel­ski, który rozu­miem, pomy­ślał, czy­ta­jąc. Niech to dia­bli, czy to się ni­gdy nie skoń­czy? Wie­dział, że to naiwne pyta­nie jak na wkrótce czter­dzie­sto­let­niego komi­sa­rza poli­cji kry­mi­nal­nej. Był młody, ale nie aż tak młody.

Czy­tał. Nie było tam zbyt wielu szcze­gó­łów, ale też się ich nie spo­dzie­wał. To mu wystar­czyło.

Per Malmström.

Czego ty tam, do cho­lery, szu­ka­łeś?

Sły­szał, jak gło­śno wydy­cha powie­trze, potem się­gnął po tele­fon. Ktoś będzie musiał poin­for­mo­wać bli­skich, któ­rych ewen­tu­al­nie mógł mieć w mie­ście. Wie­dział, że to on, Erik Win­ter, weź­mie na sie­bie to zada­nie. To nie było takie oczy­wi­ste, że szef śledz­twa prze­ka­zuje tę naj­gor­szą wia­do­mość rodzi­nie. Ważne było, żeby to był poli­cjant z doświad­cze­niem. Win­ter wziął to na sie­bie, jak ktoś, kto wkłada ciężki płaszcz, kiedy na zewnątrz leje jak z cebra. Po pro­stu było to konieczne.

Pra­wie nic w pracy poli­cjanta nie jest miłe i deli­katne, ale to naj­gor­sze z tego całego gówna, pomy­ślał.

Przy­no­szę wia­do­mość.

Głos w tele­fo­nie prze­ka­zał mu adres. Znał go już przed­tem, nie musiał spraw­dzać, ale to było jak odruch, chciał to odwlec w cza­sie.

Potem będzie musiał poroz­ma­wiać z Hanne. Czuł, że tego potrze­buje.

Trzy miesz­ka­nia zała­twione. Ale to nie sam czyn spra­wiał, że adre­na­lina w jego ciele buzo­wała sza­leń­czo. Czuł w środku burzę, kiedy sły­szał cichy trzask w zamku, ale to nie było to.

To cho­lerne cze­ka­nie. Stać się nie­wi­dzial­nym, a rów­no­cze­śnie być cały czas obec­nym, tuż obok, z oczami na wszyst­kie strony.

Wresz­cie wyszedł.

Wresz­cie wyszła.

Potem dłu­gie cze­ka­nie. Nawyki. Kiedy ludzie wra­cają? Kto poszedł do pracy, a kto tylko na spa­cer wokół bloku? Kto pomy­ślał, że zosta­wił włą­czoną kuchenkę? Kto był prze­ko­nany, że świa­tło w miesz­ka­niu się pali i że musi wró­cić i spraw­dzić, i tak codzien­nie?

Kiedy się jest pro­fe­sjo­na­li­stą, zwraca się uwagę na takie rze­czy. Nie­zu­peł­nie był pro­fe­sjo­na­li­stą, ale był na naj­lep­szej dro­dze. Pra­co­wał sam, i tak było dobrze. Faceci od samo­cho­dów pra­co­wali zawsze we dwóch, ale on nie chciał na nikim pole­gać.

Prze­szedł pię­tro wyżej, w trzy sekundy otwo­rzył drzwi i wszedł do miesz­ka­nia. Nauczył się nie zosta­wiać śla­dów na futry­nie.

Czuł gorące pul­so­wa­nie w całym ciele. Chwilę stał w przed­po­koju i cze­kał, aż puls zwolni.

Wie­dział, że cisza jest jego sprzy­mie­rzeń­cem, choć jed­no­cze­śnie wro­giem. Ni­gdy nie robił hałasu. Pię­tro wyżej ktoś mógł leżeć chory na grypę – nie chciałby mu prze­szka­dzać.

Zaczął od salonu, bo tak zro­bił za pierw­szym razem, a potem weszło mu to w nawyk. Po tych czte­rech mie­sią­cach orien­to­wał się już w cudzych salo­nach. To dobrze, że nikt nie cho­dzi kraść ksią­żek, pomy­ślał. Ludzie nie mają w domach zbyt wielu ksią­żek. Jestem wła­my­wa­czem, ale mam w domu książki. Jestem wła­my­wa­czem, ale też mężem i ojcem.

Raz czy dwa miał inną pracę, ale ni­gdy o tym nie myślał. Nie­któ­rzy sobie z tym radzą, nie­któ­rzy sobie nie radzą, a on doko­nał wyboru.

Czło­wiek, który tu miesz­kał, posia­dał książki. Domy­ślił się, że wła­ści­ciel miesz­ka­nia czyta, ale nie jakąś lite­ra­turę. Nie wyróż­niał się wyglą­dem, ale się go nie zapo­mi­nało, pomy­ślał.

Gdy­bym miał wię­cej czasu, przyj­rzał­bym się tytu­łom. Wyszedł i długo nie wróci, ale to ja pono­szę ryzyko.

Szu­kał w szu­fla­dach i wzdłuż ścian, ale nie zna­lazł nic przy­dat­nego. Wró­cił do przed­po­koju i wszedł do pokoju naprze­ciwko, do sypialni.

