- promocja
- W empik go
Taniec z aniołem. Komisarz Erik Winter. Tom I - ebook
Taniec z aniołem. Komisarz Erik Winter. Tom I - ebook
Pierwszy tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
W skromnym hotelu w południowym Londynie znaleziono zwłoki młodego Szweda. Wkrótce potem podobne morderstwo wydarzyło się w Göteborgu. Krwawe ślady każą przypuszczać, że w hotelowym pokoju odbył się makabryczny taniec. Dla 37-letniego komisarza Erika Wintera i jego współpracowników te wydarzenia są początkiem najtrudniejszego śledztwa, z jakim mieli do czynienia. Taniec z aniołem został wyróżniony nagrodą Szwedzkiej Akademii Kryminału w 1997 jako najlepsza powieść kryminalna roku. Książki Ake Edwarsona o Eriku Winterze rozeszły się milionowych nakładach, były wielokrotnie nagradzane, zostały przełożone na 20 języków, a także zekranizowane przez szwedzką telewizję.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7581-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zrozumiał. Próbował podejść do południowej ściany, ale ruch był raczej kierunkiem w jego głowie. A kiedy uniósł podbródek, żeby spojrzeć w stronę, z której dźwięk…
Znów poczuł zimno wzdłuż pleców, między łopatkami i poniżej zrobiło się bardzo zimno, potem ciepło. Pośliznął się na podłodze i upadł, uderzając się w biodro. Ślizgał się po podłodze. Jego ciało nie miało się na czym zatrzymać.
Słyszał głos.
Jest we mnie głos, który mnie woła. To ja nim jestem, pomyślał. Rozumiem. Teraz odsunę się od ściany, a jeśli zrobię to ostrożnie i po cichu, nic mi się nie stanie.
Mamo. Mamo!
Brzęczący dźwięk, jak podczas pauzy, kiedy przed oczami nic się nie dzieje. Nie mógł się od tego dźwięku uwolnić. Nie wiedział, co to jest.
Odejdź.
Odejdź stąd.
Rozumiem. Znów czuję chłód i patrzę w dół na swoją nogę, ale nie wiem, która to jest. Widzę ją. W pokoju jest jasno. Przedtem tak nie było, ale kiedy zrobiło się zimno, zapaliło się światło, i to tak jasne, że za oknem zrobiła się noc.
Słyszę samochód, ale on odjeżdża. Nic się tu nie zatrzymuje.
Odejdź ode mnie. Odejdź!
Jeszcze był w stanie się sobą zająć, a gdyby został sam, mógłby chodzić po pokoju i dojść do drzwi. Tamtędy wszedł, a mężczyzna wyszedł jeszcze raz, żeby przynieść rzeczy, wrócił i zamknął drzwi, a potem zapadła noc.
Ciągle słyszał muzykę, ale nie mogła wychodzić z niego, ze środka. Puszczali Morrisseya. Wiedział, że tytuł płyty pochodzi od nazwy dzielnicy miasta po tej stronie rzeki.
To nie było daleko stąd. Wiedział dużo takich rzeczy. To był jeden z powodów.
Znów usłyszał muzykę, nieco głośniej. Nie było już słychać brzęczenia.
Światło się nie zmieniło. Powinno go boleć w środku, w ciele.
Nie czuję, żeby mnie to bolało, pomyślał. Nie jestem zmęczony. Mogę odejść, jeśli tylko uda mi się stanąć na nogi. Spróbuję coś powiedzieć. Minęła chwila. To tak jak przy zasypianiu nagle coś wyrywa człowieka ze snu, jakby wydobywał się z głębokiej otchłani. Tylko to jest ważne. Potem się boi, nie może znowu zasnąć. I kiedy tak leży, prawie nie może się ruszyć, właśnie wtedy. Chce się ruszyć, ale to niemożliwe.
Potem już nie myślał za dużo. Jakby wszystko, co przewodzi impulsy myślowe, kable i przewody, zostało przecięte, a myśli wyciekły przez nacięcia i rozbiegły się bezładnie po głowie, a krótką chwilę później wypłynęły wraz z krwią.
Wiem, że to krew, i to moja. Rozumiem. Już nie jest mi tak zimno, może to się skończyło. Myślę o tym, co będzie dalej.
Wiem, że się podniosłem, z jednym kolanem w górze, drugim opartym o podłogę. Patrzę prosto w światło i tak odsuwam swoje ciało pod ścianę, w cień.
A równocześnie czuję, że coś się zbliża z boku, a ja się od tego odsuwam. Może mi się uda.
Spróbował dostać się do schronienia, które gdzieś tam na niego czekało. Tymczasem muzyka rozbrzmiewała głośniej. Wokół niego wszystko się ruszało, w różne strony, upadał, był dźwigany, czuł, że coś unosi go w górę i na boki. Widział, jak sufit i ściany suną ku niemu. Nie umiał powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Potem nie było już muzyki.
Ostatnia nić trzymająca myśli razem pękła. Zastąpiły ją marzenia i resztki wspomnień, które zabrał ze sobą, kiedy wszystko się skończyło i zapadła cisza. Potem rozległy się kroki. Oddalały się od miejsca, gdzie siedział, opierając się szczupłym ciałem o krzesło.ROZDZIAŁ 1
1
TO BYŁ ROK, który nie chciał odpuścić. Kręcił się wkoło, kąsał własny ogon jak jakiś piekielny wściekły pies. Tygodnie i miesiące były dwa razy dłuższe.
Z tego miejsca, gdzie Erik Winter stał, wyglądało to tak, jakby trumna unosiła się w powietrzu. Słońce wdzierało się przez okno po lewej stronie i światło przenosiło trumnę z katafalku na kamienie posadzki. Wszystko było tylko prostokątem światła, tylko tyle widział.
Słyszał psalmy o śmierci, ale nie poruszał wargami. Otaczał go krąg ciszy. To nie była obcość. Nie była to też jakaś szczególna żałoba, przynajmniej nie od razu. To było inne uczucie. Wiązało się z samotnością i tą przestrzenią, która powstaje, kiedy dłoń rozluźni chwyt.
Nie ma już ciepła, które pochodzi od krwi, pomyślał. Jakby droga powrotna zarosła.
Erik Winter wstał wraz z innymi, wyszedł z kościoła i odprowadził trumnę na cmentarz. Kiedy na drewniane wieko spadła ziemia i wszystko się skończyło, stał przez chwilę nieruchomo, aż poczuł na twarzy zimowe słońce. Było jak dłoń zanurzona w letniej wodzie.
Szedł powoli ulicami biegnącymi na zachód, do przystani promowej. Teraz, kiedy w ciele człowieka skończyła się wojna, spoczywa wreszcie w spokoju. Wszystko jest historią, a ja zaczynam czuć wielki smutek. Najchętniej przez jakiś czas robiłbym wielkie nic. A potem chciałbym wyplewić chwasty ze ścieżek przyszłości, pomyślał i posłał coś w rodzaju uśmiechu w stronę nisko wiszącego nieba.
Wszedł na prom. Wspiął się po schodach i stanął na pokładzie samochodowym. Wjeżdżały nań samochody pokryte czarnym śniegiem. Panował tu piekielny hałas, musiał zasłonić dłonią lewe ucho. Kiedy trumnę składano do grobu, zdjął skórkowe rękawiczki, ale teraz znów je włożył. Było zimniej niż kiedykolwiek przedtem.
Stał samotnie na pokładzie. Prom powoli odbijał od wyspy. Kiedy mijali niewielki falochron, Winter pomyślał przelotnie o śmierci, o tym, że życie toczy się dalej, jeszcze długo po tym, jak straci sens. Ruchy są te same, ale sensu brakuje.
Stał tak, aż domy za rufą stały się tak małe, że mógłby je zmieścić w dłoni.
W niewielkim barze siedzieli ludzie. Towarzystwo na prawo sprawiało wrażenie, jakby chciało zaraz wybuchnąć pieśnią o wolności, ale tylko przeniosło się pod wielkie okna.
Winter na razie nic nie pił. Siedział pochylony nad stołem i czekał, aż psalmy w jego głowie ucichną. Potem zamówił filiżankę kawy. Jakiś mężczyzna dosiadł się do niego. Winter wyprostował się na całą długość.
– Czy mogę panu postawić kawę? – zapytał.
– Oczywiście – odparł mężczyzna.
Winter dał znak w stronę kontuaru.
– Chyba trzeba samemu przynieść – powiedział mężczyzna.
– Nie. Ona przychodzi.
Kobieta bez słowa przyjęła zamówienie. W przytłumionym świetle słońca jej twarz wydawała się przezroczysta. Winter nie widział, czy patrzy na niego, czy na wieżę kościelną we wsi, którą właśnie mijali. Zastanawiał się, czy dźwięk dzwonów słychać po drugiej stronie albo na promie płynącym w stronę wyspy.
– Chyba się skądś znamy – powiedział, odwracając krzesło w stronę mężczyzny siedzącego przy stoliku.
– Też mam takie wrażenie – przyznał tamten.
Dziwnie trzyma nogi, pomyślał. Chyba niewygodnie wysokiemu człowiekowi przy takim stoliku. Wygląda, jakby go coś bolało. To chyba nie jest wina światła na twarzy.
– Nasze drogi krzyżowały się już co najmniej raz – stwierdził Winter.
– To prawda.
– To się nigdy nie kończy.
– Nie.
– Jest nasza kawa – powiedział Winter, przyglądając się, jak kelnerka stawia filiżankę przed komisarzem policji kryminalnej Bertilem Ringmarem. Znad kawy para unosiła się do twarzy Ringmara. Na wysokości czoła rozrzedzała się i rozpływała koliście wokół głowy. Wygląda jak anioł, pomyślał Winter.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Płynę promem i piję kawę.
– Dlaczego zawsze tak uważamy na słowa, kiedy rozmawiamy ze sobą? – rzucił Winter.
Bertil Ringmar upił łyk kawy.
– Myślę, że jesteśmy bardzo wyczuleni na znaczenie słów – odparł i odstawił filiżankę na blat stolika. Winter widział jego twarz odbitą w szkle do góry nogami. Tak wygląda korzystniej, pomyślał.
– Odwiedziłeś Matsa? – zapytał Ringmar.
– W pewnym sensie.
Ringmar się nie odezwał.
– On nie żyje – dodał Winter.
Bertil Ringmar chwycił filiżankę. Czuł mieszankę zimna i gorąca, ale nie wypuścił jej z dłoni.
– To była piękna uroczystość – powiedział Winter. – Nie wiedziałem, że miał tylu przyjaciół. Tylko jednego krewnego, ale wielu przyjaciół.
Ringmar milczał.
– Myślałem, że w kościele będą sami mężczyźni, ale było też dużo kobiet – mówił dalej Winter. – Właściwie głównie kobiety.
Ringmar wyglądał przez okno. Patrzył na coś za plecami Wintera. Winter zgadywał, że na wieżę kościelną.
– To potworna choroba – powiedział Ringmar i przeniósł wzrok na Wintera. – Mogłeś zadzwonić, gdybyś chciał.
– W środku urlopu na Kanarach? Mats był moim przyjacielem, ale sam sobie poradziłem z żałobą. Zresztą może dopiero teraz się zaczyna – stwierdził Winter.
Siedzieli bez słowa, wsłuchując się w odgłos silników.
– Były też inne choroby – odezwał się Winter po chwili. – W końcu zabiło go zapalenie płuc.
– Wiesz, o co mi chodzi.
– Tak.
– Już od dawna miał to cholerstwo.
– Wiem.
– Niech to szlag.
– Przez jakiś czas myślałem, że wierzy, że mu się uda.
– Powiedział ci?
– Nie. Ale domyślałem się, że przez pewien czas tak sądził. Wola może wystarczy, kiedy wszystko inne już wysiadło. Przez kilka minut ja też w to wierzyłem.
– Aha.
– A potem wziął na siebie zbiorową winę. A potem nastąpił koniec.
– Czy nie mówiłeś kiedyś, że chciał zostać policjantem? Kiedy był młody?
– Tak mówiłem?
– Wydaje mi się, że tak.
Winter odgarnął włosy z czoła. Zatrzymał dłoń na gęstych pasmach na karku.
– Może jak ja zaczynałem szkołę policyjną – powiedział. – Albo kiedy wspominałem, że będę się starał.
– Może.
– To dawno temu.
– Tak.
Kadłub statku drgnął, jakby zdrzemnął się w zatoce, a teraz ktoś zakłócił mu odpoczynek. Ludzie zaczęli zbierać wokół siebie manatki, mocniej otulali się płaszczami przed zejściem na ląd.
– Byłby przecież mile widziany – powiedział Ringmar, spoglądając na łokieć Wintera. Ten puścił włosy i położył dłonie na stoliku.
– Czytałem, że w Anglii szukają homoseksualnych policjantów – powiedział Ringmar.
– Chodzi im o nowe stanowiska dla homoseksualnych policjantów czy chcą gejów szkolić na policjantów? – zapytał Winter.
– Czy to ma jakieś znaczenie?
– Przepraszam.
– Społeczeństwo wielokulturowe jest w Anglii bardziej rozwinięte – powiedział Ringmar. – To kultura rasistowska i seksistowska, ale rozumieją, że potrzebują różnych ludzi, także wśród policjantów.
– Tak.
– Może i my dostaniemy jakiegoś geja?
– Myślisz, że jeszcze nie mamy?
– Takiego, który miałby odwagę się przyznać.
– Gdybym był gejem, to teraz bym się przyznał, po dzisiejszym dniu – powiedział Winter.
– Mhm.
– Albo nawet wcześniej. Tak, chyba tak.
– Tak.
– To niedobrze trzymać się od tego na dystans. Jakby się ponosiło jakąś cholerną zbiorową winę. Ty też ponosisz tę winę – powiedział Winter, spoglądając na kolegę.
– Tak – zgodził się Ringmar. – Jestem winny.
Ludzie siedzący przy oknie panoramicznym znów sprawiali wrażenie, jakby zaraz mieli wykonać piosenkę o wolności, gdyby tylko nie byli tak obciążeni życiem. Prom minął latarnię morską. Winter wyjrzał przez okno.
– Co byś powiedział na to, żeby wyjść na pokład i powitać miasto?
– Tam jest zimno – odparł Ringmar.
– Ja chyba tego potrzebuję.
– Rozumiem.
– Naprawdę rozumiesz?
– Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, Eriku.
Szary dzień osiągnął wiek średni. Pokład samochodowy lśnił matowo jak węgiel. Skały wokół kadłuba miały ten sam kolor co niebo. Wcale nie tak łatwo powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, pomyślał Winter. Nagle jest się w niebie, wcale o tym nie wiedząc. Skok ze skały i już tam jesteś.
Kiedy kulili się pod mostem, był już wieczór. Wszędzie jarzyły się światła miasta. Boże Narodzenie minęło i śnieg tu i ówdzie zniknął. Dotkliwe zimno utrzymywało brzydotę w bezruchu, jak na fotografii.
– Kiedy ktoś pyta, mówisz, że najohydniejszy czas w roku to koniec stycznia, ale kiedy koniec stycznia nadchodzi, okazuje się, że nie jest wcale gorszy niż reszta – powiedział Ringmar.
– To prawda.
– To znaczy, że albo przez cały rok jest tak cholernie obrzydliwie, albo cały czas czujesz się jak król.
– Właśnie.
– Chciałbym być królem.
– Chyba nie jest aż tak źle?
– Dawno temu wydawało mi się przez jakiś czas, że jestem następcą tronu, ale tak nie jest.
Winter się nie odezwał.
– To ty jesteś następcą tronu – dodał Ringmar.
Winter milczał.
– Ile masz lat? Trzydzieści siedem? Trzydziestosiedmioletni komisarz policji kryminalnej. A może miałeś trzydzieści pięć, kiedy dostałeś to stanowisko? Przecież to się w pale nie mieści.
Odgłosy miasta stały się wyraźniejsze.
– Wszystko w porządku, Eriku – ciągnął Ringmar. – Wszystko w porządku. Ale gdybym sam miał jakieś nadzieje, to rozwiałyby się na tamtym spotkaniu.
– Na jakim spotkaniu?
– Dla wszystkich, którzy chcą zajść jeszcze dalej.
– Ach tak, to – powiedział Winter.
– Ty nie musiałeś tam być.
– Tak.
Winter przyglądał się samochodom na trasie dojazdowej. Przypominały mu wijącego się, hałaśliwego świetlistego robaka.
– Właściwie nie jestem karierowiczem – powiedział Ringmar.
– To dlaczego tak dużo o tym mówisz?
– Przepracowuję swoje rozczarowanie. To naturalne. Czasem ludzie tak robią, nawet ci, co są zadowoleni ze swojego skromnego losu.
– Przecież jesteś komisarzem policji, do cholery.
Ringmar nie odpowiedział.
– Przecież zajmujesz ważne stanowisko, jesteś ombudsmanem – powiedział Winter. – Nie jesteś królem, ale jesteś bohaterem – mówił dalej, wciągając nozdrzami wieczorne powietrze. Wiatr był jak gruba sól na jego twarzy. Prom uderzył o keję.ROZDZIAŁ 2
2
SZEDŁ ST JOHN’S HILL na wschód. Otaczały go odgłosy z Clapham Junction, ale prawie nic nie słyszał. Pociągi są teraz większe i szybsze, ale odgłosów wydają mniej, pomyślał.
Zaszedł do kawiarni i zamówił dzbanek herbaty. Potem usiadł przy oknie. Słyszał głosy robotników budowlanych siedzących w kącie. Hałaśliwie jedli śniadanie, ale nie przysłuchiwał się im. Za oknem przesuwali się ludzie, większość w drodze na wschód, w stronę Lavender Hill i domu towarowego. W Ardings i Hobbs zawsze jest festyn, pomyślał. Stworzyliśmy tutaj Harrodsa dla ubogich. Po południowej stronie rzeki mieszkają zwykli biedni ludzie.
Wszyscy na ulicy mieli zarumienione twarze. Tu, w środku, też czuć było zimę, w zapachu odzieży, w przeciągu od otwieranych i zamykanych drzwi. Wiatry z północy smagały południowy Londyn, a ludzie jak zawsze byli nieprzygotowani.
Jeśli chodzi o umiejętność przygotowania się, jesteśmy najgorsi na świecie, pomyślał. Posiadaliśmy cały świat, ale nigdy nie nauczyliśmy się niczego o pogodzie i wietrze. Nadal uważamy, że światowa pogoda powinna się dostosować do brytyjskiego stroju. My nigdy się nie zmienimy. Choćbyśmy sinieli z zimna.
Komisarz policji kryminalnej Steve Macdonald spróbował się napić herbaty, ale okazała się za mocna. Pijemy najwięcej herbaty na świecie, a nie umiemy jej przyrządzać. Zawsze z początku jest za słaba, za mocna na końcu, pomiędzy jest za gorąca, żeby dało się pić, a dzisiaj jestem w gównianym humorze. Właśnie w takich chwilach przychodzą te czarne myśli.
– …a wtedy powiedziałem, że to cię będzie kosztowało piwo, ty bucu – to jeden z budowlańców zakończył swą opowieść.
Cała kawiarnia cuchnęła tłuszczem, powietrze składało się z tłuszczu. Kiedy ktoś przechodził z jednego rogu w drugi, zostawiał w powietrzu odcisk. Tak jak na Syberii. Może nie ma takich mrozów, ale powietrze stawia taki sam opór.
Wyszedł na ulicę i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po telefon. Wybrał numer i czekał ze wzrokiem utkwionym w wyświetlaczu. Podniósł wzrok i zobaczył podróżnych wychodzących z kamiennego portalu dworca kolejowego.
– Halo – odezwał się głos.
– Jestem właśnie na miejscu.
– Tak?
– Zostanę tu chyba cały dzień.
– Chcesz powiedzieć całą zimę.
– Czy to obietnica?
Nie uzyskał odpowiedzi.
– Zacznę od okolicy Muncaster Road.
– Czy obszedłeś staw?
– Tak.
– I co?
– To możliwe. Na razie tylko tyle mogę powiedzieć.
– Dobrze.
– Myślę, że zajrzę do Dudleya.
– Jeśli zdążysz.
– Postoję tam jeszcze chwilę.
– Później o tym porozmawiamy – odezwał się głos i połączenie się urwało.
Macdonald schował telefon do kieszeni i skręcił na południe, na St John’s Road. Zaczekał na przerwę w strumieniu samochodów na Battersea Rise i ulicą Northcote Road szedł dalej na południe.
W drodze na wschód Chatto Road rzucił tęskne spojrzenie na fasadę pubu The Eagle. Później. Może dużo później.
Przeszedł trzysta metrów i skręcił w Muncaster Road. Szeregówki lśniły matowo w styczniowym słońcu, cegły i tynk zlewały się z płytkami chodnika w zimowym braku koloru. Kontrast stał się wyraźnie widoczny, kiedy na ulicy pojawił się listonosz z torbą na kółkach. Jej czerwień aż kłuła w oczy. Zadzwonił do drzwi. Listonosz zawsze dzwoni co najmniej dwa razy, a kiedy otworzył furtkę, Macdonald skręcił i wszedł w niską bramę. Sięgnął do kołatki i zadudnił w drzwi. Co za brutalny sposób oznajmiania o swoim przybyciu, pomyślał.
Drzwi otworzyły się na całą długość łańcucha, w ciemności domyślał się twarzy.
– Tak?
– Czy tu mieszka John Anderton? – zapytał Macdonald, sięgając do kieszeni po legitymację.
– A kto pyta?
– Policja – wyjaśnił Macdonald i pokazał dokument. – Dzwoniłem.
– John je śniadanie – powiedziała kobieta, jakby to miało uniemożliwiać wizytę.
Chce, żebym sobie poszedł, żeby mogła spokojnie usmażyć swoje śledzie. Przez szparę w drzwiach dolatywała ostra woń przypalonej ryby.
– To nie potrwa długo – zapewnił.
– Ale…
– To nie potrwa długo – powtórzył i schował legitymację. Usłyszał szczęk z drugiej strony drzwi, kiedy zdejmowała zabezpieczenia. Czekał. To musiało kosztować majątek, pomyślał. Nie zostało dużo na konserwację samych drzwi. Wkrótce pękną pod ciężarem całego tego żelastwa.
Otworzyła i okazało się, że jest młodsza, niż się spodziewał. Nie była ładna, ale młoda, choć wkrótce straci młodość. Może już się tym zadręcza, pomyślał.
– Proszę – powiedziała i gestem zaprosiła go do środka. – John przyjdzie za chwilkę.
– Wprowadź go tu, do kurwy nędzy – w przedpokoju rozległ się męski głos. Brzmiał niewyraźnie, niepotrzebnie podniesiony.
Ma usta pełne jajek, pomyślał Macdonald. Albo bekonu.
Kuchnia przypominała wnętrze K&M:s Café z St John’s Hill, powietrze było gęste od tłuszczu z leżącego na patelni śledzia.
Mężczyzna był tęgi i czerwony na twarzy.
Mam nadzieję, że nie umrze przy mnie, pomyślał Macdonald.
– Czy władza da się zaprosić na śledziowy ogon? – powiedział mężczyzna, wskazując gestem żonę i kuchnię, jak gdyby gość mógł między nimi wybierać.
– Nie, dziękuję – odparł Macdonald. – Już jadłem śniadanie.
– Smażone, z curry – dodał John Anderton.
– Mimo wszystko nie.
– No to na co ma pan ochotę? – zapytał mężczyzna, jakby policjant przyszedł tu, żeby zaspokoić głód. – Nie chciałby pan hamburgera? – pytał dalej, uśmiechając się zębami, które lśniły trującą żółcią. – Big maca?
– Chętnie napiję się herbaty – odparł Macdonald.
– Mleko się skończyło – odezwała się kobieta.
– To nic nie szkodzi – powiedział policjant.
– Nie mamy cukru. – Spojrzała na męża.
O ile to jest jej mąż, pomyślał Macdonald.
Mężczyzna się nie odzywał. Obserwował gościa. Czy oni ze mnie kpią?, pomyślał Macdonald. Może ją poproszę, żeby dodała trochę curry.
– Proszę bardzo – powiedziała kobieta, stawiając przed nim filiżankę. Upił łyk. Herbata była dobra, nie za słaba, nie za gorąca.
– Jednak mamy jeszcze trochę cukru – stwierdziła kobieta.
– Wizyta policji to dla nas zaszczyt – oświadczył mężczyzna. – Nie sądziłem, że składacie wizyty domowe. Myślałem, że wzywacie ludzi do Yardu w środku nocy, nawet po to, żeby potwierdzić zgłoszenie o zaginięciu chomika.
Macdonald milczał. Nasz drogi John jest zdenerwowany, jak wszyscy inni. Paplanina jest matką nerwowości. Może zjada te gigantyczne porcje, żeby złagodzić swój niepokój.
– Doceniamy to, że pan się z nami skontaktował, panie Anderton – powiedział policjant, wyjmując notes i długopis z prawej kieszeni kurtki. Płaszcz powiesił w przedpokoju. Teraz sprawdził, czy komórkę na pewno ma w kurtce, nie w płaszczu.
– Jestem odpowiedzialnym obywatelem, jak każdy inny – odparł mężczyzna i rozłożył ręce, jakby pozował do posągu na The Common.
– Doceniamy to – powtórzył Macdonald.
– Choć nie mam za dużo do powiedzenia – przyznał Anderton ze skromnością, która nie pasowała do jego gestów.
– Widział pan tego mężczyznę – zaczął Macdonald.
– Proszę mi mówić John.
– Widział pan mężczyznę, który rozmawiał z chłopcem, John.
– To było o zmierzchu, a ja byłem w The Windmill, a kiedy już wypiliśmy po kilka piw, ktoś powiedział, że wieczór…
– Najbardziej interesuje mnie, co się zdarzyło przy Mount Pond – wtrącił łagodnie Macdonald.
– Jak już mówiłem – podjął mężczyzna po chwili – to było o zmierzchu. Wracałem sam z pubu na Windmill Drive i skręciłem nad staw.
– Dlaczego?
– Nie rozumiem pytania.
– Czy bardziej naturalnie nie byłoby pójść po prostu aleją?
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Macdonald nie odpowiedział.
– Jeśli to takie cholernie ważne, to chciałem się wyszczać – przyznał mężczyzna i rzucił szybkie spojrzenie na kobietę.
Przestała się krzątać przy kuchni i stała jeszcze chwilę ze ścierką w dłoni. Odwróciła się do okna wychodzącego na ulicę.
– Między stawem a Bandstand jest dobre miejsce, jeśli akurat między pubem a domem jest tłok na ulicy – wyjaśnił Anderton.
– Stał pan przy stawie – powiedział Macdonald.
– Stałem dość blisko wody, a kiedy się odlałem, zobaczyłem tego typa, jak obejmował chłopca.
– Obejmował go?
– Ten typek otaczał go ramieniem, tak.
– Dlaczego pan mówi o nim typek?
– Bo wyglądał jak typek.
– Czyli jak?
– Jeśli naprawdę mam być szczery, to typek wygląda mniej więcej jak pan – odparł John Anderton z uśmiechem.
– Jak ja – powtórzył Macdonald.
– Włosy, które należałoby przystrzyc, skórzana marynarka, wysoki i twardy, z taką ponurą hardością, która potrafi każdemu napędzić stracha – odpowiedział mężczyzna.
– Taki jak ja, innymi słowy – upewnił się Macdonald.
– Tak.
Ten facet to skarb, pomyślał Macdonald. Wygląda, jakby cholesterol miał go zaraz zabić, ale ma bystre oko.
– Stał pan nieruchomo i się im przyglądał? – zapytał policjant.
