Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa - ebook
Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa - ebook
Rodzice wszystkich krajów świata – trzymajcie się!
Bycie ojcem przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy punkt i za sekundę wszyscy zaczną krzyczeć: „Ja nie chcę, ja nie chcę”, zdajesz sobie sprawę, że masz zepsute pasy. Pod twoimi butami siedzi mały krokodyl, a ty przypominasz sobie, że zostawiłeś czajnik na gazie.
Kamil Baleja
Czego lepiej nie mówić ciężarnej kobiecie swojego życia? Jak uczestniczyć w zajęciach w szkole rodzenia i przeżyć? I czy w ogóle w naturze występują normalni rodzice?
Popularny dziennikarz radiowy z właściwym sobie biglem i lekkością opisuje blaski i cienie ojcostwa, i wszystkie absurdalne sytuacje, jakie czekają faceta, gdy staje się TATĄ. Czytając tę pełną zwariowanych scenek opowieść, nieraz popłaczecie się ze śmiechu. A może nawet wzruszycie. W końcu Tato, no weź to samo życie!
Patron medialny: Radio Złote Przeboje
Kamil Baleja - jedni mówią o nim: „ten pozytywny głos z radia”, inni widzą w nim zwariowanego ojca z Internetu. Wiecznie uśmiechnięty i notorycznie bujający w obłokach. Zawodowo – dziennikarz radiowy i telewizyjny, konferansjer. Prywatnie – mąż i tata, ciągle wierzący w to, że kiedyś zostanie ojcem roku!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3923-8 |
Rozmiar pliku: | 867 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NA DOBRY POCZĄTEK – BOOM, BOOM
– Tatoooooooo, kupaaaaaaaa!
No nie, akurat w takim momencie?! Kiedy zaczyna się moja nowa, parentingowa książka? (Zna się te obce słowa, nie?). Co sobie ludzie pomyślą? Że to jakiś pamiętnik z oddziału gastroenterologicznego. A gdzie uniesienia? Te wszystkie „ochy”, „achy” i motyle w brzuchu? Macie rację – motyle w brzuchu w tym kontekście nie najlepiej pasują...
– Tatooo, ja naprawdę muszę!
Tak, wiem, zaraz wrócimy do kupy w przestworzach, ale chciałbym jeszcze przez chwilę pocelebrować początek tej książki.
Zamierzałem być jak Remigiusz Mróz, który najdłużej myśli nad pierwszym zdaniem nowej powieści. Choć w przypadku jego pisania nie istnieje takie słowo jak „długo”. Początek ma być jak charakterystyczne syknięcie, kiedy po całym dniu biegania z kosiarką otwierasz ulubiony napój. A ja mam zafundować moim czytelnikom zwyczajną, staropolską kupę? Niestety – muszę was zmartwić, ale jeśli miałbym wybrać jedno wyrażenie, coś, co jest trytytką bycia ojcem, będzie to właśnie słowo na „k”. Chociaż, gdy teraz o tym myślę, to tych słów na „k”, które nagle pojawiają się w twoim egzaltowanym języku, kiedy zostajesz ojcem, jest dużo więcej. Na pewno jeszcze o tym wspomnę.
Wróćmy tymczasem do dawno niesłyszanego zdania: „Tatooooooooo, kupaaaaaaaa!”. Śmiało mogę stwierdzić, że ludzkość nie wymyśliła jeszcze takiego miejsca, w którym by ono nie zabrzmiało. Czasami wydaje mi się, że nasze małe gałgany mają zamontowany gdzieś tam w środku jakiś czujnik, który aktywuje się w najgorszym momencie. Na przykład w sklepie, gdy stoisz przy kasie, a wyglądem przypominasz Sylvestra Stallone’a po ostatniej części Rambo. Opierasz się o przeładowany koszyk, w którym znajdują się trofea z twojego polowania na promocje, gdy nagle coś małego ciągnie cię za nogawkę i wypowiada te słowa! W pierwszej chwili chcesz powiedzieć:
– Weźcie ode mnie tego małego potwora!
Po chwili pytasz:
– Dziecko, gdzie są twoi rodzice? Zgubili cię? Zaraz ten sympatyczny, pulchniutki pan z ochrony powie przez głośniki, że tu jesteś. Spokojnie, nie stresuj się!
Dziecko robi na to minę przypominającą ten wyraz twarzy, kiedy dowiedziało się, że mleko nie jest z Biedronki, tylko od krowy.
– Tatuś, ale przecieć tio ty! – odpowiada, sprowadzając cię na ziemię.
No nic, tym razem znowu się nie udało, może za kilka lat nabierze się na ten numer.
Patrzysz na berbecia i po jego minie wiesz, że żarty się skończyły, a desant zbliża się wielkimi krokami. Odstawiasz więc koszyk i ruszasz na poszukiwanie miejsca do bezpiecznego zrzutu. Kiedy już docierasz do toalety, twoje dziecko jakby nigdy nic zamienia się w małego Jerzego z Cambridge i z brytyjską nonszalancją w głosie oznajmia, że nie ma tu ukochanego słonika Pimpusia i że ono nie zrobi, bo nie będzie muzyki w nagrodę! Tak, współczesne nocniki grają jakąś idiotyczną melodyjkę za każdym razem, kiedy zostają wypełnione. Słonik Pimpuś wyśpiewywał fragment piosenki grupy Vengaboys: „Boom, boom, boom – I want you in my room”. Ten cepowaty wers, „boom, boom, boom – chcę cię w moim pokoju”, ktoś umieścił w nocniku. Zapewne był to ktoś z galaretą zamiast mózgu! Wyobraźcie sobie, jak to brzmiało w zwolnionym tempie, kiedy akurat wyładowywała się bateria: „Booooooom, boooooooo, boo – I waaaaaant yoooooouuuuuuu innnnn myyyyy roooom”. Do teraz mam drgawki na samo wspomnienie.
