- promocja
- W empik go
Tego lata stałam się piękna. Lato. Tom 1 - ebook
Tego lata stałam się piękna. Lato. Tom 1 - ebook
Lato, które zmieni wszystko.
Belly cały rok czeka na wakacje. Wszystko, co najlepsze i magiczne, dzieje się właśnie podczas letnich miesięcy. To wtedy może spędzić czas z braćmi Fisher – Conradem i Jeremiahem.
W jednym od dawna się podkochuje, a drugi jest jej najlepszym przyjacielem. Tego lata nadchodzi przełom. Chłopcy przestają widzieć w niej młodszą siostrę. To także ich ostatnie wspólne wakacje. Niebawem każdy z braci znajdzie się u progu dorosłości i zajmie się innymi sprawami.
Czy dziewczyna zdobędzie się na odwagę i wyzna swoje uczucia? Czy to lato odmieni ją na zawsze?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67335-62-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przede wszystkim dziękuję agentkom z Pippin Properties: Emily van Beek, Holly McGhee i Samancie Cosentino. Dziękuję mojej nadzwyczajnej redaktorce Emily Meehan, która wspiera mnie jak nikt inny, a także Courtney Bongiolatti, Lucy Ruth Cummins i wszystkim w Simon & Schuster. Ogromne podziękowania należą się Jenny i Beverly z Calhoun School za nieustające wsparcie mojej pisarskiej profesji. Dziękuję mojej grupie literackiej the Longstockings, a w szczególności jednej członkini, która co poniedziałek siedziała naprzeciw mnie i zagrzewała mnie do boju – Siobhan, mówię o Tobie. Dziękuję też Aramowi, który zainspirował mnie do napisania o przyjaźni na zawsze, takiej, która trwa mimo chłopaków, plaż, dzieci i upływających lat.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jechaliśmy od jakichś siedmiu tysięcy lat. A przynajmniej takie miałam wrażenie. Mój brat Steven prowadził wolniej niż nasza babcia. Siedziałam koło niego na fotelu pasażera, a nogi oparłam na desce rozdzielczej. Tymczasem mama odpłynęła na tylnym siedzeniu. Nawet kiedy spała, wyglądała czujnie, jakby w każdej sekundzie mogła się obudzić i pokierować ruchem drogowym.
− Szybciej – popędziłam Stevena, szturchając go w ramię. – Wyprzedźmy tego dzieciaka na rowerze.
Steven się otrząsnął.
− Nigdy nie dotykaj kierowcy – powiedział. – I zdejmij te brudne giry z mojej deski.
Pokiwałam palcami u stóp. Jak dla mnie wyglądały całkiem czysto.
− To nie twoja deska. Samochód trafi wkrótce w moje ręce, pamiętasz?
− Jeśli kiedykolwiek dostaniesz prawko – zakpił. – Takich jak ty nie powinno się w ogóle wpuszczać za kółko.
− O, patrz. – Wskazałam za okno. – Ten koleś na wózku inwalidzkim właśnie z nami zrównał!
Steven mnie zignorował, więc zaczęłam majstrować przy radiu. Jedną z rzeczy, które lubiłam najbardziej w wyjeździe nad morze, były radiostacje. Znałam je tak dobrze, jak te w domu, a dzięki Q94 czułam w środku, że naprawdę jestem tam, na plaży.
Odnalazłam ulubioną stację, tę, która puszczała wszystko od popu przez stare przeboje po hip-hop. Tom Petty śpiewał _Free Fallin’_. Zaczęłam śpiewać razem z nim.
− „She’s a good girl, crazy ‘bout Elvis. Loves horses and her boyfriend too”.
Steven wyciągnął rękę, żeby wyłączyć, ale go odgoniłam.
− Belly, jak słyszę twój śpiew, to mam ochotę wjechać prosto do oceanu. – Udał, że skręca w prawo.
Wytężyłam głos jeszcze bardziej, co obudziło mamę, która też się przyłączyła. Obie śpiewałyśmy fatalnie, więc Steven pokręcił głową w charakterystyczny dla siebie, zdegustowany sposób. Nie znosił, kiedy przewyższałyśmy go liczebnie. To właśnie najbardziej przeszkadzało mu w rozwodzie rodziców: bez taty u boku był jedynym facetem.
Powoli przejechaliśmy przez miasteczko i choć właśnie żartowałam na ten temat ze Stevena, tak naprawdę mi to nie przeszkadzało. Uwielbiałam tę podróż, tę chwilę. Wjazd do miasteczka, Kraby u Jimmy’ego, minigolf, sklepy ze sprzętem do surfingu. Jak powrót do domu, po bardzo długiej nieobecności. Skrywał w sobie obietnicę lata i tego, co mogło się wydarzyć.
W miarę jak zbliżaliśmy się do domu, czułam w brzuchu znajome motylki. Byliśmy prawie na miejscu.
Spuściłam szybę i objęłam wszystko wzrokiem. Powietrze smakowało dokładnie tak samo, pachniało dokładnie tak samo. Wiatr, przez który włosy robiły się lepkie, słona bryza od morza, wszystko było takie, jak powinno. Jakby czekało na mój przyjazd.
Steven szturchnął mnie łokciem.
− Myślisz o Conradzie? – zapytał złośliwie.
Raz w życiu odpowiedź brzmiała nie.
− Nie – burknęłam.
Mama wsunęła głowę między oparcia foteli.
− Belly, nadal podoba ci się Conrad? Z tego, co widziałam zeszłego roku, sądziłam, że może jest coś między tobą i Jeremiahem.
− CO TAKIEGO? Ty i Jeremiah? – Steven wyglądał, jakby go zemdliło. – Co się wydarzyło między tobą i Jeremiahem?
− Nic – odpowiedziałam obojgu.
Czułam, jak oblewam się rumieńcem. Żałowałam, że nie jestem jeszcze opalona, co by go ukryło.
− Mamo, to, że dwoje ludzi się przyjaźni, nie oznacza, że coś się między nimi dzieje. Błagam, nigdy więcej o tym nie mów.
Mama opadła na tylne siedzenie.
− Załatwione – odparła.
W jej głosie brzmiała ostateczność, przez którą Steven nie miał szans się przebić.
Ponieważ był Stevenem i tak spróbował.
− Co wydarzyło się między tobą i Jeremiahem? Nie możesz powiedzieć czegoś takiego i pozostawić bez wyjaśnienia.
− Daj sobie siana – rzuciłam.
Wyznanie Stevenowi czegokolwiek dawałoby mu jedynie materiał do nabijania się ze mnie. Poza tym nie było o czym mówić. Tak naprawdę nigdy nie było o czym mówić.
Conrad i Jeremiah to synowie Beck. Beck to Susannah Fisher, dawniej Susannah Beck. Moja mama jako jedyna nazywała ją Beck. Znały się od dziewiątego roku życia – nazywały siebie siostrami krwi. I miały na dowód blizny – identyczne ślady w kształcie serca na nadgarstkach.
Susannah powiedziała mi, że w dniu moich narodzin wiedziała, że jestem pisana jednemu z jej chłopców. Powiedziała, że to przeznaczenie. Moja mama, która normalnie nie bawiła się w takie rzeczy, powiedziała, że byłoby fantastycznie, o ile miałabym paru chłopaków, zanim bym się ustatkowała. W zasadzie użyła słowa „kochanków”, ale robiło mi się od niego niedobrze. Susannah położyła mi dłonie na policzkach i powiedziała: „Belly, masz moje całkowite błogosławieństwo. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek inny odebrał mi moich chłopców”.
Do mieszczącego się na plaży domu Susannah w Cousins Beach jeździliśmy co roku, odkąd byłam mała, a nawet zanim się urodziłam. Dla mnie Cousins było nie tyle miasteczkiem, ile domem. Ten dom był moim światem. Mieliśmy własny pas plaży dla siebie. Letni dom krył w sobie wiele elementów. Okalającą go werandę, po której w kółko biegaliśmy, dzbany mrożonej herbaty, basen wieczorową porą – ale przede wszystkim chłopców.
