Tęcza nad Wrocławiem. A Ostrów Tumski pachniał mi miłością - ebook
Magiczny Wrocław i niezwykłe historie o kobietach kochających kobiety. Wśród bohaterek są m.in.: studentka zarządzania i marketingu z Wrocławskiej Politechniki, pani psycholog stykająca się w swojej pracy z różnymi osobami LGBT+ oraz dziewczyna, która pomaga kibolowi, a później spotyka się z nim na paradzie równości - po dwóch stronach barykady. Jest również niepełnosprawna kobieta uwięziona na trzecim piętrze wrocławskiego blokowiska, kandydatka na posła RP, która wdaje się w romans ze swoją sekretarką i artystka malarka, zdeklarowana lesbijka i zarazem córka mocno prawicowej matki. Co połączy ich historie i czy kobiety, które wciąż się mijają, mogłyby być dla siebie kimś więcej? Część opowiedzianych w książce historii inspirowana jest autentycznymi wydarzeniami, ale zmienionymi tak, by niemożliwa była identyfikacja bohaterów.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-976335-0-6 |
| Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna z torebką w paski
W roku dwa tysiące trzynastym Wrocław wydawał mi się najpiękniejszym miastem na ziemi. Nie Londyn, w którym wcześniej pracowałam w charakterze pomywaczki w jednej z chińskich restauracji, nie Wiedeń, który uwielbiałam pasjami za jego klimat i nie Warszawa, zlepek różnych budynków z architektonicznej dupy. Wrocław.
Zakochałam się w tym mieście chwilę po zdaniu matury, potem pomieszkiwałam tu po dwa, trzy lata, wyjeżdżałam za pracą, wracałam, znowu wyjeżdżałam. Właśnie w dwa tysiące trzynastym kupiłam małe mieszkanie na Kruczej i cieszyłam się jak dziecko, że zostanę tu na dłużej. To było jak spełnienie marzeń, jak dojście do końca drogi w szukaniu swojego miejsca na ziemi. Czarowała mnie każda ulica, każdy skrzypiący tramwaj, budy na Solnym, rynek i restauracyjne ogródki, ale chyba najbardziej ze wszystkiego uwielbiałam tych ludzi. Otwartych, tolerancyjnych, zabawnych, inteligentnych, z fantazją i z polotem. Naprawdę, nigdzie na świecie nie spotkałam takich ludzi, jak tutaj.
Trzy lata później miałam wrażenie, jakbym nagle znalazła się w zupełnie innym świecie. Jakby z cuchnących kanałów, o których istnieniu najwyraźniej nie miałam pojęcia, niczym szczury powyłaziły na światło dzienne całe hordy idiotów. Półmózgów, którzy postawili sobie za cel zniszczenie wszystkiego, co kochałam. Ludzi, których musiałam tak nazywać, choć przysięgam, że do miana człowieka naprawdę było im daleko.
W firmie, w której pracowałam były akurat jakieś duże, kadrowe roszady, a moje stanowisko pracy nagle stało się o prawie jedną trzecią mniej płatne niż dotąd. Jestem całkiem zaradną i przedsiębiorczą kobietą, więc zrozumiałam cięcia i nie robiłam z tego powodu afery.
Szybko zorganizowałam sobie uzupełnienie domowego budżetu, podnajmując współlokatorce jeden z trzech pokoi. Dziewczyna przyszła z ogłoszenia i z miejsca rzuciła tekstem, że jest lesbijką i czy chcę rozmawiać dalej. Byłam w szoku, bo co to ma do rzeczy z kim ona sypia, a z kim nie? Nie mam z tym problemu. Ty mi nie zaglądasz do sypialni, a ja nie włażę tam tobie, chyba proste? Młoda odetchnęła z ulgą i powiedziała, że jest zainteresowana i chętnie wynajmie od zaraz. Nie dyskutowała ani o warunkach, ani o cenie, rzuciła tylko okiem na pokój i zgodziła się od razu. Grzeczna, normalna, spokojna babka. Podpisałyśmy umowę (pełen legal) i dwa dni później się wprowadziła.
Mniej więcej w tym samym czasie z podmiejskich nor, rynsztoków i studzienek coraz intensywniej zaczęły wyłazić wspomniane wcześniej, ludzkie szczury. Tak, wiem, że nazwanie ludzi szczurami nie brzmi dobrze, ale trudno mi określić ten typ człowieka innym zwierzęcym gatunkiem. Początkowo więc, kreatury te biegały przy ścianach, przerażone i chaotyczne, jak to szczury, ale im więcej znajdowały karmy, tym bardziej się rozbestwiały. Najpierw w telewizji pojawiło się kilka materiałów o panoszących się wszędzie homo. Niby takie niewinne pieprzenie, ale jednak dziwne. Szczury karmiły się tymi wzmiankami, żarły je, pasły nimi swoje najgorsze wyobrażenia i rosły. Potem w gazetkach, tu artykulik o paradach gejów z fotkami półnagich facetów z wielkimi członami przyczepionymi do ramion, tu historie o homo, którzy zaraz przyjdą i zgwałcą całą twoją rodzinę, tu teksty typu _„LGBT zło, broń przed tym swoje dzieci”_. Mało smaczne, ale… szczury pożerały to wszystko z zachwytem i puchły. Nie wiem kiedy, ale zaczęłam zauważać, że tych antyhomoseksualnych tekstów jest coraz więcej.
Moja nowa współlokatorka dosłownie zaczęła wychodzić ze wspólnego salonu, kiedy akurat zaczynały się wiadomości. Zrozumiałam, jak może się czuć, więc zgasiłam ten syf na jedynce i przestałam oglądać. Ale to, że czegoś nie widzisz, nie znaczy, że tego nie ma.
Jakiś chłopak zaczepił mnie na ulicy, kiedy wracałam z zakupów i wcisnął mi ulotkę o homo propagandzie i o krwiożerczych pedofilach czyhających na nasze dziatki. Zanim zdążyłam ją dobrze przeczytać, zniknął mi z oczu i nie miałam niestety okazji powiedzieć mu paru słów. A powiedziałabym!
Co się działo z tymi ludźmi? Halo, Wrocław! Byłam w szoku.
Szczury sączyły swoje mądrości rodem ze średniowiecza i powoli, prawie niedostrzegalnie gotowały żabę. Jest taka opowieść. Dwa garnki z wodą i dwie żaby - po jednej w każdym naczyniu. Do pierwszego z góry leje się wrzątek, żaba w panice wyskakuje i zwiewa. Do drugiego wlewa się wodę, a potem delikatnie, ale naprawdę delikatnie podgrzewa całość od spodu. Żaba nic. Ciepło, miło, kompletnie nie czuje, że coś jest nie tak. Robi się apatyczna, przymyka oczy, jest jej błogo, coraz cieplej… Na końcu nie ma już sił by walczyć o życie i ginie ugotowana.
Tak właśnie było we Wrocławiu, jakby ktoś powoli podgrzewał żabę.
Właściwie, choć mogę mówić tylko z perspektywy mieszkania tutaj, ale mam wrażenie, że to działo się w całym kraju.
Ta systematycznie podgrzewana nagonka na homoseksualistów. Samo zło. Zboków. Degeneratów. Gwałcicieli dzieci. Zabójców prawdziwych rodzin. Codziennie coś, bez przerwy, coraz mocniej. Nie mogłam tego słuchać, naprawdę. Obrzydlistwo!
W pierwszym momencie, kiedy w dwa tysiące piętnastym wybory wygrał PIS, nie myślałam, że dojdzie do takich akcji. Ci ludzie w końcu nie byli z czasów kamienia łupanego, a z tych samych co i ja, ty, my. Niektórzy nawet nieźle się bawili w okresie hipisowskich wolności. Szał ciał też ich grzał.
No… i czas pokazał, że jednak się myliłam. A może nie? Może byli dokładnie tacy sami, tylko sprytniej grali na najniższych ludzkich strachach i instynktach, sprawiając, że w ludziach budziło się zło? Kto wie.
Dobrze, wyobraź sobie taką scenę, w której na ulicy mija cię para zakochanych gejów. Trzymają się za rączki, cmoczki, ciumki i takie tam. Ty idziesz obok z żoną, też za rękę. Przed sobą pchasz wózek z dzieckiem. I naaagle (kamera, akcja!)… o Chryste! Para gejów dostrzega was, a ich miny zmieniają się z sekundy na sekundę! Pierwszy frontalnie skacze na ciebie, zdejmuje ci portki, opiera o wózek i w szale dzikiego pożądania zapina w tyłek! Żona mdleje! Drugi gość, o zgrozo łapie się za twoje dziecko! Apokalipsa, sodomia i gomoria! Policija! Policija!
Ale… serio? Kurwa. Serio?!
Poważnie myślisz, że każdy gej rzuca się na innego faceta? A jak widzi dziecko to mu od razu stoi? No błagam, no!? Jaką trzeba być pałą niedouczoną, żeby tego nie rozumieć, to ja naprawdę nie wiem.
W każdym razie, moja nowa współlokatorka zaprosiła mnie na swoją imprezę urodzinową. Impreza to może za duże słowo, ot, paru jej znajomych i posiadówka przy piwie w PRL-u (to taka klubo-kawiarnia na rynku). Dziewczyna mieszkała już u mnie dość długo i zdążyłyśmy się poznać, a że zazwyczaj wieczory spędzałam sama, to chętnie się zgodziłam. Miła odmiana. W Empiku kupiłam książkę w prezencie i kubek, bo zauważyłam, że jej własne już były koszmarnie wyszczerbione, wręczyłam całość popołudniu, a koło szesnastej ruszyłyśmy na rynek. Współlokatorka z góry uprzedziła mnie, że to ekipa z tych raczej nietańczących, więc nawet nie ubierałam się jakoś ekstra. Jeansy, bluzka, kurtka, żeby w drodze powrotnej mnie nie przewiało i już.
W sumie na miejscu było max dziesięć osób, trzech facetów i sześć babek łącznie z nami, więc siedzieliśmy sobie, piliśmy piwo, opowiadaliśmy każdy trochę o sobie i ogólnie rozmawialiśmy ot, o takich zwykłych głupotach.
Kojarzę, że zwróciłam wtedy uwagę na parę, która siedziała przy sąsiednim stoliku, akurat po mojej prawie stronie. Mężczyzna i kobieta. Oboje cały czas patrzyli w naszym kierunku, a on, choć wydawał się sympatyczny, miał takie dziwne spojrzenie. Jakby obcinał wzrokiem moją współlokatorkę, szepcząc coś przy tym swojej partnerce do ucha. W którymś momencie usłyszałam, jak mówi do niej głośniej.
– Ta mi się podoba. Podobna do tej poprzedniej z Alcatraz, co? Mogłaby się nadać. Jak myślisz?
– Dla nas czy dla ciebie? – spytała siedząca obok niego kobieta i przyłożyła palec do ust, nakazując mu ściszenie głosu.
Nadstawiłam ucha jeszcze bardziej i udawałam, że na nich nie patrzę.
– Dla nas oczywiście. – odparł. – Ostatnio to ty miałaś kochankę z tego akademika, więc może pora na trójkąt?
Mało nie zadławiłam się sokiem. Nie, żebym miała coś przeciwko, jeśli ludzie robią to, co lubią, nie robiąc przy tym nikomu krzywdy, ale trochę mnie zaskoczyli. Dwoje dorosłych i na moje oko będących w związku ludzi, tak wprost rozmawiających o trójkącie? Interesujące. Przyznam, że sama nie byłam nigdy w relacji tego typu, ale właściwie…, jeśli wszyscy na coś takiego się zgadzają, to czemu nie? Przesunęłam się trochę w ich stronę i dalej podsłuchiwałam z zaciekawieniem.
– Marcin, ja wszystko rozumiem – rzuciła kobieta. – Ale może czas rozejrzeć się za kimś w moim wieku albo chociaż zbliżonym? – powiedziała. – Ile ona może mieć lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia dwa? To dzieciaki jeszcze.
– Te dzieciaki robią w łóżku więcej niż my w ich wieku. – odparł.
– Więcej to oni gadają niż robią – zaripostowała.
– Też chcę mieć trochę przyjemności Kamila – burknął mężczyzna. – Na tym chyba polega wolny związek?
– Przecież uprawiasz seks w pracy – odparła, a mnie już uszy zaczęły piec od podsłuchiwania.
– Nie powiesz mi, że w pociągu nikogo nie wyrwałeś?
– Wyrwałem. – przyznał. – Ty z kimś solo, ja z kimś solo. Kiedy znowu we troje?
W tym momencie naszym stolikiem zaczęły wstrząsać śmiechy, a urodzinowa ekipa była coraz bardziej rozbawiona, więc wróciłam do pozycji prostej i przestałam podsłuchiwać. Wystarczy. W końcu przyszłam tu na urodziny, a jak dotąd skupiałam się tylko na tej parze.
