Tatuaż z tryzubem - ebook
Tatuaż z tryzubem - ebook
To nie jest kolejna książka o Majdanie i o wojnie w Donbasie. Owszem, jest tam i Donbas, jest i Majdan, ale stanowią tylko część skomplikowanej układanki, która nazywa się Ukrainą. To podróż przez tworzące się państwo. Niekiedy postapokaliptyczne, niekiedy ryczące od entuzjazmu. To wyprawa opłotkami najnowszej historii Ukrainy, mająca przybliżyć Polakom ten kraj, o którym czytali już sporo, ale raczej nie w ten sposób. To książka podróżnicza, ale podróże, które opisuje, są próbą zrozumienia Ukrainy, zarówno tej „prozachodniej” i „prowschodniej”. Ta książka to również wyjaśnienie, dlaczego słowa „prozachodniej” i „prowschodniej” są napisane w cudzysłowie. Tatuaż z tryzubem to podróż po ukraińskim labiryncie, fascynującym, zabawnym i przerażającym. Po Ukrainie rzeczywistej i wyobrażonej.
Ziemowit Szczerek
„Szczerek znowu w Mordorze. Postapokalipsa po pikarejsku, czyli groza i śmiech. Świetne, i dla rodaków niezwykle zalecane.” Andrzej Stasiuk
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-213-4 |
Rozmiar pliku: | 553 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczór był piękny, a droga – masakra. Oznakowanie dróg – też. Przez otwarte okno auta wdychałem zapach Hałyczyny: zapach łąk, spalin starych aut, zapach pyłu z dróg. Czasem jakichś zwierząt, krów czy koni. Na wsi – zapach wsi: gnojówki, mleka, koszenia. Nagrzanych słońcem kamieni, tynku i drewna. Czasem plastiku, czasem – palonej gumy. Opon czy cholera wie czego.
Co chwila się gubiłem. Co tu kryć: drogi po prostu prawie nie było. Nie było jej widać spod dziur. Za jakiś czas, myślałem, próbując nie urwać zawieszenia, te drogi po prostu nie będą przejezdne. Nie będzie drogi, skończy się. Wyczerpie, jak wkład w długopisie. Wyglądało to wszystko tak, jakby wszyscy naprawdę uwierzyli, że niepodległe państwo jest boskim bytem, który ogarnie się sam.
Z rzadka pojawiało się auto, którego kierowca, podobnie jak ja, jechał pięć na godzinę i lawirował od skraju jezdni do skraju jezdni. I mielił pod nosem przekleństwa albo, pogodzony z rzeczywistością, gadał sobie przez komórkę, jednocześnie wykręcając piruety kierownicą.
Jedyna manifestacja faktu, że działało tu jakieś państwo – była w malowaniu. Co tylko się dało, pomalowano na żółto-niebiesko. Państwo ukraińskie nie było w stanie nadać przestrzeni własnej formy, nie umiało jej apdejtować, więc choć opanowywało ją symbolicznie. Żeby nikt jej przypadkiem nie zwinął.
*
Wszystko więc było na żółto-niebiesko. Powyginane barierki przy drogach i mostach, przystanki autobusowe. Na przystankach wymalowani Kozacy z szablami, Niebiańska Sotnia z Majdanu, tryzuby, upowcy i portrety Bandery. Żeby nie zapomnieć, że szcze ne wmerła Ukraina. Że jednak jest. Wyglądało to wszystko jak partyzanckie państwo ukraińskie. Bo Ukraina, spętana przez okoliczności wewnętrzne i zewnętrzne, niezdolna do wylewania asfaltu, malowania pasów, ogarniania wsi i miasteczek i tych wszystkich rzeczy, które zazwyczaj robi państwo – ograniczyła się do koniecznego minimum egzystencji. I teraz wysyłała tylko sygnały z podziemia: jeszcze tu jestem. Jeszcze żyję.
Malowano na żółto-niebiesko co się dało. Tu ławeczkę, tam rynienkę. Stare, socjalistyczne place zabaw. Opony robiące za ogrodzenia. Widziałem nawet pomalowanego na żółto-niebiesko starego dostawczego ziła, który dożywał sobie swoich dni zaparkowany pod jakimś sklepem.
*
Jeździłem po zadupiach: Pustomyty, Szczerzec, Łany, Kahujów, Horbacze. Wsie były spokojne. Puste wręcz. Czasem jakiś pies poszczekał, czasem jakiś rudy kot smyknął.
Czasem mijałem stare polskie cmentarzyki. Były dokładnie takie same jak stare cmentarze niemieckie na Dolnym Śląsku, w Lubuskiem czy na Pomorzu. No, może krzyże bardziej toporne, może więcej betonu, a mniej kamienia, może liternictwo nie aż tak koronkowe. Ale chodziło o to samo: kruszejące nagrobki z martwymi nazwiskami sterczące pomiędzy dzikimi chaszczami, pomiędzy starymi drzewami. Wydawało się, że nikt już o tych nagrobkach nie pamiętał. Tu i ówdzie płowiały jakieś biało-czerwone flażki, pozostawione przez odwiedzające rodziny albo jakichś kresowych romantyków. Dookoła wytryskała bujna zieleń. Wychodziłem z tych cmentarzyków i znów zapuszczałem się w kraj. Wokół niebieszczały się i żółciły pozostałości po radzieckiej cywilizacji.
*
Nowe cmentarze, ukraińskie, wyglądały prawie tak samo jak współczesne cmentarze polskie. Proste płyty, proste litery. Tu i ówdzie widać było te laserowo wycinane portrety zmarłych, tak popularne w całej Europie Wschodniej, od Kamczatki po Serbię. W Polsce z jakiegoś powodu się nie przyjęły. A przecież wschodnioeuropejskie trendy się w Polsce raczej przyjmują, od dresiarskiej subkultury począwszy, na zabudowywaniu balkonów skończywszy. A to – nie. Patrzyły więc na mnie laserowo wycięte oczy staruszek w chustkach na głowach i dziadków z przylizanymi włosami, którzy, gdyby za życia ktoś im powiedział, że będą mieli laserowo wypalone podobizny na grobach, toby się przeżegnali i uciekli ze strachu.
Tu też, na cmentarzach, było żółto-niebieskie malowanie. Na płotach, na bramach. Na pomnikach ukraińskich bohaterów leżały wieńce i kwiaty.
*
Słońce spadło już prawie na ziemię, niebo spomarańczowiało i zaczęło to wszystko wyglądać jak po zagładzie nuklearnej. Nie było to takie znów dalekie od prawdy. Apokalipsa już się na tej ziemi odbyła i teraz wszystko powoli, spokojnie doniszczało się. No okej, czasem coś naprawiano, ale było to naprawianie nie do końca serio, jakby w oczekiwaniu, że na prawdziwą naprawę nadejdzie jeszcze czas. Kiedyś, kiedy będzie lepiej. Za piętnaście Majdanów.
*
W miejscowości Opary na żółto-niebiesko pomalowano blaszany okap przystanku. Na tym żółto-niebieskim naszkicowano Kozaka. Ciało miał na żółtym, głowę już na niebieskim, wyglądał więc trochę tak, jakby mu ją dokręcono. W dłoniach trzymał dwie nagie szable. Stał po pas w chmurach. W oparach. Pewnie chodziło o symboliczne przedstawienie kogoś z Niebiańskiej Sotni, ale wyglądało to jak przerysowany na ścianę plakat jakiegoś filmu. Tak jak to robią w Afryce. Koślawo, ale z sercem.
*
Chmury, z których wystawał Kozak, były białe. Tą białą farbą z rozpędu machnięto też zdychający i kruszejący murek przy przystanku. To musiało być wygodne dla władz lokalnych, myślałem, omijając dziury w jezdni. Kupuje się żółtą i niebieską farbę i wręcza jakiemuś patriocie przejawiającemu zdolności plastyczne. Artysta patriota, myślałem, zawsze się znajdzie, namaluje, a potem jest spokój z remontem przez kolejnych parę lat.
Na zielonym, krzywym koszu na śmieci stojącym obok napisano „PTN PNH”. „Putin, poszoł na chuj”. Nikogo na przystanku nie było. W ogóle w zasięgu wzroku nikogo nie było. Porządna, prowincjonalna apokalipsa.
*
Tak samo działo się, pamiętam, na Krymie, w czasie gdy jeszcze rządziła tam Ukraina. Wszystko żółto-niebieskie. Barierki, ściany, bramy. Czasem nawet słupy. Tak jakby się spodziewali tego, co się stanie, i chcieli, żeby Rosjanie mieli w cholerę skrobania, czyszczenia, przemalowywania. Pewnie zresztą mieli. Pewnie nadal mają, bo tego ot tak sobie usunąć się nie da. Cały Krym był żółto-niebieski.
To samo w Donbasie, to znaczy – tej jego części, która pozostała pod władzą Kijowa. W Krasnoarmijśku na żółto-niebiesko pomalowano gigantyczny betonowy napis z nazwą miasta na wlotówce. Przy okazji machnięto też w te kolory płaskorzeźbę krasnoarmiejca w budionówce. Nawet gwiazdy mu z czapki nie skuto. I stał tak, smutny, żółto-niebieski wojak Armii Czerwonej, jak gdyby zwycięzcy wypalili mu na czole swoje piętno. Wyglądał jak upokorzony jeniec.
*
Czekaliśmy na marszrutkę z Kramatorska do Słowiańska. Jakiś czas wcześniej ukraińskie wojsko wygoniło z obu miast separatystów i teraz na żółto-niebiesko pomalowane było wszystko, co się dało. Lenin, bo wtedy jeszcze w Kramatorsku stał, pomalowane miał nogawki i cokół. Tryzub wymalowano nawet na kiosku z czeburekami. Tutaj to malowanie nie wyglądało jak maskowanie niemożności. Tutaj to wyglądało jak taniec zwycięstwa. Bardzo smutny taniec, zimowy i ponury, bo wydawało się, że między Kramatorskiem a Słowiańskiem są tylko dwa kolory, zimowe: czerń i biel. Ta żółć i ten błękit, generalnie kojarzące się przecież z latem, ze słonecznym niebem, nie ożywiały niczego. Nie robiło się od nich lżej.
Bo trwała zima, śnieg przyczerniał, po oblodzonych schodach dworca wchodziły ostrożnie staruszki w ciężkich paltach. Główna hala autobusowego dworca była upiornie pusta, tylko w rogu trząsł się z zimna jakiś pies. Przed budynkiem kilku żołnierzy z ukraińskimi emblematami na ramionach zaczepiało dziewczynę. Ta popatrzyła na nich z pogardą i palcami pokazała im, jakie, według niej, mają. Żołnierze rozrechotali się, ale jakoś niepewnie. Miało to być rozrechotanie szydercze, ale nic z tego nie wyszło, bo kilku podróżnych oczekujących na marszrutki lekko się uśmiechnęło i odwróciło wzrok. To wystarczyło: kramatorski vox populi, a raczej risus populi, rozstrzygnął, kto wygrał, i żołnierze zaczęli szurać butami, chrząkać coś niepewnie, po czym zwinęli się gdzieś za jakieś budy, których było w okolicy pod dostatkiem. Jak to we wschodnich miastach przy dworcach, od Odry po Ocean Spokojny. Wyglądali jak spłoszone dzieciaki, którymi zresztą byli. Budy i tu pomalowano na żółto-niebiesko.
– Poszli sobie mierzyć – rzuciła jakaś kobiecina w wielkiej futrzanej czapie i cały peron zaczął się śmiać, i był to jeden z tych wyzwalających śmiechów. Ludzie chichotali i cały ten przygniatający pejzaż zimowego Kramatorska przestał tak bardzo przygniatać.
*
Podjechała marszrutka z butlami z metanem na dachu, wyglądającymi, jakby zaraz miały eksplodować i litościwie obrócić w gruzy całą okolicę. Do przedniej szyby przyklejona była plastikowa koszulka na dokumenty z kartką A4 z napisem „Słowiańsk” w środku. Ludzie się uspokoili, przestali rechotać, wsiedli i znów popadli w ciężką depresję. Było białawo-czarnawo, sino i szaro. Na przydrożnych słupach elektrycznych namalowano żółto-niebieskie pasy. Wszędzie na tej samej wysokości, jak gdyby ktoś, jadąc samochodem, wystawiał przez okno dwa pędzle.
W tym biało-czarnym i sinym też niszczały pozostałości radzieckiej cywilizacji, jak ruiny padłego imperium.
A niszczały te pozostałości wszędzie, jak Ukraina długa i szeroka. Bo Związek Radziecki budował szeroko, z gestem. Miał, w końcu, przegonić cały świat. Wyznaczyć nowe światowe centrum i zamienić dotychczasowe centra w peryferie. To nie Moskwa i stolice wszystkich republik miały gonić Paryż i Nowy Jork, tylko odwrotnie. To Francja i Ameryka miały gonić Nowy Rzym i Nowe Ateny.
Tak więc Związek Radziecki budował, budował i budował, ignorując fakt, że buduje na wyrost. Że uprawia kult cargo. Związek Radziecki myślał, że jeśli zbuduje Nowy Rzym tutaj, na końcu Europy i świata, w krainach, które krańcowość mają w nazwie, to one same zamienią się w Nowy Rzym. Że Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Tadżykowie, Kazachowie, Azerowie – zamienią się w Nowych Rzymian. Tak się nie stało i gdy ideologia napędzająca Związek Radziecki zaczęła się wyczerpywać, gdy przestała wypełniać człowieka radzieckiego i Związek Radziecki swoją treścią – ten człowiek radziecki i Związek Radziecki po prostu wrócili do dawnej formy jak dmuchana zabawka, z której zeszło powietrze. Wrócił do swoich nieostrych kategorii narodowych, z hal wykładowych i muzeów ateizmu wrócił do cerkwi i meczetów. Opuścił te wielkie fabryczyska, bo nie był w stanie ich używać tak, by to nadal miało sens. W pobudowanych mu milionowych miastach zaczął żyć tak jak na dawnych wsiach, klecąc na balkonach szopy, z czego się tylko da, i hodując pod blokami warzywa. Z Nowego Rzymu uszło powietrze i prowincja znów stała się prowincją. Jego ziemie ukrainne znów stały się Ukrainą. I ruiny niedoszłego Nowego Rzymu niszczały teraz wśród traw i śniegów, malowane na żółto-niebiesko.
*
Cywilizacje powstawały przy rzekach. Przy ciągach komunikacyjnych. Egipskie miasta – przy Nilu, mezopotamskie – wzdłuż Eufratu i Tygrysu. Nawet polska, nie do końca opierzona cywilizacja kształtowała się wzdłuż Wisły i dróg handlowych. Waregowie podporządkowywali sobie ruskie osady leżące wzdłuż Dźwiny i Dniepru – na szlaku od Waregów do Greków. Na arterii. Arterią Kijowa jest metro. To przy jego stacjach, jak przy rzece, powstały wewnątrzkijowskie miasteczka: ciągi wąskich uliczek między straganami. Cywilizacja prowincjonalnego Kijowa, tego poza Chreszczatykiem, dzielnicą rządową, poza ulicami wokół Złotej Bramy i Padołem. Poza tymi miejscami, w których funkcjonuje nowy kijowski gród z jego nową arystokracją i bogatym mieszczaństwem. Przedmieścia jeżdżące metrem, dojeżdżające do jego stacji marszrutkami i autobusami – funkcjonują tu, w tych przymetrowych miasteczkach.
A te miasteczkoidy wyglądają jak odpowiedniki arabskich medyn czy zachodnioeuropejskich uliczek handlowych w starych miastach. Stragany kryte niebieskim brezentem, na nich majtki, skarpety, płyty z filmami z Moskwy i Hollywoodu, bo wszystko tu jest zawieszone pomiędzy dwoma centrami, między Zachodem a Rosją, która sama przecież jest kopią Zachodu, tylko przerobioną przez swoistość swojej prowincjonalności i zionącą na ten Zachód takim hassliebem, jakiego świat nie widział. Która gra z Zachodem w tchórza, by mu udowodnić, co to nie ona. I tupie nogą, wściekła wściekłością pokracznego i niekochanego dziecka, aż miasta się trzęsą, aż państwa się walą.
*
Na tych targowiskach, tych medynach, tych miasteczkach tworzących się przy portach ciągu kijowskiego metra można więc kupić wszystko, co jest potrzebne do życia. I przy okazji dowiedzieć się – ile jest potrzebne. Bo rzeczy niepotrzebnych tu nie ma. To trochę smutne miejsca, bo przypominają o fakcie, że człowiek jest zwykłym mechanizmem o ograniczonej liczbie podstawowych funkcji. No i tak: kurtki i czapki zimą, szorty i podkoszulki latem. Dresy domowe, kapcie, buty sportowe i niedzielne. Te sportowe to najczęściej podróby najnowszych modeli najków, riboków i adidasów, które ciągną tutaj ze szwalniczych dzielnic Stambułu, wyładowywane są w Odessie, w brzydkim porcie, a potem rozlewają się po całym kraju i jego okolicy: pociągami, marszrutkami, samochodami, autobusami, między kruszejącymi ogrodzeniami zamkniętych dawno temu fabryk, między błękitno-żółto malowanym betonem. Szybko się te buty rozwalają i rozklejają, krzywe ściegi ranią stopy – ale są tanie. Zresztą wszystko na tych bazarach jest tanie. O to chodzi: Nowy Gród kijowski, sklepy przy Chreszczatyku i wokół Majdanu, restauracje – to wszystko ceny dla nowej elity, arystokracji. Dla mieszkańców Nowego Grodu. Tutaj, na podgrodziu, na bazarach, przy metrze, wszystko jest na kieszeń zwyczajnych ludzi. Na kieszeń i na gust. Zamiast restauracji japońskich, tajskich i ekskluzywnych gruzińskich – czebureki, hot-dogi i chaczapuri ze straganu. Zamiast skrzących się diamentowym światłem butików z ciuchami o wartości ciężkich dolarów, z koszulami za dwie emerytury i butami za cztery – ciuchy na wagę. Albo i nowe. Też z Turcji, może z Chin, czort wie skąd.
A tamte, z butików, to niby, kurwa, skąd? – prychają ludzie z podgrodzia, z przymetrza i wydymają pogardliwie wargi.
Bluzki damskie, bluzy męskie – i odwrotnie. Te wszystkie czarne kurtki, te słynne stereotypowe czarne kurtki, w których biega cała Poradziecja – też stąd. Cała moda. Ciemne dżinsy, czasem nawet z taką fanaberią jak przetarte fabrycznie dziury. Podkoszulki z napisami haftowanymi błyszczącą nitką. Lejące koszule i spodnie od dresu. Buty z długimi noskami, białe, wsuwane mokasyny, swetry we wzory. Wszystko stąd.
Wisi to wszystko na manekinach, a manekiny jak półtusze ludzkie: bez głów, bez rąk, często same torsy. Same nogi prezentujące pończochy i spodnie. Te niewykorzystane – pospinane łańcuchami jak niewolnicy na targu. Podstawowy sprzęt elektroniczny: małe, tanie radia, tanie odtwarzacze CD i DVD, telefony komórkowe i karty do nich. Spożywczaki, mięsne; warzywa i owoce, przyprawy, sery i mleko. Czipsy, dziesiątki rodzajów piwa i wódki, papierosy. Słodycze. Kilka sklepów z narzędziami. Gazety i magazyny, w tym te stare, sprzed tygodnia czy tygodni. Krzyżówki, żeby starsze panie i panowie mieli nad czym łamać głowę w metrze, w kuchni, na działce, przed snem. Żeby prostymi hasłami i wpisywanymi w kratki cyrylickimi literami zapełnić czas, zapełnić dziurę po sensie życia, po państwie, po świecie, po historii, po przyszłości, po rzeczywistości, bo to, co się dzieje teraz, to tylko erzac, to tylko ociekający krwią, śliną i spermą erzac, w który po prostu można się wkręcić albo nie, ale który trudno brać na serio.
No i właśnie, tu i ówdzie stragany z patriotyzmem. Z podkoszulkami z tryzubem, niebiesko-żółtą flagą. Czasem z Banderą. Z napisem „PTN PNH” czy „Putin chujło”. Z Kozakiem z szablą albo z samopałem. Z koprem, czyli po rosyjsku „ukropem”, bo tak właśnie, „ukropami”, Rosjanie nazywają Ukraińców, i Ukraińcy uznali, że to jest w sumie cool, więc włączyli koper w poczet symboli narodowych.
Starsi ludzie obwąchują z nieufnością te stoiska, te tryzuby, te flagi, te dresy żółto-niebieskie z napisem „UKRAINA” na plecach, te kokardy w barwy narodowe, żeby sobie we włosy wpinać, te pierścionki z godłem. Ale młodzi się kręcą, przymierzają, oglądają, podnoszą. Patrzą tylko na metki: jeśli made in China czy made in Bangladesh, to spoko. Ale jeśli made in Russia, to z czym do ludzi.
Przed stacjami, na parkingach samochody z ponaklejanymi paskami z motywem ludowych wycinanek. Czasem, na jednym czy drugim aucie, ukraińska flaga.
*
Są też tacy, którym się to wszystko nie podoba. Gapią się ponuro na żółto-niebieską modę, na Bandery i tryzuby, ale niewiele mówią. Nie wychylają się, bo trochę nie pora. Od Majdanu nie minęło wiele czasu, na granicach – wojna. Nie podoba im się, gdy słyszą, że ukraińskość spłynęła na ludzi jak błogosławieństwo, a wcześniej nie było nic. Jakaś nieokreślona „radzieckość”. Radzieckość to też było coś. To też była tożsamość. A jeśli nie radzieckość, to choćby świat języka rosyjskiego, rosyjskiej kultury. „Russkij mir”. Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini – wszystko to byli „nasi”. Niektórzy Mołdawianie pewnie też, pewnie niektórzy Litwini. Bo Kaukaz, Azja Środkowa – to już nie. To już obcy. Radzieccy – ale jednak obcy. Bardziej „oni” niż „my”. Więc nie, to nie tak, że przed ukraińskością nic nie było. Ukraińskość, według nich, jest czymś nienaturalnym. Gdyby ktoś ich pytał, to Ukraińcy są prawdziwymi separatystami, bo odrywają się od „russkogo mira”, a nie odwrotnie. Ale nikt ich nie pyta, to co się będą narzucać.
Niektórzy – gdy zagadać – pomruczą, pomruczą, ponarzekają, pomarudzą, ale powściągliwie. Powiedzą, że są sceptykami. Nie, że są za czymś czy przeciw czemuś – oni tylko zadają pytania. Zachodu, mówią, nigdy tu nie było i nigdy nie będzie. Złodzieje natomiast zawsze byli i będą zawsze. Janukowycz, mówią, owszem, był złodziejem i bandytą, bo każdy, kto rządzi, jest złodziejem i bandytą, ale kurs hrywny był stabilny i ogólna sytuacja – też mniej więcej stabilna. A teraz cholera wie, co będzie i co robić. Dawniej wiadomo było, komu ile dać, żeby załatwić i żeby był święty spokój. Teraz w sumie też wiadomo, bo korupcja, jaka była, taka i jest, ale zamęt się zrobił i czort wie, co będzie jutro. I tylko głowa od tego wszystkiego boli. Od tego krzyku „sława Ukrainie”, od tego żółto-niebieskiego. A ile farby na to idzie. Nie lepiej to na chore dzieci dać?
Na jednym z bazarów siedział bladooki facet, handlował starymi gazetami. Włosy miał jasne, jakby spłowiałe, i ruchy powolne, anemiczne. Opowiadał współhandlującym, że on to i w Polsce był, i na Litwie był, i na Łotwie był, i nie bardzo jest czego zazdrościć. Z tą swoją bladością i anemicznością nie wyglądał na takiego, kto kiedykolwiek zapuścił się dalej niż dwa przystanki marszrutką od miejsca zamieszkania, ale jak mówił, że był, to myślałem, że może i był. Pozory mylą.
– Co im ten Zachód dał, tej Polsce, tej Litwie? – pytał tymczasem bladooki i kręcił głową anemicznie. Gówno im, mówił, dał. Najbiedniejsze kraje Eurosojuza, mówił. Za komuny to tam przemysł był, fabryki były, a teraz co? Czyszczenie kibli w Anglii i wielka emigracja. Ja tam nie wiem, wzruszał ramionami, ja tam się nie znam, ja jestem tylko sceptyk, ja tylko zadaję pytania, ale jeśli wam się wydaje, że wy będziecie na tym Zachodzie czymś więcej niż tanią siłą roboczą, że będziecie jeździli mercedesami, a nie czyścili sracze, to powodzenia i życzę szczęścia.
Okoliczni handlarze próbowali z nim dyskutować, mówili o wolności słowa, o demokracji, o braku korupcji, a on tylko parskał:
– Brak korupcji, jasne, demokracja, jasne, wy naprawdę wierzycie w te bajki, wy naprawdę wierzycie, że na Zachodzie nie ma korupcji, że tam naprawdę jest demokracja? Co wy, frajerzy jesteście? W bajki wierzycie? W propagandę?
Słuchałem, myśląc, że z perspektywy wschodnioeuropejskiego targowiska wiara w demokrację, wolność słowa i brak korupcji faktycznie brzmią jak bajki dla frajerów. Ktoś spytał bezradnie:
– Ale co, z Rosją mamy iść?
On zwrócił w jego stronę blade, dziwnie nieobecne oczy i powiedział:
– A czy ja mówię, że z Rosją? Ja tylko jestem sceptykiem, ja tylko zadaję pytania. Poza tym co, myślicie, że ktoś tam was chce, na tym Zachodzie? Akurat. Tak samo was tam chcą jak arabskich imigrantów.
Przysłuchiwałem się do momentu, w którym rozpaczliwie zaczęto facetowi zarzucać, że jest ruskim agentem, i poszedłem dalej.
*
Na stacjach metra tymczasem żółto-niebieskie wlepki, plakaty z żołnierzami walczącymi na Donbasie, kolesie i laski w patriotycznych podkoszulkach. Co chwila u kogoś tatuaż z flagą, tryzubem, cytatem jakimś z Szewczenki wydziaranym zawijasami. Czasem jacyś żołnierze z frontu wracają; z armii albo z batalionów ochotniczych. Dzieciaki poznają po emblematach, z jakiej są formacji, i pokazują ich sobie palcami z podziwem. Ale przechodnie nie biją już im raczej braw jak jeszcze jakiś czas temu. Bo na początku to bili. Co się tylko żołnierze pojawili na jakimś dworcu czy stacji metra, to wszyscy z miejsca: krzyk i oklaski. Żołnierze uśmiechali się nieśmiało, niepewni, czy to dla nich.
Teraz idą w tych mundurach zachodniego wzoru, w mundurach z demobilu wszystkich armii Zachodu, w butach wojskowych – i ciągną się za nimi wojenne traumy. Wleką się za nimi te tygodnie w ruinach świata, który znali od zawsze, który pod wieloma względami był taki sam jak ten, w jakim się wychowali, i który wydawał im się nienaruszalny i niezniszczalny. Bo bloki w Donbasie i bloki w Kijowie, w Czerkasach, w Tarnopolu, w Winnicy – przecież to właściwie to samo. Przecież rozpierdolone wsie poddonieckie to wioski ujęte w tę samą Poradziecję, z której oni sami powychodzili. Więc idą – i ciągną się za nimi gruzy własnego świata jak memento mori. Gdzieś na froncie wsiadają w wojskowe samochody, jadą pomiędzy tymi rozpieprzonymi budynkami z białej cegły, które wyglądają identycznie jak ich rodzinne białoceglane budynki, jadą do Kramatorska czy Mariupola, wsiadają tam w pociągi, w pociągu prowadnik albo prowadnica wydają im zafoliowane poszewki na pościel, jak było na początku, teraz i zawsze, i oni wykonują mechanicznie te wszystkie ruchy, które robią od dziecka: wrzucają plecaki albo pod leżankę, jeśli mają miejsce na dole, albo do luku bagażowego, jeśli na górze, rozkładają na leżance zrolowany materac, rozrywają folię poszewek i oblekają w nie poduszki i pierzyny. Zdejmują buty, spodnie, składają to wszystko w kostkę, a później kładą się i zasypiają, i jest im albo gorąco, bo okna nie można otworzyć, albo odwrotnie, zimno, bo przez nieszczelne okno wieje, i sztywnieją im łokcie i mięśnie na karku, i zakrywają się po czubek głowy pierzynami, i trzęsą się, nie tylko z zimna, ale też dlatego, że mają dopiero, kurwa, po dwadzieścia lat i widzieli już zagładę własnego świata, i strzelali do takich samych kolesiów jak oni sami, i to nie jest jakaś tam napuszona retoryka, że wszyscy ludzie równi, że wszyscy ludzie tacy sami, tylko oni, kurwa, naprawdę strzelali do takich samych Wowów i Paszków jak oni sami, do ludzi wychowanych na tych samych filmach i tej samej muzyce co oni, mówiących tym samym językiem i klnących tym samym matem. A tamci, kurwa, strzelali do nich.
I za kilka–kilkanaście godzin są u siebie, w świecie, który wygląda tak samo jak ten rozpierdolony, dokładnie tak samo. Tyle że nie jest rozpierdolony. No, mniej rozpierdolony. Inaczej rozpierdolony. I to jedyna różnica, myślą, idąc ulicami i rozglądając się po tym wszystkim spode łba, i widząc umowność tego wszystkiego, tego życia, które się tutaj toczy, nieświadome, głupie, któremu się wydaje, że to już tak wszystko będzie, że to tak będzie na stałe, że mogą sobie, frajerzy, planować, że szkoła, praca, ślub, dzieci, dzieci do szkoły, na uniwersytet albo politechnikę, na prawnika, na informatyka, na inżyniera, za granicę może, że mieszkanie w bloku, najlepiej nowym, z balkonem od razu fabrycznie zabudowanym, żeby nie trzeba było samemu, albo że nawet dom pod miastem, że samochód, że wakacje w Turcji, w Egipcie, że wycieczka do Europy.
A potem piją, chleją z kolegami. Co mają robić. Ryczą, wrzeszczą i płaczą, by wyryczeć z siebie to wszystko, ale nie wiedzą za dobrze, jak to zrobić, w końcu mają, kurwa, po dwadzieścia parę lat, więc wszystko wytryskuje z nich, wylewa się przez szpary i dziury w ich niedokształtowaniu. Nie umieją się jeszcze maskować, przeżuć przeżytego i wypluć, ot tak, od niechcenia, w rzuconym raz na jakiś czas słowie bądź dwóch. Bardzo by tak chcieli, ale to nie jest takie proste, tego się trzeba nauczyć, więc po prostu piją i – na przemian – histerycznie się śmieją albo histerycznie ryczą.
We Lwowie, w knajpie, która wtedy jeszcze nosiła nazwę Prawy Sektor i w której wnętrzu można było pooglądać sobie kiczowate obrazy Majdanu, cudownej ukraińskiej przyrody i jeszcze cudowniejszej ukraińskiej historii, albo od razu zapisać się do batalionów ochotniczych – siedziało kilku chłopaków. Jeden był w mundurze i wrócił z frontu. Jego kumple, tak jak i on, nosili krótko obcięte włosy, jeden miał skórzaną kurtkę, inny – dresową bluzę. Ten w mundurze śmiał się za głośno i za często i polewał wódkę z karafki. Po kolorze sądząc, była to miodówka z papryką. Pozostali patrzyli na niego ze słabo skrywanym przerażeniem. A on śmiał się, wył wprost ze śmiechu, lał im kieliszek za kieliszkiem i kazał pić. Pili więc, wiedząc, że jeśli nie wypiją, to ten śmiech z miejsca przejdzie w ryk i skowyt, że się to wszystko może skończyć jakimś obłędem, rzucaniem stołami, krzesłami i skalpowaniem przechodniów, więc pili, wystraszeni i sterroryzowani na śmierć. A nie wyglądali, trzeba dodać, na ułomków. Przeciwnie, wyglądali jak małe tankietki, które gdyby chciały, rozpierdoliłyby pół ulicy na kawałki.
Innym razem, też we Lwowie, chłopacy w mundurach siedzieli na placu zabaw. Gdzieś w okolicach rogu Jefremowa i Japońskiej, tam gdzie przedwojenna modernistyczna architektura spotyka poradziecką blachę falistą. Też pili, ale ponuro, prawie bez słowa. Trudno było powiedzieć, czy dopiero jadą na wojnę, czy z niej wrócili, ale siedzieli na tym placu zabaw tak, jakby siedzieli w twierdzy i jakby żadna siła nie miała prawa ich stamtąd ruszyć. Jak w sanktuarium tam siedzieli. Pili jakieś piwo i palili papierosy, i widać było, że w dupie mają całe bohaterstwo świata i wszystkie jego wojenne opowieści. Ale nie wyglądali na wystraszonych, o nie. Raczej na takich, co to bez kija nie podchodź. Milicjanci, którzy zbliżali się od strony Konowalca, dostrzegli to w mgnieniu oka swoim szóstym gliniarskim zmysłem, bezbłędnym narzędziem do wykrywania i unikania zagrożenia, ale nie wykorzystali okazji, żeby podbić do nich, dopierdolić się do czegoś i wydębić parę hrywien kary albo łapówkę. Obleźli ich szerokim łukiem, patrząc sobie nawzajem w noski wytartych butów.
*
Pili też w Dniepropetrowsku. Na brzegu rzeki. Nie było to chlanie: popijali raczej coś z ukrycia. Jakąś wódkę zmieszaną z colą czy sokiem. Śmierdzieli potem, brudem i alkoholem, mieli czarno za paznokciami i dłonie takie, jakby od urodzenia przerzucali gołymi rękami ziemię. Tu już nie było wątpliwości, że są z frontu. Siedzieli na brzegu Dniepru, tam gdzie rzeka jest, przynajmniej dla Polaków, zdecydowanie za szeroka, bo dla Polaków miara Wisły to podstawowa miara rzeki, i żartowali, niezbyt głośno. Od nich z kolei czuć było rezygnację. Spokojną, nienaturalnie jakoś pogodną rezygnację. Dość przerażającą, szczerze mówiąc, bo wyglądali tak, jakby wyszli właśnie z piekła, usiedli na krawężniku i zaczęli się łagodnie uśmiechać. Widać było, że ani nigdzie im się nie spieszy, ani im nie zależy, żeby gdziekolwiek iść, choć biła od nich tymczasowość. Mieli plecaki, niektórzy reklamówki powypychane jakimiś swetrami, kocami, inni – sportowe torby na ramię. Właściwie gdyby nie to, że nosili mundury i że plecaki niektórych były wojskowe, wyglądaliby jak wędrowni handlarze. Albo bezdomni. Szczególnie z tym swoim popijaniem z ukrycia i lekkim śmierdzeniem wódą. Żartowali tak spokojnie, jak pili, i w tym otępiałym nieco spokoju było coś przerażającego. Tak samo przerażającego jak to coś w histeryczności chłopaka ze lwowskiej knajpy i ponurości tych z placu zabaw.
Przed sobą mieli Dniepr, po prawej stronie – wchodzącą w rzekę restaurację w kształcie latającego spodka, a po lewej – niedokończony hotel Żagiel. Oczko w głowie Breżniewa, który pochodził z nieodległego Dnieprodzierżyńska; rozpoczęty w latach siedemdziesiątych z wielkim rozmachem: miały się tu mieścić sale balowe, kinowe, koncertowe i konferencyjne, restauracje na setki miejsc, kawiarnie, cała wypoczynkowa infrastruktura, dziesięć wind pasażerskich i siedem towarowych. Ale najpierw umarł Breżniew, potem Związek Radziecki i na brzegu Dniepru pozostał gigantyczny, wyszczerzony trup bez okien, drzwi i podłóg. Jak ścierwo potwora wyrzuconego na brzeg. Po dziesięciu windach osobowych i siedmiu towarowych pozostało dziesięć i siedem ziejących szybów wiodących w czarną pustkę.
W tych ruinach po Związku Radzieckim, jak to w ruinach, się pije, ćpa. Coś się bazgrze i maluje po nagich ścianach. Czasem ktoś strzela samobója, skacząc w czeluść, czasem ktoś po pijanemu spadnie.
Pomysł państwa ukraińskiego na to, co zrobić z obiektem, był prosty: pomalowano go na żółto-niebiesko. Na fasadzie wymalowano wielki tryzub. Tak, to był kolejny trup wystrojony w barwy narodowe. Robił teraz za gigantyczny billboard, największy w mieście symbol dniepropetrowskiego patriotyzmu.
*
Miałem ochotę podejść do chłopaków i zapytać ich, co dla nich znaczą te symbole. Ta flaga i ten tryzub. Urodzili się, to prawda, już w niepodległej Ukrainie, najwyżej w późnym Związku Radzieckim, i pod tym tryzubem i tą flagą przeżyli całe swoje świadome życie. Ale – wydawało mi się – te symbole nigdy wcześniej nie były dla nich czymś, za co warto zabijać czy umierać. Nigdy nie były czymś do końca serio, czymś absolutnym.
– Jestem Ukraińcem, ale to tożsamość, którą sam sobie wybrałem – powiedział mi kiedyś mój kumpel z Zakarpacia. – Ale jeśli coś by mi w niej zaczęło nie grać, tobym się tej ukraińskości wyrzekł, i tyle.
Okej, Zakarpacie to specyficzny, pograniczny region, ale Ukraina była krajem, który podarował się sobie sam. Który po prostu stał się, bo upadł Związek Radziecki i coś trzeba było z tym wszystkim zrobić. I przed serią Majdanów ukraińska tożsamość nigdzie, poza zachodnią Ukrainą, nie była czymś oczywistym.
Na zachodzie, jasne, wszystko wyglądało inaczej. Tam ukraińskość ma swoją formę i kształt, ma swoje mity i swoją mowę. Ale tu, na wschodzie, wszystko stało się niepostrzeżenie. I tworzyło się niepostrzeżenie. W starą radziecką formę stopniowo zaczęła wchodzić nowa. Nieco, choć nie bardzo, inna od tej, którą przybierała rzeczywistość po drugiej stronie granicy. Zmieniły się w gruncie rzeczy detale. Tabliczki na urzędach i instytucjach: stały się teraz niebieskie, a litery – żółte. Na starych, dobrych, gigantycznych czapach milicjantów i żołnierzy widniały teraz w miejsce gwiazd tryzuby. Na rejestracjach aut pojawiły się żółto-niebieskie znaczki. I czapki, i samochody były takie same jak w ZSRR i takie same jak w Rosji, ale inne już były na nich stemple. Dawne pocztowe skrzynki z wytłoczonym rosyjskim napisem „POCZTA” przemalowano na żółto, a na tym wytłoczeniu niebieską farbą od szablonu pisano „POSZTA”. Ruble wymieniono najpierw na karbowańce (ta nazwa jest po prostu ukraińskim tłumaczeniem słowa „rubel”), a później na hrywny. I choć wszyscy nadal nazywali je rublami, to jednak banknoty, które pojawiły się w kieszeniach, były czymś innym niż te dawne i czymś innym niż te rosyjskie. Twarze na banknotach opowiadały inną historię. A przynajmniej inaczej ustawiały narrację. Dotychczasowe pobocza dziejów wywlekały na sam środek, w światło reflektorów.
Słowem, rzeczywistość była taka sama, ale próbowała ją opieczętować inna symbolika. I ta symbolika próbowała wciągnąć rzeczywistość w inny świat.
*
Ukraińskie barwy, błękit i żółć, wzięły się z symboliki Księstwa Halicko-Wołyńskiego, które w herbie miało lwa złotego w tarczy niebieskiej. To złoto i błękit to według niektórych kolory Andegawenów, których węgierska linia panowała w średniowieczu nad Rusią Halicką. Teraz interpretuje się je często jako kolor nieba i kolor uprawnej, żyznej ziemi pokrytej zbożem. Co bardziej romantyczni Ukraińcy twierdzą, że to bardzo wygodny symbol, bo na Ukrainie gdzie nie spojrzysz – tam flaga. Ci mniej romantyczni uważają, że żeby flaga naprawdę dobrze oddawała ukraiński krajobraz, to na dolny pas powinno się dodać sporo pokruszonego betonu i rozjeżdżonego błota.
Nie bardzo wiadomo, skąd się wziął ukraiński tryzub. To znaczy – wiadomo, skąd się wziął na herbie: zaproponował go historyk Mychajło Hruszewski, gdy w 1917 roku projektowano herb powstającej właśnie Ukraińskiej Republiki Ludowej. Projekty były różne: żółta cyrylicka litera „U” na błękitnym tle, żółte gwiazdy na błękitnym tle (tyle, ile jest liter w słowie „Ukraina”, albo tyle, ile jest tradycyjnych ukraińskich regionów), archanioł Michał, Kozak z muszkietem. Mychajło Hruszewski zaproponował herb wielki w tarczy dzielonej na sześć pól. W polu sercowym, centralnym, znaleźć się miał złoty pług na tle błękitnym – symbol pokojowego, sielskiego narodu. A wokół: wszystkie tradycyjne ukraińskie symbole, czyli święty Jerzy, lew Księstwa Halicko-Wołyńskiego, zaporoski Kozak, symbol Kijowa – kusza trzymana w dłoni, i tryzub właśnie, znak Rurykowiczów, założycieli Kijowa. Z tego wszystkiego pozostał sam tryzub: był na Ukrainie symbolem najbardziej rozpoznawalnym, a poza tym najłatwiej było go narysować na murze.
Ale czemu właśnie tryzub wzięli sobie na godło Rurykowicze? Jedni twierdzą, że to uproszczony, schematyczny rysunek pikującego sokoła, inni, że to znak starosłowiańskiego Peruna. Są też tacy, którzy utożsamiają tryzub z Neptunem i Posejdonem. A nawet, czemu nie, z Atlantydą. Najprawdopodobniej jednak wywodzi się od tamg stepowych koczowników – symboli, którymi nomadzi znakowali swoje zwierzęta poprzez wypalanie ich na ciałach koni i bydła i które później urosły do rangi znaków rodowych.
*
Tak właśnie mówił szofer, który wiózł nas do Donbasu, pan Władimir. Władimir, bo, wywodził, no dobra, mówią, że jest Ukraińcem, to jest tym Ukraińcem, ale urodził się jako Władimir i umrze jako Władimir, a nie jako Wołodymyr. Władimir lubił kryminały, a najbardziej opowieści o odeskich legendarnych bandytach. Te o Miszy Japończyku, piosenki o zdradzieckiej Murce i tak dalej. Jechaliśmy przez zmarznięty step, gdzieś na granicy Zaporoża i Dzikich Pól, to wszystko, myślałem, działo się tutaj, a pan Władimir opowiadał nam o tym, kto rządził na odeskiej Mołdawance. Gdzieś w okolicach Perszotrawenśka zaczęło wiać śniegiem, a później nagle się rozpogodziło. Przy przystanku autobusowym stojącym pośród stepu parkował transporter opancerzony, a obok niego – milicyjny radiowóz. To było dziwne, bo do obwodu donieckiego było jeszcze dość daleko, ale widocznie uznali, że strzeżonego. Choć na dobrą sprawę nie było za bardzo wiadomo, przed czym się strzec albo co z tym jednym transporterem robić, jakby co. Zatrzymaliśmy się vis-à-vis przystanku, pod jakimś zamkniętym na trzy spusty i opuszczonym hotelem o bryle z lat dziewięćdziesiątych. Za przystankiem był step i ciągnął się po koniec świata. Panu Władimirowi się nie podobał taki step. Dzicz, Azja, mówił. Odessa, mówił, to co innego. Cywilizacja. Rosyjska, porządna kultura. Dniepropetrowsk, w którym mieszkał, też, mówił, obleci. Też są, mówił, historie bandyckie w Dniepropetrowsku, całkiem, mówił, porządne. Nie takie jak te z Odessy, ale też niezłe. Ale te stepy, mówił, ech…
Ukraiński tryzub, wywodził, to właśnie z tych stepów. Pieczyngowie, mówił, barbarzyńcy, takie symbole mieli. W porządku, opowiadał, teraz to symbol państwowy, trzeba szanować, ale nie można zapominać o jego pochodzeniu. Flaga już lepiej, opowiadał, tocząc okiem po stepie szerokim, flaga jest szwedzka, porządna. Skandynawska, niebiesko-żółta. Jak Ikea. On, mówił, kiedyś woził meble z Ikei, z Polski. Porządne meble, nie ma co gadać. Tak samo jak Volvo – porządna marka. Szwecja – dobra rzecz. No i ta ukraińska flaga to to samo, wywodził, co flaga Szwecji. Bo to Szwedzi założyli Ukrainę. Wikingowie, mówił. To było, według niego, porządne pochodzenie. Dlatego, opowiadał, dopalając papierosa, wszystkie ukraińskie symbole szanuje, i tryzub, i flagę, ale flagę jednak bardziej.
Dopalił, zgasił, dokręcając czubkiem buta na tandetnym, czerwonym bruku przed hotelem, i pojechaliśmy dalej.Nie ma Boga w Kijowie
Mój Boże, jakie to miasto było wielkie. Chodziłem Chreszczatykiem i wyobrażałem sobie to biedne polskie wojsko, które zdobyło je w 1920 roku. Przecież, myślałem, te biedne chłopaczki spod Piotrkowa, Bełchatowa, spod Kielc, Radomia i Częstochowy, gdy zobaczyły to mieścisko wielkie, te domy wysokie – nawet jeśli wtedy nie były jeszcze tak wysokie jak teraz – to musiały przez nie maszerować z szeroko otwartymi ustami. I muchy im pewnie w te usta szeroko otwarte wpadały. Kamienice wspinające się na wzgórza, wystające ponad dachy – to naprawdę musiało robić wrażenie. Nie tylko na tych ze słomianych wsi Kongresówki, ale i na „Galileuszach” z błotnistej Galicji czy na wielkopolskich ceglanych małomiasteczkowcach. Przybyli tutaj jako triumfatorzy, a Chreszczatykiem, wyobrażałem sobie, szli onieśmieleni i pewnie niejeden, gdyby tylko mógł, ściągnąłby z głowy hełm i międlił go w dłoniach jak czapkę.
Generał Kutrzeba tak pisał w swoim kostycznym, wojskowym stylu o zdobyciu Kijowa: „Najbliżej Kijowa stojący 1. pułk szwoleżerów stwierdziwszy, że Kijów nie jest obsadzony, wtargnął patrolem złożonym z ochotników, którzy pojechali tramwajem do centrum miasta”. Nawet mi się to podobało: szwoleżerowie zdobyli miasto tramwajem. Potem wmaszerowali inni. Zmęczeni długą kampanią, z nogami odparzonymi od ciężkich buciorów i poranionymi od brudnych onucy. I, jestem pewien, łazili po mieście z oczami jak kurze jaja.
No bo co oni wcześniej widzieli? Łódź? Warszawę? Jasną Górę? Kraków, jeśli który z Galicji? Lwów, bo po drodze? W porządku, miasta jak miasta, spore, ładne – ale Kijów: wielki, rozłożysty, na wzgórzach, a Dniepr w dole – jak jezioro szeroki.
Po tym wjeździe tramwajem polscy oficerowie poszli szukać pozostałości Złotej Bramy. Tej samej, na której Bolesław Chrobry w 1018 roku, podczas zwycięskiej wyprawy kijowskiej, miał wyszczerbić Szczerbiec. Według Galla Anonima było to tak, że ludzie Bolesława dziwili się, czemu władca, wkroczywszy „bez oporu do wielkiego i bogatego miasta”, szczerbi bez sensu miecz o niebronione wrota, a ten odpowiedział im „ze śmiechem, a wcale dowcipnie”, że „tak jak w tej godzinie Złota Brama miasta ugodzoną została tym mieczem, tak następnej nocy ulegnie siostra najtchórzliwszego z królów, której mi dać nie chciał”. Chrobremu chodziło o Przedsławę, siostrę Jarosława Mądrego, który Bolesławowi ręki Przedsławy konsekwentnie odmawiał, co zresztą skłoniło Chrobrego do tej wyprawy. Tysiąc kilometrów na wschód, zarośnięte chłopy, konie i wozy ciężko grzęznące w błocie. Chrobry na czele zbrojnych, brodatych osiłków, przez mokradła, lasy i pustkowia. „Jednakże nie połączy się z Bolesławem w łożu małżeńskim – dowcipnie nadal wywodził Chrobry (Gall kazał mu mówić o sobie w trzeciej osobie) – lecz tylko raz jeden, jak nałożnica, aby pomszczona została w ten sposób zniewaga naszego rodu, Rusinom ku obeldze i hańbie”.
Tak się stało: Chrobry Przedsławę najprawdopodobniej zgwałcił, a następnie, jako nałożnicę, zabrał ze sobą do Wielkopolski. Znów: tysiąc kilometrów, tym razem na zachód, mokradła, lasy, pustkowia, Chrobry to na koniu, to na wozie. Podobno był gruby. Wyobrażam sobie, jak sapiąc, podrzemuje w siodle albo na wozowych deskach, jak, czerwony na twarzy, wdycha zapach końskiego gówna i jak jedzie przez tę ziemię, w większości jeszcze nienazwaną, przez tę czystą mapę fizyczną, z dopiero kształtującą się nakładką mapy politycznej. Czasem, z nudów zapewne, bo ileż można słuchać tego grubego, obozowego, wojowatego pieprzenia i bąków puszczanych przy ognisku, zachodzi do Przedsławy. Zastanawiałem się, czy z nią rozmawiał. O czym. Jak. Czy się rozumieli – ona do niego po starorusku, on do niej po staropolsku. Czy ją gwałcił w drodze, czy – kto wie – traktował z jakimś jednak szacunkiem.
Polscy żołnierze, tak samo jak Chrobry w 1018 roku, zdobyli Kijów bez walki. Oficerowie pobiegli więc szukać tej Złotej Bramy, a żołnierze oglądali ze zdumieniem wielkie miasto. Niektórzy poradzili sobie szybko i, jak zapisał w swoich wspomnieniach ówczesny porucznik Stanisław Mayer ze Lwowa, szybko znaleźli miłe lokale, w których wesoło sobie popijali. Nie tylko Mayer pisał, że ich parada na Chreszczatyku była owacyjnie witana przez kijowian, których miasto przechodziło wtedy z rąk do rąk jak piłeczka, a przed Polakami siedzieli w nim bolszewicy.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I