Taniec złodziei - ebook
Taniec złodziei - ebook
Potężna, wyjęta spod prawa rodzina.
Syn zmuszony do przedwczesnego objęcia rządów.
Trzy zawzięte młode członkinie Rahtanu, elitarnej straży królowej.
Przewodząca misji słynna uliczna złodziejka, która pragnie się wykazać.
Mroczny sekret stanowiący zagrożenie dla całego kontynentu.
Kiedy przywódca zbuntowanej rodziny spotyka byłą złodziejkę, rozpoczyna się gra pozorów.
Bohaterowie zmierzą się w bitwie, która może kosztować ich życie – a także serca.
„Ta książka ma wszystko, co najważniejsze w powieści – romans, konflikt, niebezpieczeństwo i humor. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów YA”. – School Library Journal
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-427-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAZIMYRAH Z BRIGHTMIST
Duchy wciąż tutaj są.
Słowa wisiały w powietrzu jak mieniące się zjawy, jak chłodne szepty ostrzeżenia, ale ja się nie lękałam.
Już o tym wiedziałam.
Duchy nigdy nie odchodzą. Odzywają się do ciebie w nieoczekiwanych momentach, łapią cię za ręce i ciągną ścieżką prowadzącą donikąd. Tędy. Nauczyłam się, jak się od nich odcinać. Zazwyczaj mi wychodziło.
Przejechaliśmy przez Dolinę Wartowników, złowieszczo górujące nad nami ruiny Starożytnych. Mój koń zastrzygł uszami i zarżał głęboko, rozglądając się czujnie. On też był ich świadomy. Pogłaskałam go po szyi, żeby się uspokoił. Wprawdzie od Wielkiej Bitwy minęło sześć lat, lecz blizny wciąż były widoczne – przewrócone powozy, pochłonięte przez wysokie trawy, porozrzucane kości wykopane z grobów przez głodne bestie, ogromne, sięgające nieba szkielety brezalotów, ptaki siedzące na nich jak na eleganckich bielonych klatkach.
Wyczuwałam, że duchy unoszą się w powietrzu, obserwują mnie, zastanawiają się. Jeden z nich przesunął lodowatym palcem wzdłuż mojej szczęki i docisnął go do ust: Cii, Kazi, ani słowa.
Natiya śmiało prowadziła nas głębiej w dolinę. Wodziłyśmy wzrokiem po szorstkich klifach i zniszczeniach wojennych, z wolna pochłanianych przez ziemię, czas i wspomnienia, jak tłusty zając połknięty przez cierpliwie czekającego węża. Wkrótce zgliszcza znajdą się we wnętrzu ziemi. Kto będzie o nich pamiętał?
W połowie drogi dolina zaczęła się zwężać. Natiya się zatrzymała, zeskoczyła z siodła i wyjęła z sakwy złożoną w kostkę białą szmatkę. Wren również zsiadła z wierzchowca, jej chude kończyny uderzyły w ziemię z gracją lądującego ptaka. Synové się zawahała, przyglądając mi się niepewnie. Była z nas wszystkich najsilniejsza, jednak jej szerokie biodra wciąż spoczywały w siodle. Nie przejmowała się gadaniną duchów, nawet w rażącym słońcu – wystarczyło, że zjawy nawiedzały jej sny. Kiwnęłam krzepiąco głową, po czym obie zsunęłyśmy się z koni, żeby dołączyć do reszty. Natiya zatrzymała się przy wielkim zielonym kopcu, jakby wiedziała, co spoczywa pod utkanym z trawy pledem. W zamyśleniu muskała materiał szczupłymi brązowymi palcami. Trwało to zaledwie kilka sekund, a wydawało się wiecznością. Natiya miała dziewiętnaście lat, różnica między nami wynosiła zaledwie dwa lata, lecz nagle wydała się znacznie starsza. Widziała niegdyś rzeczy, o których my tylko słyszałyśmy. Nieznacznie pokręciła głową, podchodząc do sterty kamieni, i poczęła zbierać rozwalone głazy, a następnie układać je na kształt skromnego nagrobka.
– Kogo tu pochowano? – zapytałam.
Mocno zacisnęła usta.
– Nazywał się Jeb. Jego ciało zostało spalone na stosie pogrzebowym według dalbreckiej tradycji, ale pogrzebałam tu należące do niego rzeczy.
Tak robią włóczęgi, przemknęło mi przez myśl, ale powściągnęłam komentarz. Natiya rzadko opowiadała o swoim poprzednim życiu, zanim stała się Vendanką i dołączyła do Rahtanu. Rozumiałam to, sama bowiem nie lubiłam mówić o dawnym życiu. Niektóre rzeczy lepiej pozostawić w przeszłości. Wren i Synové krążyły niespokojnie, ugniatając trawę na kształt okręgu. Natiya nie wykazywała skłonności do sentymentów, nawet we własnej głowie, a już tym bardziej, jeśli miały opóźnić jej skrupulatnie ułożony plan. Tym razem jednak postanowiła zabawić tu dłużej. Przypomniałam sobie jej słowa, które zaprowadziły nas do tej doliny. „Oni wciąż tu są”.
– Był kimś wyjątkowym? – zapytałam.
Pokiwała głową.
– Wszyscy byli wyjątkowi. Jeb nauczył mnie wielu rzeczy, które pomogły mi przetrwać. – Odwróciła się i zgromiła nas ostrym spojrzeniem. – Te same nauki przekazałam wam. A przynajmniej taką mam nadzieję. – Jej sroga mina nieco złagodniała, gęste rzęsy rzucały cienie na policzki. Przyglądała nam się badawczo ciemnym wzrokiem, jak zaprawiony sierżant nieposłusznym żołnierzom. I poniekąd tak właśnie nas postrzegała. Byłyśmy najmłodszymi wojowniczkami Rahtanu, elitarnej straży królowej, a to powód do wielkiej dumy. Gdybyśmy zachowywały się jak nieudolne kretynki, nie zostałybyśmy mianowane. Co prawda wygłupy nam się zdarzały, ale to rzadkość. Przeszłyśmy szkolenie i miałyśmy liczne talenty. Wzrok Natiyi spoczywał na mnie najdłużej. Zostałam wyznaczona do tej misji, miałam podejmować dobre, a nawet najlepsze decyzje. Zatem musi mi się udać, a przede wszystkim muszę zachować wszystkich przy życiu.
– Poradzimy sobie – zapewniłam.
– Porażka nie wchodzi w rachubę – zgodziła się Wren, niecierpliwie zdmuchując z czoła czarny lok. Już chciała podjąć wędrówkę. Niepokój dopadał nas wszystkie.
Synové nerwowo okręciła między palcami długi rudy warkocz.
– Bez wątpienia. Na pewno…
– Wiem – wtrąciła Natiya, powstrzymując Synové przed kolejnymi zapewnieniami. – Na pewno sobie poradzicie. Tylko pamiętajcie, najpierw spędźcie nieco czasu w osadzie. Dopiero potem przyjdzie czas na Wrota Piekieł. Waszym priorytetem jest zebranie informacji. Skupcie się tylko na zadawaniu pytań. Zbierzcie niezbędne zaopatrzenie. Nie zwracajcie na siebie uwagi, dopóki nie dotrzemy na miejsce.
Wren prychnęła. Niezwracanie na siebie uwagi było moją specjalnością, ale nie tym razem. Dla odmiany chciałam wpakować się w kłopoty.
Napiętą wymianę zdań przerwał tętent końskich kopyt.
– Natiya!
Odwróciłyśmy się w stronę Ebena. Jego koń zatrzymał się gwałtownie, rozkopując trawę. Oczy Synové pojaśniały niczym słońce mrugające zza chmur. Eben krążył na koniu w tę i we w tę, nie odrywając spojrzenia od Natiyi.
– Griz się niecierpliwi. Chce już ruszać dalej.
– Jedziemy – odparła, a potem strzepnęła materiał, który trzymała w dłoni. To była koszula. Bardzo ładna koszula. Przyłożyła delikatny materiał do policzka, po czym przewiesiła go przez kamienny nagrobek. – Tkanina z Cruvas, Jeb – wyszeptała. – Najlepsza.
Po dotarciu do ujścia doliny Natiya zatrzymała się i obejrzała po raz ostatni.
– Zapamiętajcie to – rzekła. – Dwadzieścia tysięcy. Właśnie tyle osób zmarło tutaj jednego dnia. Vendańczyków, Morrighańczyków i Dalbrecków. Nie znałam wszystkich, ale na pewno mieli bliskich. I te osoby przyniosłyby im całą łąkę kwiatów, gdyby tylko mogły.
Albo koszulę z Cruvas.
Już wiedziałam, dlaczego Natiya nas tu sprowadziła. Z rozkazu królowej. „Spójrzcie. Dobrze się rozejrzyjcie i zapamiętajcie poświęcone tu żywoty. Prawdziwych ludzi, których ktoś kochał. Zanim przystąpicie do realizacji mojego zadania, przyjrzyjcie się zniszczeniom i przypomnijcie sobie, co oni uczynili. Pomyślcie, że taki los może się powtórzyć. Musicie wiedzieć, jaka jest stawka. Prędzej czy później smoki się przebudzą i opuszczą swe mroczne pieczary”.
Dostrzegłam wówczas obawę w oczach królowej. To samo słyszałam w jej głosie. Tu nie chodziło tylko o przeszłość. Ona bała się o przyszłość. Coś nadchodziło, a królowa chciała to za wszelką cenę powstrzymać.
Rozejrzałam się po dolinie. W oddali kości i powozy stapiały się w jedność ze spokojnym morzem zieleni, które skrywało prawdę.
Nic już nie będzie takie samo.
Niezadowolenie Griza przy zwijaniu obozu nie było niczym nowym. Wolał rozbić obóz skoro świt i równie wcześnie go zwinąć, czasami nawet w przedporannym mroku, jakby ścigał się ze słońcem. Gdy wróciłyśmy, jego koń już stał objuczony, a ognisko dogasało. Zniecierpliwiony przyglądał się, jak pozostali składają śpiwory i pakują sakwy.
Za godzinę nasze drogi się rozejdą. Griz zmierzał do Civiki w Morrighanie. Królowa pragnęła podzielić się wieściami ze swoim bratem, królem, i wierzyła, że nikt inny nie będzie w stanie ich dostarczyć – nawet valspreye, które wykorzystywała do przekazywania innych listów. Valspreye mogły zostać zaatakowane przez inne ptaki, zestrzelone, a wiadomość przejęta, natomiast nic nie mogło powstrzymać Griza. Może poza szybką wizytą w Terravinie – co tłumaczyłoby jego pośpiech. Synové lubiła się z nim droczyć, że pewnie ma tam jakąś niewiastę, a on zawsze gorliwie zaprzeczał. Griz był członkiem Rahtanu starej szkoły, ale obecnie Rahtan nie jest tą samą elitarną, rygorystyczną dziesiątką co kiedyś. Teraz była nas dwudziestka. Odkąd królowa przejęła władzę, wiele się zmieniło. W tym również ja.
Kiedy zaczęłam składać swój namiot, Griz podszedł, stanął za mną i obserwował. Tylko ja używałam namiotu. Był niewielkich rozmiarów, nie zajmował wiele przestrzeni. Kiedy po raz pierwszy wyjęłam go w drodze na naszą misję w południowej prowincji, Griz wręcz się wzdrygnął. „Nie korzystamy z namiotów”, wycedził z odrazą. Pamiętam, jaki poczułam wówczas wstyd. Przez następne tygodnie przekułam to uczucie w determinację. Słabość czyni z człowieka łatwy cel, a dawno temu poprzysięgłam sobie, że już nigdy nie będę słaba. Pogrzebałam swój wstyd pod twardą zbroją. Żadne obelgi jej nie przenikną.
Posępna sylwetka Griza rzuciła na mnie wielki cień.
– Czyżby moja technika składania nie odpowiadała twoim standardom? – zapytałam z sarkazmem.
Nie odpowiedział.
Przeniosłam na niego wzrok.
– O co ci chodzi, Griz? – warknęłam.
Potarł ręką szorstki podbródek.
– Między tym miejscem a Wrotami Piekieł rozciągają się połacie otwartej przestrzeni. Pustej, płaskiej przestrzeni.
– I co w związku z tym?
– Czy… sobie poradzisz?
Wstałam, przyciskając mu do brzucha zwinięty namiot. Wziął go ode mnie.
– Nic mi nie będzie, Griz. Spokojnie.
Pokiwał głową z wahaniem.
– Pytanie tylko – dodałam i zawiesiłam głos dla lepszego efektu – czy ty sobie poradzisz?
Przyjrzał mi się podejrzliwie, marszcząc brwi, a potem sięgnął do swojego boku.
Błysnęłam uśmiechem i wyciągnęłam jego krótki sztylet.
Ponury grymas zastąpił powściągliwy uśmiech, po czym Griz wsunął ostrze do pustej pochwy u pasa. Uniósł krzaczaste brwi i pokiwał głową z aprobatą.
– Podróżuj z wiatrem, Dziesiątko.
Dziesiątka, mój przydomek, na który ciężko zapracowałam. W ten sposób Griz wyrażał uznanie. Pomachałam mu palcami z wdzięcznością.
Nikt, a już na pewno nie Griz, nie dowie się, jak na niego zasłużyłam.
– W twoim przypadku chyba pod wiatr? – odezwał się Eben.
Spiorunowałam go wzrokiem. Nikt, a już na pewno nie Eben, nie zapomni, że moje życie jako wojowniczki Rahtanu rozpoczęło się w dniu, gdy splunęłam królowej w twarz.ROZDZIAŁ DRUGI
KAZI
Zauważyłam królową, kiedy przemierzała wąskie, brudne ulice dzielnicy Brightmist. Nie planowałam tego, ale nawet nieplanowane wydarzenia mogą popchnąć nas niespodziewaną ścieżką, której sami nigdy byśmy nie obrali, zmienić nasze przeznaczenie i osobowość. Kazimyrah: sierota, niewidzialne dziecko ulicy, dziewczyna, która przeciwstawiła się królowej, wojowniczka Rahtanu.
Kiedy miałam sześć lat, zostałam wypchnięta na niebezpieczną ścieżkę, a kiedy splunęłam w twarz nowej królowej, moje życie skręciło w kolejną. Ta chwila nie tylko ukształtowała moją przyszłość, lecz również wywołała niespodziewaną reakcję u władczyni – uśmiech – która zdefiniowała jej rządy. W pochwie u jej pasa wisiał miecz. Zszokowany tłum czekał na reakcję. Dobrze wiedzieli, jak by się to skończyło w przeszłości. Gdyby królowa była taka jak Komizar, już dawno leżałabym na ziemi, skrócona o głowę. Jednakże bardziej niż miecz przeraził mnie jej uśmiech. W owym momencie miałam już pewność, że zniknie dawna Venda, po której potrafiłam się poruszać, i już nigdy jej nie odzyskam. Za to nienawidziłam władczyni.
Dowiedziawszy się, że nie mam żadnej rodziny, którą można by wezwać, nakazała straży mnie pojmać i zaprowadzić do Sali Głównej Sanktuarium. Myślałam wówczas, że jestem taka sprytna. Sprytniejsza od młodej królowej. W wieku jedenastu lat wykazywałam się hartem ducha, bystrością i wytrzymałością. Wiedziałam, że poradzę sobie z nią jak ze wszystkimi. Wszak było to moje królestwo. Miałam wszystkie palce i reputację. Na ulicach Vendy z szacunkiem wołano na mnie Dziesiątka.
Zestaw wszystkich dziesięciu palców to rzadkość u złodzieja czy też rzekomego złodzieja, jako że nigdy nie złapano mnie na gorącym uczynku. Gdyby tak się stało, nazywano by mnie Dziewiątką. Pozostała ósemka panów dzielnicy, którzy wydali wyrok za kradzież, miała dla mnie zgoła inne przezwisko. Dla nich byłam Zaklinaczką Cieni, ponieważ, jak się zarzekali, nawet w południe potrafiłam przyzwać cienie, które mnie spowijały. Na mój widok niektórzy pocierali nawet schowane za pazuchą amulety. Istotnie, cień się przydawał, ale nie bardziej niż znajomość zasad ulicy i ludzkich charakterów. Byłam mistrzynią w swoim fachu, potrafiłam nastawić panów dzielnicy i kupców przeciwko sobie. Kierowałam nimi jak marionetkami, sprawiałam, że czuli się tacy inteligentni – jeden drugiemu chwalił się, że nigdy bym go do niczego nie zmusiła, a ja tymczasem pozbawiałam ich rzeczy, dla których można było znaleźć lepsze zastosowanie. Ich ego było mi na rękę. Nauczyłam się fachu w krętych uliczkach, tunelach i zaułkach, a przyświecał mi arcyważny powód – pusty żołądek. Kierował mną również inny głód: głód wiedzy, której nie dało się tak łatwo wyciągnąć od nadętych panów. I właśnie to była moja największa, najmroczniejsza motywacja.
Niestety przez królową mój świat zmienił się niemal w ciągu jednej nocy. Zaszłam tak daleko dzięki głodowi i niezłomności. Nikt mi tego nie odbierze. Całe życie spędziłam w ciasnych, krętych uliczkach Vendy i tylko ten przestępczy świat rozumiałam. Miasto zamieszkiwali desperaci doceniający zimą ciepło końskiego łajna, nóż wetknięty w jutowy worek i sypiącą się z niego strużkę ziaren. Desperatów – takich jak ja – cieszył okantowany kupiec, do którego z opóźnieniem docierało, że w koszyku brakuje mu jajka. W przypływie odwagi zabierałam czasem kurę, która owe jajka zniosła. Choć kradłam już znacznie większe i głośniejsze rzeczy.
Zwykłam mawiać, że kradłam tylko z głodu, ale to nie do końca prawda. Czasami okradałam panów dzielnic, żeby ich żałosne życie stało się jeszcze bardziej żałosne. Niekiedy zastanawiałam się, czy gdybym została panią dzielnicy, odcinałabym złodziejom palce, by pokazać, kto tu rządzi? Władza, jak się dowiedziałam, może być równie kusząca, co ciepły bochenek chleba. Przeważnie jednak wystarczała mi władza, którą nad nimi miałam.
Wraz z podpisanymi przez królestwa nowymi traktatami, pozwalającymi na zakładanie osad w Cam Lanteux, pragnący więcej przestrzeni i nowego życia ludzie, z którymi i dla których kradłam, stopniowo zaczęli wyjeżdżać. Stałam się nagle bezużyteczna, jak oskubany ptak próbujący machać pozbawionymi piór skrzydłami, jednakże nie chciałam przenieść się do rolniczej osady pośrodku niczego. Zwyczajnie nie byłam w stanie tego zrobić. Pojęłam to w wieku dziewięciu lat, kiedy oddaliłam się od murów miasta Sanktuarium w celu odnalezienia odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Gdy obejrzałam się na znikające w oddali miasto i zauważyłam, że na tle rozciągającej się wokół mnie przestrzeni jestem tylko małą plamką, zaczęłam się dusić, a niebo nade mną zawirowało. Ta myśl uderzyła mnie jak dławiąca fala. Nie miałam gdzie się ukryć. Wokół nie było żadnych cieni, w które mogłabym się wtopić, żadnych namiotów, których płachty by mnie osłoniły, żadnych schodów, pod które mogłabym wejść. Żadnych łóżek, pod które mogłabym się wczołgać, gdyby ktoś mnie gonił. Nigdzie nie mogłam się ukryć. Cała struktura mojego świata legła w gruzach – brakowało mi podłóg, sufitów i ścian – i poczułam się tak, jakbym dryfowała w próżni, nigdzie niezakotwiczona. Ostatkiem sił dotarłam do miasta i nigdy nie odważyłam się go opuścić ponownie.
Dobrze wiedziałam, że nie przetrwam na otwartej przestrzeni. Splunięcie królowej w twarz było z mojej strony tylko nieudaną próbą uratowania egzystencji, którą dla siebie wywalczyłam. Już raz skradziono mi życie. Nie chciałam dopuścić do tego ponownie, a jednak tak się stało. Niektórych fal nie da się powstrzymać, a nowy świat zakradł się do mnie jak przypływ na wybrzeżu i porwał w swą toń.
Pierwsze miesiące w Sanktuarium nie były dla mnie łatwe. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego nikt mnie wówczas nie udusił. Na ich miejscu bez wątpienia bym to uczyniła. Kradłam wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzroku, a także wszystko, co ukryte, i chomikowałam to w tajemnym przejściu pod schodami we Wschodniej Wieży. Żadna komnata nie była bezpieczna. Zakosiłam ulubioną apaszkę Natiyi, buty Ebena, drewniane łyżki kucharzy, miecze, paski, książki, elementy zbroi, szczotkę do włosów królowej. Czasami oddawałam przedmioty prawowitym właścicielom, czasami tego nie robiłam – szłam innym na rękę tylko wtedy, gdy miałam taki kaprys. Kiedy po raz trzeci ukradłam Grizowi brzytwę, ganiał mnie z wrzaskiem przez wszystkie korytarze.
Gdy któregoś razu weszłam do krużganku w siedzibie Rady, zastałam tam królową, która nagrodziła mnie oklaskami. Oznajmiła, że ewidentnie opanowałam sztukę kradzieży, jednak nadeszła pora, abym poznała nowe sztuczki.
Wstała i wręczyła mi miecz, który wcześniej ukradłam.
Spojrzałam jej w oczy, zastanawiając się, jak udało jej się go zdobyć.
– Ja również wiem o sekretnym przejściu, Kazimyrah. Nie jesteś jedyną osobą w Sanktuarium, która potrafi się skradać. Ten miecz nie musi dłużej rdzewieć w ciemnym, wilgotnym składziku. Może znajdziemy mu inne zastosowanie?
Po raz pierwszy w życiu nie oponowałam.
Chciałam umieć więcej. Przetrzymywanie zdobytych mieczy, noży i buław nie było moim życiowym celem. Pragnęłam nauczyć się nimi posługiwać.
Teren przed nami zaczynał się wypłaszczać, jakby wielkie dłonie spodziewały się naszego nadejścia i specjalnie wygładziły dla nas pagórki. Te same dłonie musiały oczyścić okolice z ruin. Dziwnie było nie dostrzegać niczego wokół. Zazwyczaj na każdej ścieżce co jakiś czas można było uświadczyć śladów dawnego świata. Istniało mnóstwo ruin Starożytnych, ale jak okiem sięgnąć tu nie było ani jednej walącej się ściany, rzucającej choćby słaby cień. Tylko otwarte niebo i hulający po równinach wiatr, uderzający mnie w pierś. Zmusiłam się do głębokich oddechów i skupiłam na punkcie w oddali, wyobrażając sobie, że czeka tam na mnie magiczne, spowite cieniem miasto.
Griz się zatrzymał, by ustalić z Ebenem i Natiyą miejsce kolejnego spotkania. Nadszedł czas się rozejść. Kiedy skończył, odwrócił się i czujnie powiódł wzrokiem po rozciągającej się przed nami pustce, jakby czegoś próbował się tam dopatrzeć. W końcu jego wzrok zatrzymał się na mnie. Przeciągnęłam się i uśmiechnęłam, jakbym rozkoszowała się letnią przechadzką. Wznoszące się wysoko na niebie słońce rzucało ostre cienie na jego poznaczoną powojennymi bliznami twarz. Zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły.
– Jeszcze jedno. Miej oczy szeroko otwarte. Straciłem tu niemal dwa lata życia, bo nie oglądałem się za siebie. – Opowiedział nam, jak on i oficer z Dalbrecka zostali napadnięci przez łowców niewolników, zaciągnięci do kopalni i zmuszeni do ciężkiej pracy.
– Jesteśmy uzbrojone po zęby – przypomniała mu Wren.
– I mamy Synové – dodałam. – Trzymasz rękę na pulsie, prawda, Syn?
Jej powieki zadrżały, jakby właśnie naszła ją wizja. Pokiwała głową.
– Prawda. – Następnie pomachała leniwie palcami i wyszeptała drwiąco: – A teraz idź, twoja panienka z pewnością już cię wypatruje.
Griz warknął gardłowo i pokręcił głową. Odjechał, złorzecząc pod nosem.
Rozeszliśmy się bez kolejnych instrukcji ze strony Natiyi. Już wszystko zostało omówione, zarówno cały fortel, jak i nasze zadania. Eben i Natiya mieli się udać na południe do Parsuss, siedziby Eislandii, aby pomówić z królem i uświadomić go o naszej interwencji na jego ziemiach. Jak większość Eislandczyków był z urodzenia rolnikiem, a cała jego armia składała się z kilkudziesięciu strażników, którzy również pracowali na jego polu. Król miał za mało zasobów, by poradzić sobie z problemami. Griz opisał go jako potulnego, raczej stawiającego na ciężką pracę aniżeli inteligencję i niepotrafiącego zarządzać należącymi do niego odległymi północnymi terytoriami. Królowa była przekonana, że król nie będzie się stawiać, ale obyczaj nakazywał go poinformować. Był to dyplomatyczny sposób na zabezpieczenie się, w razie gdyby coś poszło nie tak.
„Jednakże wszystko pójdzie jak z płatka”, zapewniłam królową.
Król Eislandii zostanie powiadomiony wyłącznie o drugorzędnym celu naszej wizyty, a nie o prawdziwej misji. Powód był ściśle strzeżonym sekretem i nie należało dzielić się nim z monarchą.
Schowałam mapę i szturchnęłam konia pietą, żeby ruszyć w stronę Wrót Piekieł. Synové obejrzała się i długo obserwowała znikających w oddali Ebena i Natiyę. Oceniała, czy znajdowali się blisko siebie i czy wymieniali słowa. Aż dziw, że jej się podobał, jednak nie on jedyny. Synové była bowiem bardzo kochliwa. Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu, zapytała:
– Myślicie, że to zrobili?
Wren westchnęła.
Liczyłam, że chodzi jej o coś innego, ale i tak spytałam:
– Kto zrobił co?
– Eben i Natiya. I dobrze wiesz co.
– Masz dar poznania – przypomniała Wren. – Powinnaś znać odpowiedź na to pytanie.
– Mam sny – poprawiła Synové. – I gdybyście obie nieco bardziej się postarały, też by do was przyszły. – Jej ramiona zadrżały z odrazy. – Tego snu jednak wolałabym nie mieć.
– Ma trochę racji – rzekłam do Wren. – Niektórych rzeczy lepiej sobie nie wyobrażać i o nich nie śnić.
Wren wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie widziałam, by się całowali.
– Albo trzymali za ręce – dodała Synové.
– Żadne z nich nie jest wylewną osobą – przypomniałam im.
Synové ściągnęła brwi w głębokiej zadumie. Żadna z nas nie powiedziała na głos tego, co wszystkie wiedziałyśmy. Eben i Natiya byli sobie oddani – i dało się w tym dostrzec pasję. Podejrzewałam, że ich czułości wykraczały poza zwykłe pocałunki, ale wolałam się nad tym nie rozwodzić. W ogóle mnie to nie obchodziło. Przypuszczałam, że pod pewnymi względami przypominałam Griza – Rahtan był dla mnie najważniejszy. Reszta schodziła na dalszy plan. Inne aktywności skutkowały komplikacjami. Moje przelotne miłostki z innymi żołnierzami niepotrzebnie mnie rozpraszały i uznałam, że nie chcę tego powtarzać – to było ryzykowne, wzbudzało we mnie tęsknotę oraz nadzieję na przyszłość, która nie mogła się spełnić.
Jechałyśmy przy akompaniamencie charakterystycznych dla Synové monologów; wypełniała godziny licznymi obserwacjami, czy to na temat trawy muskającej pęciny naszych wierzchowców, czy słonej zupy porowej, specjalności jej ciotki. Po części robiła to, aby odwrócić moją uwagę od płaskiej, pustej przestrzeni, która co jakiś czas zbliżała się do mnie i chciała mnie pochłonąć. Czasami jej trajkotanie pomagało. Czasami zajmowałam się czymś innym.
Nagle Wren wyciągnęła rękę na znak ostrzeżenia i rozkazała nam się zatrzymać.
– Jeźdźcy. Przygotujcie się – oznajmiła. Ostrze jej ziethesa przecięło powietrze, kiedy go dobyła i wzniosła. Synové już założyła strzałę na cięciwę.
W oddali nizinę zasnuła ciemna chmura, która rosła z każdą sekundą. Wyciągnęłam miecz, lecz wtem chmura wzbiła się w powietrze i przeleciała nad naszymi głowami. Skrzydlaty potwór trzymał w swych szponach wijącą się antylopę, podmuchy jego skrzydeł rozwiewały nam włosy. Instynktownie pochyliłyśmy głowy, a konie zarżały. I chwilę później stwór zniknął.
– Jabavé! – warknęła Wren, kiedy zaczęłyśmy uspokajać wierzchowce. – Co to, u licha, było?
Griz zapomniał nas ostrzec. Słyszałam już o tych stworach, głównie pogłoski, lecz myślałam, że mają siedlisko daleko na północy, nad Infernaterr. Nie dziś, jak widać.
– Racaa – odparła Synové. – To ptaki, które polują na valspreye. Raczej nie jedzą ludzi.
– Raczej? – wrzasnęła Wren. Jej brązowe policzki gorzały furią. – A zatem nie jesteś pewna? Czym różnimy się w smaku od antylopy?
Wsunęłam miecz do pochwy.
– Możemy mieć tylko nadzieję, że dostatecznie się różnimy.
Wren zapanowała nad emocjami i schowała ziethes. Nosiła przy biodrach dwa i zawsze pilnowała, by były naostrzone. Bez problemu poradziłaby sobie z dwunożnymi wrogami, lecz atak skrzydlatych wymagał chwili przygotowań. Wiedziałam, że w myślach już oszacowuje swoje szanse.
– Mogłabym takiego powalić.
Bez wątpienia. Pod względem nieustępliwości Wren przypominała borsuka zagonionego w kozi róg.
Dręczące ją demony były równie potężne co moje i z czasem Wren nabrała zabójczych umiejętności. Cała jej rodzina została wymordowana na placu Czarnego Kamienia, i to na jej oczach, ponieważ jej klan popełnił śmiertelny błąd, radując się na widok pojmanej księżniczki. Synové wiele się od niej nie różniła – choć pozowała na wesołe niewiniątko, krył się w niej zabójczy mrok. Zabiła więcej jeźdźców niż ja i Wren razem wzięte. Siedmiu, jak ostatnio sprawdzałam.
Założywszy łuk na plecy, Synové podjęła paplaninę. Do końca naszej podróży będzie miała o czym rozmawiać. Racaa to nowy temat.
Niestety cień racaa pokierował moje myśli w zupełnie nowym kierunku. Już wkrótce to my zaatakujemy Wrota Piekieł, rzucimy nań własny cień i jeśli wszystko pójdzie, jak należy, wyjdę z tego ze zdobyczą o wiele cenniejszą niż antylopa.
Sześć lat temu wybuchła wojna, najkrwawsza na całym kontynencie. Zginęły tysiące ludzi, lecz tylko garstka pociągała za sznurki i doprowadziła do rzezi. Jeden z nich wciąż żył, a niektórzy uważali go za zło wcielone – kapitan straży na cytadeli w Morrighan. Zdradził własne królestwo, które poprzysiągł chronić, i powoli zakradł się do fortecy wraz z żołnierzami wroga, aby osłabić Morrighan i doprowadzić do jego upadku. Część podlegających mu ludzi zwyczajnie zniknęła, być może dlatego, że uznano ich za podejrzanych, a ciał nigdy nie odnaleziono. Miał na koncie liczne zbrodnie. Między innymi otrucie króla i zamordowanie księcia oraz jego trzydziestu dwóch kompanów. Od tamtej pory kapitan straży uchodził za najbardziej poszukiwanego zbiega na kontynencie.
Dwukrotnie wymknął się królewskim wysłannikom, a później zupełnie rozpłynął się w powietrzu. Od pięciu lat nikt go nie widział. Teraz jednak pojawił się jakiś trop – przypadkowa obserwacja i pewien kupiec chcący podzielić się ważnymi informacjami. „Zaprzedał własne królestwo – wyjaśniła mi królowa – oraz tysiące ludzkich żywotów, by zaspokoić swą chciwość. Wprawdzie wygłodniałe smoki zapadają w wieloletni sen, lecz ich dieta pozostaje niezmienna. Ten człowiek musi zostać odnaleziony. Martwi domagają się sprawiedliwości, jako i żywi”.
Nawet przed wizytą w dolinie umarłych znałam konsekwencje przebywania smoków na wolności – gadów zakradających się pod osłoną nocy, niszczących świat, korzystających z jego dobrodziejstw. Zbieg królowej zapłaci za skradzione marzenia i życia, które bez skrupułów odebrał, nie przejmując się pozostawionymi za sobą zgliszczami. Niektóre smoki mogły się wymknąć na zawsze, lecz jeśli kapitan Illarion, który zdradził swój lud i sprowadził śmierć na tysiące niewinnych, wciąż gdzieś tam jest, Skalna Strażnica nie zdoła go ukryć. Wykradnę go im i dopilnuję, by zapłacił – zanim nabierze ochoty na kolejne morderstwa.
„Potrzebuję cię, Kazimyrah. Wierzę w ciebie”. A wiara królowej we mnie miała ogromne znaczenie.
Posiadałam odpowiednie umiejętności do tego zadania, a ponadto owa misja będzie dla mnie szansą na odkupienie. Rok temu popełniłam błąd, który nieomal kosztował mnie życie i splamił dobre imię królewskiej elitarnej straży. Rahtan oznacza „niezawodny”, a ja zawiodłam bez dwóch zdań. Wyrzuty sumienia dręczyły mnie po dziś dzień.
Któregoś razu pomyliłam ambasadora z Reux Lau z kimś innym. Rozbudziła się we mnie jakaś bardziej dzika, niebezpieczna strona, której do tej pory nie uświadczyłam – a może było to moje wewnętrzne ranne zwierzę, które od dawna w tajemnicy dokarmiałam. Straciłam władzę nad kończynami. Nogi same poprowadziły mnie naprzód. Nie zamierzałam go dźgnąć, a przynajmniej nie od razu, ale wykonał niespodziewany ruch. Przeżył. Na szczęście mój sztylet nie zadał głębokich ran; wystarczyło tylko kilka szwów. Mój atak okazał się brzemienny w skutki – cała nasza grupa została aresztowana i wtrącona do więzienia. Po ustaleniu, że działałam sama, pozostałych wypuszczono, ja zaś spędziłam dwa miesiące w celi na południowej prowincji. Królowa osobiście się za mną wstawiła i uzyskała zgodę na moje zwolnienie.
Odbywając karę, miałam mnóstwo czasu na przemyślenia. W ułamku sekundy porzuciłam wszelką kontrolę i cierpliwość – dwie rzeczy, które były moją chlubą i dzięki którym udało mi się wyjść obronną ręką z niejednej sytuacji. Co gorsza, po tym błędzie zaczęłam kwestionować własną pamięć. Może już wcale nie pamiętałam jego twarzy. Może zniknęła, tak jak wyblakły wszystkie inne wspomnienia. Ta myśl napawała mnie ogromnym strachem. Jeśli nie pamiętałam, to on mógł być wszędzie i mógł być każdym.
Gdy wróciłam, Eben opowiedział królowej o mojej przeszłości. Nawet nie wiedziałam, jak wszedł w posiadanie owych informacji. Nigdy nikomu nie powiedziałam i nikt nie interesował się pochodzeniem dziecka ulicy. Było nas zbyt wiele.
Królowa wezwała mnie do swojej prywatnej komnaty.
– Dlaczego nie raczyłaś mnie poinformować o swojej matce, Kazimyrah?
Moje serce waliło jak oszalałe, a do gardła podeszły obrzydliwe, słone mdłości. Przełknęłam je z wysiłkiem i usztywniłam kolana, aby się pode mną nie ugięły.
– Nie ma o czym mówić. Moja matka nie żyje.
– Jesteś tego pewna?
W sercu byłam pewna, a każdego dnia modliłam się do bogów, by okazało się to prawdą.
– Jeśli bogowie są litościwi.
Królowa zapytała, czy jestem skłonna o tym porozmawiać. Ona tylko próbowała mi pomóc, a ja byłam jej winna wyjaśnienia za wszystko, co dla mnie zrobiła, jednakże sama jeszcze nie rozplątałam tego supła wspomnień i gniewu. Przeprosiłam i opuściłam komnaty bez wyjaśnień.
Na korytarzu dopadłam Ebena i wybuchłam.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, Eben! Rozumiesz? Nie wtrącaj się!
– Chcesz powiedzieć, że mam się nie wtrącać w twoją przeszłość? Ale nie ma czego się wstydzić, Kazi. Miałaś tylko sześć lat. Nie twoja wina, że matka…
– Zamknij się, Eben! Nigdy więcej nie wspominaj o niej, bo poderżnę ci gardło. I zapewniam, zrobię to tak szybko i cicho, że nawet się nie zorientujesz.
Wyciągnął rękę i zablokował mi przejście.
– Musisz zmierzyć się ze swoimi demonami, Kazi.
Roześmiałam mu się w twarz, jednak w przeciwieństwie do mnie, on nad sobą panował. Spodziewał się mojego ataku i okręcił mnie, a następnie przycisnął do swojej klatki piersiowej tak mocno, że nie mogłam oddychać, i nie wypuścił, mimo że się wyrywałam.
– Dobrze cię rozumiem, Kazi. Wierz mi, wiem, jak się czujesz – wyszeptał mi do ucha.
Gotowałam się ze złości. Krzyczałam. Nikt mnie nie rozumiał. A już na pewno nie Eben. Jeszcze nie uporałam się ze wspomnieniami, które we mnie wzbudzał. Nie miał pojęcia, że gdy patrzyłam na strąki jego czarnych włosów okalające bladą, jakby pozbawioną krwi twarz i jego ciemny, niezłomny wzrok, widziałam tylko woźnicę Previzi zakradającego się w środku nocy do mojej rudery z latarnią, pytającego: „Gdzie ten bachor?”. Widziałam tylko siebie, kulącą się w kałuży własnej uryny, zbyt przerażoną, by się ruszyć. Ale już się nie bałam.
– Dostałaś drugą szansę, Kazi. Nie zmarnuj jej. Królowa nadstawiła za ciebie karku. A nie ma w zwyczaju robić tego często. Już nie jesteś bezsilna. Możesz podejmować właściwe decyzje.
Czekał tak długo, aż opuściła mnie wszelka wola walki. Gdy wypuścił mnie z objęć, mimo tlącej się złości poczułam się słaba i zaszyłam się w ciemnym przejściu Sanktuarium, gdzie nikt nie mógł mnie znaleźć.
Po pewnym czasie dowiedziałam się od Natiyi, że Eben w istocie mógł mnie rozumieć. W wieku pięciu lat widział na własne oczy, jak ktoś wbija siekierę w pierś matki, a ojciec płonie żywcem. Jego rodzina próbowała osiąść w Cam Lanteux, zanim wydano traktaty, które mogłyby ich ochronić. Eben był wówczas zbyt mały, by rozpoznać sprawców albo królestwo, z którego pochodzili. Nie mógł wymierzyć im sprawiedliwości, lecz śmierć rodziców wyryła się w jego pamięci na dobre. Kiedy go poznałam lepiej podczas wspólnej pracy, przestałam widzieć w nim woźnicę Previzi. Widziałam tylko Ebena wraz z jego dziwactwami i przyzwyczajeniami – a także osobę o trudnej przeszłości.
„Od teraz możesz podejmować właściwe decyzje”.
Owa chwila była dla mnie punktem zwrotnym, nowym początkiem. Zapragnęłam udowodnić swoją lojalność wobec osoby, która nie tylko dała drugą szansę mnie, ale również całej Vendzie. Królowej.
Jednej rzeczy już nigdy nie naprawię.
Ale być może uda mi się zmienić inne.ROZDZIAŁ TRZECI
JASE BALLENGER
„Jak okiem sięgnąć, ta ziemia należy do nas. Nigdy o tym nie zapominaj. Niegdyś należała do mego ojca, a wcześniej do jego ojca. To terytorium Ballengerów i jest tak od czasów Starożytnych. Jesteśmy pierwszą rodziną i każdy ptak przelatujący nad głowami, każdy oddech, każda kropla deszczu należy do nas. To my stanowimy tu prawo. Do nas należy wszystko w zasięgu wzroku. Nie pozwól, by choćby garstka ziemi wyślizgnęła ci się z dłoni, bo stracisz wszystko”.
Odłożyłem dłoń ojca u jego boku. Jego skóra była zimna, palce sztywne. Nie żył od kilku godzin. To się nie mieściło w głowie. Zaledwie cztery dni temu tryskał zdrowiem i siłą, a potem nagle złapał się za serce i spadł z konia. Wieszczka orzekła, że wróg rzucił na niego zaklęcie. Uzdrowicielka zrzuciła to na karb niedomagającego serca i oznajmiła, że nic nie można zrobić. Niezależnie od przyczyny, odszedł w ciągu kilku dni.
Wokół jego łóżka wciąż stały puste krzesła, mimo że czuwanie dobiegło końca. Dźwięki niekończących się pożegnań przeszły w pełną niedowierzania ciszę. Odsunąłem swoje krzesło i wyszedłem na balkon zaczerpnąć oddechu. W oddali zaokrąglone pagórki sięgały horyzontu. „Ani jednej garstki”, przysiągłem ojcu.
Pozostali czekali, aż wyjdę z komnaty z jego pierścieniem na palcu. A teraz moim pierścieniem. Wciąż przytłaczało mnie brzemię jego ostatnich słów, równie ciężkie i potężne jak krew Ballengerów. Powiodłem wzrokiem po bezkresnych terytoriach, które należały do nas. Znałem każdy pagórek, kanion, każde urwisko i rzekę. „Jak okiem sięgnąć”. Teraz to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Odsunąłem się od barierki. Wkrótce pojawią się pierwsze wyzwania, jak zawsze zresztą w przypadku śmierci Ballengera wrogowie wierzyli, że brak jednej osoby w naszych szeregach nas osłabi. Wieści dotrą do licznych gildii za naszym terytorium. Ojciec wybrał zły moment na odejście. Zbliżały się pierwsze żniwa, woźnice Previzi żądali od nas większych udziałów za dostarczane towary, a Fertig poprosił moją siostrę o rękę. Jeszcze nie podjęła decyzji. Nie przepadałem za Fertigiem, ale siostrę kochałem. Pokręciłem głową i wróciłem do komnaty. Patrei. Teraz decyzja należy do mnie. Dotrzymam obietnicy. Rodzina pozostanie równie silna co kiedyś.
Z pochwy wyciągnąłem sztylet i podszedłem do łoża ojca. Odciąłem spuchnięty palec, żeby zdjąć pierścień, włożyłem go i wyszedłem na korytarz pełen wyczekujących twarzy.
Spojrzeli na moją dłoń, na krew ojca spływającą z pierścienia. Już po wszystkim.
Na korytarzu rozbrzmiał ponury szept aprobaty.
– Chodźcie – rzekłem. – Czas się napić.
Nasze kroki niosły się echem po głównej sali, gdy kilkanaście osób ruszyło w stronę wyjścia. Moja matka opuściła zachodni przedsionek i zapytała, dokąd zmierzamy.
– Do tawerny. Zanim wieści się rozniosą.
Matka zdzieliła mnie w potylicę.
– Durniu, wieści rozeszły się już cztery dni temu. Sępy potrafią zwęszyć śmierć, zanim nadejdzie, i już czekają. Jeszcze tydzień, a będą oskubywać nasze kości. Nie zwlekaj! Wpierw odwiedź świątynię, aby ofiarować dary. Dopiero potem możesz zapić się do nieprzytomności. I niech straza nie odstępuje cię na krok. Czasy są niepewne! – Matka posłała ostrzegawcze spojrzenie moim braciom, a oni posłusznie pokiwali głowami. Wróciła do mnie wzrokiem, wciąż zjeżona i ziejąca ogniem, nieugięta, wiedziałem jednak, że wzniosła ten nieprzenikniony mur w bólach. Nie szlochała nawet po śmierci mojego brata i siostry, zaś swoje łzy wylała w zaciszu świątyni. Przeniosła wzrok na pierścień ojca lśniący na moim palcu i nieznacznie skinęła głową. Wiedziałem, że ten widok musiał sprawiać jej ból, bo przez dwadzieścia pięć lat widywała go na dłoni męża. Razem umocnili dynastię Ballengerów. Spłodzili jedenaścioro dzieci, z czego dziewiątka wciąż żyła. Mieli również przybranego syna. Wierzyli, że mogą jeszcze lepiej ochronić swój świat. Na tym z całą pewnością skupiała się matka, a nie na tym, co przedwcześnie utraciła. Uniosła moją dłoń do ust, pocałowała pierścień i popchnęła mnie w stronę wyjścia.
Gdy tylko zeszła po schodach i zniknęła, Titus wyszeptał pod nosem:
– Najpierw dary, głupcze!
Trąciłem go ramieniem. Stoczył się ze schodów, a pozostali ryknęli śmiechem. Byli gotowi na całą noc hulanek. Noc zapomnienia. Widok umierającej osoby, kogoś tak pełnego życia jak mój ojciec, który mógł mieć przed sobą jeszcze wiele lat, winien posłużyć za przypomnienie, że śmierć czyha na każdego z nas.
Kiedy ruszyliśmy w stronę naszych wierzchowców, Gunner, mój najstarszy brat, podszedł bliżej mnie.
– Paxton się zjawi.
Pokiwałem głową.
– Ale raczej mu niespieszno.
– On się ciebie boi.
– Jak widać, niewystarczająco.
Mason poklepał mnie po plecach.
– Do diabła z Paxtonem. Nie zjawi się przed pochówkiem, jeśli w ogóle zaszczyci nas swoją obecnością. Na razie skupmy się na tym, byś się ubzdryngolił, patrei.
Nie mogłem się doczekać. Potrzebowałem tego równie mocno co Mason i pozostali. Chciałem mieć to już za sobą, żebyśmy wszyscy mogli żyć dalej. Choć ojciec przed śmiercią był bardzo słaby, miał nam wiele do powiedzenia. Do moich obowiązków należało spijanie każdego słowa i złożenie obietnicy, nawet jeśli słyszałem to już wcześniej. A tłumaczył mi ciążące na mnie obowiązki całe życie. Miałem wrażenie, że owe słowa są wytatuowane w moich trzewiach jak herb Ballengerów na ramieniu. Rodzinna dynastia – zarówno ta związana krwią, jak i przybrana – była bezpieczna. Mimo to jego instrukcje, wypowiedziane z wysiłkiem na łożu śmierci, nie dawały mi spokoju. „Ballengerowie nie kłaniają się przed nikim. Zaproś ją. Inni zauważą”. To akurat może być nieco skomplikowane.
W pierwszej kolejności musiałem zniszczyć sępy, które już krążyły i czaiły się na nasze terytorium. Przede wszystkim miałem tu na myśli Paxtona. Był moim kuzynem, ale to bez znaczenia – to wciąż potomek z nieprawego łoża mojego wuja, który zdradził własną rodzinę. Paxton władał niewielkim terytorium położonym na południu, Ráj Nivad, lecz jemu to nie wystarczało. Kierowały nim zazdrość i chciwość, podobnie jak jego krewnymi. Jednakże łączyły nas rodzinne więzi i bez wątpienia zjawi się, by oddać cześć mojemu ojcu – i przy okazji ocenić nasze siły. Ráj Nivad znajdował się cztery dni drogi stąd. Nie mógł zatem wiedzieć o śmierci mojego ojca, bo już by tu dotarł. Miałem sporo czasu, by się przygotować.
Nasza straza krzyknęła do strażników na wieży, a oni przekazali tym na dole, by umożliwili nam przejazd. Ciężkie metalowe wrota rozwarły się ze zgrzytem. Po drodze czułem wzrok wartowników na sobie, na mojej dłoni. Patrei.
W dolinie pod Skalną Strażnicą znajdowały się Wrota Piekieł. Przez korony wysokich drzew, zwanych tembris, otaczających je niczym korona, widać było tylko fragmenty miasta. Któregoś razu powiedziałem ojcu, że chciałbym wspiąć się na sam wierzchołek każdego z nich. Miałem wówczas osiem lat i nie wiedziałem, jak wysoko sięgają – nawet po tym, jak ojciec powiedział, że drzewa zaglądają do królestwa bogów i nie są przeznaczone dla ludzi. Nie zaszedłem za daleko, a już na pewno nie na sam szczyt. Nikomu się to nie udało. Wierzchołki drzew sięgały wysoko, a ich korzenie przebijały się przez warstwy ziemi aż do samej głębi. Stanowiły jedyną rzecz bardziej zakorzenioną na tym terenie niż sami Ballengerowie.
Po dotarciu do wzgórza Gunner krzyknął i puścił się galopem przed siebie. Podążyliśmy za nim, tętent kopyt wprawiał nasze kości w drgania. Lubiliśmy w ten sposób ogłaszać miastu nasze nadejście.
Rozległy się delikatne dzwonki – dźwięk przypominał kryształowe kielichy stykające się w toaście i rozbrzmiewał echem, odbijając się od kamiennych łuków świątyni. Pomimo głośnego i nagłego zjawienia się w mieście nasza rodzina szanowała zasady obowiązujące w świątyni, nawet gdy myśleliśmy tylko o zabawie, piwie i kartach. Jeszcze pięć brzęknięć i będzie po sprawie. Obok mnie po jednej stronie klęczeli Gunner, Priya i Titus, po drugiej – Jalaine, Samuel, Aram i Mason. Zajmowaliśmy cały pierwszy rząd. Nasza straza – Drake, Tiago i Charus – klęczała z tyłu. Kapłan przemawiał do nas w starym języku, mieszając krew cielęcą z popiołem, a następnie przesunął zwilżonym palcem po naszych czołach. Ponury jałmużnik zebrał ofiarę i po ogłoszeniu akceptacji przez bogów zaniósł ją do skrzyni. Powiedziałbym, że owa ofiara była nader hojna. Dzięki tej sumie zatrudnią nowego uzdrowiciela do izby chorych. Jeszcze tylko trzy potrząśnięcia dzwonkami. Dwa.
Jeden. Wstaliśmy, przyjmując błogosławieństwo kapłana, i z powagą opuściliśmy ciemny korytarz. Wyrzeźbieni w filarach święci patrzyli na nas z góry, rytualne śpiewy kapłanki spowijały nas jak opiekuńczy duch.
Gdy tylko Titus wyszedł ze świątyni i dotarł na ostatni stopień, głośno zagwizdał – znak oznajmiający, że czas udać się do tawerny. Dzisiaj stawiał nowy patrei. Pobożność w obliczu śmierci wzbudzała w Titusie dojmujące uczucie. Może w nas wszystkich.
Nagle poczułem, że ktoś ciągnie mnie za płaszcz. W cieniu pod filarem kryła się wieszczka, kaptur osłaniał znaczną część jej twarzy. Wrzuciłem kilka monet do koszyka, który trzymała.
– Masz dla mnie jakieś wieści? – zapytałem.
Szarpnęła za mój płaszcz, aż musiałem klęknąć, żeby nasze oczy znalazły się na tej samej wysokości. Jej tęczówki kojarzyły się z twardym azurytem i w mroku wydawały się dryfować, jakby nie należały do ciała. Przekrzywiła głowę, próbując zajrzeć w głąb mojej duszy.
– Patrei – wyszeptała.
– A zatem słyszałaś.
Pokręciła głową.
– Nie z zewnątrz. Lecz z wewnątrz. Twoja dusza do mnie przemawia. Ale z zewnątrz… słyszę inne rzeczy.
– Jakie?
Pochyliła się i ściszyła głos, jakby obawiała się, że zostanie podsłuchana.
– Wiatr szepcze, że oni nadchodzą, patrei. Idą po ciebie. – Ujęła moją dłoń guzowatymi palcami i pocałowała pierścień. – Niech bogowie mają cię w opiece.
Uwolniłem się z jej uścisku i wstałem.
– I ciebie również.
Nie powiedziała mi nic nowego, ale nie pożałowałem rzuconych jej monet. Wszyscy wiedzieli, że czeka nas trudny okres.
Nie zdążyłem zejść ze schodów, gdy nagle Lothar i Rancel, nasi nadzorcy, przywlekli mężczyznę i rzucili go na kolana przede mną. Rozpoznałem go – to był Hagur z targu hodowlanego.
– Próbował dać nogę – oznajmił Lothar. – Tak jak podejrzewałeś.
Popatrzyłem na niego. W jego oczach nie dostrzegłem zaprzeczenia, tylko strach. Wyciągnąłem sztylet.
– Jeno nie przed świątynią – błagał, łzy zalewały jego policzki. – Litości, patrei. Nie hańbcie mnie na oczach bogów.
Uczepił się moich nóg, pochylił głowę i zaszlochał.
– Już się zhańbiłeś. Sądziłeś, że się nie dowiemy?
Nie odpowiedział. Dalej błagał o litość, ukrywając twarz w moich butach. Odepchnąłem go, a on spojrzał na mnie z przerażeniem.
– Nie należy oszukiwać naszej rodziny.
Gorączkowo pokiwał głową.
– Lecz bogowie okazali nam niegdyś łaskę – oznajmiłem. – Raz. I rodzina Ballengerów postępuje tak samo. – Schowałem sztylet. – Wstań, bracie. A jako że mieszkasz we Wrotach Piekieł, jesteś częścią naszej rodziny. – Wyciągnąłem rękę. Spojrzał na mnie ostrożnie, jakby spodziewał się jakiegoś podstępu. Bał się ruszyć. Podszedłem do niego, pomogłem mu wstać i uścisnąłem go. – Ale tylko raz – wyszeptałem mu do ucha. – Zapamiętaj to sobie. A za rok zapłacisz podwójnie.
Odsunął się, kiwając głową i dziękując mi. Zszedł po schodach chwiejnym krokiem, a gdy oddalił się wystarczająco, puścił się biegiem. Więcej nas nie oszuka. Zapamięta, że jest częścią rodziny, a nikt nie oszukuje swoich.
A przynajmniej tak to powinno działać.
Pomyślałem o Paxtonie i słowach wieszczki. „Idą po ciebie”.
Paxton to tylko drobny kłopot, pijawka, która zaczęła się lubować w winie. Poradzimy sobie z nim, jak ze wszystkim.Łupieżcy umknęli, zabrawszy nasze zasoby.
Umknęli?, pyta.
Kiwam głową.
Spoczywa w mych ramionach, słaby, blady, cień dawnej świetności.
Wciska mi do ręki mapę.
Oto prawdziwy skarb. Zabierz ich tam. To twoja powinność.
Ochroń ich.
Zapewnia, że tam znajdziemy pożywienie. Schronienie. Obiecuje to od czasu pierwszych spadających gwiazd. Już nie wiem, czym jest bezpieczeństwo. Ów koncept zapewne pochodzi z czasów przed moim narodzeniem. Ostatkami sił ściska moją dłoń.
Zachowaj to, za wszelką cenę. Nigdy się z tym nie rozstawaj. Nie tym razem.
Dobrze, odpowiadam. Chcę, aby w ostatnich chwilach życia wierzył, że jego wysiłek i poświęcenie nie poszły na marne. Że jego plan nas uratuje.
Odetnij mój palec, rozkazuje. Tylko tak ci się uda.
Wyciąga z kamizelki brzytwę i chce mi ją wręczyć, lecz kręcę głową. Nie mogę tego uczynić własnemu dziadkowi.
Nie zwlekaj, ponagla. Wkrótce będziesz musiał dopuścić się gorszych rzeczy, by przeżyć.
Czasami będziesz musiał zabijać. A to, dodaje, patrząc na swoją rękę, drobiazg.
Jak mam mu się przeciwstawić? On jest naczelnym wodzem. Rozglądam się po zebranych, patrzę na ich zapadnięte oczy, brudne i przerażone twarze. Prawie ich nie znam. Wpycha mi brzytwę do ręki.
Zostałeś wybrany spośród wielu. Jesteś członkiem rodziny. Rodziny Ballengerów. Chrońcie siebie nawzajem. Przetrwajcie. Jesteście ocalałymi, dla których wzniesiono Skalną Strażnicę.
Mam ledwie czternaście lat, a pozostali są jeszcze młodsi. Jak mamy znaleźć w sobie siłę, by przeciwstawić się łupieżcom, wiatrom i głodowi? Jak mamy sobie sami poradzić?
Dalej, powtarza.
Wykonuję jego rozkaz.
On nawet nie piśnie.
Uśmiecha się jedynie, zamyka oczy i wypuszcza ostatni oddech.
A ja biorę swój pierścień jako przywódca ocalałych, któremu dziadek i wódz rozkazał mieć nadzieję.
Tylko nie wiem, czy potrafię.
– Greyson Ballenger, 14 lat
Ciąg dalszy w wersji pełnej