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do sklepu. Kiedy mój Mały Książę zasiadł na tronie i oznajmił, że bez słonika Pimpusia to on nie zrobi, tatuś wpadł na jakże genialny pomysł i powiedział:
– Nie przejmuj się, tatuś ci zaśpiewa tak jak słonik Pimpuś! – „Boże, spraw, żeby w tej toalecie nie było innych ludzi!”, dodałem w myślach.
– Tatuśśś, zjobi bjum, bjum? – Upewnił się mały potomek królewskiego rodu.
– Tak, będzie boom, boom! Niczym się nie przejmuj, przechodzimy do ataku. Jak ze słonikiem: cel, pal, ognia! – zagrzewałem do walki tak samo nieudolnie jak Paulo Sousa.
PLUM...
Jak się możecie domyślić, po tym dźwięku, zgodnie z umową, tatuś musiał zamienić się w słonika Pimpusia, wyśpiewując w publicznej toalecie jednej z największych galerii handlowych w tym kraju: „Boom, boom, boom...”. Oczywiście, jakby tego było mało, Księciunio był wielce nieukontentowany i błyskawicznie, jak przystało na małego terrorystę, zaordynował:
– Jeście, jeście, jeście raz! – Na co tatuś, kolejny raz błagając w myślach, by w tej toalecie nie było nikogo postronnego, oddał się popisom wokalnym.
Kiedy nasza misja dobiegła końca i otworzyliśmy drzwi, oczywiście zobaczyłem stojącego przy umywalce młodego mężczyznę. Stan jego owłosienia, wyraźny brak zakoli, niepodkrążone oczy i czysta koszula bez resztek dziecięcych papek zdradzały, że jest jeszcze w tym wieku, iż na samą myśl o dzieciach pojawiają się na jego czole zimne krople potu. Ten wypacykowany goguś spojrzał na mnie i rzucił z pogardą:
– Staryyyy, ja wszystko rozumiem. Naprawdę wszystko rozumiem, ale żeby chodzić pijanym z dzieckiem o tej porze, to już grube przegięcie!
Nawet nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo w tej samej sekundzie, kiedy wystawił mi laurkę, wyszedł z łazienki, miarowo wystukując rytm obcasami modnych butów.
Jeśli wydaje się wam, że to najbardziej ekstremalny przykład tego, jak Pan Krecik potrafi nagle o sobie przypomnieć, to zapnijcie pasy, bowiem za chwilę będziemy zaczynać procedurę lądowania. Mniej więcej po takim właśnie komunikacie zaczęła się moja misja specjalna (tym razem z córką). Stewardessa w idealnie wyprasowanym kostiumie kolejny raz sprawdzała, czy wszyscy pasażerowie mają zapięte pasy. Niczym wredna pani od matematyki karcącym wzrokiem spoglądała na tych, którzy zignorowali kolejny komunikat, brzmiący zawsze mniej więcej tak:
– Pszzzzz, pszzzzz, panie i panowie (niezrozumiałe), pszzzz, pszzzz, będziemy (niezrozumiałe), dlatego uprasza się, pszzzz, pszzzz, o (niezrozumiałe – ale chyba było coś o asach albo lasach), dziękuję, psszzz, pszzzz. – Sposób lotniczej komunikacji chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Kiedy więc wybrzmiały już te wszystkie szumy i trzaski, Mała Gałganica spojrzała na mnie wymownie i nie bawiąc się w dyplomację, wypowiedziała słynne zaklęcie:
– Tatooooo, kupaaaaaa!
Popatrzyłem na nią z przerażeniem. Jak to? Teraz? W takiej chwili? Przecież właśnie zaczęliśmy zniżanie, przecież pan pilot wcisnął ten guzik od kół, przecież za chwilę zaczną się turbulencje! „Nie trać zimnej krwi”, pomyślałem.
– Może brzuszek poczeka, może Pan Krecik jeszcze nie będzie wychodził na spacer? – wzniosłem się na wyżyny wysublimowania i delikatności i próbowałem negocjować szeptem.
– Kupa, kupa, kupa! – Mała nie brała jeńców, nie chadzała opłotkami, kiedy wróg stał u bram.
Mówiła na tyle głośno, że połowa pasażerów zaczęła się interesować naszą perystaltyką. Odniosłem wrażenie, że jesteśmy gdzieś na pokładzie żaglowca, a kilku spoconych i zarośniętych marynarzy zaczyna sobie przekazywać najnowszą wieść od kapitana:
– Kupa! Kupa na pokładzie! – rzucił pierwszy.
– Kupa, kupa się zbliża! – powtórzył drugi.
– Kupa, nadciąga kupa – krzyknął z oddali trzeci.
„Ludzie, zajmijcie się swoimi przekąskami, poczytajcie instrukcję bezpieczeństwa, spróbujcie pobawić się tymi niedziałającymi pokrętłami od wylotu powietrza, zróbcie cokolwiek, ale dajcie nam w spokoju załatwić to, co mamy załatwić!”, prosiłem w myślach.
Postanowiłem działać. Odpiąłem pasy (swoje i Małej Gałganicy), wziąłem ją na ręce i ruszy...
– Proszę pana, proszę natychmiast zająć miejsce! – Wilk w eleganckiej garsonce, oficjalnie zwany stewardessą, przystąpił do ataku.
– Proszę pani, rozumiem, ale musimy... – Próbowałem mówić szeptem.
– Natychmiast proszę wrócić na miejsce i zapiąć pasy! – Miałem wrażenie, że za chwilę na mojej szczęce wyląduje elegancki but i zostawi mi na twarzy odcisk markowej podeszwy.
– Wiem, jasne, tylko my musimy... – W dalszym ciągu nie pozbywałem się konspiracyjnego tonu.
– Czy pan mnie rozumie?! Proszę w tej chwili wrócić...
– Kupa, kupa, kupa! Tatuś, idzie kupa!
Moja kochana Mała Gałganica! Czyż to nie jest prawdziwy geniusz? W takiej chwili, kiedy sytuacja stawała się podbramkowa, ona, niczym rasowa babcia, zakończyła negocjacje nałożeniem kolejnej porcji pierogów!
To wyznanie zmieniło obrót spraw. Stewardessa już nie chciała mnie obezwładniać, tylko ręką wskazała najbliższą toaletę, kiwnęła głową i zacisnęła za nas kciuki! W samolocie zapanowała absolutna cisza, przerywana raz na jakiś czas szeptanymi komentarzami:
– Matko, i co oni teraz zrobią?
– Ale tak w trakcie lądowania?
– Tak w ogóle można? To nie wyleci na pas?
Starałem się ignorować te komentarze, bo miałem prozaiczny cel – zdążyć! Kiedy dobiegłem do pudełka zwanego toaletą, spróbowałem wejść tam razem z Małą Gałganicą. Nie od dziś wiadomo, że toalety w samolotach projektuje się z myślą o krasnoludkach albo co najwyżej o niezbyt wyrośniętych Pigmejach. Dwie osoby w takim pudełku wyglądają, jakby chciały uskutecznić dziwaczną pozycję jogi. Coś à la pies z podkurczonym tyłkiem albo czapla robiąca szpagat. Kiedy więc nogą próbowałem dokręcić żarówkę, a ręka trzymała odpadającą śrubkę od zawiasów pomieszczania technicznego, Mała Gałganica usiadła na tronie i zaczęła niezobowiązującą pogawędkę:
– Tatuś, a prawo lubi lewo?
– Yyyyy? – Pokażcie rodzica, który w takiej chwili potrafi odpowiedzieć ze spokojem i elokwencją.
– Bo idziemy w prawo albo w lewo. To chyba się nie lubią?
Szanuję w niej tę konsekwencję. Stoję w jakimś dziwacznym rozkroku, właściwie dotykając nosem ściany, całym samolotem trzęsie, pasażerowie zaczynają robić zdjęcia przez okna, pojawiają się pierwsze zabudowania, a ta, jakby nigdy nic, zaczyna akademicką dyskusję!
– A kupa? Co z nią? Zrobiłaś? – Błyskawiczna zmiana tematu.
Mała Gałganica spojrzała na mnie ze zdziwieniem, po czym ze spokojem oznajmiła:
– A nie! Tatuś, już mi się nie chce.
Tak właśnie wygląda rodzicielstwo. Przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy punkt i za sekundę wszyscy zaczną krzyczeć: „Ja nie chcę, ja nie chcę”, zdajesz sobie sprawę, że masz zepsute pasy. Pod twoimi butami siedzi mały krokodyl, a ty przypominasz sobie, że zostawiłeś czajnik na gazie. Bycie ojcem to najbardziej ekstremalna i niekończąca się przygoda mojego życia. W tej książce znajdziesz mnóstwo dowodów na to, że każdy rodzic posiada zespół cech czyniących go totalnym świrem. Jednak jako ojciec Małej Gałganicy i Księciunia muszę was zapewnić, że na tym świecie nie ma nic piękniejszego od tego totalnego ześwirowania!
ROZDZIAŁ 1. ŚWIECA
Bąbelek. Taki mały, pyzaty, z rumianymi policzkami. Ten cudnie gugający, próbujący swoimi mikrorączkami złapać nos rodzica. Ta mała istota, wpatrująca się ufnie w twarz mamy, która jest dla niej połową świata. Drugą połowę oczywiście stanowi jedzenie. Nie przestaje mnie zadziwiać, gdzie te maluchy mieszczą hektolitry mleka. Przecież to jest fizycznie niemożliwe. To tak, jakbyś wypił cysternę, wydał z siebie jakiś niezrozumiały odgłos, uciął sobie krótką drzemkę, a później z płaczem domagał się kolejnej cysterny! W każdym razie ten mały, słodki berbeć, tak cudnie się śliniący, zostawiający na każdym twoim ubraniu ślady swojej obecności, jest w życiu wielu par wyjątkowo wyczekiwanym gościem. I niestety nie takim, który wpada znienacka ze swojską kiełbasą i z bimbrem za pazuchą. Dla wielu par jego pojawienie się w domu przypomina próbę umówienia się na audiencję u samego papieża. Trzeba jednak przyznać, że samo podjęcie decyzji o potomstwie przyprawia o nagły wyrzut hormonów, a słowa „Chcę mieć z tobą dziecko” działają jak najlepszy afrodyzjak.
Zanim ziarenko padnie na podatny grunt, często mija naprawdę dużo czasu. Na początku jest cudnie. Patrzycie sobie głęboko w oczy, trzymacie się za ręce, by po chwili zrywać z siebie ubrania i zamieniać się w Anastazję i Greya. Za każdym razem wydaje wam się, że to już, że tym razem twoje chłopaki włączyły turbo i dotrą do celu, zdobywając maksymalną liczbę punktów za styl. Po mniej więcej trzech miesiącach od pierwszego lotu w kosmos macie ciut mniej werwy, ale nadal nie odpuszczacie, dążąc do upragnionego celu. W tym momencie w waszej głowie może się pojawić ta myśl: „A co, jeśli nie będziemy mogli mieć dzieci?”. Jeśli dacie tej małpie banana – już po was! Chwilę później romantyczny wieczór zamienia się w noc z tabletem, a Grey przeistacza w doktora Google’a. Po wielu godzinach, kiedy zaczynacie wyglądać jak zombie i chcecie zjeść (dosłownie) swoją partnerkę, natrafiacie na idiotyczne forum, na którym ktoś napisał: „Hejka, dziewczyny, napiszcie, co wam pomogło zajść w ciążę, bo my ze starym pykamy się od jakiegoś czasu i dupa”.
Nie wiedzieć czemu, po takim początku dyskusja bynajmniej nie zostaje zakończona, a samo pytanie nie jest wyplenione z sieci. Wręcz przeciwnie. Po tym przebłysku intelektu pojawiają się kolejne kwiatki: „Cześć, kochana, u nas pomogła jemioła. Piłam roztwór z jemioły, ohyda! Ale jakoś się udało”, „Skarbeńku, najlepiej to wołaj starego za każdym razem, gdy ci się chce, wtedy jego kijanki będą miały lepszą trasę” albo moje ulubione: „Świeca, rób świecę po wszystkim – u nas pomogło”. Tak, jakaś Grażynka radziła Dżesice robić świecę „po wszystkim”. Wyobrażacie sobie, jak to musiało wyglądać? Po głośnych „achach” i „ochach” pada komunikat z ust Dżesiki:
– Dobra, Misio, a teraz robimy świecę!
– Kochanie, ale jak... może lepiej zajaramy, w sensie odpalimy fajura zapalniczką? – Misio próbuje się popisać słowną szermierką!
– Ty debilu! Nie denerwuj mnie, tylko mi pomóż, ostatni raz robiłam coś takiego w szkole! Grażyna pisała, że jej pomogło. No już, pomóż mi podnieść nogi.
W tej sekundzie zaczyna się pełna sapania próba zrobienia świecy. Kiedy jedna noga pewnie opiera się o ścianę, druga niechcący zahacza o nos Misia, przez co ten pada na łóżko jak rażony prądem.
– Jezuuuu, Miśśśśś! Zabiłam go! No zabiłam. Powiedz, że żyjesz, proszę! – mówiąc te słowa, Dżesika wygląda jak pijany krab, który nieudolnie próbuje zrobić szpagat. – No proszę cię, Miśśś, powiedz, że żyjesz!
Chwilę później Miś, który połową ciała leży na łóżku, a drugą ma wciśniętą między szafkę nocką a starą walizkę, wydaje z siebie dźwięk potwierdzający, że wszystko z nim w jak najlepszym porządku:
– Kufaaaaa, Niunia, aleś mi przyfasoliła. Fuck! Normalnie ujrzałem poprzednie wcielenie!
Dżesika, wciąż w swojej rozczapierzonej pozie, nie tracąc rezonu, mówi:
– Miśśś, szybko, bo nam się okno zamknie za chwilę! Świeca, pomóż z tą drugą nogą, bo sama sobie nie poradzę!
– Jakie okno, przecież jest zima!?
– Oj, ty, Miśku, ty! Grażynka mi pisała, okno dla twoich żołnierzyków! No, do roboty, podnieś moją lewą nogę...
W naszym przypadku na szczęście obyło się bez świecy. Gdybym napisał inaczej, byłby to moment, w którym moja żona zaczęłaby wypełniać wniosek rozwodowy. Ale muszę przyznać, że pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy w rozmowie z kolegą w jednym z krakowskich zadymionych lokali podrzuciłem mu tę metodę. Dobrze, że nosił okulary, bo jego oczy zatrzymałyby się dopiero na ścianie obok.
– Ale ma zrobić tę świecę od razu po? – dopytywał.
– Tak, stary, świeca jest najlepsza, mówię ci. Tylko na wszelki wypadek załóż wcześniej kask.
– Dlaczego?
Tego już nie powiedziałem, nie chciałem mu psuć zabawy. Niech sam odkryje ten dziewiczy ląd!
Kiedy jemioły, oleje z czarnuszki, świece, wino – dużo wina, bardzo dużo wina – nie działają, często pojawia się myśl, by pójść do specjalisty. W przypadku kobiet jest to jedna z wizyt, na których lekarz ginekolog, z którym zwykle są po imieniu i znają nawet historię życia jego kota, zleca kilka dodatkowych badań. Dla mężczyzn, przekroczenie progu gabinetu lekarskiego i spotkanie z lekarzem „od jaj” to często wyjątkowo nietuzinkowe doświadczenie. Zwykle tuż po tym, jak partnerka zasugeruje takową wizytę, włącza się w nas, mężczyznach, jakaś niezrozumiała, pierwotna cecha. Nie wiedzieć czemu, zaczynamy się zachowywać, jakbyśmy pół godziny wcześniej zeszli z drzewa, a nasze włochate stopy pierwszy raz stanęły na ziemi. Chwilę później ten pierwotny typ mówi:
– Jak to mam iść do lekarza? Chyba nie sądzisz, że z moimi kijankami jest coś nie tak?! – I wymownie chwyta się za krocze, żeby być jak Michael Jackson w teledyskach!
– Nie, kochanie, twoje kijanki na pewno są jak rekiny. Niezłomne, zawsze gotowe, napakowane, wręcz czekają, by ruszyć w kierunku mojej komnaty. – Ileż to musi kosztować kobiety, by w takich chwilach nie parsknąć śmiechem. – Ale na wszelki wypadek pójdziesz do urologa...
– Do tego lekarza „od jaj”? – dopytuje małpolud.
– Tak, właśnie do tego, żebyśmy mieli pewność, że wszystko jest w porządku.
Ani się obejrzysz, a siedzisz w poczekalni przed gabinetem urologa. Próbujesz się skupić na linoleum, co chwila nerwowo spoglądając w telefon. Kiedy w pobliżu pojawiają się inne orangutany, zaczynacie sapać i stękać, zapewniając się wzajemnie, że ty to tylko na chwilę. Po receptę i jakieś tam witaminy. Wtedy nagle słyszysz swoje nazwisko. Wchodzisz na miękkich nogach. Rozglądasz się po gabinecie. Żadnych pejczy czy erotycznych zabawek – jest dobrze!
Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości pada zdanie, które jawiło ci się w najgorszych koszmarach:
– Dobrze, to za tydzień zrobimy badanie nasienia, a teraz zapraszam na kozetkę, kontrolnie zbadamy prostatkę! – rzuca lekarz o wielkich dłoniach.
– Pro... prostatkę? Ale, ale... z moją wszystko w porządku. – Przełykasz nerwowo ślinę. – Może wystarczy jakieś skierowanie na badania krwi, po co zaraz prostatkę? – Kolejne przełknięcie. – Po co jej przeszkadzać? Przecież po to ktoś ją tak głęboko schował, żeby dać jej święty spokój.
Lekarz zaczyna się śmiać i zakłada rękawiczki. Ten charakterystyczny gumowy dźwięk uświadamia ci, że żarty się skończyły.
– Proszę się zrelaksować i...
– Oj – wydajesz z siebie tylko jeden dźwięk.
– Z prostatką wszystko w porządku, dam panu jeszcze skierowanie na USG.
W chwili, w której słyszysz te słowa, kolejny raz budzi się w tobie małpolud i mówi:
– Jasne, że w porządku! A co miało nie być w porządku?! Mam superprostatę, prostatkę!
Gdy opuszczasz gabinet, próbujesz iść dumny jak paw. Niestety po kilku krokach zdajesz sobie sprawę, że chyba niezbyt dobrze pozbyłeś się żelu po badaniu. I przy każdym kroku wydajesz z siebie TEN charakterystyczny dźwięk. Z pawia zamieniasz się w gazelę i robisz wszystko, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce.
ROZDZIAŁ 2. DWIE KRESKI
– A jeśli się nie uda? To na pewno twoja wina, mówiłam ci, nie jedz tyle chipsów. I te twoje tłuste piątki! Przecież zeżarłeś już z połowę krów na tym świecie. I pomyśleć, że te biedne krówki mogłyby sobie teraz skubać trawkę. – Małżowina była jak w transie, wyrzucała z siebie zdania bez najmniejszej przerwy. Byłem pełen podziwu dla jej zdolności artykulacyjnych, tyle zdań bez nabierania powietrza! – Mogłam posłuchać mamusi. Gdy tylko cię zobaczyła, wiedziała, że będą kłopoty. Tacy są najgorsi, niby miły, a później co? Jak widzi krowę, to od razu chce ją polać keczupem i włożyć między bułki! – Ani na chwilę nie traciła rezonu!
– Ale co mają hambugsy do naszej ciąży? – A co, rzut za trzy punkty w stylu Michaela Jordana.
– Naszeeeeeej? Naszej? Naszej? – Niedobrze, chyba się zawiesiła. A jeśli jej tak zostanie i teraz będzie już tylko mówiła „naszej, naszej”? Na przykład zamiast „Dzień dobry, sąsiadko”. – Mojej ciąży, mojej, właściwie nie mojej – niczyjej. Nie ma Fasolki, nic tam nie kiełkuje. A Czesiu był taki wysportowany...!
Jeśli kiedykolwiek pomyślisz o posiadaniu potomstwa, założę się, że faza „to wszystko twoja wina” prędzej czy później się pojawi. Najzabawniejsze jest to, że po takich absurdalnych kłótniach często pada:
– To teraz chodź, bierzemy się do roboty, może tym razem się uda.
Faza druga wprowadza również daleko idące zmiany w życiu małżonków. Po spontanicznym kizi-mizi, tiru-riru przy ukochanym serialu i lampce wina zostaje ckliwe wspomnienie. W tym okresie nie ma czasu na zabawę. Liczą się skuteczność, celność i dokładność. A kiedy połowice czują, że kometa zbliża się do ziemskiej orbity, rakiety muszą być odpalane tu i teraz. Nieważne, gdzie jesteście i w jakim stanie. Nawet jeśli wylądowaliście na rodzinnej imprezie z okazji osiemdziesiątych urodzin cioci Zosi i zjechała się cała rodzina. Siedzicie przy stole, który wręcz ugina się od jedzenia. Tuż obok Małżowiny przycupnął znajomy ksiądz proboszcz, wujek jak zawsze opowiada ten sam dowcip, ona nagle zaczyna wysyłać znaki. Robi dziwną minę i rusza okiem, jakby miała problemy z...
– Córeczko, a co ty tak mrugasz, może masz problemy z magnezem? – zaczyna dopytywać teściowa.
– Ja kiedyś miałam problemy z magnezem – rzuca filozoficznie ciocia Zosia.
– Nie, nie, wszystko w porządku, coś mi wpadło do oka – Małżowina próbuje ratować sytuację.
Nie mija pięć minut, a ona znowu zaczyna wysyłać swoje sygnały.
– No jak nic, córuś, to problemy z magnezem. – Teściowa, jak to teściowa, zawsze wie lepiej.
– Ja też miałam problemy z magnezem, pamiętam, pamiętam – dodaje ciocia Zosia.
– A może jesteś w ciąży? – odzywa się dawno niesłyszany wujek. – Bo jak moja była w ciąży, to cały czas żarła czekoladę. I lekarz jej mówił, że to na pewno przez brak magnezu.
– Ja też byłam w ciąży, pamiętam, pamiętam – dokłada swoje trzy grosze ciocia Zosia.
– Nie, na pewno nie jestem w ciąży i wolałabym o tym nie rozmawiać przy stole. – Małżowina w trakcie mówienia tych słów zamienia się w Elsę.
W innych okolicznościach rzuciłbym: „Elsa, ulepimy dziś bałwana?”, ale tym razem mogłoby się to dla mnie zakończyć tragicznie.
– Ojej, nic już nie można powiedzieć – peroruje teściowa. – Może chromu ci brakuje?
– Mnie też kiedyś brakowało chromu, pamiętam, pamiętam – rzuca w przestrzeń ciocia Zosia.
– To może narwiesz trochę pokrzywy, tam u Wieśka rośnie ładna, zrobisz sobie napar, to ci się poprawi – podsumowuje wszystko wujek.
