Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Targ dusz - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 maja 2025
3824 pkt
punktów Virtualo

Targ dusz - ebook

Tajemnicza wiedźma, widmo ostatecznej wojny i zagrożenie spoza naszego świata.

Bruno Scozzi wraz z przyjaciółmi – rycerzem Hugonem, przybocznym Erhanem i Claude’em, człowiekiem wielu domniemanych talentów – od lat toczą niespokojne życie w Prowansji, gdy niespodziewanie los rzuca ich ku jeszcze trudniejszym wyzwaniom. Oto na ich ścieżce staje intrygująca czarodziejka, która wie o nich podejrzanie dużo, ku Malcie zmierza największa w historii wroga flota, a dawna przyjaciółka znajduje się w śmiertelnym w niebezpieczeństwie.

Jak poradzić sobie z takim nawarstwieniem problemów, kiedy w maltańskim mroku pomrukują magiczne bestie, a dżinowi marzy się powrót do świata ludzi, tym bardziej, że właśnie trwają tam krwawe zmagania? Chyba nie przy pomocy magii, prawda? Przecież to zawsze przyciąga inkwizycję…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-912-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od godziny lało jak z cebra i Pèire przeklinał swój los.

Niepotrzebnie się spieszył. Należało zatrzymać się w Aubagne i odżałować garść miedziaków na posiłek dla eskorty i być może również miejsce w stajni. Wszak już rano widział czarne chmury nadciągające znad skalistego masywu Garlaban i powinien był wiedzieć, że skończy się to ulewą.

Na co mi ten pośpiech, przeklinał sam siebie w myślach. Pieprzony turecki sodomita przecież i tak by zaczekał.

Odwrócił się i spojrzał na oba wozy ciągnięte przez ubłocone, znużone muły. Z bliższego, który właśnie podskoczył na nierównościach traktu, dobiegł cichy szloch, ledwie słyszalny w szumie ulewy i przerywany mokrym kaszlem. Pèire prychnął pod nosem i pokręcił głową.

Nie, pomyślał. To nie pierwsza ulewa w moim życiu i nie ostatnia, a tego cholerstwa trzeba się pozbyć najszybciej, jak się da.

Spojrzał na woźnicę skulonego na koźle pierwszego z wozów i najwyraźniej lekko uśmiechniętego. Nie zdziwiło go to, bo od początku miał człowieka za lekko pomylonego, a wyglądało na to, że deszcz mu w niczym nie przeszkadzał. Nie można było tego powiedzieć o drugim z woźniców, ponurym drabie z północy, który ani na moment nie odkładał pałki nabitej gwoździami, ani o trzecim – ospowatym typie z kuszą. Wynajął ich trzy dni temu i cieszył się, że obiecał im dwie trzecie zapłaty po dotarciu do Marsylii. Gdyby zapłacił im choć grosz więcej, mogliby go dawno obrabować i porzucić jego stygnące ciało w błocie.

O tym, co wówczas mogłoby się stać z towarem, nawet nie pomyślał. Długie lata w branży rozmyły bowiem większość emocji uważanych przez zwykłych ludzi za niezbędne.

Tak, zdecydowanie należało przyspieszyć, tym bardziej że trakt ponoć nie był bezpieczny. Paru znajomych, którzy zajmowali się podobnymi interesami, znikło w tej okolicy bez śladu. To samo stało się podobno z konkurencją, lecz to tylko pogłębiło jego niepokój. Pèire tłumaczył sobie to wszystko zaciętą rywalizacją, ale byli i tacy, którzy odpowiedzialność zrzucali na grasujące po traktach upiory. W toczonych szeptem rozmowach pojawiało się imię Fantuama.

Duch.

– Idioci – mruknął i znów potrząsnął głową. Strzepnięte z kaptura krople rozprysły się na boki.

Jadł chleb z niejednego pieca, ale nigdy w życiu nie był świadkiem wydarzenia, którego nie umiałby sobie wytłumaczyć. Nigdy nie widział żadnego upiora, ducha czy którejś z rzekomo licznych Dames Blanches i dlatego uparcie odrzucał ich istnienie, choć tylko przed sobą przyznawał, że jego zawziętość w tej kwestii brała się z rezygnacji. Wiedział bowiem, że gdyby wilkołaki czy upiory w istocie postanowiły go dopaść, byłby praktycznie bezbronny. Wzywanie imienia Boga na nic by mu się nie zdało.

Jedną z nielicznych zalet Pèire’a była bowiem szczerość. Handlarz w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że jest nikczemnikiem najgorszego sortu. Nie ufał więc niczyim słowom, słusznie uważając, że każdy może mieć powód, by skorzystać na jego nieszczęściu. Dlaczego więc uwierzył owemu uśmiechniętemu głupkowato woźnicy, który zapewniał go, że parokrotnie jeździł już tym traktem i nigdy nie widział ani śladu rozbójników?

Gdyby nie on, może zatrudniłbym większą obstawę, pomyślał gorzko. Ale wtedy… czy czułbym się bezpieczniej w towarzystwie takich jak ja sam?

– Też jestem idiotą – westchnął, a potem spojrzał na chmury, wciąż ciemne i gęste, i zaklął ze złością.

Mężczyzna powożący drugim wozem zawołał coś, ale szum ulewy zniekształcił jego słowa. Pèire uznał więc, że wołanie nie było skierowane do niego, i popędził konia.

Kopyta z pluskiem rozbijały tafle kałuż i z mlaskaniem nurzały się w błocie. Okoliczne drzewa kołysały się lekko, wchłaniając moc ulewy. Pèire wyciągnął szyję – do pierwszej z osad otaczających Marsylię została jeszcze dobra mila, ale handlarz miał wrażenie, że dostrzega już cienkie, rozmyte przez deszcz słupy dymu.

Wysforował się przed pierwszy z wozów i zaraz tego pożałował, bo wyobraźnia podsunęła mu widok ospowatego pachołka, który podnosi kuszę i mierzy mu w plecy. Poczuł swędzenie między łopatkami. Przybrał najpaskudniejszą ze swoich min i spojrzał za siebie, by ujrzeć, jak woźnica prowadzący pierwszy wóz patrzy na niego i uśmiecha się szeroko. Widząc skupioną na sobie uwagę handlarza, natychmiast odwrócił wzrok, ale poczerwieniała twarz zdradzała, że nie może powstrzymać wesołości. Zachowywał się jak małe dziecko, które na mszy świętej usłyszało głupkowaty dowcip.

Pèire wstrzymał konia i wbił wzrok w zbliżający się wóz. Woźnica spoważniał, wyprostował się i nabrał głęboko tchu, ale widać było, że nadal przygryza wargę.

Widziałem wielu pomyleńców, pomyślał handlarz, ale nigdy takiego, któremu zbierałoby się na śmiech w samym środku ulewy.

– Co cię tak bawi?! – ryknął przez deszcz.