Łóżko było nie­po­ście­lone, a obok niego, dwa metry od drzwi, leżał czarny pla­sti­kowy worek. Nie był pusty. Dotknął go, zawar­tość była miękka. Chwy­cił go od dołu i powoli wysy­pał wszystko na pod­łogę. Zoba­czył koszulę i spodnie. Ubra­nia były czę­ściowo zabru­dzone czymś, co po wyschnię­ciu wyglą­dało jak ceglany pro­szek.

Był zamy­ślony. Musiał coś roz­wa­żyć. Wyszedł, nie prze­szu­kaw­szy dal­szych pokoi.

Za oknami padał śnieg, czuł chłodny powiew od szpary w oknie. Ze swo­jego miej­sca widział dzieci zgar­nia­jące z ziemi śnieg, zanim zdą­żył osiąść na dobre. Widział swo­jego syna z mar­chewką w dłoni. Nos szuka bał­wana, pomy­ślał. To mi się koja­rzy z Micha­elem Jack­so­nem.

– O czym myślisz? – spy­tała żona.

– Co?

– Widzę, że jesteś czymś pochło­nięty.

– Myśla­łem o Micha­elu Jack­so­nie.

– Tym pio­sen­ka­rzu?

Dalej wyglą­dał przez okno. Bał­wan zaczy­nał nabie­rać kształ­tów. Miał już tułów. Dzieci ufor­mo­wały brzuch, ale figura nie miała nóg. Żaden bał­wan na świe­cie nie ma nóg, pomy­ślał.

– Myśla­łeś o pio­sen­ka­rzu Micha­elu Jack­so­nie? – zapy­tała.

– Co?

– No, weź prze­stań.

Prze­niósł wzrok i popa­trzył na nią.

– Tak, o Micha­elu Jack­so­nie. Widzia­łem Kal­lego na dwo­rze z mar­chewką w ręce. Czeka, aż bał­wan, któ­rego lepią, dosta­nie głowę, żeby mu przy­cze­pić nos – powie­dział i jego spoj­rze­nie znów powę­dro­wało za okno. – Michael Jack­son miał pro­blemy z nosem jakiś rok temu – mówił dalej.

– Nie wie­dzia­łam.

– Tak było. Jest jesz­cze kawa?

Wstała, żeby przy­nieść kawę z blatu koło kuchenki.

– A co się wła­ści­wie dzi­siaj stało? – zapy­tała, a on nalał mleka do fili­żanki. Potem wlał kawę i wypił.

– Słu­cham?

– Byłeś jakiś dziwny, kiedy wró­ci­łeś do domu.

– Ach tak.

– Inny niż zwy­kle.

Nie odpo­wie­dział. Za oknem głowa zna­la­zła się na swoim miej­scu i Kalle wetknął mar­chewkę mniej wię­cej tam, gdzie miała być twarz, kiedy kamie­nie utwo­rzą oczy, a żwir usta.

– Czy było gorzej niż zwy­kle?

– Nie.

– Ostat­nio spra­wia­łeś wra­że­nie tro­chę… wesel­szego.

– Czło­wiek w końcu się przy­zwy­czaja do bez­ro­bo­cia i wtedy jest wesel­szy.

– Cie­szę się, że potra­fisz z tego żar­to­wać.

– Nie żar­tuję.

– Mimo wszystko się cie­szę – odparła z uśmie­chem.

– W pośred­niaku zawsze sta­rają się na mnie nie patrzeć – ode­zwał się po dwóch minu­tach ciszy.

– Nie patrzeć?

– Sie­dzę z urzęd­niczką, o czymś roz­ma­wiamy, ale ona zawsze patrzy na coś za moimi ple­cami. Tak jakby ta pie­przona praca miała znie­nacka nadejść wiel­kimi kro­kami, skądś z tyłu. Albo może chce stam­tąd uciec, ulot­nić się przez okno.

– Wkrótce praca się znaj­dzie – powie­działa żona. – Mam takie prze­czu­cie.

Dobrze mnie zna, pomy­ślał. Ale jesz­cze niczego się nie domy­śla. Kiedy poja­wią się więk­sze pie­nią­dze, może zacznie coś podej­rze­wać, ale to jesz­cze potrwa.

A może wcze­śniej dostanę legalną pracę. Cuda się zda­rzają. Ale kiedy praca się wresz­cie znaj­dzie, może nie będę jej chciał.

Miał przed oczami krew. Kiedy tam stał, nad leżą­cymi na pod­ło­dze ubra­niami, miał wra­że­nie, że się poru­szają, że krzy­czą coś do niego.

Tak było, kurwa. Myślał teraz o tym i tak wła­śnie było.

Nie pamię­tał, jak wpa­ko­wał je z powro­tem do worka, ale jakoś mu się to udało, i kiedy wycho­dził z sypialni, mógł tylko mieć nadzieję, że wszystko wygląda tak samo jak przed­tem. Dla­czego ten skur­wiel ich nie spa­lił? Nic nie widzia­łem. W ogóle nie widzia­łem tych rze­czy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: