- W empik go
Targowisko próżności. Tom 2 - ebook
Targowisko próżności. Tom 2 - ebook
Satyra na społeczeństwo angielskie z początku XIX wieku. Piękna Rebecca, pomimo swojej mizernej sytuacji rodzinnej, pnie się po szczeblach hierarchii społecznej. Dziewczyna jest niezwykle przebiegła i zdeterminowana, by osiągnąć finansową i środowiskową stabilność. Inaczej niż jej przyjaciółka Amelia, którą targają porywy serca wobec pewnego szorstkiego w obyciu wojskowego. Obie młode kobiety próbują poradzić sobie w świecie pozorów i chwiejnych wartości. Dla której przyszłość okaże się łaskawsza? W 2004 r. na motywach książki zrealizowano film "Vanity Fair. Targowisko próżności" z Reese Witherspoon w roli głównej.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-5812-5 |
Rozmiar pliku: | 790 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiadomości o wielkich bojach pod Quatre Bras i Waterloo dotarły do Anglii w jednym czasie. „London Gazette” pierwsza podała do publicznej wiadomości wyniki owych bitew i całą Anglią wstrząsnął dreszcz triumfu i przerażenia. Następnie przyszła kolej na szczegóły: po komunikacie o zwycięstwach poczęły nadchodzić listy poległych i rannych. Któż opisze lęk, z jakim otwierano i przebiegano wzrokiem te rejestry? Niemal w każdej wiosce lub zagrodzie trzech zjednoczonych królestw wielka nowina o walkach we Flandrii budziła radość i uniesienie, grozę i dławiący niepokój — zwłaszcza po przeczytaniu wykazów strat pułkowych, gdy wiedziano już, czy ktoś najbliższy zginął, czy też ocalał. Nawet dziś przeglądając pliki gazet z owych czasów odczuwamy (jak gdyby z drugiej ręki) ową chwilę wezbranego napięciem oczekiwania. Szeregi nazwisk drukowano stopniowo i na ciąg dalszy trzeba było czekać do jutra, niby na dalszy odcinek powieści. Wyobraźmy sobie uczucia czytelników, gdy gazety wychodziły spod prasy dzień po dniu i trzymały w trwożnym zawieszeniu całą Anglię jak długa i szeroka. Jedna bitwa, w której uczestniczyło zaledwie dwadzieścia tysięcy żołnierzy, wywołała w naszym kraju piorunujące wrażenie. Pomyślmy zatem o nastroju Europy, gdzie przez dwadzieścia lat walczyły nie tysiące, lecz miliony ludzi, a każdy wojak, co kładł przeciwnika, ranił zarazem jakieś biedne, dalekie serce.
Wiadomość przyniesiona Osborne’om przez historyczny numer „Gazette” zadała piorunujący cios całej rodzinie i jej głowie. Dziewczęta pogrążyły się w bezgranicznej rozpaczy. Posępny stary ojciec ugiął się jeszcze niżej pod ciężką ręką losu. Próbował wierzyć, że syna spotkała kara za złamanie posłuszeństwa i nie śmiał przyznać nawet wobec samego siebie, iż przeraża go srogość wyroku, którego wykonanie nastąpiło tak rychło po ojcowskiej klątwie. Chwilami ogarniało go przerażenie, jak gdyby sam był sprawcą klęski Jerzego. Do niedawna istniała możliwość pojednania. Amelia mogła umrzeć lub młody buntownik mógł wrócić i rzec ze skruchą: „Ojcze, zgrzeszyłem.” Teraz jednak nie było już nadziei. Syn został po drugiej stronie otchłani nie do przebycia i niby upiór dręczył ojca spojrzeniem smutnych oczu. Osborne pamiętał te oczy od dnia, gdy Jerzy leżał w srogiej gorączce i wszyscy byli zdania, że musi umrzeć. Chory nie odzywał się słowem, tylko patrzył przez siebie mętnym, zamglonym wzrokiem. Wielki Boże! Jak ojciec nagabywał wtedy lekarza, jak krok w krok za nim chodził, ulgę zaś odczuł dopiero, gdy po przesileniu chory spojrzał nań przytomnie. Obecnie jednak nie było ratunku ni nadziei. Nie było widoków na pogodzenie, a przede wszystkim nie mogły paść pokorne słowa, co złagodziłyby gniew urażonej próżności, a wzburzonej krwi przywróciły bieg normalny. Trudno powiedzieć, co boleśniej raniło serce dumnego, bezwzględnego ojca: czy fakt, że syn był już poza zasięgiem jego przebaczenia, czy że on sam (nieugięty stary Osborne) nie doczekał się przeprosin, na które mimo wszystko pycha kazała mu liczyć.
Wyniosły starzec mógł czuć tak albo inaczej, lecz w każdym razie nie miał powiernika. Wobec córek ni razu nie wymienił imienia syna. Rozkazał tylko starszej, by całą służbę żeńską przygotowała odpowiednio, sam zaś zamówił dla męskiej czarną liberię. Naturalnie odwołano wszystkie przyjęcia i zabawy. Przyszły zięć pana Osborne’a (dzień ślubu był już wyznaczony) nie otrzymał formalnej wiadomości, lecz wyraz twarzy osieroconego ojca wystarczył, by pan Bullock nie pytał o nic i nie nalegał o przyspieszenie mariażu. O bolesnej stracie rozmawiano niekiedy szeptem w salonie, gdzie pan domu nigdy nie zaglądał. Przesiadywał ustawicznie w swoim gabinecie, a cała frontowa część domu była zamknięta aż do końca okresu żałoby.
Mniej więcej w trzy tygodnie po osiemnastym czerwca dawny znajomy Osborne’a, sir William Dobbin, przybył na Russell Square, bardzo blady i wzruszony, i stanowczo zażądał widzenia z panem domu. Wprowadzono go do gabinetu, gdzie po wymianie kilku słów, których nie rozumiał ani gość, ani gospodarz, ławnik dobył z portfelu list ozdobiony dużą czerwoną pieczęcią.
— Wczoraj — powiedział — przyjechał do Londynu jeden z oficerów pułku N. i doręczył mi list od mojego syna, majora Dobbina. Przywiózł też coś dla pana, Osborne.
Sir William położył list na biurku i przez moment wytrzymał martwe spojrzenie pana domu. Potem zerknął jak gdyby wstydliwie na zbolałego ojca, wstał i bez słowa wyszedł z pokoju.
Osborne widział przed sobą dobrze znajomy charakter pisma, gdyż był to list skreślony ręką Jerzego o świcie szesnastego czerwca, na krótko przed rozstaniem z Amelią. Dużą czerwoną pieczęć zdobił fałszywy herb z dewizą: _„Pax in bello”_ — herb wybrany przez próżnego starca z Księgi Parów, a należący do książęcego rodu, w pokrewieństwo z którym tyran z Russell Square starał się wierzyć. Ręka, co pisała te słowa, nigdy już nie ujmie pióra ni szpady. Nawet sygnet odbity na pieczęci ściągnął ktoś z palca trupa, gdy ów leżał na polu bitwy. Ojciec nie wiedział o tym. Bez ruchu siedział, patrząc w niemej grozie na list, i bliski był utraty przytomności, gdy go wreszcie otworzył.
Jeżeli czytelniku, poróżniłeś się kiedy z kimś bardzo bliskim, wiesz, jaką niechęć i wyrzuty sumienia budzą jego listy pisane w epoce miłości i zaufania. Przykro zagłębiać się w takie gorące zapewnienia zgasłych przedwcześnie uczuć! Jakież to kłamliwe epitafia, umieszczone nad trupem przebrzmiałej miłości! Jakież posępne komentarze życia i jego próżnostek! Niemal wszyscy pisywaliśmy i otrzymywaliśmy całe szuflady takich listów. To nasze schowki ze szkieletami, tajemne i strzeżone wstydliwie. Osborne drżał ż przerażenia spoglądając na list zabitego syna.
List ów niewiele mówił. Jerzy był zbyt dumny, by przyznać się do tkliwości przepełniającej mu serce. Pisał jedynie, że w przededniu wielkiej bitwy pragnie pożegnać ojca i prosić go pokornie o życzliwe względy dla żony, a zapewne i dziecka, które może po nim zostać. Przyznawał otwarcie, że jego wybryki i szaleństwa pochłonęły już znaczną część niewielkiej schedy po matce. Dziękował ojcu za dawne liczne łaski i zapewniał, iż bez względu na to, czy polegnie, czy wyjdzie z życiem, zachowa się w obliczu wroga w sposób godny Jerzego Osborne’a.
Angielskie nawyki — pycha, może nieśmiałość — nie pozwoliły młodemu oficerowi napisać więcej. Pan Osborne nie mógł dostrzec pocałunku złożonego obok podpisu. Odrzucił list z bolesnym uczuciem niezaspokojonej miłości i niezaspokojonej zemsty. Nadal kochał syna i nie potrafił mu wybaczyć.
W dwa miesiące później cała rodzina z Russell Square wybrała się do kościoła i młode damy spostrzegły ze zdziwieniem, że ojciec siada w innej ławce, nie w tej, którą zajmował zwykle, gdy przyszła mu ochota uczestniczyć w nabożeństwie. Ale nie na tym koniec. Pan Osborne siedząc naprzeciwko nie odrywał wzroku od ściany nad głowami córek, które zerkały w kierunku posępnych rodzicielskich spojrzeń i zobaczyły nader okazały pomnik. Brytania, płacząca nad urną, złamanym mieczem i leżącym lwem, wskazywała, iż to dzieło sztuki zostało stworzone ku czci zmarłego wojownika. Rzeźbiarze owych czasów mieli widać na składzie zapas takich żałobnych emblematów, gdyż do dziś dnia można w katedrze Świętego Pawła oglądać setki podobnych pogańskich i niedorzecznych alegorii. W pierwszym piętnastoleciu naszego wieku było na nie ustawiczne zapotrzebowanie.
Pod wspomnianym pomnikiem znajdował się zapożyczony herb Osborne’ów, a napis brzmiał, jak następuje:
Jerzy Osborne, junior, kapitan N. Pułku Strzelców Pieszych Jego Królewskiej Mości. Poległ na polu chwały dnia 18 czerwca 1815 roku w wieku lat 28, walcząc po bohatersku za Króla i Ojczyznę w zwycięskiej bitwie pod Waterloo. Wieczna cześć jego pamięci. _Dulce et decorum est pro patria mori.___
Widok owej tablicy wstrząsnął nerwami sióstr i panna Maria musiała opuścić kościół. Parafianie ustępowali z szacunkiem przed zapłakanymi damami w grubej żałobie i patrzyli współczującym wzrokiem na kamienną twarz sędziwego ojca, który siedział jak posąg naprzeciw pomnika poległego żołnierza.
— Czy ojciec przebaczy teraz jego żonie? — zastanawiały się panny Osborne, gdy odpłynęła fala zbudzonej na nowo rozpaczy.
Znajomi rodziny niemało rozmawiali na temat pojednania teścia z młodą wdową, gdyż wiedzieli, że zerwanie ojca z synem nastąpiło po ślubie tego ostatniego. Rozpoczęły się nawet zakłady między poważnymi dżentelmenami zarówno w City, jak w okolicy Russell Square.
Siostry obawiały się zapewne możliwości uznania Amelii za córkę rodziny, a niepokój ich wzrósł pod koniec jesieni, kiedy pan Osborne oznajmił, że wybiera się za granicę. Nie powiedział, dokąd jedzie, ale córki odgadły niezwłocznie, że do Brukseli, gdzie (jak wiedziały) Amelia nadal przebywała.
O wdowie po Jerzym miewały stale dokładne informacje od lady Dobbin i jej córek. Zacny kapitan był obecnie majorem, gdyż zastępca dowódcy pułku zginął pod Waterloo, a O’Dowd, który i tym razem (jak zawsze, gdy miał okazję dowieść męstwa i opanowania w obliczu wroga) wyróżnił się zaszczytnie, był obecnie pułkownikiem i kawalerem Orderu Łaźni.
Słynny pułk N. poniósł dotkliwe straty w obydwóch dniach walki, toteż liczni jego żołnierze znajdowali się jeszcze w Brukseli, gdzie wracali do zdrowia po zadanych ranach. Prawdę rzekłszy, stolica Belgii przypominała wielki szpital wojskowy, i to w wiele miesięcy po historycznej bitwie. W miarę jak zabliźniały się rany, okaleczeni wojownicy, starzy i młodzi, jęli przepełniać parki i lokale publiczne. Ludzie wyrwani świeżo z objęć śmierci oddawali się grze hazardowej, rozrywkom, miłości, jak przystało na Targowisku Próżności. Pan Osborne łatwo odnajdywał żołnierzy pułku N. Dobrze pamiętał jego umundurowanie, bacznie śledził wszelkie awanse i przeniesienia, a o oficerach kolegach syna lubił mówić tak, jak gdyby należał do ich grona. Nazajutrz po przyjeździe do Brukseli wyszedł ze swojego hotelu (położonego naprzeciw parku) i zauważył od razu, że żołnierz w znajomym mundurze odpoczywa na kamiennej ogrodowej ławce. Drżąc ze wzruszenia zbliżył się i usiadł obok rekonwalescenta.
— Służyliście może w kompanii kapitana Osborne’a? — zapytał i dodał po pauzie: — To był mój syn.
Żołnierz nie służył w tej kompanii, atoli uniósł zdrową rękę i zasalutował posępnemu staremu dżentelmenowi z szacunkiem.
— W całej armii nie było lepszego oficera — powiedział. — W Brukseli jest sierżant z kompanii kapitana Osborne’a... Teraz dowodzi nią kapitan Raymond... Ten sierżant był ranny, postrzelony w łopatkę, ale czuje się już zupełnie dobrze. Jeżeli wielmożny pan sobie życzy, może się z nim zobaczyć. On powie wszystko o... o walkach pułku N. Ale wielmożny pan widział już na pewno majora Dobbina, najlepszego przyjaciela kapitana, no i panią Osborne. Ona też jest w Brukseli i, jak wszyscy powiadają, było z nią bardzo kiepsko. Ale wielmożny pan wie już na pewno o tym... Stokrotnie wielmożnego pana przepraszam.
Pan Osborne wsunął w rękę rekonwalescenta gwineę i powiedział, że da mu drugą, jeżeli wspomnianego podoficera przyprowadzi do „Hôtel du Parc”. Dzięki tej obietnicy sierżant zameldował się w bardzo niedługim czasie. Pierwszy żołnierz odszedł i opowiedział kilku kolegom, że do Brukseli przyjechał ojciec kapitana Osborne’a, bardzo szanowny i hojny dżentelmen, po czym koledzy pili i zabawiali się wesoło, pokąd starczyły gwinee pochodzące z sakiewki dumnego i zbolałego ojca.
W towarzystwie sierżanta-rekonwalescenta pan Osborne odbył wycieczkę na pola bitew pod Quatre Bras i Waterloo, dokąd rodacy jego pielgrzymowali w owym czasie tysiącami. W podoficerze, którego zabrał do karety, miał dobrego przewodnika. Widział skrzyżowanie dróg, z którego pułk rozpoczął natarcie, i zbocze, na którym zatrzymał francuską kawalerię, ścigającą umykających Belgów. Tutaj został zastrzelony sierżant z pocztu sztandarowego, a waleczny kapitan ściął francuskiego oficera, gdy ów wyrywał sztandar z rąk młodego chorążego. Wzdłuż tej drogi pułk cofał się drugiego dnia walki, a pod tą skarpą biwakował wśród deszczu nocą z siedemnastego na osiemnasty. Dalej były stanowiska zajęte z rana i utrzymywane przez cały dzień, kiedy to czworoboki formowały się raz po raz, aby odpierać szarże nieprzyjacielskiej jazdy. A pod tym stokiem żołnierze szukali osłony przed nieprzyjacielskim ogniem artylerii. Pod wieczór na tym zboczu cała linia angielska otrzymała rozkaz do natarcia, gdy załamała się ostatnia francuska szarża. Kapitan dobył szpady, zawołał „hura!” i walecznie na czele kompanii ruszył na wroga, lecz został trafiony kulą i martwy osunął się na ziemię.
— Major Dobbin odwiózł do Brukseli ciało kapitana Osborne’a — ciągnął sierżant cichym, zdławionym głosem. — On też, jak wiadomo wielmożnemu panu, zajmował się pogrzebem.
Gdy podoficer opowiadał, wieśniacy z sąsiedztwa i łowcy pamiątek cisnęli się wokół z krzykiem, proponując sprzedaż wszelkiego rodzaju zdobyczy: orderów, szlif, połamanej broni, cesarskich orłów.
Po pielgrzymce do miejsc wsławionych bohaterskimi czynami syna stary Osborne hojnie wynagrodził sierżanta. Grób kapitana widział już uprzednio, gdyż udał się tam zaraz po przyjeździe do Brukseli. Jerzy leżał na pięknym podmiejskim cmentarzyku przy gościńcu do Laeken, gdzie podczas jednej z wycieczek oznajmił żartobliwie, że tam właśnie pragnąłby zostać pochowany. Przyjaciel spełnił to życzenie i młody oficer spoczywał w nie poświęconym zakątku, odgrodzonym żywopłotem od świątyń, wież i krzewów ozdabiających groby zmarłych katolików. Pan Osborne czuł upokorzenie na myśl, że jego syn — dżentelmen angielski i kapitan walecznej armii brytyjskiej — nie mógł zostać pogrzebany w ziemi, w której leżeli jacyś tam cudzoziemcy. Któż z nas zdoła określić, ile próżności tkwi w naszych najgorętszych uczuciach dla bliskich i jak bardzo samolubną bywa zazwyczaj ludzka miłość? Stary Osborne nie medytował wiele nad toczącą się w nim walką instynktów i egoizmu. Był przekonany, że wszystko, co robi, jest słuszne, że zawsze i wszędzie powinien postawić na swoim. Nienawiść jego — ostra i jadowita niby ukłucie węża lub osy — rzucała się na wszystko, co zdawało się jej przeciwstawiać. Pysznił się nią jak wszystkim, co do niego należało. Zawsze mieć słuszność, zawsze pchać się naprzód, nigdy nie ustępować! Oto hasła, dzięki którym tępy upór zyskuje przewodnictwo w świecie.
Kiedy pan Osborne wracał z wycieczki na pola Waterloo, kareta jego napotkała o zachodzie słońca i niedaleko już bram stolicy odkryty powóz. Siedziały w nim dwie damy i dżentelmen, a oficer na koniu stanowił eskortę. Starzec cofnął się przerażony, a siedzący obok niego sierżant zerknął zdziwiony na sąsiada i zasalutował oficerowi, który bezwiednie oddał ukłon wojskowy. W powozie była Amelia! Obok siebie miała kulawego chorążego Stubble’a, a naprzeciw wierną i oddaną przyjaciółkę, panią O’Dowd. W powozie była Amelia, lecz jakże różna od ładnej, hożej dzieweczki, którą pamiętał pan Osborne! Twarz miała bladą, szczupłą, a piękne ciemne włosy uczesane gładko pod wdowim czepcem. Biedne, nieszczęsne dziecko! Jej nieruchome oczy tępo spoglądały w przestrzeń i równie tępo spoczęły na twarzy teścia, kiedy mijały się ekwipaże. Nie poznała go wcale, podobnie jak i on jej nie poznał, póki nie dostrzegł jadącego konno Dobbina. Starzec nienawidził synowej, a zrozumiał naprawdę, jak bardzo jej nienawidzi wówczas dopiero, gdy nastąpiło nieoczekiwane spotkanie. Kiedy powóz przejechał, Osborne spojrzał na sąsiada nieżyczliwie i z odrazą, a wzrok jego zdawał się mówić: „Nie gap się na mnie, przeklęty durniu! Tak! Nienawidzę jej! Wolno mi, bo ona zdeptała wszystkie moje nadzieje i ambicje!”
— Każ temu bydlakowi jechać prędzej! — rozkazał siedzącemu na koźle lokajowi i zaklął szpetnie.
Po chwili zatętniły na bruku końskie kopyta i Dobbin doścignął karetę. Myślami błądził gdzie indziej, a więc zrazu nie poznał Osborne’a i dopiero przejechawszy kilkadziesiąt kroków uprzytomnił sobie, kogo spotkał. Przede wszystkim zerknął z ukosa na Amelię, aby przekonać się, jak podziałał na nią widok teścia. Biedna kobieta nie zauważyła Osborne’a. Wówczas Dobbin, nieodłączny towarzysz codziennych przejażdżek, wyciągnął zegarek i bąknął kilka słów usprawiedliwienia, że jest z kimś umówiony. Amelia nie zwróciła również uwagi, że major zawraca, lecz siedziała nieruchomo, a niewidzące oczy patrzyły na dobrze znany krajobraz ku odległym gajom, przez które odmaszerował niegdyś Jerzy.
— Panie Osborne! Panie Osborne! — zawołał major dogoniwszy karetę i wyciągnął rękę do dawnego znajomego.
Stary dżentelmen nie drgnął nawet, lecz zaklął raz jeszcze i krzyknął do stangreta, by jechać prędzej.
— Muszę z panem pomówić — rzekł oficer kładąc dłoń na drzwiczkach pojazdu. — Mam dla pana polecenie.
— Od tej kobiety? — rzucił Osborne.
— Nie. Od pańskiego syna.
Osborne cofnął się w głąb karety, a major pozwolił się wyprzedzić i bez słowa przejechał całe miasto. Przed hotelem zsiadł z konia i śladem starszego dżentelmena pospieszył do jego pokoi. Jerzy często tam bywał, gdyż w czasie popasu w Brukseli apartament ten zajmowali państwo Crawley.
— Słucham? Czym mogę służyć, kapitanie Dobbinie? Przepraszam, winienem powiedzieć: majorze Dobbinie, bo lepsi od ciebie polegli, ty zaś zająłeś jeszcze ciepłe po nich miejsce — rzekł gospodarz sarkastycznym tonem, który lubił niekiedy przybierać.
— Tak. Lepsi ode mnie polegli. Właśnie o jednym z nich chciałbym pomówić.
— Tylko zwięźle, majorze. — Osborne zaklął i zmierzył gościa niechętnym spojrzeniem.
— Przyszedłem jako najbliższy przyjaciel Jerzego i wykonawca jego ostatniej woli. Napisał ją, zanim ruszył do boju — podjął Dobbin. — Zdaje pan sobie sprawę, jak skromnymi środkami dysponował i w jak trudnych warunkach została wdowa po nim.
— Nie znam wdowy po nim, majorze. Niech wraca do swojego ojca.
Ale Dobbin postanowił zachować pogodę i spokój, podjął więc dalej, nie zwracając uwagi na słowa gospodarza:
— Nie wiem, czy orientuje się pan w stanie zdrowia pani Osborne. Cios załamał ją fizycznie i moralnie. Wielkie niebezpieczeństwo groziło jej życiu i władzom umysłowym. Nie wiem, czy przyjdzie do siebie. Istnieje dla niej jedyna szansa ratunku. Pani Osborne ma zostać matką. Pragnąłbym wiedzieć, czy urazę do niej przeniesie pan na niewinne dziecię, czy też wybaczy pan przez wzgląd na Jerzego?
Osborne wybuchnął na to tyradą samochwalstwa i pretensji do syna. Chciał niewątpliwie usprawiedliwić własne postępowanie i podkreślić występki Jerzego. Sądził, że w całej Anglii nie ma ojca, który równie wspaniałomyślnie potraktowałby syna nikczemnie zbuntowanego przeciwko niemu. Nawet przed śmiercią Jerzy nie przyznał, iż pobłądził. Niechaj ponosi konsekwencje własnej nielojalności i własnych szaleństw. A on, Osborne, zwykł dotrzymywać słowa. Zapowiedział przecież, że nie odezwie się nigdy do tej kobiety ani nie uzna w niej synowej.
— Możesz jej to powtórzyć, majorze — zakończył i dorzucił niecenzuralne wyrażenie. — Do ostatniego tchnienia będę obstawał przy swoim.
Nie było na co liczyć. Wdowa została skazana na życie ze skromnego zasiłku lub dobrowolnej pomocy Joe’ego.
„Mogę jej to powtórzyć — myślał smutno Dobbin — a nie zmartwi się ani zatroska.”
Istotnie, nieszczęśliwa Amelia uginała się pod brzemieniem rozpaczy, myśli jej błądziły gdzie indziej i równie obojętnie traktowała złe jak dobre wieści. Prawdę rzekłszy, nie dbała również o przychylność i życzliwe względy. Przyjmowała je bez słowa, dziękowała sucho i znowu pogrążała się we własnym smutku.
Dwanaście miesięcy przetoczyło się nad życiem biednej Amelii. Pierwszą połowę tego okresu spędziła w żałobie tak głębokiej i bolesnej, że autor — co obserwował i spisywał niektóre wzruszenia jej wrażliwego serca — musiał zamilknąć widząc, jak ono krwawi. Ostrożnie stąpajmy wokół łoża boleści nieszczęsnej istoty. Cicho zamykajmy drzwi mrocznej komnaty i cierpiącą pozostawmy własnym myślom, jak czynili zazwyczaj zacni ludzie, co pielęgnowali ją przez długie tygodnie słabości i nie odstępowali, pokąd sam Bóg nie zesłał jej pociechy.
Nadszedł dzień graniczącej ze zgrozą rozkoszy, gdy nieszczęśliwa owdowiała kobieta przygarnęła do piersi dziecko. Dziecko o oczach nieżyjącego męża, chłopca pięknego jak cherubin. Cudem wydał jej się pierwszy krzyk niemowlęcia. Płakała nad nim i wybuchała śmiechem. Miłość, nadzieja, modlitwa ocknęły się znów w łonie, u którego spoczywało dziecię. Amelia była ocalona! Lekarze, obawiający się dotychczas o życie lub władze umysłowe pacjentki, trwożnie czekali na ów kryzys, bo wówczas dopiero mogli orzec, iż groźba minęła. Osoby, co przez pierwsze miesiące czuwały nad wdową, pojęły, że opłaciły się wszystkie troski i obawy, gdy młoda matka spojrzała na nie znów promiennym i serdecznym wzrokiem.
Dobbin należał do owych opiekunów. On to przywiózł panią Osborne do Anglii i umieścił w domu matki, kiedy pani O’Dowd otrzymała naglące wezwanie od swojego pułkownika i musiała pożegnać przyjaciółkę. Każdy, kto posiada jakie takie poczucie humoru, musiał odczuwać radośé na widok Dobbiną, który piastował w ramionach niemowlę przy wtórze śmiechu obserwującej go Amelii. William był ojcem chrzestnym nowego chrześcijanina i rozwijał całą pomysłowość zakupując dlań kubki, łyżki, smoczki, koralowe kółka do gryzienia.
Kronikarz może nie opisywać, jak matka pielęgnowała malca, jak ubierała go troskliwie, jak nim wyłącznie żyła; jak odsuwała wszelkie niańki i niemal wszystko pragnęła robić własnoręcznie; za jaką łaskę uważała fakt, że majorowi pozwalała czasem kołysać chrześniaka. To dziecko stanowiło jej życie, wypełnione obecnie tylko rodzicielskimi uczuciami. Nieświadomą, słabą istotkę otaczała uwielbieniem i miłością, ofiarowując jej wraz z mlekiem swoich piersi całą siebie.
Nocą, gdy była sama, przeżywała ukradkiem wzloty macierzyńskiej miłości, która dzięki niezwykłej pieczy i Opatrzności boskiej jest nieodłączną częścią kobiecego instynktu. Była to radość nieporównanie wyższa i niższa niż rozum, ślepe wspaniałe porywy znane tylko niewieściemu sercu. Dobbin patrzył na Amelię, jeżeli zaś miłość pozwoliła mu śledzić najskrytsze tajniki jej serca, musiał dojść do żałosnego wniosku, iż dla niego nie ma tam miejsca. Wiedział o tym, pogodził się z swym losem i zadowolił nim.
Rodzice Amelii rozumieli zapewne uczucia Dobbina i nie zamierzali się im przeciwstawiać, gdyż zacny major niemal codziennie bywał w ich domu i godzinami przesiadywał z nimi albo z Amelią, albo z poczciwym gospodarzem, panem Clappem oraz jego rodziną. Ustawicznie pod takim lub innym pretekstem przynosił wszystkim upominki, a córeczka właściciela domu, faworytka Amelii, nazywała go zawsze „pan major z cukierkami”. Ona zazwyczaj występowała w roli mistrza ceremonii i meldowała gościa pani Osborne. Pewnego dnia zanosiła się od śmiechu, gdy przed furtką stanął wolant „pana majora z cukierkami”, a sam pan major wkroczył do ogródka obładowany koniem na biegunach, bębenkiem, trąbką i innymi zabawkami w wojskowym stylu. Były to prezenty dla małego Jerzyka — prezenty przedwczesne, gdyż mały Jerzyk liczył sobie zaledwie pół roku.
— Szszaa! — syknęła Amelia, bo jej synek spał i obawiała się zapewne, iż może obudzić go skrzypienie butów Dobbina. Wyciągnęła do gościa rękę i uśmiechnęła się, ponieważ nie mógł jej ująć, póki nie pozbył się ładunku zabawek.
— Idź na dół, mała Mary — polecił Dobbin swojej przewodniczce. — Chcę porozmawiać z panią Osborne
Amelia spojrzała nań, jak gdyby zaskoczona lub zdziwiona, i położyła Jerzyka na łóżku.
— Przyszedłem, Amelio, żeby się _z_ tobą pożegnać — rzekł major ujmując delikatnie jej szczupłą, białą rękę.
— Pożegnać? A dokąd się wybierasz? — spytała z uśmiechem.
— Listy adresuj do mojego banku. Stamtąd mi je przekażą. Myślę, że... że będziesz do mnie pisywać, prawda? Ja, widzisz, wyjeżdżam na bardzo długo...
— Będę ci pisać wszystko o Jerzyku! — zawołała młoda matka. — Drogi, kochany Williamie! Taki byłeś zawsze dobry dla niego i dla mnie! Spójrz, jaki to aniołek!
Mała różowa łapka chwyciła odruchowo palec żołnierza, któremu Amelia spojrzała w twarz wzrokiem promieniejącym macierzyńską tkliwością. Najbardziej nienawistne spojrzenie nie mogłoby zranić biednego Dobbina boleśniej niż ów wyraz odbierającej nadzieję dobroci. Pochylił się nad matką i dzieckiem. Na moment utracił mowę. Potem z niemałym wysiłkiem zdołał wyrzec:
— Niech cię Bóg błogosławi.
— Niech cię Bóg błogosławi — powtórzyła Amelia i wspiąwszy się na palce pocałowała Dobbina. — Szszaa! Nie budź Jerzyka — dodała, kiedy major postąpił w stronę drzwi ciężkim krokiem.
Nie słyszała chrzęstu kół, gdy wolant ruszał sprzed furtki. Spoglądała na swoje dziecko, które uśmiechało się we śnie.XXXVI. JAK ŻYĆ DOSTATNIO PRZY ROCZNYM DOCHODZIE RÓWNYM ZERU?
Nie ma chyba na naszym Targowisku Próżności człowieka tak mało dociekliwego ani tak litościwego aby nie myślał o materialnych sprawach znajomych osób i nie zastanawiał się, jakim cudem sąsiad Smith lub sąsiad Jones wiąże ostatecznie koniec z końcem. Ja na przykład szanuję rodzinę Jenkinsów, bo zjadam u nich w każdym sezonie trzy obiady, ale do końca życia będą mnie dziwić i niepokoić ich przejażdżki po Hyde Parku w okazałym powozie z rosłym stangretem i dwoma lokajami o grenadierskiej postawie. Wiem, naturalnie, że ekwipaż jest najęty, a służba dostaje tylko wyżywienie, lecz mimo wszystko powóz i trzej fagasi muszą kosztować co najmniej sześćset funtów rocznie. A wystawne obiady? A dwaj synowie w Eton? A najlepsze guwernantki i najkosztowniejsi metrowie dla panienek? I podróż zagraniczna, i jesienny pobyt w Eastbourne lub Worthing, i doroczny bal ze wspaniałą kolacją od Guntera? Nawiasem mówiąc, Gunter dostarcza również lepsze obiady wydawane przez Jenkinsów. Wiem o tym dobrze, gdyż raz zostałem zaproszony na takie przyjęcie (aby zapełnić wolne miejsce przy stole) i od razu spostrzegłem, że to bankiet nieporównanie szykowniejszy niż zwyczajne obiady dla skromniejszych przyjaciół państwa domu.
Któż zatem, choćby był człowiekiem o najłagodniejszym sercu, może nie medytować nad kwestią, jak właściwie radzą sobie ci Jenkinsowie? Wszystkim wiadomo, co to za jedni. On jest radcą w Urzędzie Koronnej Pieczęci i ma pobory wynoszące tysiąc dwieście funtów rocznie. A małżonka? Może posiada osobisty majątek? Skąd znowu! To panna Flint, jedna z jedenaściorga dzieci drobnego ziemianina z hrabstwa Buckingham. Od rodziny dostaje tylko indyka na Boże Narodzenie, a w zamian gości przez cały sezon dwie lub trzy siostry i wszyscy bracia zjeżdżają do niej podczas wycieczek do stolicy. A więc jak Jenkinsowie godzą rozchód z przychodem? Dlaczego Jenkins nie trafił już dawno do więzienia za długi? Dlaczego w ubiegłym roku (ku ogólnemu zdziwieniu) wrócił z Boulogne?
Takie pytania zadaję sobie ustawicznie wzorem wszystkich życzliwych przyjaciół państwa Jenkins. Zaimek „ja” uosabia tutaj świat jako taki czy też panią Grundy w środowisku szanownego czytelnika, który na pewno ma pośród znajomych rodziny żyjące Bóg wie z czego. Każdy z nas wychylił niejeden kielich wina uśmiechając się do szczodrego gospodarza i medytując, za co, u licha, szczodry gospodarz kupił to wino.
Podobne zainteresowania sprawami państwa Crawley zdradzali liczni podejmowani przez nich znajomi, kiedy w trzy lub cztery lata po paryskich triumfach pułkownik Rawdon z małżonką osiadł w małym, przytulnym domku przy Curzon Street w Mayfair.
Jako autor kroniki, mam prawo wiedzieć wszystko, mogę zatem poinformować czytelników, jak nasi przyjaciele radzili sobie bez dochodów. Zaklinam jednak prasę codzienną, która ostatnio ma korzystać z fragmentów ukazujących się periodycznie dzieł literackich, by zechciała nie przedrukowywać następujących opisów i wyliczeń. Ja jestem odkrywcą, ja ponosiłem wydatki, a więc korzyści tylko mnie winny przypaść w udziale.
— Synku — powiedziałbym, gdyby Bóg pobłogosławił mnie dziecięciem — bystra obserwacja i częste widywanie się z człowiekiem, który żyje dostatnio przy rocznym dochodzie równym zeru, mogłyby cię pouczyć, jak on to robi. Atoli bezpieczniej nie nawiązywać zażyłych stosunków z dżentelmenem takiej profesji, a jego kalkulacje przyjmować z drugiej ręki, na kształt logarytmów, których nikt nie oblicza samodzielnie, bo kosztowałoby to zbyt drogo.
Otóż przez dwa lub trzy lata państwo Crawley żyli w Paryżu przyjemnie i wygodnie nie posiadając stałych rocznych dochodów. Dzieje owego okresu możemy streścić tylko bardzo zwięźle. Rawdon sprzedał w tym czasie swój stopień i wystąpił z gwardii, a pamiątkami po służbie wojskowej stały się dlań jedynie wąsy i tytuł pułkownika na biletach wizytowych.
Jako się rzekło, Rebeka rychło po przyjeździe do Paryża zajęła korzystną i wybitną pozycję w kołach towarzyskich stolicy, a najpierwsze domy porastającej znów w piórka arystokracji francuskiej przyjmowały ją gościnnie. Zamieszkali w Paryżu rodacy składali jej również należne hołdy, ku zgorszeniu dostojnych małżonek, które nie mogły patrzeć na bezczelną parweniuszkę. W ciągu kilku miesięcy salony przy Faubourg St. Germain — zajmowała tam poczesne miejsce — i przepych nowego dworu, gdzie przyjmowano ją z wyróżnieniem, bawiły Rebekę i być może zawróciły jej w głowie, gdyż w tym triumfalnym okresie miała zwyczaj traktować z góry otoczenie swojego męża, składające się przeważnie z poczciwych młodych oficerów.
Ale pułkownik ziewał w towarzystwie księżnych i wielkich dam dworu. Staruchy grające w _écarté_ robiły tyle hałasu o każde pięć franków, że Rawdonowi nie opłacało się siadać do karcianego stołu. Polotu błyskotliwych rozmów nie mógł ocenić, gdyż nie znał języka francuskiego. Nie pojmował, czemu zależy Becky, by co wieczór składać dworskie ukłony całej gromadzie osób krwi królewskiej. Wobec tego pozwalał żonie udawać się samotnie na arystokratyczne przyjęcia, a zwykłych swych rozrywek szukał w szczupłym gronie przyjaciół własnego wyboru.
Mówiąc, że ten i ów żyje dostatnio przy rocznym dochodzie równym zeru, mamy na myśli, iż nie wiemy, z jakich źródeł czerpie na pokrycie wydatków, a „zerem” określamy wielkość niewiadomą. Otóż pułkownik Crawley posiadał szczególne uzdolnienia do wszelkich gier hazardowych i towarzyskich, a że wciąż trenował posługiwanie się kartami, kośćmi lub kijem bilardowym, używał tych narzędzi nieporównanie wprawniej niż większość osób zainteresowanych grą dorywczo. Trudno się temu dziwić. Kij bilardowy przypomina ołówek rysownika albo flet, albo szpadę: niepodobna opanować ich od razu, a do perfekcji można dojść jedynie dzięki wytrwałości i długoletnim ćwiczeniom potęgującym wrodzone zamiłowanie. A zatem Crawley przestał być z biegiem czasu utalentowanym amatorem i zdobył kwalifikacje wytrawnego mistrza bilardu. Niebezpieczeństwa budziły w nim ducha, niczym w genialnym wodzu. Jeżeli podczas gry szczęście mu nie dopisywało (w wyniku czego kibice obstawiali przeciwnika), dzielny pułkownik — człek śmiały i nad wyraz zręczny — zdobywał się na kilka mistrzowskich uderzeń i ostatecznie kończył partię zwycięstwem ku zdumieniu wszystkich, to znaczy wszystkich nie znających jego taktyki. Ludzie świadomi rzeczy niechętnie ryzykowali pieniądze zakładając się przeciwko mistrzowi znanemu z nagłych zrywów oraz nieporównanej zręczności.
Przy kartach Rawdon radził sobie równie dobrze. Na początku przegrywał, zwykle skutkiem nieuwagi i błędów tak karygodnych, że ludzie nowi zaczynali pomawiać go o brak talentu. Kiedy jednak drobne straty pieniężne kazały mu się skupić i poważnie przystąpić do dzieła, zmieniał zupełnie metody strategiczne i można było liczyć, że doszczętnie rozgromi partnerów, nim wieczór minie. Otwarcie mówiąc, bardzo niewielu graczy mogło poszczycić się zadaniem porażki pułkownikowi Crawleyowi.
Jego sukcesy były nieodmienne, nic więc dziwnego, że ludzie zazdrośni lub obskubani mówili o nich niekiedy złośliwie. Francuzi hołdują na ogół poglądowi, iż książę Wellington, który nigdy nie poniósł klęski, mógł zostać niezwyciężonym wodzem tylko dzięki długiej serii szczęśliwych zbiegów okoliczności. Wszelako nawet oni przyznają, że pod Waterloo coś podszachrował i to przyniosło mu triumf w ostatniej wielkiej partii.
Podobnie w Anglii, w naczelnym dowództwie sił lądowych, ci i owi szeptali o niezupełnie uczciwej grze, która musi ułatwiać pułkownikowi Crawleyowi triumfy powtarzające się do znudzenia.
W Paryżu funkcjonowały wówczas Frascati i Le Salon, lecz moda hazardu była tak rozpowszechniona, że szulernie publiczne nie zaspokajały potrzeb i jak gdyby nie było ich wcale, gra panoszyła się w domach prywatnych. Zgubnej tej rozrywce hołdowano na ogół w czasie miłych wieczornych zebrań u pułkownika Crawleya, ku strapieniu jego zacnej małej żonki.
Rebeka biadała gorzko nad mężowską pasją do szulerki, dając wyraz żalom wobec każdego, kto dom jej odwiedzał po raz pierwszy. Często błagała niedoświadczonych żółtodziobów, by za nic nie tykali kubka, kiedy zaś młody Green ze strzelców pieszych przegrał bardzo pokaźną kwotę, litościwa niewiasta (tak jej służąca powiedziała niefortunnemu młodzieńcowi) płakała do świtu i na klęczkach zaklinała męża, by anulował dług i spalił rewers.
Pułkownik oczywiście nie mógł tak postąpić. Przecież przegrał prawie tyle samo do Blackstone’a z huzarów i hrabiego Puntera z jazdy hanowerskiej. Greenowi można wyznaczyć godziwy termin. Naturalnie! Ale zapłacić musi. Gadanina o spaleniu rewersu to niedorzeczność godna małego dziecka.
Inni oficerowie (najczęściej młodsi, gdyż młodzież gromadziła się tłumnie wokół pani Crawley) z rzadkimi minami opuszczali miłe zebrania towarzyskie zostawiając na fatalnym stole karcianym mniejsze lub większe sumy. Dom Becky zaczynał zyskiwać złą reputację, a starzy wyjadacze ostrzegali przed niebezpieczeństwem ludzi mniej doświadczonych.
Dowódca pułku N., należącego do garnizonu okupującego Paryż, pan pułkownik O’Dowd, odbył na ten temat poważną rozmowę z młodym porucznikiem Spooney. Pewnego dnia ów wyższy oficer piechoty i jego małżonka wybrali się na obiad do „Café de Paris”, gdzie spotkali posilających się tam również państwa Crawleyów. Wybuchła gwałtowna i głośna sprzeczka, w której damy uczestniczyły po obydwu stronach. Pani O’Dowd pstryknęła palcami przed samym nosem Rebeki, a jej męża nazwała „pospolitym szulerem”. Pułkownik Crawley wyzwał pułkownika O’Dowda, kawalera Orderu Łaźni. O nieporozumieniu usłyszał głównodowodzący wojsk brytyjskich, posłał więc po pułkownika Crawleya (zajętego już sposobieniem pistoletów użytych w pojedynku z kapitanem Markerem) i odbył z nim taką rozmowę, że nie doszło do spotkania z bronią w ręku. Przez kilka najbliższych tygodni Rawdon szukał partnerów wyłącznie między cywilami i niewątpliwie zostałby przeniesiony do Anglii, gdyby Becky nie padła na kolana przed generałem Tufto.
Rawdon był rzeczywiście uzdolnionym graczem i szczęście dopisywało mu stale, atoli Rebeka, zastanawiając się poważnie, doszła do wniosku, że pozycja ich jest niewyraźna, a szczupły kapitalik rychło stopnieje do zera, chociaż nie płacą prawie za nic i prawie nikomu.
— Mój drogi — zwykła mawiać — hazard nie zastąpi stałych dochodów. W najlepszym razie może je uzupełniać. Pewnego dnia ludziom sprzykrzy się gra i jak będziemy wtedy wyglądali?
Rawdon podzielał tę opinię żony, gdyż po kilku przyjęciach i kolacyjkach goście przykrzyli sobie grę z nim i nie kwapili się do dalszych odwiedzin mimo uroków i wdzięków Becky.
Życie w Paryżu było niewątpliwie łatwe i przyjemne, wszelako stanowiło jedynie wesoły popas i Rebeka jasno zdawała sobie sprawę, że karierę męża należy popchnąć w ojczyźnie. Musi zdobyć dla niego urząd w Anglii albo w koloniach! Trzeba zatem udać się do kraju, i to zaraz, po stosownym utorowaniu drogi.
Przede wszystkim kazała pułkownikowi Crawleyowi sprzedać stopień i wystąpiwszy z Gwardii przejść na pół gaży. Nie był już adiutantem generała Tufto i Becky drwiła wobec wszystkich z tego zasłużonego oficera. Wyśmiewała jego perukę, w którą ustroił się wnet po przyjeździe do Paryża, gorset, sztuczne zęby, a przede wszystkim donżuańskie aspiracje i niedorzeczną próżność, co każe mu wierzyć, iż każda spotkana kobieta musi się w nim zakochać. Ostatnio generał zwrócił swe zainteresowania ku ozdobionej dziwnie krzaczastymi brwiami pani Brent (żonie kwatermistrza Brenta), jej więc przypadały w udziale bukiety, obiady w restauracjach, miejsca w lożach i drobne upominki. Biedna pani Tufto nie była zadowolona bardziej niż poprzednio. Wieczory spędzała z córką, gdy generał — ufryzowany i woniejący — wychodził z domu, aby stawać w teatrze za fotelem pani Brent. Zamiast starego Tufto Becky miała kilkunastu adoratorów, a gdyby chciała, mogłaby zniszczyć swoją rywalkę sprytem i złośliwym językiem. Ale znudziło się jej czcze życie towarzyskie. Miała dosyć obiadów w restauracjach i lóż operowych. Wiedziała, że bukietów nie można odkładać na czarną godzinę i trudno wyżyć z błyskotek, koronkowych chusteczek lub rękawiczek z koźlęcej skórki. Wyraźnie odczuwała marność przelotnych rozrywek i tęskniła do bardziej realnych korzyści.
Tymczasem nadeszła z Anglii wielka nowina i rozpowszechniwszy się szybko wśród licznych paryskich wierzycieli podniosła ich na duchu. Panna Crawley — bogata ciotka, spadkodawczyni niezmiernej fortuny — jest konająca! Pułkownik musi pospieszyć do jej łoża boleści. Żona i dziecko zostaną w Paryżu aż do powrotu głowy rodziny. Rawdon wyjechał do Calais, skąd według wszelkiego prawdopodobieństwa winien wziąć kurs na Dover. Atoli odbył inną marszrutę. Dyliżansem podróżował do Dunkierki, następnie zaś do Brukseli, która dawnymi czasy przypadła mu do gustu. Prawdę mówiąc, w Londynie miał jeszcze więcej długów niż w Paryżu, przekładał zatem ciche belgijskie miasto nad obie bardziej ruchliwe stolice.
Ciotka umarła. Pani Crawley zamówiła najgrubszą żałobę dla siebie oraz małego Rawdona. Pułkownik pracował gorliwie nad załatwianiem formalności spadkowych. Przyszli bogacze mogli sobie teraz pozwolić na apartament na pierwszym piętrze miast zajmowanej dotąd skromnej antresoli. Pani Crawley odbyła z właścicielem hotelu konferencję w sprawie nowych portier i przyjacielską sprzeczkę na temat dywanów. W rezultacie wszystko zostało uregulowane jak należy — wszystko, z wyjątkiem rachunku. Becky odjechała jednym z jego ekwipaży mając u boku francuską _bonne_ i dziecko. Zacny gospodarz i jego żona żegnali ją uśmiechem z progu swojego hotelu. Generał Tufto wściekał się na wieść o odjeździe Becky, a pani Brent wściekała się dlatego, że on się wściekał. Porucznik Spooney cierpiał serdeczne męki. Właściciel hotelu co tchu sposobił nowy apartament, by zdążyć przed powrotem pięknej pani i jej małżonka. Troskliwie przechowywał bagaż polecony przez panią Crawley jego szczególnej pieczy. Ale zawartość kufrów okazała się niezbyt cenna, kiedy otwarto je później.
Przed podróżą do Belgii na umówione w stolicy tego kraju spotkanie z mężem Becky przedsięwzięła wyprawę do Anglii, a małego Rawdona zostawiła pod opieką francuskiej niani.