Woźnica zamachał tylko ręką na znak, że to nic takiego, i udał skupienie. Nie na wiele mu się to jednak zdało, bo zaraz znów parsknął głośnym śmiechem, pochylając się przy tym do przodu. Koń Pèire’a zastrzygł uszami.

– Piątej klepki brakuje, co? – zadrwił handlarz, ale wtem obudził się w nim niepokój.

A może tak działa na niego napięcie, pomyślał. Może od początku próbował wciągnąć nas w pułapkę, a teraz nie może utrzymać spokoju?

– Nie, nie – wymamrotał woźnica, siląc się na powagę. – Wszystkie są. A piąta to już na pewno. Zresztą, dlaczego akurat brak piątej miałby decydować o…

Znów parsknął śmiechem, ale opanował się, przygryzł wargę i położył sobie palec na ustach.

Nie tak brzmi nerwowy śmiech, zadecydował handlarz. To jednak szajbus.

– A może to ja cię tak bawię? – wycedził na głos. – Fatalnie by było, wiesz? Nie przepadam za takimi, którzy się ze mnie nabijają.

– A co z nimi robisz? – spytał woźnica.

Pytanie było zadane z autentyczną ciekawością. Woźnica wpatrywał się w handlarza, obojętny na krople deszczu spływające mu po twarzy, i przekrzywiał lekko głowę.

Pèire wpatrywał się w niego. Nieraz zatrudniał ludzi i nasłuchał się w swoim czasie przekleństw, skarg, pomruków i opowieści o pechu oraz nieszczęściach, ale jak dotąd nigdy nie usłyszał pytania tak naiwnego. Nie wykrył w nim ani odrobiny szyderstwa, ale za to mnóstwo zaintrygowania.

Skąd ten cudak uciekł? Nigdy nie widział pechowca rozwłóczonego na bruku za to, że źle spojrzał na niewłaściwą osobę?

– Pomyśl – parsknął. – Lub zirytuj mnie raz jeszcze, a się dowiesz.

– Aha. – Woźnica kiwnął głową z entuzjazmem. – Dobra. Powstrzymam się.

Drwi ze mnie, pomyślał Pèire, ale postanowił, że tym razem nie będzie reagował. Zależało mu na tym, by oba wozy dojechały w okolice Marsylii, a potem skręciły na południe, gdzie w jednej ze skalistych zatoczek czekał na niego Turek. Co prawda, miał jeden dzień w zapasie, ale był gotów zrobić wszystko, by wreszcie pozbyć się ładunku i zniknąć wśród knajp i burdeli z sakiewką wypełnioną weneckimi dukatami.

Skądś napłynęło ponure echo grzmotu. Zawracany koń ponownie zastrzygł uszami, a potem prychnął i potrząsnął łbem.

Nagle Pèire ujrzał postać na trakcie.

Wysoka sylwetka i szerokie ramiona, z których spływały fałdy obszernego skórzanego płaszcza, wskazywały na mężczyznę, a wrażenie uzupełniał długi, nagi miecz. Twarz obcego zakrywał obszerny kaptur. Deszcz przybrał na sile i siekł plandeki wozów z głuchym łoskotem, ale nieznajomy nawet nie drgnął.

Stał i czekał niczym czarny obelisk pośród rozmiękłego od ulewy traktu.

Zaskoczony Pèire zauważył, że ani po płaszczu, ani po kapturze obcego nie spływa deszcz. Niespodziewanie przeszyło go lodowate zimno i poczuł ucisk w gardle.

Oba wozy zatrzymały się obok niego.

– Fantuama – wymamrotał ktoś z tyłu.

– Szaleju się jeden z drugim obżarł? – wycedził wściekle Pèire, choć na dźwięk imienia zjawy spłynęła mu po plecach strużka lodowatego potu.

Szarpnął za wodze, zawrócił konia i podjechał do dalszego z wozów. Odebrał pachołkowi kuszę i wycelował.

– Upiór, co? – warknął i nacisnął spust.

Bełt ze świstem przeciął ulewę i przemknął przez postać w kapturze, a potem z bezsilnym brzdęknięciem odbił się od kamienia.

– W istocie! – bąknął woźnica, a potem zaniósł się chichotem. – Straszny jesteś, jak się wściekasz.

Trwoga i gniew zlały się naraz w jedno i Pèire wyrzucił kuszę. Złapał za krótki miecz i natarł koniem na woźnicę, ale ten zeskoczył z kozła i czmychnął między drzewa. W tej samej chwili z półmroku lasu wyfrunęła strzała i wbiła się w ramię handlarza.

Pèire nigdy wcześniej nie doznał takiego bólu. Z jego wykrzywionych ust wyrwał się skowyt, bezsilne nagle palce wypuściły wodze. Zatoczył się i sparaliżowany bólem za późno ujrzał, że mknie na spotkanie ziemi, która okazała się zimna, twarda i bezlitosna. Oczy zalepiło mu błoto, przez co niczego już nie ujrzał – włącznie z łucznikiem o ciemnej, ponurej twarzy, który wpakował drugą strzałę w pachołka z maczugą, oraz niskim, łysym mężczyzną o wydatnym brzuchu, który stanął na drodze drugiego z parobków i z głośnym sapnięciem rąbnął go toporem. Nie był też, rzecz jasna, świadkiem tego, jak trzeci z napastników, identyczny jak zjawa, którą wcześniej próbował przebić, wyrósł tuż przy nim i przygniótł go kolanem.

Gdyby zdołał jeszcze odwrócić głowę i spojrzeć w oczy człowieka, który wcisnął go w błoto, ujrzałby w ich brązie przedziwny amalgam emocji – nieprzejednaną zaciętość zabarwioną nienawiścią, którą czuje wyłącznie stronnik świętej sprawy, a także zmęczenie, być może nawet zniechęcenie. Gdyby miał chwilę, dopatrzyłby się też smutku rozbudzonego przez niespełnioną tęsknotę. Tak patrzył człowiek, który dobrowolnie skazał się na wygnanie, i choć bardzo chciał, by dobiegło ono końca, z każdym kolejnym czynem zmniejszał swoje szanse na powrót.

Pèire jako nikczemnik znał takich ludzi mnóstwo.

Niestety, napastnik przekreślił jakiekolwiek szanse na porozumienie. Bez litości wykręcił mu rękę, wbił kolano między łopatki i zacisnął żelazną dłoń na karku. Pèire nie mógł nawet drgnąć, nie mówiąc już o odwróceniu głowy.

– Z kim się umówiłeś? – usłyszał syk w poprawnym prowansalskim, choć ze śladami obcego akcentu.

– Panie, ja nie…

– Nie mam na to czasu – wyszeptał mu tuż nad uchem nieznajomy. W jego słowach pobrzmiewało coś złowieszczego i nieprzejednanego. – Mów, dla kogo wieziesz towar.

Przerażony, posykujący z bólu Pèire nagle poczuł iskierkę nadziei.

– A wypuścisz mnie?

– Tak.