Zawsze się zastanawiałam, jak ci chłopcy wyglądają w grudniu. Usiłowałam ich sobie wyobrazić w bordowych szalikach i golfach, z zaróżowionymi policzkami, stojących pod choinką, ale obraz ten zawsze wydawał mi się fałszywy. Nie znałam zimowego Jeremiaha ani zimowego Conrada i zazdrościłam każdemu, kto znał. Mnie przypadały w udziale klapki, spalone słońcem nosy, kąpielówki i piasek. Ale co z tymi dziewczynami z Nowej Anglii, które toczyły z nimi w lasach bitwy na śnieżki? Tymi, które przytulały się do nich, czekając, aż nagrzeje się samochód, tymi, którym dawali swoje płaszcze, kiedy na zewnątrz robiło się chłodno. No, może Jeremiah. Conrad nie. Conrad nigdy by tego nie zrobił, to nie było w jego stylu. Tak czy inaczej, nie wydawało mi się to sprawiedliwe.
Siedziałam koło grzejnika na lekcji historii i zastanawiałam się, co porabiają, czy oni też ogrzewają gdzieś stopy na grzejniku. Odliczałam dni do kolejnych wakacji. Zima prawie się dla mnie nie liczyła. Liczyło się lato. Całe moje życie odmierzały wakacje. Jakbym zaczynała życie dopiero w czerwcu, na plaży, w tym domu.
Conrad był starszy o półtora roku. Był bardzo, bardzo mroczny. Kompletnie nieosiągalny, niedostępny. Miał usta układające się w kpiarski uśmieszek, w które stale się wgapiałam. Kpiarskie usta sprawiają, że chce się je pocałować, wygładzić, zetrzeć pocałunkiem kpinę. A może nie… ale przynajmniej jakoś je kontrolować. Wziąć je na własność. Właśnie to chciałam zrobić z Conradem. Wziąć go sobie na własność.
Jeremiah natomiast – ten był moim przyjacielem. Traktował mnie miło. Należał do tego rodzaju chłopców, którzy nadal przytulają mamę, nadal chcą trzymać ją za rękę, nawet gdy są już na to, technicznie rzecz biorąc, za starzy. Niczego się nie wstydził. Jeremiah Fisher był zbyt zajęty zabawą, by się czegoś wstydzić.
Założę się, że w szkole cieszył się większą popularnością od Conrada. Założę się, że bardziej podobał się dziewczynom. Założę się, że gdyby nie piłka nożna, Conrad nie byłby grubą rybą. Byłby cichym, humorzastym Conradem, a nie bogiem futbolu. To mi się podobało. Podobało mi się, że Conrad wolał grać w samotności na gitarze. Jakby był ponad licealne głupoty. Wyobrażałam sobie, że gdyby chodził do mojej szkoły, nie grałby w nogę, tylko pisał do szkolnej gazetki i zauważyłby kogoś takiego jak ja.
Kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się pod domem, na werandzie siedzieli Jeremiah i Conrad. Nachyliłam się do Stevena i dwukrotnie zatrąbiłam, co w naszym wakacyjnym języku oznaczało: „Chodźcie pomóc z walizkami, natychmiast”.
Conrad miał teraz osiemnaście lat. Niedawno obchodził urodziny. Był wyższy niż w zeszłe wakacje, o ile to w ogóle możliwe. Włosy miał ciemne jak smoła i obcięte krótko nad uszami. W odróżnieniu od Jeremiaha, któremu włosy urosły, więc był trochę rozczochrany, ale w dobrym tego słowa znaczeniu – jak tenisista z lat siedemdziesiątych. Kiedy był mały, miał złote, latem niemal platynowe, loczki. Nie znosił ich. Przez jakiś czas Conradowi udawało się wmawiać mu, że włosy kręcą się od skórki z chleba, więc Jeremiah przestać jeść skórki z kanapek, a Conrad je wtrząchał. W miarę dorastania jednak jego włosy kręciły się coraz mniej, a bardziej falowały. Brakowało mi tych jego loczków. Susannah nazywała go swoim aniołkiem, bo z różowymi policzkami i żółtymi kędziorkami był do niego podobny. Różowe policzki miał nadal.
Jeremiah złożył z dłoni tubę i krzyknął:
− Steve-o!
Siedziałam w samochodzie i obserwowałam, jak Steve podchodzi do nich powoli i ściska się z nimi, tak jak robią to chłopaki. W powietrzu czuło się sól i wilgoć, jakby w każdej chwili mogło lunąć morską wodą. Udałam, że sznuruję trampki, ale tak naprawdę chciałam się chwilę, w spokoju, przyjrzeć im i domowi. Dom był duży, szaro-biały i taki jak większość stojących przy drodze domów, tylko lepszy. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać letni dom na plaży − jak właściwe miejsce.