Pożegnanie matki z synem nie było bolesne ani dla jednej, ani dla drugiej strony. Mówiąc otwarcie, pani Crawley rzadko widywała młodego dżentelmena od dnia jego narodzin. Chwalebnym zwyczajem Francuzek oddała dziecko mamce mieszkającej na wsi w pobliżu Paryża, gdzie mały Rawdon, nie uskarżając się zgoła, spędził zaranie życia w gronie wielu mlecznych braciszków w sabotach. Ojciec często odbywał konne przejażdżki w tamte strony i serce rodzicielskie rosło w nim na widok malca, który — rumiany, brudny i szczęśliwy — wrzeszczał radośnie taplając się w błocie lub robiąc babki z piasku pod okiem troskliwej opiekunki, pani ogrodnikowej.
Rebeka nie kwapiła się do wizyt u syna i dziedzica. Razu pewnego malec splamił jej prześliczny płaszczyk gołębiej barwy. A zresztą wolał pieszczoty niani niż mamusi i gdy rozstał się wreszcie z ową pogodną niewiastą, ryczał donośnie przez długie godziny. Uspokoił się dopiero, gdy usłyszał, że już dnia następnego wróci do niani, co była dlań niemal matką przybraną. Niania mogłaby również boleć z powodu rozłąki, otrzymała więc zapewnienie, że mały Rawdon odjeżdża na krótko, i przez wiele dni czekała niecierpliwie jego powrotu.
Państwo Crawleyowie byli niejako prekursorami hordy śmiałych angielskich awanturników, co w przyszłości mieli najechać Europę i szachrować we wszystkich jej stolicach. W szczęśliwych latach 1817 czy 18 honor i bogactwa brytyjskie cieszyły się nader wysoką opinią. Podobno nasi ziomkowie nie potrafili jeszcze targować się i szukać złotych interesów tak wytrwale jak w obecnych czasach. Wielkie szlaki Europy nie stały jeszcze otworem dla przedsiębiorczych angielskich łajdaków. Dzisiaj nie ma we Francji lub Włoszech miasteczka, gdzie nasi rodacy nie obnosiliby — nie rezygnując z nich nigdy — buty i pewności siebie, gdzie nie oszukiwaliby oberżystów, nie wtykali łatwowiernym bankierom czeków bez pokrycia, nie wyłudzali ekwipaży od powoźnika, biżuterii od jubilera, pieniędzy od przygodnie poznanych, skorych do kart turystów, ba! nawet nie kradli książek z bibliotek publicznych. Przed trzydziestoma laty wystarczyło być _„milord Anglais”_ i podróżować własną karetą, by mieć wszędzie szeroki kredyt. W owe lata dżentelmeni nie okpiwali nikogo, lecz sami byli okpiwani. Dopiero w kilka tygodni po zniknięciu Crawleyów gospodarz hotelu, gdzie rezydowali w czasie paryskiego postoju, zorientował się, jak dotkliwe poniósł straty. Madame Marabout, właścicielka domu mód, wielekroć przychodziła z drobnymi rachunkami za stroje dostarczone madame Crawley. Monsieur Didelot z „Boule d’Or” w Palais Royal kilkanaście razy dopytywał, czy wróciła już _cette charmante miladi_ , co kupowała u niego bransolety i zegarki.
Prawdę mówiąc, nawet poczciwa żona ogrodnika po pierwszych sześciu miesiącach nie otrzymała nic za mleko i słodycz ludzkiej dobroci dostarczane szczodrze zdrowemu i nieznośnemu małemu Rawdonowi. Tak! Nawet niania nie dostała zapłaty. Państwo Crawley zanadto się spieszyli, by pamiętać o tak znikomym długu. Właściciel hotelu do końca swoich dni na tym padole przeklinał angielską nację. Wszystkich turystów wypytywał, czy znają niejakiego pułkownika lorda Crawleya, _avec sa femme, une petite dame, très spirituelle. Ah, monsieur —_ mawiał — _ils m,’ont affreusement volé._ Serce się krajało, gdy człowiek słuchał tonu tych żałosnych utyskiwań!
Celem londyńskiej wyprawy pani Crawley był jaki taki układ z niezliczonymi wierzycielami Rawdona, którym chciała wypłacić po dziewięć pensów lub szylinga za funta i tą metodą otworzyć małżonkowi drogę powrotną do kraju. Nie zamierzamy śledzić krok za krokiem trudnych i uciążliwych pertraktacji. W każdym razie Becky zdołała dowieść przeciwnikom, iż suma, którą dysponuje, stanowi cały kapitał jej małżonka, który woli zostać do końca życia na obczyźnie niż powrócić do Anglii nie spłaciwszy wprzód długów. Potrafiła w nich wmówić, że niepodobieństwem jest, by pułkownik otrzymał skądkolwiek jakiekolwiek inne pieniądze, wobec czego oni nie mogą w żadnym przypadku liczyć na korzystniejszą ugodę. Wreszcie zdołała skłonić wszystkich wierzycieli do jednomyślnego przyjęcia swoich propozycji i za tysiąc pięćset funtów w gotowiźnie wykupiła przeszło dziesięciokrotnie wyższą kwotę długów.
Załatwiając owe transakcje pani Crawley obywała się bez pomocy prawnej. Słusznie mniemała, że sprawa jest nad wyraz prosta: wierzyciele mogą dostać bardzo mało lub zrezygnować ze wszystkiego, a formalności wystarczy pozostawić ich adwokatom. Pan Lewis, pełnomocnik pana Dawidsa z Red Lion Square, oraz pan Moss występujący w imieniu pana Manaseha z Cursitor Street (byli to dwaj najpoważniejsi wierzyciele pułkownika) gratulowali pięknej pani polotu, z jakim ubija interesy, i twierdzili, że żaden zawodowy prawnik nie potrafiłby spisać się lepiej.
Becky ze skromną minką przyjęła wyrazy uznania i w obskurnym pokoiku wynajętym na okres pertraktacji przyjęła nieprzyjacielskich adwokatów butelką sherry i kruchymi ciasteczkami. Na pożegnanie uścisnęła im dłonie i spiesznie wróciła na kontynent europejski do syna i małżonka, któremu co rychlej pragnęła zakomunikować radosną nowinę o całkowitym wyzwoleniu.
Pod nieobecność Becky jej syn był haniebnie zaniedbywany, gdyż niania, mademoiselle Géneviève, pokochała młodego żołnierza z francuskiego garnizonu Calais i w obecności lubego zapominała o swym wychowanku. Razu pewnego mały Rawdon omal nie zginął w ruchomych piaskach plaży, gdzie zabłądził, opuszczony przez pochłoniętą własnymi sprawami młodą osobę.
A zatem państwo Crawley zjechali do Londynu, gdzie w przytulnym domku przy Curzon Street w Mayfair naprawdę dowiedli zdolności, jakie trzeba posiadać, by żyć dostatnio ze środków wymienionych w tytule rozdziału.