– Z niejakim Va… Vasibem. Ma… ma dziś i ju… i jutro czekać w Zatoce Me… Meduz. Musisz mi tak wykrę… wykręcać rękę?

– W Zatoce Meduz – powtórzył głos. – Wiem, gdzie to jest.

Obcy wypuścił rękę handlarza, który ignorując ból, oparł się dwiema dłońmi o błoto.

– Wypuść mnie – wycharczał. – Mieliśmy umowę.

Kątem oka pochwycił jakiś błysk. Wśród jego myśli pojawiło się straszliwe przypuszczenie, ale nie zdołał go wyartykułować.

Obcy w tej chwili zakończył bowiem jego życie.

Bruno Scozzi uniósł nóż, którym przed momentem poderżnął gardło handlarzowi, i wytarł ostrze w jego mokry płaszcz.

– Umowa, tak? – mruknął, podnosząc się ociężale. – Nie ma czegoś takiego jak umowa z łajdakiem.

Ulewa dopadła ich przed godziną i Bruno wyglądał teraz jak człowiek, który wskoczył w ubraniu do wody i przepłynął parę mil. Nie sposób więc było dostrzec pasemek siwizny w ciemnych, lepiących się do czoła włosach, a zmarszczki wokół przymrużonych oczu również stawały się mniej widoczne. Siwiejący, kilkudniowy zarost na policzkach skutecznie maskował jego wiek, ale zwinność ruchów, która wzbudziłaby zainteresowanie kobiet i niepokój u mężczyzn, zdradzała, że wciąż wiele dzieliło go od starości. We wzroku, który wbił w oba wozy, widać było ulgę i napięcie.

Za sobą usłyszał kroki. Odwrócił się i ujrzał woźnicę, który zbiegł z pierwszego wozu.

– Już po wszystkim? – zapytał ten, jak zwykle wesoło uśmiechnięty.

– Po wszystkim, Claude – przyznał Bruno. – Znowu się spóźniłeś na bitwę, co?

– Musiałem się wysikać – oznajmił człowiek zwany Claude’em i ściągnął z głowy wełnianą czapkę, by ją wyżąć. – Ta cała wilgoć siada mi na pęcherz. Napięcie też robi swoje. Tęsknię czasami za Maltą, wiesz? Tam mi na głowę na padało.

Bruno nie skomentował. Jego uwagę ponownie przyciągnęły wozy oraz jego korpulentny towarzysz, którzy majstrował teraz przy kłódce. Przez szum ulewy przebijało pochlipywanie i pytania zadawane pełnymi przestrachu głosikami.

– Dobra robota, Claude – powiedział w końcu.

– A co ja niby takiego zrobiłem? – Mężczyzna wzruszył chudymi ramionami. – Poza przesłaniem wam wiadomości o kolejnym przerzucie, wkręceniem się do roli woźnicy i przekonaniem tego wieprza, że szlak jest bezpieczny?

Bruno parsknął śmiechem.

– Masz wiele talentów, Claude, ale umiejętność poklepania się samemu po plecach zawsze mnie zachwyca.

– To twoja wina – oznajmił jego rozmówca, niby obruszony, ale nie omieszkał się przy tym szeroko uśmiechnąć. – Bo sam tylko się krzywisz i krzywisz… Ble, człowieku, ile można!

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale umilkł, gdy podszedł do nich trzeci z mężczyzn – ogromny brodacz, który zdążył już zdjąć cięciwę z krótkiego łuku i schować ją w nawoskowanej sakiewce. Miał ciemne oczy i oliwkową karnację przybysza z Orientu, a pobrużdżone oblicze mówiło jasno, że ma na swoim koncie tyle dramatycznych przeżyć, iż długotrwała zimna ulewa nie robi na nim żadnego wrażenia. Założył masywne ramiona na piersi i bez słowa wpatrywał się wraz z resztą w wóz, z którego dobiegał teraz coraz głośniejszy płacz.

– Całyś, Erhanie? – spytał Bruno, a brodacz burknął tylko pod nosem, jakby dawał wyraz niedowierzaniu, że ktoś może powątpiewać w jego szczęście wojenne.

Scozzi skinął głową, uspokojony, i we trzech podeszli tam, gdzie czwarty z ich grona, mamrocząc i przeklinając pod nosem, szarpał za łańcuch na drzwiach, poszukując jego najsłabszego ogniwa. Krzyki i płacze ze środka zdawały się jedynie podsycać jego niepewność.

W końcu mężczyzna ujął krótką siekierkę, zamachnął się i rąbnął, aż iskry poszły. Rozkuty łańcuch spadł z pluskiem w błoto.

Bruno patrzył, jak jego towarzysz drżącymi dłońmi otwiera drzwi wozu i cofa się o krok, zapewne porażony panującym w środku smrodem. Równie przerażający okazał się wrzask i płacz, ale mężczyzna nie zraził się jednym ani drugim, załamał dłonie niczym zrozpaczony ojciec i nie dbając o dyskomfort, wsunął głowę do środka. W jego dłoniach nagle pojawił się bochen chleba; pospiesznie rwał go na kawałki i podawał do środka. Płacz przycichł, a choć szum ulewy tłumił wszelkie słowa, Scozzi był przekonany, że tamten szepcze słowa pokrzepienia i pocieszenia.

– Dobry jest – mruknął Claude. – Dobry jest, no nie?

Bruno pokiwał głową.

– Nie ma lepszego.

Bo nie było. Bruno Scozzi miał w sobie wiele współczucia dla tych, którym się w życiu powiodło gorzej, a dzięki temu, że spędził młodość w zakonie szpitalników, potrafił zajmować się chorymi i rannymi. Mimo tego nie potrafił rozmawiać z uwalnianymi dziećmi. Nie umiał patrzeć w wytrzeszczone, błyszczące strachem oczy, nie wiedział, co począć, gdy maluchy kuliły się po kątach furgonu bądź oszalałe z przerażenia próbowały kopać, drapać i gryźć. W takich chwilach Hugo Onfroi okazywał się niezastąpiony. Łysiejący gaduła, który opróżniał flaszki wina z tą samą pasją, z jaką przyzywał litanie świętych, i z dumą obnosił się z wielkim kałdunem, na widok maltretowanych dzieci ulegał całkowitej przemianie. Jego głos stawał się cichy i łagodny, w oczach pojawiał się blask, a dłonie, którymi zwykł gestykulować z histeryczną niemalże intensywnością, uspokajały się. Czasem potrzebował godziny, czasem kilku, ale uwalniane przez niego dzieci zawsze dochodziły do siebie.

A Hugo, uznawszy, że zrobił swoje, skwapliwie powracał do swego zwykłego, jakże paskudnego usposobienia.

Co w tym przypadku nie zabrało mu wiele czasu, pomyślał Bruno, widząc, jak jego przyjaciel odwraca się od wozu i rusza ku nim szybkim, kaczkowatym chodem. Twarz mu nabrzmiała czerwienią i już z daleka mierzył palcem w Claude’a.