Moja współlokatorka zaczęła akurat temat wspominek sprzed lat, a że z pozostałymi osobami znała się świetnie, to szybko wciągnęły mnie ich opowieści. A to o czasach liceum i wariackich pomysłach tamtego okresu, a to o pierwszej pracy, a to znów o nietypowych akcjach, w których brali udział. Zrobiło się naprawdę wesoło.
Jako najstarsza w tym gronie też dorzuciłam kilka słów i po chwili zapomniałam o parze marzącej o wyrwaniu kogoś do trójkąta.
Nagle drzwi knajpy otworzyły się z hukiem i do środka wparowało trzech napakowanych osiłków. Przystojni, wysocy, krótkie włosy, widać było, że z siłownią im za pan brat. Ryczeli od wejścia, więc natychmiast skupili na sobie całą uwagę. Jeden z nich, w niebieskiej bluzie minął nasz stolik i zerknął na krzesło, na którym siedziała moja współlokatorka. Nie miałam pojęcia, o co mu chodziło, ale facet nagle złapał to krzesło, szarpnął je razem z siedzącą na nim solenizantką i popchnął do przodu tak mocno, że dziewczyna wpadła na rozstawione na stole kufle. Huk, dźwięk tłuczonego szkła, pisk i przerażenie.
– Spierdalaj stąd mała suko! – zawołał ostro wkurwiony.
Zdębiałam, ale tylko na moment, a potem gwałtownie wstałam z krzesła
– Facet! Co ty odwalasz? – Podniosłam głos.
Próbowałam pomóc dziewczynie, bo rękoma upadła na szkło i polała się krew.
– Zamknij się babo! Całe towarzystwo zjebów! – Gość się nakręcił. – Wypierdalać mi stąd! To nie miejsce dla takich.
– Co? – wypaliłam. – Jakich?!
Patrzyłam na niego jak na Yeti i naprawdę nie wiedziałam, o co chodzi. Kątem oka zarejestrowałam, że zza baru od razu ruszył w naszym kierunku kelner i jeszcze jeden facet.
– Co tu się dzieje? – spytali – Proszę przestać!
– Sam gnoju przestań! – Mężczyzna w niebieskiej bluzie aż się zapienił – Kogo wpuszczasz do tej budy? Zboczeńców?! To jest miasto normalnych ludzi, niech pedofile stąd wypieprzają!
– Człowieku, wyluzuj! – Towarzysz kelnera uniósł głos – Knajpę rozwalisz!
– Żebym ciebie zaraz mały chujku nie rozwalił!
– Proszę opuścić lokal!
– To ty go zaraz opuścisz! – Facet w niebieskiej bluzie złapał pracownika za fraki i wyniósł z lokalu.
Zszokowana patrzyłam, jak po prostu wywalił go za drzwi. Niepojęte! Co tu się do licha działo?! Jakaś dziewczyna zza baru podniosła telefon i gdzieś zadzwoniła. Miałam nadzieję, że po policję.
Spojrzałam na sąsiedni stolik, ten przy którym siedział z partnerką mężczyzna szukający kogoś do trójkąta. To był naprawdę duży chłop i liczyłam, że pomoże.
– Proszę pana, pomoże pan? – zawołałam w jego kierunku.
– Tylko się kurwa rusz! – warknął do niego jeden z napakowanych.
Zauważyłam, jak mężczyzna chwycił swoją żonę za rękę i od razu cofnął się z nią w głąb restauracji. W głowie mi się nie mieściło, że przed chwilą chciał wyrwać moją współlokatorkę dla siebie i żony, a teraz udawał, jakby nas tutaj nie było. Co się działo z tymi ludźmi? Partnerka mężczyzny odwróciła się do nas tyłem. On zrobił to samo.
Skrzywiłam się, ale nie miałam czasu o tym myśleć. Szybko podeszłam do współlokatorki, która stała przy stoliku w kompletnym szoku. Z jej poranionych dłoni kapała krew.
– Chodź do łazienki, wytrzemy to. – powiedziałam, starając się zachować spokój.
– Tu nie ma dla niej łazienki – odezwał się kolega tego w niebieskiej bluzie i spojrzał na nas wyzywająco.
– Człowieku! Przesuń się – rzuciłam stanowczo i próbowałam się przepchnąć razem z dziewczyną tuż obok, ale zastawił nam drogę.
Wtedy zarejestrowałam, że pozostali jej przyjaciele powstawali zza stołu, ale… nie reagowali. Patrzyłam na nich zniesmaczona i dopiero wtedy zaczęłam łapać, że oni się bali. Naprawdę się bali.
– Kiedyś były kible dla białych i czarnych. – warknął zagradzający mi drogę napakowany. – Powinny wrócić. – dodał.
– Co?
– Teraz już nie ma, ale i tak nie będziecie myć zboczonych łap w naszym zlewie!
Serio, nie ogarniałam, o co im chodziło i nie dane mi było zrozumieć.
Goście złapali i mnie i moją współlokatorkę pod pachy, jak jakieś dwa worki kartofli, unieśli nad poziom podłogi i mimo tego, że obie darłyśmy się i kopałyśmy, zwyczajnie wywalili nas przed bar. To był koszmar! Za co? Zaryłam kolanami o kamienną posadzkę wrocławskiego rynku i zszokowana odwróciłam się w stronę knajpy. W tej samej sekundzie dostałam w twarz torebką.
– I zabierać stąd te szmaty! – zawołał jeden z nich, mocno rozjuszony, a potem zniknął w środku.
Popatrzyłam na leżącą przede mną torebkę w paski. Nie była moja.
– To moje… – odezwała się współlokatorka i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że to są tęczowe paski. Tęczowe!
– Wisiała na krześle? – spytałam i nagle zaczęłam rozumieć, co ich tak rozjuszyło.
– Taaak…– mruknęła.
Zwykła torebka. Zobaczyli na oparciu durną torebkę! I o to ta cała chryja? Boże, pomyślałam wtedy, że ludzi już naprawdę całkiem powaliło.
Nagle drzwi PRL-u znowu się otworzyły i na zewnątrz z hukiem wyleciała reszta znajomych, którzy siedzieli przy naszym stoliku. Lądowali na ziemi jeden po drugim. Potem zobaczyłam, jak na prawo leci moja torebka. Wstałam, ciągle zszokowana tym wszystkim i poszłam ją podnieść. Kolana bolały mnie jak diabli.
– Koniec imprezy – stwierdziła solenizantka, wycierając zakrwawione dłonie o własne spodnie. – Dzięki za pomoc. – Skinęła do mnie głową.
Gdzie ja do cholery byłam? To przecież nie mógł być mój Wrocław!
Towarzystwo przeprosiło koleżankę za brak reakcji, coś tam bąkali, że się wystraszyli, a potem szybko się zmyli. Zostałyśmy same. Nawet nie wiedziałam, co mogłabym tej biednej dziewczynie powiedzieć. Było mi zwyczajnie wstyd. Za nich.
Nie rozmawiałyśmy, tylko w ciszy ruszyłyśmy w stronę tramwajowego przystanku.
Rozglądałam się i te magiczne, piękne kolory wrocławskiego rynku nagle zaczęły mi się kłócić z tym, co się przed chwilą stało. Aura wieczoru, spacerowicze, zakochane pary trzymające się za rączkę. Zgarbione plecy zmartwionej dziewczyny z torebką w paski.
Podniosłam głowę i zauważyłam, jak patrzy na mnie zmęczony Fredro. Prosto z pomnika. Siedział rozparty w fotelu, stary, majestatyczny, trochę wyniosły. W ręku miał rulon papieru i gęsie pióro.
No i co byś teraz napisał, poeto?
Odwróciłam się, słysząc chlipanie mojej współlokatorki.Rozdział II
Marta z Alcatraz
Kiedy Marta Łopian wprowadzała się domu studenckiego Alcatraz przy ul. Reja we Wrocławiu, nie przypuszczała, jak trudnym wyzwaniem będzie dla niej mieszkanie w takim przybytku. Już sama nazwa potrafiła postawić włosy na głowie, o ile oczywiście ktoś oglądał kultowy film o tym więzieniu i wiedział, o co chodzi. Ona akurat oglądała. I to kilka razy. Ostatecznie brała jednak nazwę akademika jako dobry żart (co w polskim systemie edukacji bywało rzadkością!) i tym akurat najmniej się przejmowała.
Właśnie zaczynała studia na Politechnice, więc zakładała, że wbrew napisowi „Alcatraz” na ścianie, akademik nie będzie więzieniem, ba – wręcz przeciwnie! Czuła pozytywne wibracje na samą myśl, że wreszcie wyrwała się z domu, a dokładniej, z jednej z tych wsi w lubuskiem, w której nawet nie było za wiele psów, żeby mogły szczekać tyłkami.
Bardziej niż więziennych klimatów Marta bała się nowych współlokatorek. Kiedy jesteś ukrywającą się przed wszystkimi lesbijką, wstępne pytanka typu „_A jak ma na imię twój chłopak_?”, „_My planujemy ślub w czerwcu, a wy_?” – zawsze stanowią wyzwanie.
Wychodzisz z domu z solidnym postanowieniem, że już nigdy więcej nie będziesz się przed nikim ukrywać, a potem zderzasz się ze ścianą. Co o tobie pomyślą? Co powiedzą? Czy atmosfera w pokoju nie zrobi się kwaśna, jak się przyznasz? Czy będą oczyma wyobraźni widzieć, jak rzucasz się na nie w nocy? Harpia nienasycona seksualnie? Ludzie wciąż jeszcze tak patrzą. Jesteś hetero – spoko. Jesteś homo – pewnie rzucasz się na każdą babę. Szkoda gadać.
W każdym razie Marta skłamała już pierwszego dnia, a potem kolejnego i kolejnego. Niby rozstała się z chłopakiem z liceum, niby nie idzie na imprezę na korytarzu, bo się uczy, nie będzie się lizać z palantami itd. Marta nie była lesbijką z wielkiego miasta, która miała w nosie to, co myślą o niej inni. Bała się wszystkiego i nikomu nie chciała podpaść. Zero pewności siebie, przebojowość na poziomie podłogi i to tej z niższej kondygnacji, asertywność też ledwo ledwo. Oddychała z ulgą dopiero w piątki. W piątki jej dwie współlokatorki wyjeżdżały na weekend do domów, a ona zostawała w pokoju sama. Wreszcie mogła odetchnąć i nie musiała się stresować. Nie musiała ważyć każdego słowa, żeby kłamstwa jej się nie porypały.
Za dziewczynami zamknęły się drzwi, więc podeszła do okna i czekała, aż zobaczy je na ulicy. Zarejestrowała, że poszły w kierunku przystanku tramwajowego. Była wolna!
– Uff. Wreszcie! – powiedziała sama do siebie.
Uśmiechnęła się i popatrzyła prosto w słońce odbijające się od ścian tutejszych kamienic. Ładna okolica, nie centrum, ale ładna.
Mimowolnie przeniosła wzrok na drugie piętro budynku znajdującego się dokładnie naprzeciwko Alcatraz. Od jakiegoś czasu ukradkiem zerkała w to okno. Mieszkała tam interesująca para, która od czasu do czasu mocniej skupiała jej uwagę. Szczupła, ładna kobieta, możliwe, że koło trzydziestki i jej facet, dość dobrze zbudowany. Mąż? Partner? Tego nie wiedziała. Lubili kochać się przy świetle, jakby celowo nie dbali o zaciągnięcie zasłon. Marty nie kręcił jednak sam fakt podziwiania ich niespecjalnie skrywanego seksu, ale to, w jaki sposób zachowywała się wtedy kobieta. Jakby wiedziała, że ludzie z akademika ją obserwują. Jakby tego chciała.
Dwa tygodnie wcześniej była świadkiem dziwnej sytuacji, jednej z tych, które wywołują gęsią skórkę podniecenia. Wspomniana para kochała się na położonym na podłodze materacu. Biała pościel, fotel w rogu, stary zegar na ścianie. Na zewnątrz było już ciemno, a oni mieli zapalone światło i kotłowali się ze sobą bez opamiętania. On leżał na plecach, ona siedziała na nim. Był weekend, współlokatorek nie było, więc Marta po prostu stała i na to patrzyła.
Podziwiała plecy tej kobiety i zastanawiała się, czy sama potrafiłaby się ruszać w łóżku tak, jak ona. Elastyczna, giętka i przy tym tak naturalnie miękka w ruchach. Cholernie jej się to podobało. Wtedy kobieta zeszła z niego, odwróciła się przodem do okna i usiadła na jego penisie w tej właśnie pozycji. Marta patrzyła z zapartym tchem na jej nagi, falujący pod wpływem kołysania biodrami biust. Kobieta minimalnie uniosła głowę i zobaczyła ją w oknie. Nietrudno było ją zresztą dostrzec, bo w obu pokojach paliły się mocne światła. Najlepsze było jednak to, że kiedy kobieta ją dostrzegła, wcale się tym nie przejęła. Nie wstała i nie zaciągnęła zasłon, nawet nie zakryła rękoma piersi. Z penisa swojego partnera też nie zeszła. Po prostu patrzyła na Martę stojącą w oknie po drugiej stronie ulicy i poruszała się dalej. Rytmicznie, miarowo, seksownie.
Marta doskonale zapamiętała ten moment. Zrobiło jej się gorąco jak nigdy. Zacisnęła nogi i czuła, że się podnieca. Patrzyła i robiła się czerwona, choć pewnie jej wypieków nie dało się stamtąd dostrzec. Para kochała się jeszcze dobrych piętnaście minut, zanim kobieta doszła i oddychając ciężko, opadła na materac. Do ostatniej chwili na siebie patrzyły. Oko w oko.
Martę dreszcz przeszedł na to wspomnienie i jeszcze raz spojrzała w okno. Dzisiaj było tam pusto. Ani żywej duszy. Sięgnęła po paczkę fajek leżących na parapecie i zauważyła, że jest pusta. Zaklęła pod nosem, a potem wsunęła na nogi adidasy i poszła do sklepu.
Największym plusem mieszkania w Alcatraz było to, że sklep z fajkami i monopol w jednym znajdował się dosłownie piętnaście kroków od wejścia. Koniec odwiecznego problemu jej wsi, w której po papierosy musiała drałować dwa kilometry. Szybko przebiegła przez ulicę i za moment była w sklepie.
– Dzień dobry! – zawołała głośno, żeby ściągnąć z zaplecza sprzedawcę, którego akurat nie było w środku.
Usłyszała trzask otwieranych drzwi i dosłownie po sekundzie mężczyzna już podawał jej fajki.
– Jedną? – spytał, wskazując na paczki w dystrybutorze.
– Tak. Mieszkam w akademiku, mam blisko jak braknie.
Kiwnął głową, skasował ją i za moment była już na zewnątrz. Skręciła w prawo i wpadła na jakąś kobietę.
– Ajjj – jęknęła. – Przepraszam!
– Nie ma sprawy – Kobieta uśmiechnęła się i Marta poznała w niej tę z okna.
– Ooo – Wyrwało jej się.
– Ooo?
– To... to pani.
Przez chwilę patrzyły na siebie i dopiero wtedy kobieta się zreflektowała. Zmarszczyła czoło, uśmiechnęła się jakoś dwuznacznie i przygryzła dolną wargę.
– Podglądaczka. – powiedziała.
Marta poczuła, że zalewa ją rumieniec i na chwilę ją zatkało.
– Ej, no nie stresuj się dzieciaku. – Kobieta mrugnęła do niej okiem. – Nie zabroniłam ci przecież patrzeć.
– Ja… – Marta chciała coś powiedzieć, ale słowa znowu stanęły jej w gardle.
Czuła się jak zawstydzony szczeniak złapany na sikaniu do buta.
– Naprawdę, nic się nie stało. Jestem Kamila. – Kobieta przedstawiła się, wyciągając do niej rękę.
– Ma… Marta. Miło mi
– Zostałaś na weekend w akademiku?
– Yyy tak.
– To zapraszam na kawę, odstresujesz się, bo jak widzę teraz urwało ci język?
Marta spróbowała się zaśmiać, ale pewność siebie, jaką miała w sobie jej rozmówczyni, dosłownie ją onieśmieliła. Nigdy nie była w tak krępującej sytuacji.
– No chodź. – Kamila wskazała jej wzrokiem drzwi wejściowe do kamienicy.
Właściwie Marta sama nie wiedziała, czy chce tam iść, ale nie potrafiła powiedzieć nie. Jej asertywność z poziomu ledwo, ledwo, spadła do zera. I poszła.
– Dziwna sytuacja – wykrztusiła, gdy już wchodziły po schodach na drugie piętro.
– Z kawą czy z tym, że podobał ci się mój seks z mężem?
– Jedno i drugie.
– Może nie będzie tak dziwnie, jak myślisz?
Kobieta zatrzymała się przed dużymi, białymi drzwiami i włożyła klucz do zamka. Coś skrzypnęło, zacharczało, a później wrota się otworzyły. Wrota, bo te drzwi naprawdę tak wyglądały. Jak wyjęte z innej epoki.
– Zapraszam.
Weszły do środka, a potem w ciszy szły schodami na górę. Marta mimowolnie zatrzymywała wzrok na pośladkach idącej przed nią kobiety i cały czas myślała, że to jest jednak cholernie dziwne. Kilka chwil później weszły do mieszkania, a studentka zarejestrowała przestronne, jasne wnętrze bez niepotrzebnych gratów. Rozejrzała się, a jej podświadomość nerwowo oceniała, czy nikt jej tutaj nie zaszlachtuje. Nie zakładała tego, ale z domu wyniosła ogólną nieufność do ludzi, więc to, co teraz robiła, jej mama pewnie uznałaby za szczyt głupoty i bezmyślności. Obcy dom, obcy ludzie. Co ona sobie myślała?
– Czarna czy z mlekiem? – Kobieta była już w pomieszczeniu obok, najwyraźniej w kuchni.
– Czarna – odpowiedziała. – Ładne mieszkanie.
– Dziękuję. Wprowadziliśmy się kilka lat temu, ruina była tu straszna, ale remont zrobił swoje.
Marta zwróciła uwagę na to, jak mało stało tu mebli. Wydawało jej się, że gdy mieszka się na swoim to urządza się wszystko na tip top. Każda szafka, stół, komoda, detal.
– Robicie przemeblowanie? – zapytała, wchodząc do kuchni.
Właściwie chciała zagadać o cokolwiek, a nic lepszego nie wpadło jej do głowy.
– Nie, dlaczego?
– Trochę mało mebli.
– Lubimy wolną przestrzeń.
– Acha. – Spojrzała, jak na blacie kuchennym lądują dwa kubki, a zaraz po nich do środka wpada po łyżeczce sypanej kawy.
– Pierwszy rok studiów?
– Tak. Politechnika.
– Ścisły umysł?
– Czy ja wiem? Pomyślałam, że zarządzanie i marketing kiedyś mi się przydadzą. Podobno można w tej branży dobrze zarobić, więc tak wybrałam.
– Bez pasji? – zdziwiła się właścicielka mieszkania.
– Bez.
Marta miała na końcu języka tekst o tym, że jak się jest z biednego domu, to pasję można sobie wsadzić. Liczą się potencjalne przyszłe zarobki, jakaś szansa na lepsze życie. Ugryzła się jednak w język i nie powiedziała tego głośno.
– Słodzisz? – Kamila zalała kawę wrzątkiem i patrzyła na nią wyczekująco.
– Nie.
– Dobry wybór.
Wzięła oba kubki i ruszyła w stronę stołu.
– Siadaj, nie krępuj się. – rzuciła. – Nie gryzę.
Marta uśmiechnęła się niepewnie i usiadła na krześle.
– Chyba, że lubisz? – dodała nagle kobieta, patrząc na nią kątem oka, a Marta poczuła, że oblewa ją rumieniec.
– Yyy, ale co?
– Nic. – Wzruszyła ramionami, ale jej mina wskazywała, że doskonale wie, o co pytała i wie, że Marta zrozumiała pytanie. – To jak ci się tutaj studiuje? Podoba się Wrocław?
– Bardzo. Piękne miasto, a studia ujdą, na razie nie jest źle. – Na wszelki wypadek sięgnęła po kawę i zaczęła popijać małymi łykami.
Miała wrażenie, że mimo teoretycznie normalnej rozmowy, jest skrępowana.
– Denerwujesz się?
– Trochę. – przyznała.
– Czym?
– Panią.
– Mam na imię Kamila, przedstawiałam się już.
– A… tak, zatem tobą.
– Wyglądam na socjopatkę, psychopatkę albo kogoś w tym stylu?
– Nie. Po prostu czuję się… onieśmielona?
Kącik ust kobiety uniósł się nieznacznie, jakby spodobała jej się ta odpowiedź.
– Czym się zajmujecie? Z mężem? – Marta rzuciła szybkie pytanie, starając się wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
– Marcin jest konduktorem, a ja pediatrą.
– Pediatrą?
– Tak, skąd zaskoczenie?
– Nie wyglądasz mi na pediatrę. – odpowiedziała i w tej samej chwili ugryzła się w język.
Kamila parsknęła i spojrzała na nią prowokująco. Przez chwilę zapadła cisza i obie mierzyły się wzrokiem.
– A na kogo ci wyglądam?
– Cofam to. Idealny pediatra. Wymarzony – zażartowała. – Dobra ta kawa.
– Też mi smakuje.
Znów cisza. Marta czuła, że ta cała sytuacja ma w sobie napięcie, które dotąd nie było jej znane. Coś między tajemnicą i erotycznym pociągiem do tej drugiej strony. Spojrzała na dłonie Kamili i zauważyła równo pomalowane, jasno czerwone paznokcie. Kojarzyła ten lakier. Widziała go już. Wtedy, kiedy ich podglądała. Ona trzymała dłonie na udach męża i zaciskała na nich palce. To wtedy zawróciła uwagę na ten lakier.
– O czym teraz myślisz? – zaskoczyła ją kobieta.
– Yyy.
– No powiedz.
– O tym lakierze do paznokci. Jaka to marka? Jest ładny.
– Kontekst?
– Bez kontekstu.
– Kłamiesz.
– Nie nazwałabym tego kłamstwem, po prostu owijam w bawełnę.
– Przywara młodości. W pewnym wieku nie mówisz wprost, o czym myślisz ani co czujesz. Na szczęście to z czasem mija.
– Nie bardzo rozumiem.
– Zrozumiesz.
Kamila wstała, obeszła stół i stanęła dokładnie za jej krzesłem. Marta zesztywniała, a potem poczuła na ramionach jej dłonie i zesztywniała jeszcze bardziej.
– Jesteś spięta – powiedziała i zaczęła masować jej kark i ramiona. – Spokojnie, nie zamierzam zrobić ci krzywdy.
Dziewczyna upiła łyk kawy i kompletnie nie wiedziała, co robić. Kamila dotykała jej ciała przez bluzę, a ona czuła, jak jej napięcie rośnie. Od stóp do kolan i wyżej. Plus wypieki na twarzy. Kiedy Kamila zatrzymała się na moment, a później dotknęła palcem jej ucha i szyi, jakby próbowała poprawić jej włosy, przeszły ją dreszcze.
– Nie wiem czy… – Marta się zająknęła.
– Tak?
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem.
Kamila pochyliła się nad nią i dotknęła nosem jej ucha, a potem zupełnie delikatnie, jakby od niechcenia przesunęła po nim ustami. Fala gorąca, jaka w tej chwili uderzyła dziewczynie do głowy, sprawiła, że nabrała powietrza nieco za głośno.
– Podoba ci się? – Kobieta powtórzyła ruch z nosem i ustami, znowu przejeżdżając nimi po jej uchu.
– Y…hym.
– Wtedy, gdy widziałaś mnie nagą przez okno, też ci się podobało, prawda?
Marta przypomniała sobie ten moment i zacisnęła pod stołem nogi. Zaklęła w duchu na te wszystkie pytania i na stan w jakim teraz była. Znowu nabrała powietrza, a potem je wypuściła. Wtedy poczuła za uchem dotyk wilgotnego języka, którym kobieta właśnie ją muskała. Przez całe ciało przebiegły jej dreszcze i nie wytrzymała.
– O Jezu… – Odsunęła krzesło i gwałtownie wstała, a potem, nie patrząc kobiecie w oczy, wybiegła z mieszkania.
Zatrzymała się dopiero na dole klatki schodowej. Oparła się plecami o lodowatą, kamienną ścianę i kręciła z niedowierzaniem głową.
– Kurwa mać. Kurwa mać – powtarzała sama do siebie.
To, że była lesbijką, nie znaczyło, że coś takiego już robiła z kobietą. Nie miała pojęcia, jak to ugryźć! Była totalnie zielona. Na swojej wsi nie ośmieliłaby się w taki sposób zagadać do żadnej koleżanki, ani nawet do obcej. Studia dopiero zaczęła, nie miała zbyt wielu znajomych. Do klubu dla homo nie odważyła się jeszcze wybrać. Gdzie miała się tego nauczyć? Emocje rozsadzały ją od środka i kompletnie nie wiedziała, co teraz.
Wybiegła, zbłaźniła się, uciekła. Porażka i katastrofa! Taka okazja. To coś, na co tak czekała i… szlag. Znowu zaklęła, odwróciła się twarzą do ściany i przyłożyła czoło do zimnej powierzchni.
– Oddychaj debilu, oddychaj.
Stała tak dobrych kilka minut, a później sięgnęła do kieszeni i wyjęła fajki. Odpaliła. Zamknęła oczy, zaciągnęła się i myślała, co dalej. Jak wróci do Alcatraz to będzie tym sobie rzygać do wieczora. Jak wróci do góry, to tamta może ją już spławić. A nawet jak nie spławi to i tak nie wie, co robić! I tak źle i tak syf. Spaliła fajkę i spojrzała na schody.
– A chuj tam. – Spróbowała się zmotywować i weszła z powrotem na górę.
Stanęła przed białymi drzwiami. Były zamknięte. Zapukała. Cisza. Zapukała jeszcze raz, głośniej. Cisza. Nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Kamila stała dokładnie naprzeciwko drzwi i patrzyła na nią.
– Wystraszyłam się. – powiedziała.
– Zauważyłam. Jeśli czegoś nie chcesz, nie zrobię tego.
– Tyle że… – Studentka zawahała się, ale skoro już tutaj wróciła… – Chcę, ale nie wiem jak. Nie robiłam tego jeszcze.
Zauważyła, że oczy kobiety robią się większe. Była zaskoczona.
– Myślałam, że tak. Przez okno patrzyłaś na mnie jednoznacznie.
– Okno, ulica, okno. Była odległość, a nie tak… twarzą w twarz. Nie mam żadnego doświadczenia. Chcę mieć, ale nie mam. Podoba mi się pani, tfu, to znaczy podobasz mi się. Bardzo. Ale nie wiem co robić. Nie spodziewałam się takiej sytuacji. Nie przemyślałam jej i nie mam planu – wyrzucała z siebie półsłówkami. – Sorry no, wyszłam na idiotkę.
– Po prostu do mnie podejdź.
– Co?
– No chodź. To nie politechnika, nie musisz mieć planu.
Marta wypuściła powietrze i zrobiła kilka kroków do przodu, tak, żeby stanąć tuż przy niej. Zobaczyła, jak kobieta znów podnosi rękę i dotyka jej twarzy.
– Ładna jesteś, cykorze.
– Nie jestem cykorem.
– Miałam nadzieję, że to powiesz. Udowodnij.
Marta przełknęła ślinę i domyśliła się, że Kamila zapędziła ją w róg. A może tego właśnie potrzebowała? Przysunęła się do niej i dość nieśmiało, ale jednak, objęła ją w pasie.
– Słabo, cykorze.
Dziewczyna przyciągnęła ją bliżej i poczuła, jak wraca w nią to uderzenie ciepłej przyjemności, które miała w kuchni.
– Lepiej, ale musisz się jeszcze postarać. – Kamila uśmiechała się przekornie.
– Nie ułatwiasz mi...
– Nie chcę, żebyś mi potem powiedziała, że cię do czegoś zmusiłam. Cykorze.
Marta parsknęła, a potem podniosła się na palcach, żeby mieć swoją twarz naprzeciwko jej twarzy.
– Dobra, zaryzykuję – powiedziała wreszcie, zacisnęła wargi, a później ją pocałowała.
Kamila przytrzymała ją i nie pozwoliła się cofnąć, dopóki ich usta nie zgrały się we wspólnym rytmie. Dopiero wtedy, czując jak Marta nierówno oddycha, odsunęła ją lekko i mrugnęła okiem.
– No, no, prawdziwa ryzykantka. Niemal jakbyś ukradła cukierka w sklepie, co?
– Mhm.
Marta znowu zaczęła ją całować i poczuła, jak powoli opuszcza ją stres. Raz się żyje?
To wszystko było dla niej takie irracjonalne, jak z filmu. Takie rzeczy się przecież w normalnym życiu nie dzieją. Niepewnie dotykała rękoma pleców Kamili i myślała o tym, jak pięknie wyglądały wtedy, kiedy były nagie. Kiedy siedziała na swoim mężu.
– A twój mąż? – zreflektowała się nagle i zdała sobie sprawę, że on może przecież wejść w każdej chwili. Spaliłaby się chyba ze wstydu.
– Wraca w niedzielę, konduktor, pamiętasz?
– A. Tak. Ale…
– Ale co?
– To fair play?
– Słucham? – Kamila zaczęła się śmiać – Jakie fair play?
– No wiesz… no to chyba zdrada jest?
– Dzieciaku… – Kobieta pokręciła głową, nie wierząc w to, co słyszy – Skąd ty się urwałaś? – spytała, cofając się do kuchni i odpalając tam papierosa.
Marta zrobiła to samo i za chwilę w pomieszczeniu wiły się kłęby dymu.
– Mamy z Marcinem otwarty związek. – wyjaśniła. – Kochamy się ze sobą, a czasem z innymi. Czasem też w trójkącie.
– Serio…? – Marta była w szoku.
– Tak. Jesteśmy nowocześni. Podobasz mi się, więc mogę się z tobą kochać i pokazać ci, jak to jest, jeśli chcesz. Jeśli nie, to nie. To wszystko. Jasne zasady?
– Ja…sne – zawahała się dziewczyna. – Dziwne, ale jasne.
Kamila dogasiła w popielniczce niespalonego nawet do połowy papierosa i ruszyła przed siebie, nie patrząc na Martę.
– Idę do sypialni, w której nie ma okna. Możesz iść tam ze mną… kochać się albo tylko popatrzeć. Możesz też odpuścić i iść do siebie. Drogę znasz. – powiedziała.
Marta złapała głęboki oddech i zapaliła jeszcze jedną fajkę. Usłyszeć coś takiego tak wprost? Obłęd. Jasne, że chciała, ale to wszystko było dla niej takie… zaskakująco inne. Szybkie, bezrefleksyjne no i jednak cholernie kuszące. Co to za kobieta? Co to za otwarty związek? Tylko popatrzeć? Na co? Na nią? Pomyślała, że chyba faktycznie wyrwała się zadupia do wielkiego świata, bo sposób bycia, jaki pokazywała jej Kamila, nadal nie mieścił się w jej głowie.
Wyjrzała do salonu i zobaczyła na jego końcu uchylone drzwi. To pewnie tam. Zgasiła papierosa w popielniczce i podjęła decyzję.
Przypomniał jej się taki cytat, że najbardziej żałuje się tego, czego się w życiu nie spróbowało.
No i poszła.
***
Dla większości studentów nauka na polibudzie toczy się od sesji do sesji albo od weekendu do weekendu (o ile w poniedziałek nie ma żadnych egzaminów). Sens całości nadają przerwy między zajęciami. Impreza, święty spokój, impreza, alkohol, sen, impreza, sen, wyjazd do rodziców, impreza. Dla Marty cykl studenckiej egzystencji działał trochę w innym rytmie. Dwutygodniowo.
To właśnie wtedy mąż Kamili wyjeżdżał w długą trasę, a ona siedziała wtedy u niej. No może „siedziała” to pewne niedopowiedzenie. Zwykle leżała. Na górze, na dole, na podłodze, bokiem, w łazience na szaro-beżowym, puchatym dywaniku. Czasem też stała pod ścianą albo się nią opierała. Potem wracała do siebie i przez kolejne dwa tygodnie wkuwała wszystko, co się tylko dało, co zresztą w jej stanie emocjonalnym wcale nie było łatwe.
Kamila ją wchłonęła. Wessała. Oczarowała. Zabrała w miejsca, o których dziewczyna mogła tylko marzyć. Żeby więc mogła się uczyć, nie myśląc cały czas o jej cudownym ciele i pocałunkach, musiała naprawdę mocno się skupić. I robiła to.
Poza marzeniem o kobiecie, które nosiła w sobie jakoś od jedenastego roku życia, marzyła też o tym, żeby nigdy nie musieć wracać do domu. Do biedy. Do nudy. Do stereotypów. Zatem numer jeden: Kamila, numer dwa: studia. Kiedy numer jeden był poza zasięgiem, siedziała w książkach. Zakuwała jak głupia, unikała imprez, unikała alkoholu.
No dobrze, raz chciała się skusić. Poszła wtedy sama na rynek, uznając, że wykorzysta jakoś weekend, w czasie którego mąż Kamili był w domu.
Pospacerowała, popodziwiała stojące już przed Bożym Narodzeniem stoiska z różnymi pierdołami i zaczynała się nawet wczuwać w ten radosny, przedświąteczny klimat.
Właśnie wtedy zwróciła uwagę na dwie dziewczyny, które podobnie, jak ona stały przed kramikiem z zimowymi ciuchami.
– Który chcesz w prezencie? – spytała jedna, patrząc na tę drugą tak czule, że Marta od razu domyśliła się, że są parą.
– Basia, nie musisz mi kupować prezentów. – odpowiedziała jej ciepło ubrana, niewysoka brunetka w puchatej opasce na uszach. – W tym roku to ty jesteś moim prezentem.
– Ty moim też, ale i tak chcę ci kupić szalik. – odpowiedziała pierwsza i cmoknęła ją w policzek. – Może ten? Zobacz, jaki słodki.
Marta wychyliła się i przyjrzała czerwonemu szaliczkowi w białe serduszka. Rzeczywiście wydał jej się słodki.
– Będziesz go nosić całą zimę, nawet jeśli mnie nie będzie w pobliżu. – rzuciła dziewczyna z uśmiechem, a potem podała szalik sprzedawczyni. – Poproszę ten. – powiedziała.
– Kocham cię, Basiu, wiesz? – Brunetka w opasce wydawała się wzruszona.
– Ja ciebie bardziej Aśku – odparła druga, pieszczotliwie zdrabniając jej imię.
Marta przypatrywała im się z rozczuleniem. Od razu przyszło jej na myśl, że taki szalik mogłaby kupić Kamili, tylko czy ta nie uznałaby tego za przesadę? W gruncie rzeczy nie rozmawiały ze sobą przecież o żadnych uczuciach. To miał być tylko miły seks, żadnych zobowiązań, ale sytuacja, przynajmniej w oczach Marty, mocno się ostatnio zmieniła.
– Ten rynek zawsze będzie mi się z tobą kojarzył. – szepnęła brunetka, biorąc w ręce kupiony jej przez partnerkę szalik. Kiwnęła głową i wskazała w stronę ratusza. – Pamiętasz? To tam rzucali w nas butelkami.
– Parada… – westchnęła dziewczyna. – Oczywiście, że pamiętam. Dobrze, że mamie nic się nie stało, ale było groźnie.
– Mam nadzieję, że to ostatnia przykra rzecz, jaka nas we Wrocławiu spotkała. – odparła jej partnerka i owinęła szalik w serduszka wokół kołnierza kurtki.
– Ja też Aśku.
Marta nie do końca wiedziała, o co im chodzi, bo sama nie chodziła na żadne parady. Bałaby się nawet i jak teraz zrozumiała, chyba było czego.
– Po ile ta czapka? – zapytał nagle wysoki mężczyzna, który nie wiedzieć skąd pojawił się tuż obok niej.
Marta odwróciła się i zobaczyła, jak facet zakłada sobie na głowę wielką czapkę z rogami jelenia. Parsknęła chyba w tej samej sekundzie, w której zrobiły to dziewczyny od czerwonego szalika.
– Do twarzy panu – zachichotała.
Facet wyglądał tak idiotycznie, że nie można się było z tego nie uśmiać. Marta od razu uznała, że gość jest pewnie pijany. Kto normalny założyłby sobie coś takiego na głowę? Jeszcze facet. Boże. Czapka z porożem jelenia.
Dziewczyny, które kupiły szalik, oddaliły się rozbawione, a Marcie przyszło do głowy, że alkohol jednak robi ludziom wodę z mózgu. Próbując żartować, coś tam jeszcze powiedziała do tego mężczyzny, ale był rozzłoszczony, więc spasowała.
Ostatecznie też rozmyśliła się i nie poszła na piwo. Nie zamierzała skończyć z kretyńskim pomysłem w guście tego faceta ani tym bardziej kupować dla Kamili szalika w serduszka. Pokręciła się jeszcze po rynku i pieszo wróciła do akademika. Kawał drogi, ale przynajmniej się dotleniła i wcale nie żałowała, że odmówiła sobie piwa. Wiedziała, że musi zachować przytomność, bo tylko na przytomnego mogła się wszystkim lepiej cieszyć. A ona chciała się cieszyć. Czasami w weekendy wypiła z Kamilą whisky z colą, albo wino, ale to wszystko. Poza tym seks, seks i seks. Nie miała dość i chciała więcej.