Tatowanie - ebook
Tatowanie - ebook
Jak tatuje Krystian Hanke – autor audycji „Projekt Tata”
Nie jestem najlepszym ojcem na świecie – pisze Krystian Hanke. I ta odwaga przyznania się do niedoskonałości, chwilowej bezradności, ciągłej nauki, odklejenia, czyni z jego książki niezwykłą lekturę. Ni to poradnik, ni dziennik – fascynującej, czasem żmudnej, pełnej niebezpieczeństw, smutków i ekscytacji, upadków i wzlotów – podróży przez życie w towarzystwie dziś już dziesięcioletniego Tośka, sześcioletniej Alicji i Jej – mamy, partnerki, przyjaciółki, żony. Podróży, której ramy wyznaczają dwa koncerty Pearl Jam, pierwszy odwołany przez poród Antka, drugi przez pandemię. Zapis rodzących się wątpliwości i pytań, które spędzają sen z powiek niejednemu świadomemu ojcu. Dochodzenia do rozwiązań, może nie zawsze idealnych, ale w danej sytuacji najlepszych. Radzenia sobie z porażkami i wyciągania z nich nauki. Pozbawiona patosu, pełna humoru, niezwykle prawdziwa relacja z codziennych – w czasach spokoju i czasach zarazy – trudów „tatowania”, z którymi mierzy się autor i prowadzący radiowego cyklu „Projekt Tata”.
„Tatowanie”. Podoba mi się to słowo, bo zdejmuje patos z „ojcostwa”. Pozwala być tatą i przypomina mi, że nie ma takich, którzy się nie mylą, więc kochaj i działaj. Przekazuj wiedzę, respektuj wolność. Bądź dla swoich dzieci tak dobry, żeby nigdy nie usunęły cię z grona znajomych na fejsie.
Krystian Hanke – niedoszły: fryzjer, kierowca autobusu, piłkarz, komentator sportowy, pianista, rock'n'rollowiec i ilustrator. Doszły: prawnik (z wykształcenia), dziennikarz (z zawodu), tata (z doświadczenia) i pisarz (na co dowodem jest Tatowanie). Pomysłodawca facebookowych „Odklejek”. Autor i prowadzący cieszącego się od lat olbrzymią popularnością cyklu „Projekt Tata”, emitowanego na antenie radiowej Trójki.
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07178-6 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2010 roku blogi i grupy ojców w Polsce dopiero raczkują, więc internet nie przynosi wsparcia. Na półce z książkami stoją co prawda napisane dla przyszłych rodziców, lecz z dystansem, książki Leszka Talki czy Tomasza Kwaśniewskiego. Nie mam jednak na nie czasu. Oczekiwanie na pierworodnego wypełniam, biegając z mikrofonem. Projekt Tata, nad którym siedzę po nocach, sprawia, że zamiast się wysypiać, brnę w niezdrowy tryb życia. Praktyka przegrywa z teorią.
Tata w ciąży
Z każdym tygodniem ciąży jest trudniej, bo program hormonalny jest pełen zwrotów akcji. Jego intensywność przestaje być regulowana wszechogarniającym szczęściem, które na początku płynie z radosnej nowiny, potem gratulacji, a następnie euforii wicia gniazda. Zaczyna być zasilany stresem, zmęczeniem, bólem, niepokojem i dyskomfortem. Zdarzają nam się kłótnie, ciąża zaczyna nużyć, zajęcia w szkole rodzenia zamiast kanalizować złe emocje, tylko je na moment usypiają. Uczę się na lalce trzymać niemowlę, kąpać, ubierać. Na sali obserwuję innych ojców. Czy tylko ja wyglądam tak idiotycznie z tym plastikowym bobasem? Co my tu robimy? Niech to już się stanie! Staram się przytomnie podchodzić do sprawy, ale za mało we mnie empatii i radości z oczekiwania. Może zbyt zadaniowo podchodzę do chwili, która dla wielu jest natchniona? A może wciąż myślę głównie o sobie, bo choć czuję obecność syna, to jakoś go „nie czuję”. Nie kopie mnie, kiedy dotykam brzucha, za to film z USG oglądam kilka razy.
Sama ciąża to zbiór przygód i nigdy nie wiesz, co jeszcze się zdarzy w ciągu dziewięciu miesięcy. Codzienny kocioł, w którym „ciąża to nie choroba”, miesza się z „ja jestem w ciąży, facet tego nigdy nie zrozumie”. Jeśli jest jakieś wyzwanie na tym etapie, to tylko jedno: od tej mieszanki nie wybuchnąć. Próbuję dyskutować, ale źle się to kończy. Przytakiwanie, pomoc i współczucie są jedynymi lekarstwami na tę niechorobę. Bywa, że tracę trzeźwość umysłu. Denerwuję się. Facet w ciąży – to byłoby coś strasznego. Na dodatek przytrafia się katar. Nie od dziś krążą plotki, że ból podczas porodu niemal równa się z bólem, jaki facet odczuwa podczas przeziębienia. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
Dni mijają szybko, bo pracy mnóstwo, a do tego przygotowania. Fasolka rośnie. Tak nazywamy Tośka, zanim wiadomo, że to chłopak, potem też zdarza mi się tak o nim mówić. Sporo spacerujemy. „Wyśpijcie się na zapas”, śmieją się bliscy. Bardzo śmieszne. Żona dźwiga brzuch i też pracuje. Twarda sztuka. Wierzę, że w sierpniu urodzi wspaniałego bobasa. Da radę.
Czasem jednak dopadają mnie chwile zwątpienia. Różnie może być, myślę, choć wtedy jeszcze nie podejrzewam, co to znaczy noworodek. Praca pomaga, bo odpędza złe myśli. Sprawia, że mimo wszelkich wad jestem świadomym oczekującym tatą. Tak świadomym, że w trzydziestym trzecim (ach te trójki!) tygodniu, świadomie, choć jeszcze trochę symbolicznie, obchodzę swój pierwszy Dzień Ojca. Po prostu czuję, że Tosiek już jest z nami.
Lubię czerwiec. Może dlatego, że ma najdłuższe dni i truskawki. Może dlatego, że ptasie radio o świcie gra tak pięknie, że opuszczenie strefy komfortu domowego ogniska jest przyjemnością. Może dlatego, że w dzieciństwie czuło się już ekscytację nadciągającymi wakacjami, a w dorosłym życiu ta ekscytacja wcale nie minęła? A może dlatego, że to w czerwcu zadzwonił do mnie przyjaciel i powiedział: „Przyjeżdżaj do Warszawy, jest dla ciebie praca w Trójce!” i otworzył kolejny rozdział życia. I również w czerwcu, osiem lat później, zakończy się powoli etap beztroskiej młodości. Młodości, choć będę miał już trzydzieści pięć lat. Dla takiego faceta jak ja idealny wiek, by zostać ojcem. Dlaczego? Bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedy ma się trzydzieści pięć lat, poszumiało się już w życiu na tyle, by czuć satysfakcję, jeszcze nie czuć znużenia, oczekiwać nowych wyzwań na innym poziomie i mieć na to siłę. Tak to widzę. I dziś z perspektywy czasu czuję, że znając siebie, lepiej bym tego nie zaplanował. Może oprócz dodatkowych przygód, które sprawiły, że formalnie tatą zostałem już w lipcu.
Jakkolwiek to zabrzmi, ciąża to jeden wielki test na to, czy potrafisz nie zwariować. Od przejęcia swojego, żony czy bliskich. Ale radosnych momentów w ciąży nie brakuje. Pierwsza euforia tête-à-tête nad testem. Dwie kreski! Żona podaje mi go, wychodząc z toalety. Usta w ciup. „No, Misiu, tak, że ten... Gratuluję”. Szybko przestaję myśleć, że to w gruncie rzeczy pasek nasączony moczem. Moczem. Siku! To wesołe, jakby japońskie, słowo będzie mi wkrótce towarzyszyło rano, wieczór, we dnie w nocy. Ale nie, nie myślę o tym, biały kawałek plastiku natychmiast staje się relikwią. Zwiastunem zmiany wszystkiego. Wszyst-kurde-kiego! Taaak! Rozum szybko wymięka i oddaje pole sercu. Wzruszenie! Rozum wraca, przecież nie będziemy chyba tego testu trzymać na pamiątkę?
Potem te ukradkiem rzucane spojrzenia, tajemnica próbująca wypełznąć wszystkimi porami skóry. Mówimy im? Jeszcze nie, bo nie wiadomo, poczekajmy. No, ale im? Może im powiemy, no dobra. Ale wiecie, na razie nikomu, bo to początek. Uściski, znów wzruszenie. Są pary, które w niebanalny sposób komunikują bliskim radosną nowinę. Okazjonalne kartki gratulacyjne dla przyszłych dziadków. Rodzinna imprezka z efektem „wow” w postaci stosownego ogłoszenia. Czasem kłania się garnizonowy kabaret: a teraz toast za wszystkich, którzy nie są babciami i dziadkami. Nie, nie mamo, tato, za was już nie pijemy! (Mrugnięcie okiem, chwila konsternacji, wybuch radości, kurtyna).
Nam wystarczył rodzinny obiad i szybko przeszliśmy do planowania. Mamy to w genach. Ciągle musimy coś planować. Trzymamy się tego planu jak rusztowania. Planu rozkładu mieszkania, by uwzględnić wstawienie łóżeczka, planu zajęć, planu oszczędzania się już w pracy i planu większych zarobków, bo to, co ma nadejść, to wielki nienasycony pożeracz domowego budżetu. Potem wybór lekarza, położnej, szpitala, imienia, zmiana szpitala, bo zmiana lekarza, zmiana położnej. Planuj, ale z głową, zostaw sobie pole manewru, ale nie manewruj za często, bo się kierownica urwie.
O ile z Projektu Tata zapamiętuję przede wszystkim, że ciąża to nie choroba, ale trzeba uważać, o tyle ze szkoły rodzenia, żeby spakować torbę do porodu wcześniej. Niech sobie czeka. Obie nauki idą w las. Organizujemy szybki wyjazd w Bory Tucholskie i nad morze, przypieczętowany wejściem na latarnię morską. Czy to nie wspaniale pokonać z brzuchem te schody, a na końcu nawet drabinę, i podziwiać fantastyczne widoki? Bałtyk, Mierzeja Wiślana... Jak się okazuje, nie. Wyzwanie wyzwaniem, ale rozsądek poszedł spać. Wchodzimy. Podziwiamy, jesteśmy dumni, ale ból brzucha po przyjeździe i polecenie lekarki: „to teraz leżymy!” nie zwiastują niczego dobrego.
Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Zagrożenie odklejenia się łożyska i kompletny zakaz wysiłku to dla nas zdecydowany zwrot. Jest i oprzytomnienie. Można już odebrać prawo jazdy, które żona niedawno zrobiła za pierwszym podejściem, ale o jeździe trzeba na razie zapomnieć. W ogóle robi się odrobinę przygnębiająco. Częstsze badania, kilka dodatkowych wizyt lekarskich, przerwa w pracy, a tu jeszcze dwa miesiące! Więc jaka tam torba do porodu? A jednak warto. Koszule nocne, koszule do karmienia, pieluchy, ubranka, wkładki laktacyjne, kosmetyki, rożek, kocyk... Spakowanie tego nie trwa długo i nigdy już nie będę się śmiał z kogoś, kto torbę przygotowuje na półmetku ciąży.
W trzydziestym czwartym tygodniu ciąży pakuję zupełnie inną torbę. Szykuję się na krótki dwudniowy wypad do Gdyni. Kiedy skończę pracę, jeszcze przed południem mam wsiąść w samochód i pędzić na koncert, na który czekam od dziesięciu lat. Bo do Polski wraca mój ukochany zespół. Pearl Jam. Absolutni idole od przesłuchania albumu Ten z kiepskiej jakości pirackiej kasety, kupionej za dziewięć i pół tysiąca starych złotych w sklepie muzycznym przy DT Uniwersal w Łodzi. Ci goście to cała moja młodość, przygoda z gitarą, zespołem muzycznym, świetnym towarzystwem z małego miasta, ze wszystkimi zaletami i wadami małych miast, położonych blisko dużego. Pierwszy koncert Pearl Jam w Polsce odbył się 1 listopada 1996 roku. To był jedyny dzień Wszystkich Świętych, w którym nie odwiedzałem cmentarza, bo musiałam rano wyjechać do Warszawy. Rodzice zrozumieli. Drugi koncert, w Spodku, to szalona wyprawa z przyjaciółmi. Teraz ma być trzeci. Na festiwalu, ale zawsze. Radość wyrażona skakaniem, wszyscy skaczą, we śnie...
Aaa... nie! To żona. Potrząsa, żeby mnie obudzić, i mówi z przerażoną miną, że coś się dzieje, bo całe łóżko mokre, jakby ktoś wiadro wody wylał. Wody płodowe odeszły, skurczów nie ma, ale stres potężny. Tego nie uczyli na żadnych zajęciach. Nie omawiała żadna lekarka. Lekcja nieprzerobiona. Trzeba jak najszybciej jechać do szpitala. Konie zaprzęgać i w drogę. Nie, nie jest mi ani trochę do śmiechu. W życiu nie obudziłem się tak szybko.
Teraz próba ogarnięcia sytuacji. Jak wyprawić tę dwójkę na cito? Co nam jest potrzebne? W co tu tę mamę ubrać? Ile tych wód jeszcze odpłynie? Sączą się cały czas. Cholera! Dobra, jedziemy, najwyżej wrócę. Ponieważ jest po piątej, trasę do szpitala pokonujemy w kwadrans, ale jak się okazuje, to drogi tej wcale nie koniec. Wybrany szpital, publiczny o doskonałej opinii, jest częściowo remontowany. Sale są pełne kobiet oczekujących na rozwiązanie, na podtrzymaniu ciąży lub świeżo upieczonych mam. Ten nasz, jak mi się wydawało, szczególny przypadek, wymagający natychmiastowej reakcji lekarza, nie pomoże w zdobyciu upragnionego łóżka. Nie ma, to znaczy, że nie ma. Lekarka rozkłada ręce. Ale sprawdza coś jeszcze. Po godzinie, która upływa na badaniu KTG, wypisywaniu kwitów i nerwach z cyklu „i co teraz?”, słyszymy:
– Jedźcie na Bielany, tam was przyjmą, już wiedzą, że będziecie.
„No, to jadziem na Bielany, cała paka rusza dziś”, nucę w myślach piosenkę Jaremy Stępowskiego, co ma mnie odrobinę odstresować.
– Kawy... Głowa mi pęka! – mówi błagalnie żona.
Można? Nie można? Niby nie, ale lekarze też mówią, że terapia szokowa nie jest wskazana. Jeśli kobieta pije trzy kawy dziennie przed ciążą, to jedną może w ciąży wypić. Ale podczas porodu...? Trudno, jeśli głowa miałaby faktycznie pęknąć... Stacja benzynowa koło cmentarza Powązkowskiego, czarny humor, ale kofeina to w tym momencie życie. Ba! Dwa życia!
Do szpitala docieramy bez przeszkód i rozpoczynamy kolejną procedurę. Przyjęcia. Na zmianę z KTG.
Słucham, jak serce Tośka bije. Słyszę, że wszystko jest w porządku. Ale jego basen wciąż się kurczy, o czym świadczy coraz bardziej mokre ubranie mamy. A my nie zabraliśmy nic na zmianę! Dosłownie! Tyle tygodni przygotowań, a zgłaszamy nieprzygotowanie jak gimnazjaliści.
Po dwóch godzinach żona z Tośkiem lądują na szpitalnym łóżku, a ja w domu, pakując torbę. Nie wiadomo, co lekarze zdecydują, więc mam przywieźć torbę do porodu. Z ubraniami dla obojga. Ale przecież to wcześniak, jakieś wrażliwe chuchro, więc szybko rozkładam deskę do prasowania i szykuję żelazko. Nienawidzę prasować, ale nie myślę o tym. Po godzinie ruszam w drogę do szpitala.
Jest ostatni dzień czerwca. Pearl Jam pewnie ma właśnie próbę, oddaję karnet naszej przyjaciółce. Na pamiątkę i w podzięce Tosiek dostanie super kocyk z motywem kasetowym w kolorze zielonym jak logo sponsora festiwalu. Świetny, będzie nam służył długo. „A na następny koncert Pearl Jam – mówię do syna, siedząc przy żonie i głaszcząc jej brzuch – pojedziemy razem! Obiecuję!”.