– Czy ktoś z was, na dyscyplinę świętego Ambrożego, pomyślał w ogóle, by te dzieciaki poić? – wysapał ze złością.

Claude drgnął, uświadomiwszy sobie nagle, że Hugo przypuszcza atak prosto na niego.

– Sądząc po twojej minie, raczej nie! – Onfroi wziął się pod boki. – Niech no zgadnę! Siedziałeś na tym wozie i rżałeś godzinami jak głupi do sera, co?

– To ten tam miał się wszystkim zajmować – bąknął Claude
i wskazał ciało Pèire’a. – Ja tylko powoziłem…

– A swojego rozumu to już nie masz? Zawsze ci mówiłem, żeś się z durnym capem na łby zamienił! – Hugo wbił serdelkowaty palec w chudą pierś Claude’a, który aż się zatoczył. – Bo z twojego pożytek będzie dopiero, jak miskę ktoś z niego zrobi! Jak wy, patałachy jedne, synowie tureckich kozłów, mogliście całkiem o tych niebożątkach zapomnieć?

Deszcz siekł Hugona po twarzy, ale ten nie zwracał na to uwagi. Nabrał tchu, by nadać tyradzie większej mocy, ale Bruno zaczynał tracić cierpliwość.

– Co z tymi dziećmi? – warknął. – W jakim są stanie? Potrzebujesz mojej pomocy?

– Nie! – Hugo z zauważalną niechęcią oderwał wzrok od Claude’a i przeniósł go na Brunona. Potarł czoło, wyraźnie zafrasowany. – Nie, chyba nie. Odwodnione są i niektóre wydają się osłabione, ale źle nie jest.

– A drugi wóz?

– Jeszcze go nie otworzyłem. – Hugo przełknął ślinę. – Zaraz to zrobię. Musiałem tylko… No, musiałem tylko na kogoś powrzeszczeć. Dla ukojenia nerwów. Dureń z ciebie, Claude! – huknął ponownie, na co były woźnica pokiwał tylko głową z pokorą.

– Dureń – powtórzył skwapliwie, na co Hugo fuknął i pokręcił głową ze skrajną dezaprobatą.

– Hugo, zróbmy, co do nas należy, i wracajmy do klasztoru – wycedził Bruno. – Claude, bądź tak dobry i przynieś nasze bukłaki, a potem pomóż Hugonowi. Erhanie – odwrócił się do milczącego brodacza – zajmij się trupami. A ja przygotuję nas do drogi.

Strzepnął wodę ze skórzanego płaszcza i wszedł między drzewa. Przez moment rozglądał się między nimi, aż natrafił wzrokiem na gruby pień, na którym wisiało ciemne lustro. Każdy, kto by je ujrzał, wzdrygnąłby się zapewne na widok ramy z posplatanych misternie pożółkłych kości, a potem, przyjrzawszy się samej tafli, mętnej i ukazującej jedynie rozmyte cienie, uznałby przedmiot za grat. Trudno by się było domyślić, że przedmiot przypomina lustro jedynie z konieczności, jego zadaniem jest bowiem przerzucenie odbicia w inne miejsce. Bruno nie miał pojęcia, w jakim celu je wykonano, i nie potrafił dojść do tego, skąd pochodzi, ale przydało się już parokrotnie na innych traktach.

Wszak parali się tym przemysłem od wielu lat.

Od ilu, zastanowił się z niechęcią. Zliczy to ktoś?

Zdjął niby-lustro z kołka i strzepnął z niego krople deszczu, a potem skrył je w worku. Zerknął na drogę – gdzie zgodnie z jego przewidywaniami owo mroczne wyobrażenie znikło bez śladu. Ponure myśli zleciały się do niego jak kruki do żeru, więc je odpędził i powrócił na trakt.

Erhan ściągnął trupy w jedno miejsce i założył im pętle na szyje, a teraz niespiesznymi ruchami przerzucał linę przez nisko wiszący konar dębu, by wciągnąć pierwszego z nich. Hugo, którego udręczone przekleństwa przebijały się przez szum ulewy, zdążył się już zapoznać ze stanem dzieciaków w drugim wozie i teraz go zawracał. Szło mu niesporo i Bruno wykorzystał chwilę, by zajrzeć do pierwszego z nich.

Uchylił drzwi i odkaszlnął, gdy z wnętrza buchnął mdlący, nieświeży zapach. Zmusił się jednak, by zajrzeć do środka. Dzieci, uwolnione z więzów, stłoczyły się w jednym z kątów i spoglądały na niego z przestrachem w szeroko otwartych, szklistych oczach. Rozciągnął usta w imitacji serdecznego uśmiechu.

– Niczego się nie bójcie – powiedział. – Zabieramy was w bezpieczne miejsce. Dostaniecie ubrania, jedzenie i miejsce do spania.

Żadne z dzieci nawet nie drgnęło i Bruno przeklął się w myślach za to, że w ogóle się do nich odezwał. Nie miał wszak niezwykłego daru Hugona i w oczach nieletnich więźniów zapewne był ponurym, zdolnym do wszystkiego zbirem, niewiele różniącym się od tych, którzy złapali je do niewoli.

– Musimy was nadal trzymać w wozie – ciągnął. – To dla waszego dobra, wierzcie mi.

Parokrotnie zdarzyło się, że uwalniali dzieci z przechwyconych transportów, ale niektóre z nich były zbyt przerażone, by zrozumieć sytuację, i brały swoich wyzwolicieli za kolejną bandę handlarzy. Uciekały więc przy pierwszej nadarzającej się okazji i zmuszały ich do długich, niewdzięcznych poszukiwań. Hugo z bólem serca zaproponował więc, by trzymać dzieciaki w wozach do chwili dowiezienia ich w bezpieczne miejsce.

– Dla waszego dobra – powtórzył.

Wodził wzrokiem po tłustych, rozczochranych czuprynach, brudnych kolanach i wychudłych twarzach, a w sercu narastał mu gniew, który jak zwykle rozpraszał wszelkie wątpliwości.

– Niedługo będziemy na miejscu – dodał, czując, że słowa z trudem przeciskają mu się przez ściśnięte gardło. Zgrzytnął zębami, odpiął trzymaną pod płaszczem sakiewkę z suszonymi owocami i przesunął ją po zasłanej słomą podłodze wozu ku dzieciakom, po czym zatrzasnął drzwi, natychmiast budząc wrzaski sprzeciwu i rozpaczy.

Skądś niosły się wściekłe pokrzykiwania Hugona próbującego zawrócić wóz. Nieopodal stał Claude i przyglądał się scenie z zadumą.

– Pomóc mu czy nie? – spytał. – Jeśli przyjdę mu z pomocą, pozbawię go okazji, by sam się czegoś nauczył, a…

– Pomóż mu – wychrypiał Bruno – i wynośmy się stąd.