Ja chyba śnię. Dosłownie. Siedzę z moją Małżowiną, która chce mnie namówić na szybkie tiru-riru w trakcie rodzinnej kolacji w ekspresowym tempie przeistaczającej się w schadzkę hipochondryków.
– Ja też kiedyś...
– Tak, wiem, ciociu! – podnoszę głos. – Ciocia też kiedyś piła pokrzywę! – W chwili, w której wypowiadam te słowa, przy stole nagle zapada cisza.
Proboszcz przewraca oczami i wykonuje w powietrzu znak krzyża, wszyscy zajmują się sałatkami, a Małżowina przestaje mieć problemy z magnezem. Czyli jednak nastąpiło cudowne ozdrowienie.
Właśnie tak mijały nam dni, tygodnie, miesiące. Na regularnych rozgrywkach w bejsbola, zdobywaniu kolejnych baz i ciągłym oczekiwaniu na upragnioną Fasolkę. Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Jednak faza druga powoduje, że oprócz regularnych rozgrywek wywracacie do góry nogami wasz jadłospis i rytm dnia. W miejsce wieczornych seansów i pochłaniania paczek chipsów pojawiają się medytacja i joga. O ile medytację jestem w stanie przeboleć, o tyle pomiędzy mną a jogą nigdy nie pojawiło się ciepłe uczucie. Przede wszystkim: nazwy pozycji. Coś z rozciąganiem kota, dmuchaniem sowy czy pozycją wiatrów. To ostatnie niestety jest efektem ubocznym próby stania się człowiekiem pająkiem. Podobno ci, którzy ćwiczą jogę regularnie, mówią, że na treningach to zupełnie normalne i nikogo nie dziwi. Ta, jasne! Próbujesz osiągnąć zen, wsłuchując się w dźwięk tybetańskich mis, a tu nagle ktoś obok ciebie ładuje z tłumika. Przecież ja to bym nie wiedział, co począć w takiej chwili. Powiedzieć: „Na zdrowie”? Pochwalić akustykę? Czy dyskretnie poprosić o wpuszczenie odrobiny świeżego powietrza, abyśmy mogli lepiej pocałować słońce.
Joga w tamtym czasie nie była moim jedynym zmartwieniem. Małżowina stwierdziła albo wyczytała u doktora Google’a, że przyszli rodzice muszą jeść dużo warzyw, wyrzucić z diety mięso i postawić na zieleninę.
– Co to jest? – zapytałem, gdy na talerzu przede mną pojawił się smutny patison z kaszą.
– Jak to co? Zrobiłam nam pyszny wegeobiad! Misiu, od dziś będziemy tak jeść. To dla naszej przyszłej pociechy!
– Chyba jeść jak noworodek! – odpowiedziałem i wziąłem do ręki telefon.
Chwilę później pisałem SMS do kolegi: „Nie zostały ci jakieś kotlety? Wezmę cztery, tylko tak, żeby Małżowina nie widziała”.
Kilka godzin później, kiedy wróciłem ze spaceru, Małżowina napadła mnie niczym ojciec czekający na spóźnioną nastolatkę! Zamarłem! Serce stanęło mi w przełyku. Przecież przepłukałem usta i żułem miętową gumę. Czyżby się zorientowała? Mój domowy oficer SS podszedł do mnie, a następnie z wyraźnie niemieckim akcentem krzyknął:
– Chuchnij!
– Ale kochanie, jak? – zmieszałem się. – Chyba nie sądzisz, że po tylu latach mógłbym zrobić coś takiego, przecież mnie znasz! To ja, twój Misio! – gadałem jak potłuczony!
– Cisza! – krzyknęła, stukając w podłogę wyglancowanymi oficerkami. – Już my znamy takich jak wy. Pod osłoną nocy wymykacie się tylko po to, by władować do pyska coś okropnego. Chuchnij!
Wiedziałem, że nie ma sensu się dłużej opierać. Wypuściłem z siebie haust powietrza, po czym usłyszałem:
– Śmierdzisz kotletami!
– A czym mam śmierdzieć? Gitarą?
Właśnie tak mijały nam dni, tygodnie, miesiące. Na faszerowaniu się wszystkim, co zdrowe, i szukaniu upragnionego zen, przy jednoczesnym ściganiu króliczka. Kiedy niemal z matematyczną dokładnością planowaliśmy wieczorne wyprawy do sypialni, wydarzyło się coś, co wywróciło nasze życie do góry nogami. Pamiętam to jak dziś. To był jeden z tych przewidywalnie nudnych wieczorów, kiedy niczym uczeń piątej klasy podstawówki jesteś w stanie wyrecytować Inwokację z Pana Tadeusza. Kolacja, film, zmywarka, wyłączanie światła w salonie, człapanie do łazienki, małe siku, mycie zębów, jeszcze jedno małe siku – niech będzie na zaś, pocałunek, przyjęcie ulubionej pozycji do spania i wycieczka do śpiulkolotu. Tym razem jednak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Kiedy Paweł Zduński, czyli któryś z braci Mroczków, kolejny raz próbował odegrać swoją drewnianą kwestię, robiąc przy okazji jedną z pięciu min, Małżowina wstała i szybkim krokiem poszła do kuchni. Nie byłoby w tej czynności nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zrobiła to w kulminacyjnym momencie serialu, kiedy to miało się okazać, że Zduński jednak kocha Gosię, która nagle wróciła z Częstochowy. Wcześniej bowiem nasza uboga wersja Casanovy zarzekała się, że jest zakochana na zabój w Justynie, która już mu uszyła torbę z nadrukiem Love Zdunek. (Mógłbym pisać scenariusze do seriali, prawda?) Kiedy emocje wręcz rozgrzewały telewizor do czerwoności, Małżowina zaczęła krzątać się po kuchni. Wyciągnęła talerz z szafki, a następnie położyła nań ogórki kiszone i kromkę z dżemem porzeczkowym. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jakieś piętnaście sekund później nie zaczęła chrumkać jak hiena wyżerająca ostatni kawałek soczystej antylopiej dupki.
– Mhmmm, ty wiesz, że ja wcześniej nie jadłam ogórków z dżemem. Klękajcie narody, jakie to jest dobre! – krzyczała z kuchni.
W chwili, w której Zduński zrobił swoją minę numer trzy (z tych pięciu), przez głowę przeleciała mi myśl, że coś w tej układance nie pasuje. Mój umysł był ociężały jak Polak po kwarantannie. „Myśl, analizuj, coś tu nie gra!”, powiedziałem sobie. Moja hiena nawet na chwilę nie przerywała uczty. Mruczała rytmicznie z każdym kęsem, dokładając kolejne porcje dżemu i ogórków.
– Kotek, a co cię tak nagle wzięło na ogórki i dżem? Przecież kiszone to ty jesz tylko na weselach. – Mój wewnętrzy Sherlock zaczął działać!
„Wiem, mam! Będzie piła wódkę”, pomyślałem. „A nie, przecież to bez sensu, Małżowina jest jak licealistka, po dwóch kieliszkach mówi wszystkim: »Jak ja cię kocham i szanuuuuuję«. To na pewno nie to. Myśl, skup się, chłopie, coś tu nie gra”.
– Mhmmm, chyba pójdę po jeszcze jeden słoik. – Hiena nie przerywała nawet na chwilę swojej uczty.
– Kotek, może ty masz coś z perystaltyką? Może brakuje ci tych dobrych bakterii? Widziałem ostatnio w reklamie, to może dlatego tak się rzuciłaś na te kiszonki?!
– Zajmij się swoją perystaltyką! Z moim brzuchem wszystko w jak najlepszym porządku!
Po słowie „brzuch” zapanowała cisza. Małżowina, lekko umorusana dżemem, trzymająca w ręce ogórka kiszonego wielkości policyjnej pałki, patrzyła na moje rozdziawione usta.
– Z moim brzuchem... – Zrobiła pauzę, oblizała usta i dodała: – Z moim brzuchem wszystko w porządku. Z moim brzuchem wszystko w porządku! Z brzuchem, słyszysz? Z brzuchem wszystko. Brzuchem!!! – darła się.
– Matko, a mówiłem ostatnio babci, żeby nie kombinowała z tym sekretnym składnikiem do ogórków! Oczywiście nie posłuchała i co teraz? Mam żonę odurzoną kiszonymi!
– Z brzuchem, słyszysz? Brzuuuuch! Ogórki! Dżem! – Była jak nakręcona zabawka.
Stała na środku pokoju, wymachując wielkim ogórem i krzycząc coś o brzuchu, kiszonych i dżemie. Matko i córko, naćpała się ogórkami!
– Dobrze się czujesz? Może to ta nowa przyprawa do kiszonych? – zapytałem nieśmiało.
– Intelektualna amebo! To są zachcianki! Może jestem w ciąży!?
To było jedno z tych zdań, których zupełnie się nie spodziewasz. Totalnie mnie zamurowało. Poczułem się, jakbym właśnie się dowiedział, że człowiek nie da rady polizać własnego łokcia, i zaczął się zastanawiać, czy aby nie spróbować. Czy w naszym salonie Małżowina właśnie wypowiedziała to słowo na „c”?
– Ciąąąążyyyy? Ale że ty? W ciąży? Ogórki i dżem. W ciąży? Tak? Ogórki? W ciąży, z dżemem? – Do dziś jestem wręcz porażony siłą mojego intelektu.
– Tak, w ciąży! Misio, jem ogórki z dżemem! Ogarnij się i jedź do apteki po test ciążowy!
Dalej wydarzenia potoczyły się jak w dobrym hollywoodzkim filmie. Niczym Tom Cruise zjechałem po linie, wsiadłem na motocykl i przy dźwiękach Take My Breath Away popędziłem do osiedlowej apteki.
– Pani magister, a ma pani coś na swędzenie stóp? – Nieeee, dlaczego akurat w takiej chwili, kiedy miało być filmowo, kiedy anielskie chóry miały śpiewać Alleluja, pojawia się jakiś przebrzydły troll, który musi kupować coś na swędzące stopy?! – Jak coś, to mogę pani pokazać. No swędzi tak, że nic nie pomaga. – W momencie, w którym osiedlowy gad zabierał się do ściągania skarpet, przytomna aptekarka zaproponowała:
– Niech pan da spokój, przez okienko i tak nic nie zobaczę. Dam panu maść, powinna pomóc. – Błyskawicznie obsłużyła trolla i spojrzała na mnie. – Co dla pana?
Teraz wchodzę ja, cały w bieli!
– Chciałem poprosić... Bo jakby to powiedzieć, moja Małżowina... – dukałem i sapałem.
– No nie, pan też chce coś na swędzenie? Co to, zaraza jakaś? Na uszy, tak?
– Nieee, nie. Nie na uszy. Chodzi o to, że ona trzymała ogóra. – Ta rozmowa, delikatnie mówiąc, stawała się coraz dziwniejsza.
– Czyli problemy intymne? – Pani magister nawet na chwilę nie straciła fachowego tonu.
– Nie, to znaczy, po części tak, ale nie do końca. W sensie, że Małżowina tego ogóra to z dżemem porzeczkowym i teraz... – Czułem, że zaczynam robić się czerwony.
– Z tym to ja zapraszam pana budynek obok. – Ściszyła głos. – Tam przyjmuje specjalista od tych spraw, na pewno państwu pomoże. A teraz przepraszam, mam sporo pracy.
Uznany za dewianta, wyszedłem z apteki w poczuciu całkowitej klęski. Na szczęście na rogu ulicy zauważyłem szyld drogerii z czerwonym centaurem. Tym razem bez wdawania się w dyskusje o Małżowinie, ogórkach i dżemie stanąłem przed półką, na której dumnie spoczywały testy ciążowe. Tylko pytanie, który wybrać? Kiedy studiowałem opis na czwartym opakowaniu, przyszedł SMS od Małżowiny: „Kup jeszcze burakowe chipsy i żelki. Oddam życie za truskawkowe żelki!”. Tak, najwyższa pora się pospieszyć. „Wezmę najdroższy”, pomyślałem, by po chwili stwierdzić: „A nie, może być przereklamowany, to może wezmę też najtańszy. I ten ze średniej półki cenowej. Wezmę może dwa, bo jak jeden będzie przeterminowany... To kupię też ten w zielonym opakowaniu”.
Ani się obejrzałem, jak wyszedłem z drogerii, dźwigając w torbie: truskawkowe żelki, burakowe chipsy i cztery testy ciążowe.
– Co tak długo? – Usłyszałem na wejściu.
Już miałem zamiar opowiedzieć o swędzących stopach, ogórkach, dewiacjach, czytaniu ulotek, ale stwierdziłem, że zachowam resztki wizerunku inteligentnego mężczyzny i zrzucę wszystko na korki.
Chwilę później, kiedy wysypałem trofeum na kuchenny stół, stanęliśmy jak młodociani kieszonkowcy, którzy właśnie ukradli kilka zegarków, i zaczęliśmy się zastawiać, co dalej.
– To chyba teraz powinnam zrobić siku? – powiedziała Małżowina zmieszanym głosem.
– Mówiłem ci, żebyś nie jadła tyle ogórków, są moczopędne!
– Na test, Misiu, trzeba nasikać i zobaczyć, czy będą dwie kreski! – Wzięła pierwsze opakowanie i udała się do toalety.
Co powiedzieć w takiej chwili? „Powodzenia, dobrze celuj!”? „Jakby co, pomogę!”? Stwierdziłem, że lepiej zachować się jak mało rozgarnięty brytyjski dżentelmen i rzucić tylko:
– Okej.
Moja królowa Elżbieta udała się właśnie na tron, a ja miałem w napięciu czekać na dwie kreski. Oczami wyobraźni widziałem, jak za chwilę wybiegnie z toalety i wręczy mi małe buciki. Albo jak test z wielkimi czerwonymi kreskami wyjedzie na dachu uroczego resoraka, grającego jakąś dziecięcą melodyjkę.
– Miś, nie mogę trafić. Poszło bokiem, na ścianę! – Czyli jednak znów nie będzie jak w filmie.
– Jak na ścianę? Może spróbuj na stojąco?
– Próbowałam, ale wtedy poszło na szafkę.
Rozmawialiśmy przez drzwi od toalety.
– Czekaj, dam ci kolejne opakowanie. – Wsunąłem pod drzwiami następny test.
– Ale już mi się nie chce siku!
– To może włączę jakiś dźwięk wodospadu?
Gdzieś w środku miałem nadzieję, że żaden z sąsiadów akurat nie korzysta z toalety i nie przysłuchuje się naszemu dialogowi.
Po kilkudziesięciu minutach, podczas których Małżowina pochłonęła hektolitry wody, staliśmy nad czterema testami ciążowymi, wpatrując się w nie i czekając na dwie czerwone kreski. Na pierwszym pojawiła się jedna czerwona, a druga beżowa. Na kolejnym była tylko jedna, trzeci pokazał błędny wynik, na czwartym natomiast, obok jednej burgundowej nieśmiało zaczęła kiełkować licha różowa. Podnosiliśmy na zmianę kolejne testy i podchodziliśmy z nimi to pod okno, to pod lampę, by lepiej widzieć.
– Tu chyba są dwie, prawda? – Małżowina podała mi biały pojemnik.
– Jedna na pewno, ta druga taka bidusia! Może to od tych ogórków? Mówiłem ci, żebyś aż tyle nie jadła!
– Nie no, zobacz, to chyba już? To znaczy, że się udało? – dopytywała z niedowierzaniem.
– Ale to pokazał tylko ten najtańszy test, a jak to jakiś bubel z Chin? – Uaktywnił się mój analityczny umysł.
– Wiesz co, w filmach to jest moment, kiedy ona płacze, a on mocno ją przytula i zaczynają wirować.
– Ale że to już? – Z niedowierzaniem spojrzałem na Małżowinę.
– No, chyba już. Fajnie, co nie? – zapytała.
– No fajnie. Bardzo fajnie – odpowiedziałem.
Kiedy kilka miesięcy wcześniej wujek Google radził: „Przygotuj się na to, co powiesz i jak zareagujesz, kiedy dowiesz się, że będziesz ojcem”, nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tak szczególnej chwili moim pierwszym zdaniem będzie: „No fajnie”. Dobrze, że nie poszedłem o krok dalej i nie rzuciłem filmowym: „No klawo, klawo jak cholera”!
PRZYPISY
Jeśli jakimś cudem udało się wam uchować przed książką 50 twarzy Greya, to szczerze zazdroszczę. Chcąc wam oszczędzić niepotrzebnego wydawania pieniędzy, napiszę, że ona jest młoda i naiwna, on – bogaty i bezpruderyjny. Razem bawią się w króliczki Duracella. Tak, poważnie – ktoś o tym napisał książkę, i to niejedną!
Tak, wiem, tiru-riru w kontekście „tej” czynności brzmi wyjątkowo infantylnie. Wybaczcie, jednak jako (uwaga, będzie spoiler) ojciec dwojga dzieci, które zaczynają czytać książki, muszę się posługiwać kodem, którego jeszcze nie potrafią rozszyfrować.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, musisz sobie zdać sprawę z tego, że wyglądasz naprawdę zabawnie, próbując przyciągnąć łokieć do języka. To naprawdę niewykonalne!