Mama również wysiadła z samochodu.
− Cześć, chłopaki. Gdzie wasza mama? – zawołała.
− Cześć, Laurel. Ucięła sobie drzemkę – odpowiedział Jeremiah.
Zazwyczaj wybiegała z domu w chwili, gdy samochód zajeżdżał.
Mama podeszła do nich w jakichś trzech krokach i przytuliła obu mocno. Objęcia mojej mamy były równie mocne i solidne jak uścisk jej dłoni. Zniknęła we wnętrzu domu z okularami zsuniętymi na czubek głowy.
Wysiadłam z samochodu i zarzuciłam plecak na ramię. Z początku nawet nie zauważyli, że idę. Potem jednak zauważyli. I to jak. Conrad zlustrował mnie szybko, jak to robią chłopaki w galerii handlowej. Do tej pory nigdy w życiu nie spojrzał na mnie w ten sposób. Ani razu. Czułam, jak powraca rumieniec z auta. Jeremiah z kolei zamrugał oczami. Wyglądał tak, jakby mnie nie rozpoznawał. Wszystko to wydarzyło się w ciągu paru sekund, ale można było odnieść wrażenie, że trwało znacznie dłużej.
Conrad przytulił mnie jako pierwszy, ale tak z daleka, ostrożnie, żeby się zanadto nie zbliżyć. Dopiero co ściął włosy i skóra na jego karku była różowa i nowa jak u dziecka. Pachniał oceanem. Pachniał jak Conrad.
− Bardziej podobałaś mi się w okularach – powiedział mi prosto do ucha.
Zabolało. Odepchnęłam go i rzuciłam:
− Twoja strata. Bo moje szkła nigdzie się nie wybierają.
Uśmiechnął się do mnie, a ten uśmiech – przenika do wnętrza. Jego uśmiech robi to za każdym razem.
− Chyba kilka ci przybyło – powiedział, klepiąc mnie po nosie.
Wiedział, jakie kompleksy mam na punkcie piegów, i za każdym razem się ze mną droczył.
Jeremiah uściskał mnie jako drugi i omal nie uniósł mnie z ziemi.
− Belly nam wydoroślała – zachwycił się.
Roześmiałam się.
− Odstaw mnie na ziemię – powiedziałam. – Pachniesz perspiracją.
Jeremiah roześmiał się głośno.
− Dobra, stara Belly – powiedział, ale wpatrywał się we mnie, jakby nie był pewien, kim jestem.
Przechylił głowę na bok i rzucił:
− Coś się zmieniło w twoim wyglądzie, Belly.
Czekałam na puentę.
− Co? Zaczęłam nosić szkła.
Ja też nie całkiem przywykłam do siebie bez okularów. Moja najlepsza przyjaciółka Taylor usiłowała przekonać mnie do szkieł kontaktowych od szóstej klasy, więc wreszcie jej posłuchałam.
Uśmiechnął się.
− To nie to. Po prostu wyglądasz inaczej.
Wróciłam do samochodu, a chłopcy poszli w ślad za mną. Szybko rozpakowaliśmy auto, a kiedy tylko skończyliśmy, wzięłam swoją walizkę i torbę na książki i ruszyłam prosto do swojego starego pokoju. Mój pokój był w dzieciństwie pokojem Susannah. Miał nakrapianą tapetę i biały zestaw mebli. Stała tam pozytywka, którą uwielbiałam. Kiedy się ją otwarło, w środku znajdowała się wirująca baletnica, która tańczyła do głównej melodii z _Romea i Julii_, tej starej wersji. Trzymałam w niej swoją biżuterię. Wszystko w moim pokoju było stare i zblakłe, ale właśnie to w nim uwielbiałam. Przeczuwałam, że ściany, łóżko z baldachimem, a szczególnie pozytywka mogą skrywać tajemnice.
Zobaczyłam znów Conrada, on spojrzał na mnie w ten dziwny sposób i poczułam, że potrzebuję chwili na złapanie oddechu. Zdjęłam z komody pluszowego misia polarnego i przytuliłam go mocno do piersi – miał na imię Sopel Junior, w skrócie Junior. Siadłam z Juniorem na podwójnym łóżku. Serce biło mi tak głośno, że je słyszałam. Wszystko było takie samo, ale nie. Patrzyli na mnie, tak jakbym była prawdziwą dziewczyną, a nie czyjąś młodszą siostrą.ROZDZIAŁ DRUGI
12 lat
Po raz pierwszy w życiu serce złamano mi w tym domu. Miałam dwanaście lat.
To był jeden z tych rzadkich wieczorów, kiedy chłopcy nie trzymali się wszyscy razem: Steven i Jeremiah wybrali się na nocne łowienie ryb z jakimiś chłopakami, których poznali przy automatach do gier. Conrad powiedział, że nie ma na to ochoty, a mnie oczywiście nie zaproszono, więc zostaliśmy sami.
Nie razem, ale w tym samym domu.
Czytałam romans w swoim pokoju, opierając stopy o ścianę, kiedy do środka wszedł Conrad. Przystanął i spytał:
− Belly, co robisz dziś wieczorem?
Pospiesznie ukryłam okładkę książki.
− Nic – odparłam.
Usiłowałam zachować wyrównany ton głosu, nie za bardzo podekscytowany albo chętny. Celowo zostawiłam drzwi pokoju otwarte, w nadziei że do mnie zajrzy.
− Masz ochotę przejść się ze mną na promenadę? – spytał.
Brzmiało to swobodnie, niemal zbyt swobodnie.
To była chwila, na którą czekałam. Nadeszła. Wreszcie byłam wystarczająco duża. Jakaś część mnie też to wiedziała, była gotowa. Zerknęłam na niego, równie nonszalancko jak on.
− Może. Mam straszną ochotę na jabłko w karmelu.
− Kupię ci – zaproponował. – Tylko się pospiesz i ubierz, i możemy iść. Nasze mamy idą do kina, więc po drodze nas podrzucą.
Usiadłam i odparłam:
− Dobrze.
Gdy tylko Conrad wyszedł, zamknęłam drzwi i podbiegłam do lustra. Rozpuściłam warkocze i rozczesałam włosy. Były tego lata długie, niemal do pasa. Potem zdjęłam kostium kąpielowy i włożyłam białe szorty i ulubioną szarą koszulkę. Tata mawiał, że podkreśla moje oczy. Roztarłam na ustach truskawkowy błyszczyk i wsunęłam tubkę do kieszeni, na później. Na wypadek gdybym musiała poprawić.
W samochodzie Susannah uśmiechnęła się do mnie we wstecznym lusterku. Posłałam jej spojrzenie mówiące „Przestań, proszę”, ale miałam ochotę odwzajemnić ten uśmiech. Conrad i tak nie zwracał uwagi. Całą drogę wyglądał przez okno.
− Bawcie się dobrze, kochani – powiedziała Susannah, puszczając do mnie na odjezdnym oko.
Conrad kupił mi najpierw jabłko w karmelu. Sobie kupił napój, i tyle – zwykle pochłaniał przynajmniej jabłko lub dwa albo lane faworki. Wyglądał na zdenerwowanego, przez co ja denerwowałam się nieco mniej.
Kiedy szliśmy deptakiem, zostawiłam jedną rękę wolną – na wszelki wypadek. Ale po nią nie sięgnął. To był jeden z tych idealnych letnich wieczorów, gdy powiewa chłodny wietrzyk, bez kropli deszczu. Nazajutrz miało padać, ale tego wieczoru na wietrzyku się kończyło.
− Usiądźmy, żebym mogła zjeść jabłko – powiedziałam, więc tak zrobiliśmy. Usiedliśmy na ławce ustawionej przodem do plaży.
Wgryzłam się ostrożnie w jabłko. Martwiłam się, że karmel może wejść mi między zęby, i jak Conrad miałby mnie wtedy pocałować?
Łyknął głośno colę, a potem zerknął na zegarek.
− Jak skończysz, chodźmy porzucać kółkami.
Chciał wygrać dla mnie pluszaka! Od razu wiedziałam, którego wybiorę: misia polarnego z drucianymi okularami i szalikiem. Miałam go na oku całe lato. Już widziałam, jak popisuję się przed Taylor. Miś? Conrad Fisher go dla mnie wygrał.
Wciągnęłam resztę jabłka w dwóch kęsach.