– Bez pośpiechu. Erhan ma jeszcze jednego trupa do powieszenia – zauważył Claude i z szerokim uśmiechem wskazał konar, pod którym pracował olbrzym. – No, no! Przez kolejne tygodnie legenda Fantuamy będzie się miała coraz lepiej!

Bruno skrzywił się lekko.

– Nadal uważam ten pomysł za popieprzony – oświadczył. – Co my w ten sposób zyskujemy, Claude? Myślisz, że szubrawcy, którzy trudnią się tym handlem, nagle się wystraszą? Nie, do cholery. Wnet zaczną zapewniać swoim karawanom większą eskortę, a być może również połączą siły, by nas dopaść. Toczymy dość beznadziejne życie – dodał po chwili – ale wciąż jest to życie i mimo wszystko wolałbym się nadal nim cieszyć.

– Na nas – rozpromienił się Claude i napiął mięśnie – nie ma siły.

Bruno spojrzał na niego ze znużeniem.

– Mów za siebie – mruknął. – O, Hugo już zawrócił. Pomogę Erhanowi i wynosimy się stąd.

– Poczekaj. – Claude złapał go za ramię. – Hugo objechał mnie jak sztubaka, a…

– W porządku, wytłumaczę mu, że nie jesteś wcale taki zły.

– Nie o to mi chodzi! – rozzłościł się Claude. – Nie udało mi się dojść do głosu i powiedzieć najważniejszego! Otóż ów Pèire, który właśnie parodiuje wędrówkę do nieba – wskazał trupa wciąganego w górę przez Erhana – wspominał parokrotnie o tym, że jedno z dzieci jest warte znacznie więcej od pozostałych. Szlacheckie jakieś czy coś. Okup mieli za nie dostać.

Bruno się skrzywił.

– Wiesz które?

– Pojęcia nie mam, ale dowiemy się! – Oczy Claude’a błyszczały. – Nieźle, nie?

– Nieźle? – Bruno uniósł brwi. – Jeśli liczysz na to, że weźmiemy okup, to jesteś w błędzie! Wystarczy mi renoma rozbójnika z rozstajów, niżej upaść nie chcę.

– Gdzie tam okup. – Claude kiwał głową do własnych pomysłów. – I tak się nie znam na pieniądzach. Raczej miałem na myśli nawiązanie kontaktów z wyższymi sferami! Przyda się, no nie?

– Może. – Bruno nie był przekonany. – Jak wymyślisz, do czego miałyby się nam przydać. Bo mnie kontakty z wyższymi sferami kojarzą się głównie z bobem zagryzanym czereśniami.

Claude wytrzeszczył oczy.

– Z czym?

– Pomyśl.

– Pomyślałem. Oj.

– No właśnie – westchnął Bruno. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby rodzina tego dziecka uznała właśnie nas za porywaczy. Wszak porządny kozioł ofiarny zawsze jest w cenie.

Claude wydął usta.

– Ostatnio na wszystko kręcisz nosem.

– Prawda – mruknął Bruno. – Może to przez to, że wolałbym się już znaleźć w suchszym miejscu – dodał i uśmiechnął się nieszczerze, bo słowa przyjaciela okazały się bardzo celne.

Claude również się uśmiechnął i wskazał północny horyzont, gdzie pod gmachem szarych chmur rozlewało się pasemko słonecznego blasku.

– Jeszcze trochę i przestanie padać – rzucił. – A potem masz przestać kwaśnieć.

Bruno pokiwał głową na znak, że spróbuje, i czym prędzej odszedł.

Przestało padać niedługo później, ale trakt rozmókł i wozy toczyły się irytująco powoli. Co prawda mogli skręcić na którąś z brukowanych dróg, preferowaną przez spieszących się kupców, ale Bruno wolał zachować ostrożność i korzystać z mniej popularnych ścieżek. Szansa na to, że ktoś rozpozna w nim człowieka, który od lat prowadzi na wybrzeżu Prowansji jedne pokątne interesy, a zaciekle zwalcza inne, była stosunkowo niewielka, bo każdy z ich czwórki dokładał wszelkich starań, by z niczym go nie kojarzono. Bardziej przejmował się reakcjami dzieci – niektóre z nich nadal nie wiedziały, co się z nimi dzieje, i mogły przyciągnąć uwagę innych podróżnych płaczem albo krzykami. Z wozów bez przerwy dobiegało pochlipywanie, czasem przechodzące w histeryczne wrzaski, a niektóre z maleństw co rusz tłukły piąstkami o ściany.

Na szczęście trakt w istocie nie był szczególnie popularny – minął ich konny posłaniec z ważną miną, ciągnący wózek chłop pochłonięty kłótnią z żoną, zamyślony mnich na dwukółce i jakiś żebrak, który wcześniej oberwał po gębie i teraz złorzeczył każdemu. Nikt nawet nie obejrzał się na wozy, co było zasługą głównie Hugona. Gdy tylko dzieciaki zaczynały głośniej płakać, zeskakiwał mężnie w kałuże, przypadał do drzwi i wrzucał do środka owoce bądź kawałki chleba z miodem, co na ogół skargi uciszało. Mimo to podróż była nerwowa, a co gorsza Bruno co chwila rejestrował fale dziwnych, nieprzyjemnych dreszczy. Kojarzyły mu się z chorobą i w sumie wcale by go to nie zdziwiło, bo mimo płaszcza przemókł dziś do suchej nitki.

Jeszcze tego brakowało, myślał ponuro i otulał się szczelniej wilgotnym wciąż płaszczem, co wcale nie przynosiło ulgi. Tę poczuł dopiero, gdy po zapadnięciu ciemności zamajaczyła przed nimi bryła klasztoru pod wezwaniem świętego Wiktora.

Klasztor, wznoszący się po południowej stronie portu, w pewnej odległości od miasta i u stóp skalistych wzniesień, był ich ostatecznym celem.

Hugo sapnął, przeżegnał się, najwyraźniej szykując się w duchu na kolejne, wcale nie błahe wyzwanie, a potem z niemałym trudem spełzł z kozła i podszedł do furty. Znużone konie zwieszały łby i prychały, a wokół ich nozdrzy wykwitały obłoczki pary. Ich uszy drgnęły, gdy w wilgotnym powietrzu nocy poniosło się głośne pukanie.

– Bracie Sebastianie! – zawołał Hugo. – Bra…

Po drugiej stronie rozległy się pospieszne kroki, a potem ktoś z trzaskiem otworzył okienko w drzwiach. Za kratami pojawiło się podejrzliwe oblicze łysego duchownego opromienione blaskiem trzymanej w dłoni latarenki.

– Dobry Boże – wymamrotał. – To znowu wy.

– Na chustę świętej Weroniki! – Hugo złożył pulchne dłonie. – Jakże się cieszę, że was widzę, drogi bracie. Czy czcigodny opat jest może…

– Czcigodny opat della Rovere przebywa we Włoszech – burknął furtian. – Na szczęście dla nas wszystkich i ku zgrozie tamtejszych spowiedników.