– Tak.
– Proszę opowiedzieć własnymi słowami, co pan widział.
– A jakich innych słów miałbym używać?
– Niech pan mówi.
Mężczyzna dotknął stojącej przed nim filiżanki. Zajrzał do niej, wyciągnął rękę po dzbanek i nalał herbaty, która zdążyła przez ten czas pociemnieć. Wypił i wykrzywił twarz. Pogładził się po łysinie. Skóra naciągnęła się i lekko zaczerwieniła. Zabarwienie utrzymywało się jeszcze przez kilka sekund.
– Ja po prostu tam sobie stałem, nawet niespecjalnie zaciekawiony. Nie było na co patrzeć, tylko ich dwóch. Ale pomyślałem, że ten facet jest dwa razy większy i dwa razy starszy od chłopaka i że nie mam przed sobą ojca z synem.
– Ale mężczyzna obejmował chłopaka.
– Tak. Ale to było na jego warunkach, a nie chłopaka.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Widać było, kto jest bardziej zainteresowany.
Macdonald zajrzał w notatnik. Jeszcze nic nie zapisał.
Im mniej napiszę, tym mniej będę się musiał martwić potem, w trakcie śledztwa, pomyślał.
– Czy widać było, że to przemoc?
– Co jest, a co nie jest przemocą? – odparł John Anderton, jakby wykładał filozofię na London University.
– Czy była w tym przemoc w pańskim rozumieniu? – ponowił pytanie Macdonald.
– Nie szarpał tego chłopaka.
– Słyszał pan coś?
– Słyszałem głosy, ale było za daleko, żebym mógł zrozumieć jakieś słowa – wyjaśnił Anderton i wstał.
– Dokąd pan idzie? – zapytał Macdonald.
– Zagotuję więcej wody, jeśli mogę.
Macdonald nie odpowiedział.
– Czy mogę?
– Naturalnie.
– Nie zastanawiał się pan, w jakim języku rozmawiali? – zapytał Macdonald, kiedy mężczyzna wrócił do stołu.
– Nie. Byłem pewien, że po angielsku. A nie mówili po angielsku?
– Nie wiemy.
– A dlaczego to nie miałby być angielski?
– Czy sprawiali wrażenie, że się rozumieją? Że mówią tym samym językiem?
– Wyglądało, że to ten wielki facet mówił więcej. No tak, sprawiali wrażenie, że się rozumieją. Ale nie stali tam długo.
– Ach tak.
Z kuchenki rozległ się gwizd. Anderton podszedł i przez chwilę był zajęty herbatą. Stał odwrócony plecami do Macdonalda.
– Czy oni pana nie widzieli?
– Tego nie wiem. Chłopak się odwrócił i może mnie zobaczył, ale to chyba nie ma znaczenia, prawda?
Macdonald nie odpowiedział.
– Przecież on nie żyje, prawda?
– Jak długo patrzył pan za nimi?
– Nie czekałem, aż znikną za horyzontem, chciałem wrócić do domu i obejrzeć EastEndersów. Ale kiedy tam stałem, szybko zrobiło się ciemno.
– W którą stronę poszli?
– Na południe. Prosto na południe, przez Windmill Drive.
– Będziemy potrzebowali pańskiej pomocy przy sporządzaniu dokładnego rysopisu tego mężczyzny.
– Dokładnego rysopisu? Nie mogę kłamać, widziałem za mało.
Macdonald westchnął.
– No dobra, czasem trochę za dużo żartuję.
Zapisał coś w notatniku.
– Jasne, że pomogę, ile tylko będę mógł. To nie tak, że nie rozumiem, że to poważna sprawa. Szlag by to trafił, biedny chłopak. I jego rodzice.
Macdonald się nie odzywał.
– Przecież zadzwoniłem, nie? – mówił dalej Anderton. – Zaraz jak tylko przeczytałem o tym w „South London Press” chwyciłem za telefon.
– Doceniamy to.
– Mam nadzieję, że szybko złapiecie tego drania. Wszyscy jesteśmy z wami – powiedział John Anderton, a Macdonald odniósł wrażenie, że miał na myśli również mieszkańców kolonii.
Dzień był piękny. Macdonald wyszedł na Muncaster. Jest tak przejrzyście, jak tylko może być w południowym Londynie, pomyślał. Potrzebuję czegoś po tej pieprzonej herbacie. Czuję, jakbym miał w gardle koc.
Poszedł z powrotem na południe, do Chatto Road, i wszedł do The Eagle. Do lunchu brakowało pół godziny. Barman wyglądał na spiętego. Spojrzał na Macdonalda, jakby patrzył na gościa, który nie ma dość poczucia przyzwoitości, żeby zaczekać na umówioną godzinę.
Macdonald podszedł do baru i zamówił young special. Barman odetchnął, kiedy zrozumiał, że ten wielki drab nie zamierza jeść. Przecież nie będę ciągle wyjmował i wkładał cynaderek do pieca, pomyślał. Jak by to wyglądało?
Macdonald zaczekał, aż mętny osad opadnie na dno szklanki i napój stanie się przejrzysty. To tak, jakby w zimowy dzień jechać drogą po południowej stronie rzeki, pomyślał. Wszystko się przejaśnia dla tego, kto ma cierpliwość zaczekać.
Pił, jakby umierał z pragnienia.
Wszystko staje się jasne i przejrzyste, aż w końcu widać na przestrzał, pomyślał.
Zobaczył, że z ulicy wchodzi kilku przedwczesnych gości. Barman zastygł w bezruchu. Macdonald musiał czekać na drugiego pinta trzy sekundy dłużej.
*
Wreszcie przedarł się przez ruch uliczny na drugą stronę alei i wszedł do Dudley Hotel na rogu Cautley Avenue. Dwadzieścia pięć funtów za noc. Zapłacone z góry.
Złamał pieczęcie i stanął na środku pokoju. Wyraźnie wyczuwalna woń krwi. Zapach krwi nie jest dla nas niczym nowym, ale to najobrzydliwszy zapach, jaki kiedykolwiek czułem, pomyślał. Wyrosłem w wiejskim gospodarstwie i widziałem, jak zabijano tysiące świń, ale nie cuchnęło tak jak tutaj. To ta słodycz ludzkiej krwi wywołuje zawroty głowy.
Tutaj przyszli. To mogło nastąpić zaraz po tym, jak ich zobaczył John Anderton, pomyślał. O ile to byli oni. To był pokój chłopaka. Mieszkał w nim od dwóch dni. Dlaczego tu mieszkał? Dlaczego młody człowiek odwiedzający Londyn mieszka w Clapham? Samo Clapham jest w porządku, ale młody człowiek powinien wynająć coś w tanim hoteliku w Bayswater, na północy. Albo w okolicy dworca Paddington. Tam jest więcej młodych obcokrajowców. Mogli stanowić ochronę.
Tapety miały nieokreślony odcień żółci, kiedy chłopak się tu wprowadził. Teraz już całkiem inny.
Steve Macdonald zamknął oczy i usiłował wsłuchać się w to, co wniknęło w ściany. Po kilku minutach usłyszał urwany krzyk, potem straszliwy odgłos ciągnięcia ludzkiego ciała po podłodze.
Poczuł ukłucie bólu pod prawym okiem. Przypomniało mu to, że żyje.
Dlaczego chłopak zaprosił mężczyznę do swojego pokoju? Czy chodziło tylko o seks? Czy była to obietnica seksu, czy coś zupełnie innego? A może narkotyki? Co to, do cholery, mogło być?, myślał. To będzie długie śledztwo – albo bardzo krótkie.
Dlaczego akurat tutaj? Czy chłopak znał kogoś w Clapham albo w Battersea? A może nawet w Brixton?
Chłopak został okradziony, ale tu nie chodziło o kradzież. To zdarzyło się potem.
Nie ma żadnych dokumentów, oprócz zębów, a one nie są brytyjskie, myślał Macdonald.
Chłopak wpisał swoje nazwisko i miasto, z którego pochodził, do księgi gości, kiedy meldował się w tym podupadłym hoteliku _bed and breakfast_ w południowej części centrum świata. Na tym mogli się oprzeć. Nazywał się Per Malmström i podał, że przyjechał z Göteborga.
To zachodnie wybrzeże Szwecji, pomyślał Macdonald. Chłopak był blondynem, jak wszyscy Szwedzi. Dlaczego Brytyjczycy nie mają takich jasnych włosów? Przecież to tak samo surowe niebo i takie same wiatry.
Wiadomość powinna już dotrzeć do Göteborga, pomyślał. Jeśli Interpol wywiązuje się ze swoich obowiązków.
Znów zamknął oczy, wsłuchał się w wycie ścian, w krzyk podłogi.ROZDZIAŁ 3
3
SPOTKALI SIĘ w centrum. Nie dało się określić gdzie dokładnie, ale chłopak i ten mężczyzna mogli być widziani w Brunnsparken. Nie było żadnych świadków, którzy przedtem zauważyliby ich razem. Jeszcze nie mieli takich zeznań.
Może trzy osoby widziały ich po Brunnsparken, i to już było dużo informacji. Może nawet więcej niż trzy.
Tamci dwaj byli na pewno razem, ale nie wyglądali jak ojciec i syn.
Chłopak miał ciemne włosy, obcięte w kanciastą grzywkę – o tym powiedziały dwie osoby. A ponieważ komisarz policji kryminalnej Erik Winter wiedział, jak zeznania świadków mogą odbiegać od prawdy, zanotował, że to coś, czego można się trzymać.
Zawsze jest coś, czego można się trzymać, pomyślał, idąc wzdłuż stadionu Mossens. Wydaje się, że człowiek nie posuwa się do przodu ani o milimetr, ale czasem wystarczy po prostu poczekać.
Żwirowe boiska czekały poniżej, przechowywały w sobie pamięć ruchów. Za trzy miesiące wiosenni gracze znów będą się kopać po tyłkach, a zmarznięty żwir, teraz migoczący jak stal, będzie wtedy miękki, będzie pachniał, parował ługiem i oleistym mazidłem.
Piłka nożna to nie jest sport, pomyślał Winter. To kontuzja kolan. Tęsknię do tego poczucia, że odłamki kości przemieszczają mi się w kolanach. Mógłbym do czegoś dojść, ale nie dość często odnosiłem kontuzje.
Nikt nie pamiętał, jak wyglądał tamten mężczyzna. Ale wszyscy mieli bardzo wyraźny obraz jego postaci: był wysoki, średniego wzrostu albo raczej niski.
– W porównaniu z chłopakiem? – zapytał Winter.
– Nie, w porównaniu z tramwajem – odparł jeden ze świadków, a Winter zamknął oczy, jakby wszystkie złe i bardzo ważne rzeczy mogły zniknąć.
Włosy miał blond, czarne lub brązowe. Był ubrany w garnitur, kurtkę skórzaną i tweedową marynarkę. Był w okularach, bez okularów albo w przeciwsłonecznych. Szedł pochylony, trzymał się prosto, miał krzywe albo długie proste nogi.
Jak wyglądałby świat, gdyby wszyscy myśleli tak samo, widzieli wszystko tak samo?, pomyślał Winter.
Chłopiec miał ciemne włosy, o tym Winter sam mógł się przekonać. Czy był ostrzyżony w kanciastą grzywkę, nie dało się już stwierdzić. Na trzecim piętrze akademika Chalmers, w czwartym pokoju po lewej stronie, patrząc od klatki schodowej, został jeszcze długo po tym, jak technicy i lekarze sądowi skończyli wstępne oględziny. Potem ciało zostało zabrane.
Czuł zapach śmierci bijący ze ścian. To nie jest zapach, pomyślał, to odór, który raczej sobie wyobrażamy, niż naprawdę odbieramy. To kolor, przede wszystkim. Wyblakły kolor życia rozbryzgany po żółtych jak siki ścianach.
Słońce wdarło się od prawej strony, rzucając snop światła na ścianę naprzeciwko. Gdy mrużył oczy, wszystkie kolory ginęły, a ściana stawała się czymś w rodzaju oświetlonego prostokąta. Opuścił powieki. Zamknął oczy i słuchał, jak krew rozpuszcza się w chłodnym cieple słońca, jak ściana zaczyna krzyczeć o tym, co się tu stało niecałe dwanaście godzin temu.
Krzyk stawał się coraz głośniejszy. Winter zasłonił uszy dłońmi i przeszedł na ukos przez pokój, żeby otworzyć drzwi na korytarz. Kiedy zamknął je za sobą, usłyszał ze środka ryk. Zrozumiał, że cisza musiała być tak samo ogłuszająca, kiedy to się działo.
Najpierw przeszedł obok, ale zawrócił i wszedł do środka. Była sobota. Popołudnie było wyprane z kolorów i kontrastowało z wyposażeniem baru i znajdującej się na tyłach restauracji. Barwy wnętrza były blade i ostrożne, ale w porównaniu z zimą za oknem – jaskrawe. Latem zapewniały gościom ochłodę. Teraz ciepło. Johan zatrudnił dobrego architekta wnętrz, pomyślał Winter i usiadł przy jednym ze stolików przy oknie. U dziewczyny, która do niego podeszła, zamówił szklankę słodowej whisky.
– Z lodem? – zapytała.
– Słucham?
– Czy w szklance ma być lód? – zapytała jeszcze raz.
– Przecież zamówiłem lagavulin – odparł.
Dziewczyna spojrzała na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Ona jest całkiem nowa i to nie jej wina, pomyślał Winter. Bolger nie zdążył jej jeszcze wyszkolić. Nie będę nic mówił.
– Bez lodu – powiedział, a dziewczyna poszła do baru. Po pięciu minutach była z powrotem, z alkoholem w niskiej, szerokiej szklance. Winter obserwował ruch na deptaku: trochę jak w zwolnionym tempie, nie zastygły nieruchomo, ale też nie całkiem wolny, żeby iść bez uwięzi. Wybiegł myślą naprzód: wkrótce przyjdzie lato i będę mógł chodzić bez skarpet i bez butów.