− Oki – powiedziałam, ocierając usta wierzchem dłoni. – Chodźmy.
Conrad podszedł prosto do stoiska, a ja musiałam niemal truchtać, żeby dotrzymać mu kroku. Jak zwykle niewiele się odzywał, więc starałam się mówić za dwoje.
− Po powrocie do domu mama chyba wreszcie założy kablówkę. Od wieków usiłowaliśmy ją do tego przekonać ze Stevenem i tatą. Twierdzi, że jest przeciwna telewizji, ale przez cały pobyt tutaj ogląda filmy na A&E. Totalna hipokryzja – urwałam, bo zauważyłam, że Conrad mnie nie słucha.
Obserwował dziewczynę, która pracowała przy stoisku.
Wyglądała na jakieś czternaście, piętnaście lat. Jako pierwsze zwróciły moją uwagę jej szorty. Kanarkowożółte i bardzo, ale to bardzo krótkie. Dokładnie takie jak te, z powodu których chłopcy nabijali się ze mnie dwa dni wcześniej. Tak bardzo byłam zadowolona, kiedy kupiłyśmy je z Susannah, a potem chłopcy mnie za nie wyśmiali. Na niej wyglądały o niebo lepiej.
Nogi miała chude i piegowate, podobnie jak ręce. Wszystko miała chude, nawet usta. Włosy miała długie i falujące. Rude, ale tak jasne, że niemal brzoskwiniowe. Były to chyba najładniejsze włosy, jakie w życiu widziałam. Zgarnęła je na bok, ale były tak długie, że przy podawaniu ludziom kółek musiała je ciągle odrzucać.
Conrad przyszedł na deptak dla niej. Zabrał mnie ze sobą, bo nie chciał przyjść sam, a nie chciał też, żeby Steven i Jeremiah dali mu popalić. I tyle. Ot, cały powód. Zobaczyłam go w sposobie, w jaki na nią patrzył, w jaki niemal wstrzymywał oddech.
− Znasz ją? – spytałam.
Wzdrygnął się, jakby zapomniał, że tam byłam.
− Ją? Nie, nie znam.
Przygryzłam wargę.
− A chcesz?
− Co chcę? – Conrad nie zrozumiał, co mnie wkurzyło.
− Czy chcesz ją poznać? – spytałam niecierpliwie.
− Chyba tak.
Chwyciłam go za rękaw koszulki i zaprowadziłam prosto do lady. Dziewczyna uśmiechnęła się do nas, a ja do niej, ale tylko na pokaz. Odgrywałam swoją rolę.
− Ile kółek? – spytała.
Miała aparat na zębach, ale wyglądał na niej ciekawie, jak nazębna biżuteria, a nie sprzęt ortodontyczny.
− Poprosimy trzy – powiedziałam. – Fajne szorty.
− Dzięki – odparła.
Conrad odchrząknął.
− Są ładne.
− Twierdziłeś chyba, że są zbyt krótkie, kiedy dwa dni temu miałam na sobie dokładnie takie same. – Odwróciłam się do dziewczyny i dodałam: − Conrad jest taki nadopiekuńczy. Masz starszego brata?
Roześmiała się.
− Nie. – A do Conrada zwróciła się: − Sądzisz, że są za krótkie?
Zarumienił się. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby się rumienił, ani razu przez całą naszą znajomość. Podejrzewałam, że to pierwszy i ostatni raz. Spojrzałam teatralnie na zegarek i rzuciłam:
− Con, idę przejechać się przed powrotem na diabelskim młynie. Wygraj coś dla mnie, dobrze?
Conrad pokiwał szybko głową, a ja pożegnałam się z dziewczyną i poszłam sobie. Maszerowałam w kierunku diabelskiego młyna tak szybko, jak to możliwe, żeby nie zauważyli, że płaczę.
Później dowiedziałam się, że dziewczyna ma na imię Angie. Conrad wygrał w końcu dla mnie misia polarnego z drucianymi okularami i szalikiem. Wyznał, że Angie powiedziała mu, że to ich najlepsza nagroda. Dodał, że sam też pomyślał, że mi się spodoba. Odparłam, że wolałabym żyrafę, ale dzięki. Nazwałam go Sopel Junior i zostawiłam tam, gdzie jego miejsce, w letnim domu.