Hugo sapnął z zauważalną ulgą i wykonał znak krzyża.

– Niech mu wybaczą wszelkie winy, jako i my wybaczamy – oświadczył pospiesznie. – A przeor Aloys?

– Ten ci na miejscu! – Brat furtian uśmiechnął się paskudnie. – Na swoje nieszczęście, bo jak się dowie, żeście znów nawieźli darmozjadów, ze zgryzoty znów nie będzie mógł zasnąć przez kilka wieczorów.

Bruno przewrócił oczami z rozbawieniem, które na moment rozproszyło jego kiepskie nastawienie i pomogło zapomnieć o dokuczającej mu febrze. Paskudny humor brata Sebastiana był bowiem równie niezmienny jak łagodność świtu i równie szybko mijał.

– Łaska przeora Aloysa jest doskonale znana nie tylko nam – podjął Hugo, ale furtian wydął jedynie wargi i potrząsnął niecierpliwie głową.

– Ile?

– Szesnaścioro – dołączył do rozmowy Bruno, próbując powstrzymać szczękanie zębami.

Brat furtian zbliżył twarz do kratki w drzwiach tak bardzo, że widać było wyraźnie jego rzadkie brwi i zmarszczki wokół oczu.

– Szesnaścioro? – wyjąkał. – Co wy sobie myślicie? Wydaje wam się, że zdołamy ot tak upchnąć ponad tuzin obsmarkańców w klasztorze?

– Przeor z bratem infirmariuszem na pewno znajdą sposób – rzekł Bruno. – A na razie, bracie Sebastianie, zastąpcie ich najlepiej, jak umiecie.

Furtian pogroził mu długim, kościstym paluchem.

– Bóg cię kiedyś pokara za bezczelność, Scozzi!

– I jeszcze za parę innych rzeczy – zgodził się Bruno. – Na przykład za wręczenie flaszki malagi dzielnemu bratu furtianowi za jego nocną fatygę.

– Ten grzech biorę na siebie – oznajmił Hugo. Rzeczona butelka jak za dotknięciem magicznej różdżki znalazła się w jego dłoniach. – Liczę bowiem na zacny kubek czy dwa.

– Bezczelni jak żacy! – parsknął brat Sebastian. – Podstępni jak Żydzi i nieużyci jak Maurowie. Oto cali wy.

Westchnął teatralnie i potrząsnął głową.

– Zaraz otworzę bramę – burknął niechętnie. – Ale cicho bądźcie, bo jak się przeor obudzi, to ho, ho!

Pogroził im raz jeszcze palcem i zatrzasnął okienko, a Bruno znów pokręcił głową.

– Że też mu się chce – mruknął.

Brat Sebastian był furtianem opactwa pod wezwaniem świętego Wiktora już wtedy, gdy Bruno, Hugo i reszta przenieśli się z Tulonu w okolice Marsylii, i witał ich zawsze w ten sam sposób, bez znaczenia, o jakiej porze i w jakim celu został ściągnięty do furty. Ów rytuał był najwyraźniej dla niego istotny i Bruno postanowił traktować go poważnie, bo brat Sebastian – choć ze wszystkich sił próbował pokonać legendę psa Cerbera – jeszcze nigdy ich spod bramy nie odprawił, a zdarzyło się raz, że ostrzegł przed opatem della Rovere, który wyjątkowo przebywał wówczas w Marsylii. Włoski duchowny, pochłonięty na co dzień polityką i intrygami, z pewnością by nie zaakceptował procederu uprawianego przez czwórkę ryzykantów lub, co gorsza, spróbowałby go jakoś wykorzystać do własnych celów.

– Przynajmniej wiemy, że jest zdrowy – rzekł Hugo i ziewnął.

Dopiero teraz było widać, jak bardzo jest zmęczony.

Brama szczęknęła i zaczęła się otwierać. Po drugiej stronie zamajaczył mnich wznoszący latarnię.

– Claude, pomóż braciom – polecił Bruno. – Pozwól Hugonowi odpocząć.

Claude, drzemiący od dłuższej chwili na koźle, otworzył szeroko oczy i rozejrzał się szeroko.

– Co? – wymamrotał. – A ty?

– Ja – powiedział powoli Bruno, a w jego głosie pojawiło się coś mrocznego – od razu złożę wizytę pewnemu tureckiemu kontrahentowi. Erhanie, jeśli nie masz nic w planach, możemy wybrać się wspólnie.

Zapytany spojrzał na mury opactwa i uśmiechnął się kwaśno.

Pędzili we dwóch przez noc i Bruno wreszcie mógł oczyścić myśli.

Ubranie wyschło po ulewie i uderzenia wiatru znad morza nie przeszywały go już dreszczami. Pocieszał się w duchu, że być może jednak nie zapadł na żadną chorobę. Spoglądał na ciemne chmury, które odeszły daleko na południe, i na niebo nad bezkresną taflą znów rozbłyskujące tysiącami gwiazd. Odległe fale wdzierały się na piaski plaż lub rozbijały o skały zatok.

Końskie kopyta łomotały o trakt, skalisty i przez to suchy.

Bruno wciąż nie pozbył się resztek złości, którą rozbudził w nim widok gromadki przerażonych do granic dzieci wiezionych na sprzedaż w cuchnącym wozie. Z całego serca nienawidził wszelakich przejawów niesprawiedliwości, a sytuacje, w których człowiek niemalże bezkarnie wykorzystywał słabszych od siebie, wywoływały w nim furię.

Owocem wojen, które od wielu lat targały południem Francji, były dziesiątki spalonych wsi, tysiące rozbitych rodzin oraz bandy krwiopijców przemierzających zgliszcza w poszukiwaniu ofiar. Byli wśród nich tacy, którzy szukali dzieci. Skradzione rodzinom bądź złapane na traktach trafiały w ręce stacjonujących gdzieś na prowansalskim wybrzeżu, nierzadko w samej Marsylii pośredników, którzy sprzedawali
je berberyjskim piratom. Następnie lądowały na targach niewolników w Tunisie, Algierze i Oranie, a czasem nawet w Aleksandrii i Stambule, skąd trafiały do burdeli lub bogaczy o spaczonych potrzebach.

Bruno tępił ten proceder od lat.

Pomysł nieświadomie podsunął mu Hugo, który swego czasu sam wypowiedział wojnę handlarzom niewolników. Opowieść o jego samotnej walce głęboko poruszyła Brunona. Gdy okoliczności życiowe skłoniły go do opuszczenia wyspy Gozo, którą w głębi serca uznał za swój dom, postanowił wznowić świętą wojnę Hugona. Był wszak wojownikiem i niespokojnym duchem. Nie umiałby żyć pod czyimiś rozkazami, ale nie wyobrażał też sobie odłożyć broń i żyć w pokoju.

Musiał walczyć. Musiał tępić niesprawiedliwość i ratować tych, którzy nie mieli szansy się bronić. Leżało to głęboko w jego naturze, a nawet gdyby było inaczej – to poznał kiedyś kobietę, która dokładnie tego by się po nim spodziewała.