– Kopę lat – powiedział Bolger. Podszedł do stolika i usadowił się naprzeciwko Wintera.
– Owszem.
Johan Bolger spojrzał na szklankę whisky.
– Zapytała, czy chcesz z lodem?
– Nie – odparł Winter.
– Naprawdę?
– O ile się zorientowałem, zna się na swojej robocie – powiedział Winter.
– Kłamiesz, ty miłosierny łotrze, ale to nieważne. Właściwie to nie jej wina. Przychodzi masa gości, którzy chcą mieć lód w słodowej whisky. Nie wszyscy są takimi snobami jak ty – wyjaśnił Bolger i posłał Winterowi krzywy uśmieszek.
– Spróbujcie z koniakówkami.
– Mam je w szafce, ale do wypracowania rutyny trzeba trochę czasu – odparł Bolger.
– Malt whisky można podawać w tych nowych koniakówkach – powiedział Winter. – Niektórzy mogą myśleć, że to jakieś nowomodne bzdury, ale jest taka możliwość.
– Wiem, wiem.
– Wtedy za jednym zamachem rozwiążesz problem z lodem.
– To genialny pomysł.
Na ulicy jakaś starsza kobieta pośliznęła się na oblodzonych kamieniach. Upadła z jedną nogą pod kątem w stosunku do ciała i krzyknęła, kiedy coś chrupnęło w kości. Kapelusz spadł jej z głowy, płaszcz się podwinął. Skórzana torebka, którą trzymała w dłoni, podskoczyła na kilku kamieniach i otworzyła się, rozsypując półkoliście zawartość.
Usłyszeli przez okno jej krzyk. Dwoje przechodniów przykucnęło przy niej. Winter widział, że mężczyzna rozmawia przez komórkę. Nic nie mogę zrobić, pomyślał. Gdybym był w mundurze, mógłbym wyjść i przepędzić ciekawskich, ale teraz nie mam do tego uprawnień.
Bolger i Winter siedzieli w milczeniu. Po krótkiej chwili od Västra Hamngatan wjechała tyłem karetka. Kobietę ułożono na noszach i samochód odjechał. Bez syreny.
– Znów się robi ciemno – odezwał się Winter.
Bolger nie odpowiedział.
– Ale jednak już się coś odwróciło. Akurat kiedy człowiek zaczął się przyzwyczajać do ciemności, znów dzień się wydłuża – dodał Winter.
– Czy to cię martwi?
– To mi daje nadzieję.
– To dobrze.
– Wydaje mi się, że stanie się coś strasznego, a ja znajdę się w samym środku – powiedział Winter. – To się znów zdarzy.
– To rzeczywiście nadzieja.
– To mnie martwi.
Bolger milczał.
– Potrzebowałem tamtego… wiary w dobro, ale teraz wygląda na to, że nie jest mi już potrzebna – powiedział Winter.
– To była twoja terapia.
– Czy to nie brzmi dziwnie?
– Brzmi.
– Więc czuję, że postąpiłem słusznie – odparł Winter z uśmiechem.
– Zrezygnowałeś z funkcji męża zaufania?
– Tego nie powiedziałem. Mówiłem, że chyba przestanę się zajmować sprawami wiary.
– A czy to jakaś różnica?
– Policjant powinien się zajmować nie tylko kwestią winy, kiedy ludzie się oszukują i krzywdzą nawzajem – odparł Winter.
– Kto w takim razie będzie odwalał tę brudną, ale niezbędną robotę? – zapytał Bolger i dał znak barmance.
Winter nie odpowiedział. Dziewczyna podeszła do stolika, a Bolger poprosił o knockando bez lodu w jednym z nowych, wysokich kieliszków.
– Przyjęła to zamówienie, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie – zauważył Winter.
– Jest jeszcze nadzieja – stwierdził Bolger. – Tylko nie dla tych, co będą się zajmować tym brudnym rzemiosłem po tobie albo obok ciebie.
– Nazywasz to rzemiosłem?
– Wiesz, o co mi chodzi – odparł Bolger, wyciągając rękę po kieliszek, który podała mu kelnerka.
– Mam nowe zmartwienie – powiedział Winter i zaczął opowiadać.
Bolger nadstawił uszu.
– Zmartwienia przemijają i stają się czymś innym – powiedział, kiedy Winter umilkł. – Mogłeś mi powiedzieć, żebym pojechał z tobą na pogrzeb. Przecież trochę znałem Matsa.
– Tak.
– Czuję się jakby… pominięty.
– To nie była moja sprawa, Johan. Może myślałem, że się tam zobaczymy.
– To było cholernie…
– Co powiedziałeś?
– Nic.
– Co tam mruczysz?
Bolger nie odpowiedział. Pochylił się nad stołem i zajął kieliszkiem. Z głębi lokalu dobiegały jakieś głosy.
Winter milczał. Czyżby miał już dość, przynajmniej na razie? Co to znaczyło? To znaczyło, że nie chce już więcej być zamieszany w sprawę, kiedy ludzie znikają, obojętne w jaki sposób. Ale to była przelotna myśl. Rzadko pił alkohol, prawie nigdy. To przez whisky. To ona wywoływała natłok myśli, tutaj, w barze u Bolgera. A przecież jeszcze się nie napił. I nie chciał tego robić, odstawił szklankę i wstał, żeby ruszyć do wyjścia.
– No to cześć, Johan.
– Dokąd idziesz?
– Do biura.
– W sobotę wieczorem?
– Nie wiem, czy nie mam powyżej uszu przypadków zaginionych ludzi – powiedział Winter. – Może jeszcze ktoś mnie potrzebuje.
*
Komunikat z Interpolu czekał już na niego. To angielski, który rozumiem, pomyślał, czytając. Niech to diabli, czy to się nigdy nie skończy? Wiedział, że to naiwne pytanie jak na wkrótce czterdziestoletniego komisarza policji kryminalnej. Był młody, ale nie aż tak młody.
Czytał. Nie było tam zbyt wielu szczegółów, ale też się ich nie spodziewał. To mu wystarczyło.
Per Malmström.
Czego ty tam, do cholery, szukałeś?
Słyszał, jak głośno wydycha powietrze, potem sięgnął po telefon. Ktoś będzie musiał poinformować bliskich, których ewentualnie mógł mieć w mieście. Wiedział, że to on, Erik Winter, weźmie na siebie to zadanie. To nie było takie oczywiste, że szef śledztwa przekazuje tę najgorszą wiadomość rodzinie. Ważne było, żeby to był policjant z doświadczeniem. Winter wziął to na siebie, jak ktoś, kto wkłada ciężki płaszcz, kiedy na zewnątrz leje jak z cebra. Po prostu było to konieczne.
Prawie nic w pracy policjanta nie jest miłe i delikatne, ale to najgorsze z tego całego gówna, pomyślał.
Przynoszę wiadomość.
Głos w telefonie przekazał mu adres. Znał go już przedtem, nie musiał sprawdzać, ale to było jak odruch, chciał to odwlec w czasie.
Potem będzie musiał porozmawiać z Hanne. Czuł, że tego potrzebuje.
Trzy mieszkania załatwione. Ale to nie sam czyn sprawiał, że adrenalina w jego ciele buzowała szaleńczo. Czuł w środku burzę, kiedy słyszał cichy trzask w zamku, ale to nie było to.
To cholerne czekanie. Stać się niewidzialnym, a równocześnie być cały czas obecnym, tuż obok, z oczami na wszystkie strony.
Wreszcie wyszedł.
Wreszcie wyszła.
Potem długie czekanie. Nawyki. Kiedy ludzie wracają? Kto poszedł do pracy, a kto tylko na spacer wokół bloku? Kto pomyślał, że zostawił włączoną kuchenkę? Kto był przekonany, że światło w mieszkaniu się pali i że musi wrócić i sprawdzić, i tak codziennie?
Kiedy się jest profesjonalistą, zwraca się uwagę na takie rzeczy. Niezupełnie był profesjonalistą, ale był na najlepszej drodze. Pracował sam, i tak było dobrze. Faceci od samochodów pracowali zawsze we dwóch, ale on nie chciał na nikim polegać.
Przeszedł piętro wyżej, w trzy sekundy otworzył drzwi i wszedł do mieszkania. Nauczył się nie zostawiać śladów na futrynie.
Czuł gorące pulsowanie w całym ciele. Chwilę stał w przedpokoju i czekał, aż puls zwolni.
Wiedział, że cisza jest jego sprzymierzeńcem, choć jednocześnie wrogiem. Nigdy nie robił hałasu. Piętro wyżej ktoś mógł leżeć chory na grypę – nie chciałby mu przeszkadzać.
Zaczął od salonu, bo tak zrobił za pierwszym razem, a potem weszło mu to w nawyk. Po tych czterech miesiącach orientował się już w cudzych salonach. To dobrze, że nikt nie chodzi kraść książek, pomyślał. Ludzie nie mają w domach zbyt wielu książek. Jestem włamywaczem, ale mam w domu książki. Jestem włamywaczem, ale też mężem i ojcem.
Raz czy dwa miał inną pracę, ale nigdy o tym nie myślał. Niektórzy sobie z tym radzą, niektórzy sobie nie radzą, a on dokonał wyboru.
Człowiek, który tu mieszkał, posiadał książki. Domyślił się, że właściciel mieszkania czyta, ale nie jakąś literaturę. Nie wyróżniał się wyglądem, ale się go nie zapominało, pomyślał.
Gdybym miał więcej czasu, przyjrzałbym się tytułom. Wyszedł i długo nie wróci, ale to ja ponoszę ryzyko.
Szukał w szufladach i wzdłuż ścian, ale nie znalazł nic przydatnego. Wrócił do przedpokoju i wszedł do pokoju naprzeciwko, do sypialni.
Łóżko było niepościelone, a obok niego, dwa metry od drzwi, leżał czarny plastikowy worek. Nie był pusty. Dotknął go, zawartość była miękka. Chwycił go od dołu i powoli wysypał wszystko na podłogę. Zobaczył koszulę i spodnie. Ubrania były częściowo zabrudzone czymś, co po wyschnięciu wyglądało jak ceglany proszek.
Był zamyślony. Musiał coś rozważyć. Wyszedł, nie przeszukawszy dalszych pokoi.
Za oknami padał śnieg, czuł chłodny powiew od szpary w oknie. Ze swojego miejsca widział dzieci zgarniające z ziemi śnieg, zanim zdążył osiąść na dobre. Widział swojego syna z marchewką w dłoni. Nos szuka bałwana, pomyślał. To mi się kojarzy z Michaelem Jacksonem.
– O czym myślisz? – spytała żona.
– Co?
– Widzę, że jesteś czymś pochłonięty.
– Myślałem o Michaelu Jacksonie.
– Tym piosenkarzu?
Dalej wyglądał przez okno. Bałwan zaczynał nabierać kształtów. Miał już tułów. Dzieci uformowały brzuch, ale figura nie miała nóg. Żaden bałwan na świecie nie ma nóg, pomyślał.
– Myślałeś o piosenkarzu Michaelu Jacksonie? – zapytała.
– Co?
– No, weź przestań.
Przeniósł wzrok i popatrzył na nią.
– Tak, o Michaelu Jacksonie. Widziałem Kallego na dworze z marchewką w ręce. Czeka, aż bałwan, którego lepią, dostanie głowę, żeby mu przyczepić nos – powiedział i jego spojrzenie znów powędrowało za okno. – Michael Jackson miał problemy z nosem jakiś rok temu – mówił dalej.
– Nie wiedziałam.
– Tak było. Jest jeszcze kawa?
Wstała, żeby przynieść kawę z blatu koło kuchenki.
– A co się właściwie dzisiaj stało? – zapytała, a on nalał mleka do filiżanki. Potem wlał kawę i wypił.
– Słucham?
– Byłeś jakiś dziwny, kiedy wróciłeś do domu.
– Ach tak.
– Inny niż zwykle.
Nie odpowiedział. Za oknem głowa znalazła się na swoim miejscu i Kalle wetknął marchewkę mniej więcej tam, gdzie miała być twarz, kiedy kamienie utworzą oczy, a żwir usta.
– Czy było gorzej niż zwykle?
– Nie.
– Ostatnio sprawiałeś wrażenie trochę… weselszego.
– Człowiek w końcu się przyzwyczaja do bezrobocia i wtedy jest weselszy.
– Cieszę się, że potrafisz z tego żartować.
– Nie żartuję.
– Mimo wszystko się cieszę – odparła z uśmiechem.
– W pośredniaku zawsze starają się na mnie nie patrzeć – odezwał się po dwóch minutach ciszy.
– Nie patrzeć?
– Siedzę z urzędniczką, o czymś rozmawiamy, ale ona zawsze patrzy na coś za moimi plecami. Tak jakby ta pieprzona praca miała znienacka nadejść wielkimi krokami, skądś z tyłu. Albo może chce stamtąd uciec, ulotnić się przez okno.
– Wkrótce praca się znajdzie – powiedziała żona. – Mam takie przeczucie.
Dobrze mnie zna, pomyślał. Ale jeszcze niczego się nie domyśla. Kiedy pojawią się większe pieniądze, może zacznie coś podejrzewać, ale to jeszcze potrwa.
A może wcześniej dostanę legalną pracę. Cuda się zdarzają. Ale kiedy praca się wreszcie znajdzie, może nie będę jej chciał.
Miał przed oczami krew. Kiedy tam stał, nad leżącymi na podłodze ubraniami, miał wrażenie, że się poruszają, że krzyczą coś do niego.
Tak było, kurwa. Myślał teraz o tym i tak właśnie było.
Nie pamiętał, jak wpakował je z powrotem do worka, ale jakoś mu się to udało, i kiedy wychodził z sypialni, mógł tylko mieć nadzieję, że wszystko wygląda tak samo jak przedtem. Dlaczego ten skurwiel ich nie spalił? Nic nie widziałem. W ogóle nie widziałem tych rzeczy.