I bardzo ją pokochał.

Uśmiechnął się z rozrzewnieniem i wciągnął głęboko w płuca wilgotne morskie powietrze. Wspomnienia sprzed lat napływały ze wszystkich stron, mocno już zamazane i poszarpane, ale odpędził je zdecydowanie.

I co zostało z tej miłości, pomyślał z goryczą, do której zdołał się przyzwyczaić. Niewiele. Bardzo niewiele. Ale w sumie dużo z niej wyniknęło. Gdyby nie Soave, zapewne nie trafiłbym tutaj.

Wspomnienia nie poddawały się i powróciły, silniejsze niż poprzednio. Wgryzły się w umysł Brunona i na moment wciągnęły go w wir dawnych wydarzeń. Znów patrzył na Soave zajmującą się sierotami w ich niedużym domu w Xlendi na Gozo. Klęczał obok niej w niewielkiej kapliczce na północy Malty i słuchał, jak odrzuca jego miłość. Wędrował z nią pylistymi szlakami wyspy, walczył o jej życie na murach Mdiny, opatrywał wraz z nią rannych na podłodze tamtejszej katedry, przyglądał się, jak niechętnie tańczy w rytuale przyzywania dżina.

A potem znikła wraz z tą potężną istotą, a Bruno musiał chwycić za miecz i wyruszyć na odsiecz mieszkańcom Gozo.

Stare dzieje, pomyślał z zaciśniętymi zębami, odcinając się od wspomnień. Teraz jestem tutaj.

Hugo z wdzięcznością przyjął pomysł powrotu do Prowansji i podjęcia starej wojny. Erhan bez słowa podążył w ślad za Brunonem, a po czasie dołączył do nich Claude, któremu w zasadzie było obojętne, czym się akurat zajmuje, byle było ciekawie. I w istocie przez kilka ostatnich lat na nudę nie narzekali. Zajmowali się głównie sprzedażą uwiezionych z Gozo maleficjów – magicznych przedmiotów z kolekcji rodziców Brunona – i rozgryzaniem tajemnic tych, których moc pozostawała zagadką, ale ani na moment nie przestawali węszyć za kolejnymi transportami dzieci. Hugo zdobył pewne rozeznanie wśród marsylskich kręgów kupieckich, Claude
miał szerokie znajomości w miejskim półświatku, Bruno obracał się wśród najemników i zubożałych rycerzy, a Erhan nawiązywał kontakty z przybywającymi do Prowansji muzułmanami. Zdarzało się czasem dotrzeć do kogoś, kto wiedział to i owo, a za parę skudów ze sprzedaży magicznych cacek był gotów podzielić się informacją o kolejnym transporcie niewolników.

Wówczas w czwórkę montowali napaść.

Razem zdołali ocalić prawie trzy setki dzieci i posłali do piachu wielu szubrawców, którzy parali się handlem. Większość z ocalonych sierot trafiła do opactwa świętego Wiktora, skąd bracia przekazywali je rodzinom lub pomagali zacząć nowe życie. Bruno Scozzi nie żałował więc niczego. Postępował zgodnie z własnym sumieniem, nie musiał zmagać się z niczyją wolą i bez wyrzutów sumienia sprzedawał pozostawione mu przez rodziców maleficja, wiedząc, że pieniądze nie zostają zmarnowane.

Mimo to…

Mimo to Bruno od wielu miesięcy borykał się z coraz większą pustką w sercu.

Bywały momenty, gdy spoglądał na swych towarzyszy z zazdrością. Hugo był w pełni oddany misji i nigdy nie przestawał myśleć o ratowanych dzieciach; Claude żył chwilą i z zaangażowaniem oddawał się swoim wariackim pasjom, a wierny mu Erhan najprawdopodobniej był wolny od jakichkolwiek dylematów. Bruno jednakże nie przestawał się miotać.

Nigdy w życiu nie odnalazł bowiem miejsca, które w pełni
uznałby za swoje. Wychowywany w zakonie szpitalników, nie pogodził się z ich rygorem i w efekcie zerwał śluby zakonne. Nie znalazł pociechy w Słowie Bożym, przez co w końcu przestał go szukać. Sierociniec Soave, jedyne miejsce, w którym czuł niemalże rodzinny spokój, przestał istnieć i nawet archipelag maltański, pustoszony wrogimi najazdami i zarządzany przez niechętnych mu braci zakonnych, stał się dlań miejscem zbyt ciasnym.

Prowansja również okazała się nie dla niego. Upływ czasu nie przynosił mu bowiem wytchnienia. Dawna miłość zgasła i spłowiała, a w jej miejsce pojawiła się pustka. Coraz częściej budził się o świcie z przeświadczeniem, że nie ma powodu, by podnosić się z posłania. Coraz częściej łapał się na tym, że nie ma ochoty siodłać konia, a raportów Claude’a czy Hugona natrafiających na kolejne ślady handlarzy słuchał z udawanym jedynie zainteresowaniem. Sam nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni spróbował się czegoś ważnego dowiedzieć. Coraz częściej spędzał wieczory z dzbanem wina, ale na jego dnie nigdy nie znajdował rozwiązań. Co najwyżej następnego dnia trudniej mu się wstawało.

Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierza jego życie.

Dlatego potrzebował chwil gniewu. Odżywał wówczas, rósł, nabierał ochoty, by działać i walczyć. Gwałtowna natura, ostatnio jakże często przytłaczana zniechęceniem, budziła się na nowo.

Dlatego teraz gnał przez mrok z wiernym Erhanem u boku, by zmierzyć się z niebezpieczeństwem, które mogło zakończyć jego życie.

Do Zatoki Meduz, o ile dobrze orientował się w okolicy, zostało jeszcze raptem kilka mil.

Zostawili konie za skalnym załomem, by pozostałą milę pokonać już pieszo. Trakt wił się na wschód, w kierunku Tulonu, ale Bruno i Erhan zagłębili się w labirynt ścieżek przy samym brzegu. Na przestrzeni wielu mil okolica wyglądała, jakby armia olbrzymów formowała ją siekierami – wąskie, niekiedy kręte zatoki o stromych ścianach wdzierały się w głąb lądu, otoczone białawymi, poszarpanymi skałami lub kępami bujnej roślinności. Wody mijanych zatok, kojąco turkusowe w blasku dnia, w nocy nabierały gwałtowności i z szumem wdzierały się na kamienie plaż.

Bruno od zawsze wiedział, że z chwilą nastania nocy świat przechodzi gwałtowną przemianę, na ogół niedostrzeganą przez ludzi. Nie umiał jej scharakteryzować, ale miał niemal pewność, że brak światła zachęca osobliwe moce i nieznane stworzenia do wychynięcia z kryjówek. Dopiero po zapadnięciu zmroku dostrzegał kątem oka przemykające wśród skał kształty, które żadną miarą nie kojarzyły się z ludźmi, i słyszał odgłosy, które nie mogły wydobywać się z pyska zwierzęcia czy ptaka. Raz czy dwa dostrzegł zielonookiego kota, który przyglądał im się z czubka wapiennego głazu. Zdarzyło się, że regularny szum przecięła niezwykła muzyka, delikatniejsza i subtelniejsza od tej wygrywanej na zwykłym flecie czy na mandolinie.

Prowansja nocą ożywała równie gwałtownie, jak dobrze znana mu Malta, i Bruno, choć miał wszelkie powody, by się obawiać ciemności, jednak się odprężał.

Nie na darmo w zakonie zwano mnie wiedźmim synem, pomyślał z przekąsem.

Zerknął na Erhana, ale ten wydawał się jak zwykle nieporuszony. Ogromny Turek co rusz obracał głowę i mrużył oczy, jakby był w stanie niczym zwierzę przeniknąć ciemności, ale nie dawał po sobie poznać niepokoju.

Co zresztą nigdy dotąd się nie wydarzyło.

Wnikali w ciemność coraz głębiej. Ostrożnie stawiali kroki, trzymając dłonie na rękojeściach mieczy, czujni i skupieni, rozumiejący się bez słowa. Bruno nie był w stanie zliczyć, ileż to razy we dwóch zmierzali w stronę niebezpieczeństwa.

Malta, Katalonia, Gozo, Sycylia, ostatnio Prowansja. Tyle szlaków, tyle bezdroży, tylu przeciwników.

Podstępny głos, który dręczył go za dnia, już miał wedrzeć się w jego myśli z pytaniem „I na co to wszystko?”, ale nie przebił się do świadomości. Scozzi wyjrzał bowiem właśnie zza ogromnej skały i ujrzał południową ścianę Zatoki Meduz, a u jej stóp szereg chat rybackich. W ich oknach migotały światełka, a przez szum fal przebijały się chrapliwie pokrzykiwania w obcej mowie.

Bruno i Erhan spojrzeli po sobie i każdy z nich uśmiechnął się ponuro. Nie spodziewali się, by w zwykłej wiosce na brzegu morza w środku nocy niosły się hałasy, gdyż rybacy zwykli wypływać na połów bladym świtem. Poza tym język, choć trudno było rozpoznać słowa, wcale nie przypominał prowansalskiego.

Słowa zabitego na trakcie handlarza okazywały się prawdziwe.

Zbliżali się, ostrożnie przekradając się między skałami, aż Bruno zaczął rozpoznawać szczegóły. Między chatami wisiały sieci, a na kamienistej plaży czerniały łodzie, ale wokół płonącego ogniska zgromadziło się kilku mężczyzn, którzy wydawali się zawzięcie kłócić. Ktoś brzdąkał na instrumencie, ktoś wyszedł z chaty, głośno trzaskając drzwiami, a wokół wsi krążyli wartownicy.

Bruno miał już niemalże pewność.

– To turecki, prawda? – spytał cicho.

Erhan przytaknął i wyciągnął ogromną, pobliźnioną dłoń. Bruno natychmiast odgadł, o co mu chodzi, i wyjął zza pazuchy niewielki kamienny medalion, który Turek natychmiast zawiesił sobie na szyi. Następnie bezceremonialnie powstał i ruszył w stronę wioski.

Wśród dziesiątków magicznych artefaktów, które Guilberto i Abigail Scozzi zgromadzili w trakcie swego burzliwego życia, były takie, których Bruno nie sprzedałby nigdy. Niektóre z biegiem lat ulegały zniszczeniu, inne się zgubiły,
a jeszcze inne z niejasnych powodów po prostu przestały działać. Do najważniejszych z grona tych, na które wciąż mogli liczyć, był liczący bez wątpienia kilkanaście wieków kamienny medalion, za pomocą którego – jeśli wierzyć zapiskom ojca – Wizygoci mordowali rzymskich oficerów w łóżkach. Człowiek noszący artefakt był nadal widzialny, ale jego postać rozmywała się w oczach lub przestawała być dostrzegalna, jeśli się nie poruszał.

Prastary medalion na razie działał doskonale i Erhan bez lęku zbliżał się do wioski. Szedł powoli i wyminął któregoś ze strażników w odległości zaledwie paru kroków, a potem zatrzymał się za plecami mężczyzn wykłócających się nad płomieniami. Przysłuchiwał się im przez moment, całkowicie niezauważony, a potem ukucnął ze swobodą stałego bywalca.

Bruno uśmiechnął się lekko i…

Nagle poczuł się nieswojo. Wrażenie niesamowitości, które rejestrował praktycznie każdej nocy, przybierało na sile i po plecach Scozziego spłynął zimny dreszcz. Schował się odruchowo i złapał za sztylet, wytężając jednocześnie wszystkie zmysły. Nikogo nie widział ani nie słyszał, ale mimo to był pewien – oddałby za to i dziesięć lat życia! – że ktoś właśnie mu się przygląda.

Rozglądał się coraz bardziej nerwowo, aż ją dostrzegł.

Stała wśród głazów kilkadziesiąt kroków od niego, strojna w szarość i skryta wśród cieni, a więc widoczna zapewne tylko dlatego, że chciała, by ją zauważył. Fałdy jej szaty falowały na nocnym wietrze, przez co przypominała zrywającego się do lotu ptaka.

Drapieżnego ptaka, pomyślał bezwiednie, gdyż twarz kobiety, blada i trójkątna, w istocie przypominała jastrzębią. Jej spojrzenie, twarde i nieubłagane, przypominało wzrok ptasiego rozbójnika tuż przed zaatakowaniem ofiary.

I zaatakowała.

Jej spojrzenie więziło, a nawet gdyby było inaczej, i tak nie zdołałby uciec. Umysł nieznajomej kobiety wdarł się bowiem prosto w jego myśli. Bruno skulił się i jęknął, bo miał wrażenie, że ta rozrywa jego jaźń z brutalnością garncarza wbijającego palce w bryłę gliny. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje – nie wiedział, że klęczy i trzyma się za skronie, a z ust cieknie mu strużka śliny. Jednocześnie był świadom, że obca moc dokładnie, uważnie przetrząsa jego wspomnienia.

I nagle znikła.

Bruno zamrugał i odkaszlnął. Zimny wiatr znad morza studził jego pokryte potem czoło, a kamienie raniły wnętrza dłoni. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wbił palce w kamienistą glebę i zacisnął je ze wszystkich sił.

Kobiety już nie było.

– Co to było, na litość boską? – wychrypiał, a potem usiadł i oparł się plecami o chłodną skałę. Odetchnął raz i drugi, odzyskując znów panowanie nad sobą, po czym usłyszał za sobą cichy chrobot kroków.

Obok Brunona przykucnął Erhan. Najwyraźniej nieświadom tego, co się przed momentem wydarzyło, raz jeszcze zerknął na obozowisko i mruknął:

– Ci ludzie służą Turgutowi Reisowi.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij