Teheran o zmierzchu - ebook
Teheran o zmierzchu - ebook
„Abdoh maluje poruszający portret kraju pogrążonego w przemocy, przeżartego bezprawiem […]. Robi wrażenie”. Publishers Weekly
Frapująca moralizatorska przypowieść o poczuciu własnej tożsamości i wygnaniu, o więzach przyjaźni oraz granicach lojalności.
Jest rok 2008. Reza Malek wiedzie skromne, ale całkiem znośne życie – mieszka w niewielkim lokum w Harlemie, na miejscowym uniwersytecie naucza kreatywnego reportażu, ma szczęście pozostawać daleko od krwawych konfliktów w Iraku i Afganistanie, gdzie występował jako reporter, tłumacz, a od czasu do czasu także kochanek dziennikarki celebrytki, już dawno zainteresowanej zresztą innymi mężczyznami.
Po krótkiej, lapidarnej rozmowie telefonicznej z Siną Vafą, swoim najlepszym przyjacielem mieszkającym w Iranie, Reza z niechęcią powraca do Teheranu. Po przybyciu na miejsce odkrywa, że jest gorzej, niż się spodziewał: miasto znajduje się na skraju rewolucji, jego przyjaciel Sina ma związki z bojówkami szyickimi, a zaginiona matka Rezy, która podobno uciekła z kochankiem przed rewolucją, żyje i ma się dobrze. Co gorsza, ktoś nastaje również na życie Rezy…
„Abdoh zgrabnie oddaje niespokojną atmosferę Teheranu roku 2008, kłębowiska zdrady i demoralizacji”. Library Journal
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-941-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Weekend spędził w towarzystwie grupy ekspertów należących do pewnego think tanku, niedaleko Dupont Circle w Dystrykcie Kolumbii; był to cały wachlarz emerytowanych amerykańskich wojskowych oraz politologów, którzy obecnie lub dawniej pracowali dla rządu federalnego. Teraz, wracając do Nowego Jorku pociągiem (planowy odjazd pierwsza pięć w nocy), Reza Malek – który widział kiedyś, jak wściekły tłum wyciąga człowieka ze sklepu monopolowego w Bagdadzie i go podpala, by spłonął żywcem – siedział w prawie pustym wagonie, sącząc bourbona z butelczyny nieudolnie ukrytej w torbie na laptop. Ręce lekko mu drżały, umysł zalewała irytacja na wspomnienie pewnej rozniesionej na strzępy twarzy.
Buczenie telefonu komórkowego oznaczało chwilową ulgę.
– Jesteś mi tu potrzebny. – To był Sina Vafa. Dzwonił z Teheranu.
– Właśnie przed chwilą myślałem o tamtym okresie w Mosulu. Sprzed czterech lat. Pamiętasz?
– Dokładniej: sprzed trzech lat. Facet wyleciał w powietrze dwadzieścia metrów przed nami. Kiedy wrócił na ziemię, tylko nos miał na swoim miejscu. Reszta znajdowała się… hm… wszędzie dookoła.
Sina Vafa zawsze starał się przybierać pozę cynika, jakby te straszne rzeczy nie robiły na nim żadnego wrażenia. I może faktycznie nie robiły – w przeciwieństwie do Maleka. Jego, prawdę mówiąc, dręczyło wszystko. Nie był typem wojownika, którego udawał Sina, lecz molem książkowym, mającym pecha znaleźć się na niewłaściwej wojnie we właściwym czasie. Fakt ten pchnął go później na ścieżkę kariery akademickiej. W pewnym sensie wojna, co zaskakujące, uratowała Malekowi życie. Niestety, dane mu było również widzieć rzeczy, o których wolałby zapomnieć. Na przykład tamten obraz płonącego żywcem człowieka przed sklepem monopolowym w dzielnicy Dora. Albo ów niemal zupełnie nienaruszony nos w Mosulu w Iraku. Sekundę wcześniej ich przystojny, młody kurdyjski przewodnik, tak pełen życia, tak pełen entuzjazmu, szedł o dwadzieścia kroków przed nimi, opowiadając o planowanym ożenku, by chwilę później nastąpić na minę i pozbyć się twarzy niczym maski, która została zeń zerwana w okamgnieniu.
Jak normalny człowiek może sobie z czymś takim poradzić? Malek miał ochotę zapytać o to Sinę, ale w słuchawce zaległa cisza i połączenie zostało przerwane. Czekając, aż kolega oddzwoni, Reza pozwolił myślom na swobodną wędrówkę – do Mosulu, do Bagdadu, do Teheranu, oraz – oczywiście – do Siny, swojego najlepszego przyjaciela. Jego radykalizacja, gwałtowna przemiana w zaprzysięgłego, nieprzejednanego wroga Amerykanów była czymś, co Malek starał się wyprzeć. Jak gdyby dusza Siny stanowiła jedynie kolejne spalone zwłoki, leżące na poboczu drogi, przy której wybuchła ukryta mina.
A teraz przyjaciel znowu się z nim kontaktował. Czego chciał? Dlaczego zadzwonił akurat do niego? Codziennie rano, obudziwszy się, Malek śledził w mediach nową listę poległych młodych Amerykanów. Wojna wciąż trwała; za każdym razem, widząc te raporty i poznając nazwiska zabitych, pocił się tak, jak poci się tylko ktoś z nieczystym sumieniem. Mieszkał tutaj, w Stanach Zjednoczonych, nie uważał jednak tego kraju za swój. Płacił podatki, posiadał niebieski amerykański paszport, rzecz niezwykle pożądaną, i od dwóch lat cieszył się fantastyczną pracą nauczyciela akademickiego w Nowym Jorku, prawdziwą gratką. Uczelnia należała wprawdzie do przeciętnych, a Reza nie wykładał dziedziny, którą wcześniej studiował. A jednak miał prawo tam być, dwa razy w tygodniu chodzić na swoje zajęcia, by potem dwadzieścia minut wracać piechotą do cichego mieszkania w górnym Harlemie. Lubił tę dzielnicę. Lubił skandowany hiszpański byłych mieszkańców Dominikany, którzy go otaczali. Mężczyzn rozgrywających partyjki domina do późnej nocy, na chodnikach, i stare kobiety trajkoczące na leżakach przed domem, podczas gdy młodzież pędziła z potwornym rykiem na skuterach po osiedlowej ulicy, tam i z powrotem. To wystarczało, by ukoić serce Maleka, by wzniecić w nim nową nadzieję. Żeby zaczął myśleć, iż można jakoś wymazać zło tego świata, byle tylko się dostatecznie wysilić, byle dać sobie szansę. Jego osobisty sen o imigracji ziścił się właśnie tutaj. Więcej nawet – teraz wręcz proszono Rezę, aby dzielił się w Waszyngtonie swoimi opiniami z poważnymi, starszymi ludźmi, emerytowanymi wojskowymi i innymi facetami z Pentagonu.
Gdy komórka ponownie zabrzęczała, od razu zadał Sinie pytanie:
– Do czego jestem ci potrzebny w Teheranie?
– Wynikło kilka kwestii prawnych.
– Słucham?
Rozmawiali ze sobą wyłącznie po angielsku, co zaczęło się jeszcze w okresie, gdy obaj studiowali na Berkeley w Kalifornii. W pewnym momencie – mniej więcej na początku trzeciego roku – Malek zdał sobie sprawę, że Sina jest właściwie niereformowalny. Przyjaciel stał się jednym z tych absolutnie nieprzejednanych, nastawionych antyamerykańsko studenciaków; wiele opowiadał o powrocie „na Wschód”, jakby tam znajdowało się jego zbawienie. Na samym początku Reza przypuszczał, że to tylko gra, udawanie. Faza pośrednia. Przecież każdy ukochany synalek mamusi, mający pretensje do całego świata, przynajmniej raz w życiu musi spalić amerykańską flagę.
Kiedyś, ostatecznie, Sina z tego wszystkiego wyrośnie, rozumował Malek. Od czasu do czasu próbował przypominać koledze suche fakty: że nazywa się Sina Vafa, pochodzi ze sławnego klanu Vafów, jest potomkiem bardzo zamożnej rodziny z Bliskiego Wschodu. Zamożnej nie dzięki ropie naftowej, lecz mimo to bardzo majętnej. Rodzina Vafów miała tak dużo pieniędzy (a dzięki interesom z firmami amerykańskimi spodziewała się zdobyć ich jeszcze więcej), że islamiści, którzy wzniecili rewolucję, wyznaczyli nagrodę za głowę ojca Siny.
Wtedy to właśnie ojciec i syn musieli salwować się ucieczką z Iranu, zabierając ze sobą wyłącznie to, co mieli na grzbiecie. Ileż było potem ciągnących się do późnej nocy sporów o tę ponurą przeszłość, niemalże karczemnych awantur o Amerykę i Amerykanów! Dlatego w rozmowach obaj przyjaciele trzymali się wyłącznie angielskiego, jakby stanowiło to ich artykuł wiary.
– To poważna sprawa – powiedział Sina, a jego głos stwardniał. – Jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogę zaufać, Rez. Musisz tu przyjechać.
Malek rozważał sytuację. „Kwestie prawne” w przypadku takiego faceta jak Sina, w takim miejscu jak Republika Islamska mogły oznaczać tylko jedno: Sinie udało się wreszcie przekonać sąd do zwrotu części skonfiskowanych aktywów jego ojca. A te były bardzo rozległe – fabryki, sieci restauracji, ziemia, kluby sportowe, kina, wielkie połacie lasów na wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Nawet ułamek tego majątku stanowił niewyobrażalną fortunę. Rodziło się jednak następujące pytanie: niby dlaczego Republika Islamska miałaby Sinie cokolwiek zwracać? Cóż takiego zrobił, aby przekonać władze, że zasługuje na odzyskanie części dóbr swego bezbożnego, miłującego Amerykę ojca? I jaka w tym wszystkim miała być rola Maleka?
Poczuł, że ogarnia go chęć dania odporu, choćby tylko chwilowo. I nie chodziło tu nawet o to, że kiedyś obiecał sobie, iż nigdy tam nie wróci. Po prostu nie istniało nic, dla czego miałby tam wracać. Z wyjątkiem Siny. Malek wyczuwał jakąś pułapkę. Kwestie prawne oznaczały zaangażowanie się. Oznaczały konieczność posługiwania się własnym nazwiskiem i składanie podpisów. Niepokój sprawił, że przez sekundę Reza miał ochotę ponownie sięgnąć po butelkę whiskey. Mężczyźni i kobiety w wagonie kolejowym drzemali za laptopami. Ludzie w podróży służbowej, wiodący całkiem wygodne życie, nie licząc tych wszystkich przejazdów pociągami o różnych porach dnia i nocy, porannych lotów między jednym wybrzeżem a drugim. Może mieli drugie domy, gdzieś w Westchester albo w Chesapeake. I bez wątpienia także własne problemy. Ale nikt nigdy nie poprosił ich o przyjazd w takie miejsce jak Teheran i zajęcie się „kwestiami prawnymi”. Cóż to właściwie znaczy? Tam wszystko albo toczyło się zgodnie z ich zamierzeniami, albo człowiek lądował w więziennej celi. A przecież nie mógł odmówić; gdy zdał sobie z tego sprawę, pojął też inną prawdę. Stary przyjaciel okazał się jednak kimś, kto jest zdolny się zmienić. Reza pojedzie do Teheranu i sprowadzi stamtąd Sinę, przywróci go wolnemu światu.
Mimo wszystko nie zamierzał wyciągać od niego bardziej szczegółowych informacji, skoro rozmawiali przez telefon; to było w końcu połączenie między stolicą Iranu a pociągiem wlokącym się ku północy stanu Delaware. Czując, że zaczyna się w to angażować coraz bardziej, głosem, który prawdopodobnie ów fakt zdradzał, Malek odrzekł:
– Tutaj niedługo zaczynają się wakacje. Zatem przyjadę, bracie. Wtedy porozmawiamy.
Po powrocie do Nowego Jorku Reza przespał zaledwie kilka godzin; obudził go dźwięk telefonu. Dzwoniła Clara Vikingstad. Mimo takiego nazwiska kobieta odznaczała się drobną budową ciała; ta zbliżająca się do pięćdziesiątki brunetka o inteligentnych piwnych oczach postrzegała świat głównie jako miejsce, w którym nikt nie sprzeciwia się jej woli. Tymczasem Malek spędził większość swego dorosłego życia na robieniu doktoratu z orientalistyki, zwłaszcza studiów bliskowschodnich. Spośród wszystkich ludzi, których poznał w tym regionie, Clara odznaczała się szczególnym podejściem do jego problemów. Miała ambicję dopasować Rezę do siebie. Poza tym dosłownie uratowała Malekowi tyłek – wiosną dwa tysiące czwartego roku w Bagdadzie. Z tego powodu miał u niej dług na całą wieczność.
– Fajnie cię było zobaczyć, Rez – powiedziała Clara. – Chciałabym ci coś zaproponować.
– Niech zgadnę. Wracasz do Teheranu i potrzebujesz tłumacza.
– Kto nadawałby się lepiej od ciebie?
Odparł, że chętnie wyświadczyłby jej tę przysługę. W Bagdadzie Clara, wyprostowana na całe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów swojego wzrostu, stawiła czoło nadgorliwemu sierżantowi sztabowemu armii amerykańskiej, którego zdaniem Malek zachowywał się podejrzanie: „Aresztowaliście mojego tłumacza. Nie pozwolę wam na to”. A kiedy facet spróbował ją odsunąć i wydał rozkaz dwóm nabuzowanym dziewiętnastolatkom w mundurach, aby zamknęli tego hadżiego, Clara posłużyła się blefem: ona bezzwłocznie opisze całą tę sytuację i za osiem godzin zajawka ukaże się w amerykańskich mediach w porze największej oglądalności. „A to, kolego, będzie koniec twojej oszałamiającej kariery wojskowej!” – krzyczała. Co wystarczyło, by Malek został uwolniony. A także do tego, żeby z miejsca Clarę pokochał. Jednakże dwa lata później, już w Stanach, stał się dla niej tylko źródłem informacji, jeszcze jednym tłumaczem, po prostu facetem, z którym kobieta chwilowo współpracowała w jakimś zagmatwanym zakątku świata. Reza był tylko numerem, twarzą, miejscowym jegomościem, z którym kilkakrotnie się przespała, ponieważ odgłos wybuchających nie tak daleko pocisków moździerzowych to niesamowicie skuteczny afrodyzjak, zachęta do przypadkowego seksu.
Czy z powodu tego wszystkiego Rez żywił do Clary urazę? Na Boga, nie. Malek był niczym „uległy pył pod jej stopami”, jak mówi perskie porzekadło. Kiedyś to ona wyświadczyła mu wielką przysługę i nie zamierzał o tym zapominać.
– Wiesz co, Claro? Czytałem twoje ostatnie artykuły. Ale powiedz szczerze, o co ci chodzi z tą Gwatemalą? Co jest tam dla ciebie takiego interesującego? – zapytał.
– Szwadrony śmierci. Porwania. To co zwykle. Po prostu muszę się oderwać na chwilę od Bliskiego Wschodu, Rez. Wiesz, jak to jest. Miałeś tak samo. – Po chwili przerwy dodała: – Żałuję, że nie mogłam pogadać z tobą w trakcie weekendu.
Clara była gościem tego samego spotkania ekspertów think tanku, w którym uczestniczył Malek. Tyle że przyjechała z jakimś mężczyzną: starszym, gładkim, protekcjonalnym w obejściu fotoreporterem, który najwyraźniej znajdował się w szczytowym momencie kariery i wszedł już do branżowego panteonu sław. Jednym z tych szpakowatych hemingwayowskich typów, w których CV znajduje się informacja, że relacjonowali kilkadziesiąt konfliktów zbrojnych w stu czterdziestu krajach świata i nie mają nic przeciwko temu, by każdy o tym wiedział.
Mimo to w sobotni wieczór Malek zjadł z nimi kolację; Clara obiecała wówczas, że zadzwoni. I właśnie dzwoniła.
– Nie szkodzi – odparł. – W Teheranie będziemy mieć mnóstwo czasu na pogaduszki. Chyba że jego wysokość, twój przyjaciel fotograf, jedzie z nami.
Zaśmiała się.
– To tylko kolega. Poza tym Irańczycy i tak nie daliby mu wizy.
– Bo chcą cię mieć tylko dla siebie, Claro – zażartował Reza ze znużeniem. – I trudno mieć do nich o to pretensje, moim zdaniem.
Jeszcze w Waszyngtonie spytała Maleka, co obecnie porabia; odpowiedział, że ma stałą pracę nauczyciela akademickiego w Nowym Jorku.
– Cóż, wygląda na to, że w Ameryce spadłeś na cztery łapy, Rez. To lepsze niż ciągłe gonienie za tematami do artykułów, nieustanna troska o kolejny zarobek, nieprawdaż? Znalazłeś tu sobie niszę. Trzymaj się jej.
Raz jeszcze Malek pomyślał o tym, że w zawodzie Clary ciągle ma się do czynienia z ludźmi, z którymi łączy nas coś tylko na moment; niekiedy intymność tych relacji bywa wyolbrzymiona przez okoliczności, jak na przykład tamtej wiosny w Bagdadzie. Pracuje się razem, sypia razem, a potem – gdy zadanie zostanie wykonane – każdy podąża we własną stronę. Czasem udaje się pozostawać w kontakcie przez pewien czas, ale ostatecznie życie bierze górę i relacja słabnie. Było, minęło. Nawet romanse gasną dość szybko.
– Masz rację, Claro, to bezpieczna robota. Nie wiem jednak, jak długo ją utrzymam.
– Dlaczego?
– Nalegają, żebym napisał kolejną książkę.
Znów się roześmiała, tym razem tak, jakby Malek powiedział coś bardzo głupiego.
– Rez, to chyba normalne oczekiwania względem kogoś, kto zostaje profesorem. Ile lat się uczyłeś, żeby nim zostać?
– A jeśli jej nie napiszę, i to szybko, podziękują mi serdecznie i stwierdzą, że było miło, fajnie się współpracowało. Po prostu chwilowo potrzebowali do pracy arabusa – powiedział, podkreślając to słowo dla większego efektu. – Może chodziło o zapełnienie wakatu. A skoro już to załatwili, to…
– Nie mów tak. Zrzędzisz.
– Claro – nie ustępował Malek – ja, powiedzmy sobie otwarcie, trochę polubiłem to życie. Jest proste i spokojne. W mojej dzielnicy strzały z broni palnej słychać tylko sporadycznie. Ale nie uświadczysz tu ani granatników przeciwpancernych, ani min pułapek. Mam tutaj prawdziwy raj, w tym Harlemie. Nie chcę go stracić. Naprawdę, naprawdę nie chcę.
– Nie stracisz. A jeśli dojdzie do najgorszego, zawsze możesz się przenieść do Waszyngtonu i znaleźć pracę w jednym z tych think tanków. Bóg wie, że ich nie brakuje. Mogłabym się nawet za tobą wstawić. Mam swoje koneksje.
Clara była miła, a jej uprzejmość szczera.
– To znaczy, że miałbym codziennie siedzieć w jakimś biurowym boksie i produkować jeden raport za drugim dla skacowanych pułkowników i generałów, podczas gdy świat stoi w płomieniach?
– Świat zawsze stoi w płomieniach, Rez. Nie bierz wszystkiego tak mocno do serca.
Kiedy się rozłączyła, Malek długo odtwarzał w myślach obie rozmowy telefoniczne, jakie odbył tego dnia. Clara Vikingstad chciała, żeby pojechał do Teheranu i znów został jej tłumaczem, Sina natomiast żądał, aby pojawił się tam „w pewnej sprawie”. To miasto, Teheran, było dla Rezy niczym zagubione, zdezorientowane i bardzo niebezpieczne dziecko. Które cały czas rosło. Rozrastało się, tyło w każdym kierunku, a własnej prawej ręki nie odróżniało od lewej. Stanowiło ośrodek cichej desperacji, lecz także efektownych, głupich gestów, które prowadziły donikąd. Wystarczyło spędzić tam ledwie chwilę, aby mieć serdecznie dość użerania się dosłownie o wszystko, o najdrobniejszą rzecz. A potem, pewnego dnia człowiek się budził i stwierdzał, że zapomniał, jak się uśmiechać. Przyglądając się posępnym, długim czarnym czadorom, noszonym przez religijne kobiety, odnosił wrażenie, że zaczyna brakować mu tchu. I znów, zapraszany na przyjęcia urządzane przez bogaczy, gdzie każdy występek uchodził płazem, czuł, że oddycha z jeszcze większym trudem. Ten ogólny obłęd, to skrzywienie miasta, gotowego zabawiać się każdą niebezpieczną rzeczą, jaką tylko dało się kupić, po pewnym czasie stawały się nieznośne. Człowiek pragnął ucieczki, lecz było już za późno – Teheran uzależniał. Ciemiężył. Z pewnością przez jakiś czas ciemiężył także Maleka, który bał się tego miejsca. Bał się, ponieważ aż nazbyt dobrze je znał; wiedział, że w mgnieniu oka może ono każdego zaatakować. A wówczas, siedząc w tym wszystkim zbyt głęboko, nie można już było na nic liczyć. Ani na nikogo.
Candace Vincent czekała w jego gabinecie.
To zaczęło się trzy tygodnie temu, na początku wiosennego semestru. Pewnego dnia Candace przyszła do pokoju Maleka z prośbą o pomoc. „Panie profesorze, chcę się sprawdzić. Chcę opisać swoje getto takim, jakim jest”. Jakim jest naprawdę, podkreślała z mocą. Napisać, jak to jest być samotną czarną kobietą, niespełna trzydziestoletnią, wychowującą dwóch synów w komunalnym bloku na osiedlu mieszkań socjalnych, po drugiej stronie rzeki, w Bronksie. Czy jej pomoże? Czy raz na jakiś czas udzieli jej kilku wskazówek?
Dziwne, że przyszła z tym właśnie do niego; poprosiła, by został jej mentorem. Przecież nie należało to do jego obowiązków. Ale oczywiście, tak, będzie czytał to, co ona napisze. I nie muszą to być tylko rzeczy zadane w trakcie zajęć. On dokona niezbędnych korekt, w razie potrzeby. Podrzuci parę sugestii. „Jestem do twojej dyspozycji, Candace”.
Jednakże, prawdę powiedziawszy, robił to wszystko bardziej dla samego siebie niż dla niej. Uznał, że pomoc udzielona tej studentce będzie stanowić punkt startu jego nowego życia tutaj, w Ameryce. Od czegoś trzeba przecież zacząć, a dlaczego by nie od Candace Vincent? I tak przez trzy miesiące czytał o najdrobniejszych szczegółach jej codzienności – o porannym dramacie odwożenia dzieci do szkoły, potem o gehennie cotygodniowego wyczekiwania pod biurami kilku różnych agencji rządowych, by otrzymać talony na jedzenie, karty świadczeń społecznych, dopłatę do mieszkania, ubezpieczenie zdrowotne. Nigdy niekończąca się karuzela codziennej krzątaniny i zmagań z biurokracją, która przypomniała mu o tym, jak żyją ludzie w Teheranie. Był to wprawdzie świat odległy od jego własnego, ale wciąż znany. I nagle, z wolna i niespodziewanie, z tego wahadła zdarzeń wyrosło w nim poczucie dalekiego powinowactwa z tą kobietą. Zupełnie czyste uczucie, które nie prosiło o nic z wyjątkiem tego, by znaleźć się po drugiej stronie komputera, jako odbiorca mejli.
Teraz jednak zbliżał się koniec roku akademickiego i Candace znów stawiła się w jego gabinecie, zmartwiona, że skoro przestanie być studentką, on o niej zapomni i nie będzie chciał już czytać tego, co napisze.
– Czy będę mogła wysyłać panu mejlem moje prace, profesorze?
– Oczywiście.
– Ojciec moich dzieci wychodzi wkrótce z więzienia – oznajmiła, odwróciwszy wzrok.
– To dobrze czy źle, że pani partner odzyska wolność?
Pokręciła głową.
– On nie jest moim partnerem już od dawna. Tylko tatą moich synów. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Zobaczymy. Ale cokolwiek się stanie, może być pan pewny, że o tym napiszę.
Wstał. Podeszła i objęła go mocno, ciepło, po siostrzanemu. Potem cofnęła się i spojrzała na niego.
– Według mnie jest pan w porządku, profesorze – rzuciła.
Odparł, że to odwzajemniona opinia.
Pół godziny później Malek czekał pod gabinetem dziekana wydziału anglistyki.
Dziekan poinformował go w mejlu, że chce się pilnie z nim spotkać, zanim wszyscy pracownicy wydziału rozjadą się na wakacje. Drzwi biura się otworzyły, szef wystawił głowę, ujrzał siedzącego Maleka i przywołał go gestem. Należał do tych pełnych wigoru, drobnych urzędników administracyjnych, których przepełnia entuzjazm. Reza często widywał dziekana w najodleglejszych zakątkach budynku, gdzie ten sprawdzał na przykład, czy kwiatki w innych jednostkach college’u są regularnie podlewane. Dokładnie trzy lata wcześniej dostał od tego faceta niespodziewaną wiadomość z oficjalnym zapytaniem, czy byłby zainteresowany pracą na jego wydziale jako wykładowca dziennikarstwa. Z początku na roczny okres próbny, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, być może umowa z Malekiem będzie odnawiana rok po roku. Po pięciu latach istniała nawet możliwość uzyskania stałej posady.
Nim Reza zdążył usiąść, dziekan zapytał:
– Uda się panu coś opublikować w przyszłym roku?
– Pracuję nad tym.
– To znaczy? – W tonie mężczyzny, Teksańczyka o niezwykle wysokim głosie, zabrzmiała uraza, jakby Malek wyrządził mu jakąś krzywdę. Rozczarowanie okazane przez tego człowieka wymagało od Maleka pełnej koncentracji. Fakt, że przez dwa lata nie zdołał napisać ani jednego artykułu na temat Bliskiego Wschodu, dawał dziekanowi pretekst do okazania skwaszonej miny. – Ściągnąłem pana tutaj, ponieważ pańska książka wydała mi się obiecująca. Walczyłem o ten etat dla pana.
Tak naprawdę nie była to książka, lecz raczej zlepek raportów z frontów wojen prowadzonych przez Amerykę, które Malek połączył ze sobą dość przypadkowo. Po ukończeniu Berkeley kolejne siedem lat zabrało mu uzyskanie tytułu doktora w zakresie studiów bliskowschodnich. Siedem lat badań nad sufizmem, szkołą muzułmańskich mistyków, którzy przed tysiącem lat mieszkali w Basrze na terenie dzisiejszego Iraku. Mistyków bez końca rozprawiających o tym, że boża światłość pada na wszystko i wszystkich. Nie żeby to było coś bezsensownego, niewartego badań (ktoś przecież musi to robić, zakładał Malek), ale upragniony stopień naukowy otrzymał dopiero w roku dwa tysiące drugim, gdy Amerykanie weszli do Afganistanu i szykowali się do ataku na Irak. Niezbyt wiele uniwersytetów szukało wówczas osób zajmujących się islamskim mistycyzmem sprzed tysiąclecia. Reza spakował więc manatki i wrócił do domu. Sina już od paru lat mieszkał znowu w Teheranie, a kiedy Malek tam dotarł, stary przyjaciel pomógł mu w znalezieniu pracy tłumacza, dopóki Reza sam nie stanie na nogi i nie pozyska własnych klientów – dziennikarzy, którzy przyjeżdżali tu od czasu do czasu, w turach; osób w rodzaju Clary Vikingstad. Lata spędzone nad doktoratem pozwoliły Rezie udoskonalić znajomość arabskiego, dlatego okazał się rzadkim okazem tłumacza, który może towarzyszyć zachodnim reporterom nie tylko w Iranie czy w Afganistanie, lecz także w Iraku i innych krajach arabskich. Szybko stał się człowiekiem cenionym i poszukiwanym, a jego nazwisko widniało w książce adresowej każdego zagranicznego korespondenta między Berlinem a Los Angeles. W ten sposób Malek sam miał okazję ujrzeć parę interesujących rzeczy i powoli zaczął pisywać niewielkie reportaże, trochę na boku, które publikowały azjatyckie gazety oraz portale internetowe. Wkrótce się o tym dowiedziano; ktoś zaproponował, żeby wszystkie te materiały zebrać w jedną publikację. W sieci ukazało się parę pozytywnych recenzji, a potem nagle, ni stąd, ni zowąd, ów Teksańczyk o wysokim nosowym głosie napisał do Rezy mejla, pytając, czy nie byłby zainteresowany pracą na wydziale miejscowego college’u, gdzie miałby uczyć studentów kreatywnego reportażu. Właściwie dlaczego nie? pomyślał Malek. Przecież zarówno życie w Teheranie, jak i ciągłe podróże po całym regionie zaczynały go już mocno męczyć. Ostatecznie człowiek gubił się w tych wszystkich szczególikach, czuł, że grzęźnie. Kolejny samobójczy zamach bombowy. Kolejne zabójstwo kogoś na wysokim szczeblu. Jeszcze jeden wystrzelony z drona pocisk, który chybił celu, zabijając czterdziestu członków rodziny zgromadzonej na weselu. Nie dawało się uciec od cynizmu, a następnie od świadomości, że jest się cynikiem, i dalej grać tę rolę. Fatalny krąg. Na tyle fatalny, że Malek zaczął igrać z opium, wszechobecnym między Teheranem a Kabulem.
Tak, wróci do Ameryki, żeby nauczać kreatywnego reportażu, cokolwiek to znaczy. Oferta Teksańczyka była darem niebios, ostatnią deską ratunku. Biorąc pod uwagę, że pisząc doktorat, przez ponad dziesięć lat Reza studiował muzułmański mistycyzm, być może ta propozycja pracy akademickiej stanowiła swego rodzaju słodką – tu licentia poetica – formę życiowej sprawiedliwości. Zasługiwał na to.
– Obecnie pracuję nad pewną publikacją – odpowiedział Malek dziekanowi. Było to wierutne kłamstwo. Nie miał niczego na warsztacie. Swoją skomplikowaną książkę napisał tylko dlatego, że znalazł się w samym środku tych wszystkich konfliktów i wojen, i zwyczajnie zarejestrował to, co widział. Nie mógł się równać z Clarą Vikingstad ani z żadnym z reporterów, którym służył jako tłumacz. Nie był profesjonalistą. Pisał wyłącznie z pozycji świadka wydarzeń, a to różnica.
Z fiolki leżącej na biurku mężczyzna wyjął kilka różnokolorowych pigułek i połknął je wszystkie razem, niczym cukierki. Następnie pociągnął łyk kawy i spojrzał Malekowi w oczy.
– Jest jeszcze jedna sprawa. – Malek czekał, aż tamten wydusi to z siebie. – Zamierzamy zatrudnić inną osobę, o takim samym profilu wykładowym jak pan. Od września.
A zatem to był prawdziwy powód, dla którego go dzisiaj wezwano. Dziekan chciał przekazać Rezie nowinę, że uczelnia oferuje stanowisko innemu wykładowcy, z którym będzie musiał rywalizować o stałą posadę.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. W pewnym sensie facet wykazał się wielkodusznością i dobrą wolą, informując go o sytuacji. Udzielił mu ostrzeżenia. Lepiej niech pan w końcu napisze coś nowego o tym swoim Bliskim Wschodzie, profesorze Malek, albo przejdziesz pan do historii.
– Chciałbym poznać tę osobę – stwierdził Reza, żeby powiedzieć cokolwiek. – Nowego kolegę.
Oblicze dziekana nagle pojaśniało. Być może pigułki zaczynały działać.
– Coś panu pokażę. – Pogrzebał chwilę w biurku i wyjął zeń jakąś książkę. Nosiła tytuł Zima w Babilonie, autor nazywał się James McGreivy. – To fantastyczna pozycja. Napisana przez pańskiego nowego kolegę. Jej tematyka pokrywa się częściowo z tematyką pana publikacji. No cóż, właściwie nie do końca. Ten facet to były kapitan piechoty morskiej. Irak, Afganistan i tak dalej. Dobra lektura, może pana zainspirować. Powinien ją pan przeczytać.
– Już czytałem.
Dziekan sprawiał wrażenie, jakby coś go zapiekło, jakby myśl, że Malek może czytywać inne książki, przekraczała jego zdolność pojmowania. – I co pan o niej sądzi w takim razie?
– Genialna.
– Jak to?
– Mówi samą prawdę. – A potem, żeby tamtego dobić, Malek dodał: – Z niektórych jej fragmentów korzystałem na swoich zajęciach.
Gdy Reza wychodził z gabinetu, wydział anglistyki tchnął już w pełni świąteczno-sylwestrową atmosferą. Na długim stole stały butelki z winem, młodzi, słabo opłacani doktoranci zaczynali się tu schodzić, by najeść się do syta, korzystając z hojności uczelni. Malek stał przez chwilę i obserwował. W trakcie pierwszego roku, niepewny, czy jego kontrakt nie okaże się tymczasowy, trzymał się raczej z dala od tego miejsca, nie rzucał się w oczy, wolał być ze swoimi studentami i prowadzić zajęcia. Pełnoprawnych uczelnianych profesorów znał głównie ze słyszenia, wiedział, czego nauczają: szekspirolog, amerykanista, specjalista od czasów wiktoriańskich i tak dalej. Ale w mijającym roku – może dlatego, że dziekan wywierał na niego tak silny nacisk – Reza zaczął zwracać na otoczenie baczniejszą uwagę. Pojawiał się na wydziałowych zebraniach, siadał zawsze z tyłu i słuchał. Istnieją tu frakcje, zauważył, walczące ze sobą. Najczęściej o nic. Dochodziło do drobnej korupcji, ponieważ władzę nad wydziałem dzierżył twardo dziekan z gronem swoich kolesi. Ci ludzie udzielali sobie wzajemnie awansów, przydzielali najlżejsze zakresy obowiązków i zasadniczo dobrze się bawili tym małym lennym księstwem, jakie posiadali. Gdy tylko Malek zrozumiał, w czym rzecz, z miejsca to zaakceptował. Być może dziekan był z nim odrobinę nieszczery, ale przynajmniej nikogo nie mordował. W Bagdadzie Reza widywał całe dzielnice ogarnięte pożarem z powodu sporu o generator prądowy niechcący pozostawiony przez Amerykanów. Tam toczyła się krwawa wojna, w której stawką było życie albo śmierć, tutaj – nudne podjazdy przy użyciu atramentu, tekstów i rzeczy nieistotnych.
Malek zastanawiał się, jak kapitan James McGreivy z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych będzie tu sobie radził, począwszy od najbliższej jesieni. Ten facet napisał naprawdę dobrą książkę o wojnie. Tylko co go opętało, że odrzucił całą tę adrenalinę i postanowił przyjechać w takie miejsce jak to, aby uczyć studentów? Jak on zdoła tu w ogóle wytrzymać?
Ta myśl sprawiła, że Malek wrócił do wydarzeń z poprzedniego semestru. W jednej ze swoich grup miał młodego Latynosa, Ezequiela. „Proszę mówić mi Easy” – polecił chłopak. W pierwszych tygodniach zajęć Easy radził sobie całkiem nieźle. Zawsze uprzejmy, zawsze punktualny, oddawał dość słabe prace pisemne, które traktowały głównie o niczym. Potem któregoś dnia, całkiem niespodziewanie, opisał swoją służbę wojskową w szeregach Nowojorskiej Stanowej Gwardii Narodowej. Zaliczył misję w bazie Speicher niedaleko Tikritu w Iraku:
Czy Pan wie, profesorze, co karabin maszynowy kalibru pięćdziesiąt może zrobić z czteroosobową rodziną iracką, która nie zauważyła sygnału (machania ręką), żeby zawrócić samochód? Ostatnio szukałem Pana trochę w necie. Widziałem, co napisał Pan. PAN WIE, jak tam było. Ale teraz jest Pan tutaj, uśmiecha się do tych jełopów na swoich zajęciach, jakby ze światem było wszystko okej i w ogóle super, i wszyscy powinniśmy skoczyć do galerii handlowej w New Jersey, żeby kupić sobie prezenty na gwiazdkę. Uważa Pan, że to jest uczciwe? Pan i tacy jak Pan jesteście do dupy. Ta cała uczelnia jest do dupy, profesorze. Ten cały kraj jest do dupy.
Chłopak miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, pisał bez błędów ortograficznych – po tym liście nigdy więcej nie pojawił się na zajęciach prowadzonych przez Maleka. Reza czekał na jego powrót, aż do samego końca przeciwny skreśleniu Easy’ego z listy studentów. Przez kolejne tygodnie wędrował po uczelnianych korytarzach, spodziewając się złych wieści na temat chłopaka i niejasno obwiniając o to siebie.
„Pan i tacy jak Pan jesteście do dupy, profesorze”.
W następnym semestrze Malek wziął pod swoje skrzydła Candace Vincent – Candace, która o wojnie nie miała zielonego pojęcia, ale czasami umiała pisać jak anioł.SINA
Reza siedział w herbaciarni przy ulicy Orumiya w Teheranie i obserwował ruch pojazdów. Lokal huczał rozmowami w języku azerskim, we wnętrzu unosił się ciężki dym z tlącym się qilyan. Miejsce było małe, zatłoczone, przesiąknięte zastałą wonią ludzi pracy i znośnej jeszcze biedy. Zupełnie nie przypominało palarni fajek wodnych odwiedzanych przez turystów w Stambule, Kairze, a nawet w Damaszku, gdzie mężczyźni potrafili przesiadywać godzinami, grając w tryktraka i gawędząc swobodnie aż do późnych godzin nocnych. Po drugiej stronie ulicy, w alei Vafa, zatrzymał się jakiś rowerzysta, ale nie był to człowiek Maleka. Reza zebrał się w sobie, postanowiwszy wytrzymać, mimo uczulenia na dym. Nie zamierzał szukać sobie lepszego punktu obserwacyjnego.
Gdy usłyszał, jak ktoś zwraca się doń po nazwisku, nie potrafił ukryć zaskoczenia. Mężczyzna jakimś cudem wszedł niezauważony, po czym wśliznął się za długą ławę, naprzeciwko Maleka. Szary garnitur. Krótka broda. Niedawno przystrzyżone włosy. Nie wyglądał na funkcjonariusza Ettelaat – tutejszego wywiadu – nie ulegało jednak wątpliwości, że ma na tym świecie wielu znajomych. Sprawiał wrażenie nie tyle rekina, ile prawnika, co stanowiło drobną różnicę. Reza znał takich ludzi: świetnie czujących się we własnej skórze. Rewolucja islamska przyniosła im korzyści. Wiedzieli, gdzie szukać odpowiednich koneksji. Nie musieli obawiać się przesłuchań, stać ich było na słodkie minki.
– Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co tutaj robię – odezwał się Malek.
– Nie spuszcza pan z oka domu swojego przyjaciela, Siny Vafy.
– No tak, panie…
– Fani.
– Tylko że sam nie rozumiem, dlaczego to robię. To znaczy, mam przecież swoje dobre życie daleko stąd, w Ameryce, o czym pan na pewno wie.
– Co jest w nim takiego dobrego?
– No cóż, na przykład to, że zanim się z kimś przywitam, nie muszę obserwować jego domu. Zwłaszcza domu najlepszego przyjaciela.
– To może mieć związek z występującymi obecnie okolicznościami.
– Jakimi?
Reza spodziewał się, że Fani zaproponuje, aby Malek sam to wyjaśnił. Mężczyzna jednak tylko się w niego wpatrywał, a spojrzenie miał rozbawione. Najwyraźniej czerpał z tej sytuacji przyjemność: dwaj goście, którzy nigdy wcześniej się nie widzieli, siedzą sobie w herbaciarni i rozmawiają jak starzy kumple albo starzy przeciwnicy. To był świat podwójnych znaczeń, codziennego wywyższania się ponad innych, świat leżący tak daleko od nowojorskiego życia Rezy, jak to tylko możliwe. Malek przyjrzał się badawczo twarzy Faniego i stwierdził, że mężczyzna postanowił go polubić, przynajmniej na razie. Wytłumaczenie było całkiem proste: Fani cieszyłby się z tego słownego ping-ponga z każdym człowiekiem na tyle przytomnym i opanowanym, by nie dać się tak łatwo zastraszyć. Być może inny facet, do którego zbliżyłby się równie nieoczekiwanie, już by się rozpadł ze strachu na kawałki. Malek wiedział jednak, jak nie ustępować pola. Wiele rzeczy zbijało go z tropu, lecz nie to.
Fani omiótł wzrokiem wnętrze herbaciarni, a oczy Rezy podążyły za nim. Bardzo męski świat, pełen męskiego smrodu, pomyślał Malek. Oto kolejna różnica – w Nowym Jorku rzeczywistość przechylała się w stronę kobiet. Większość jego studentów, na przykład Candace, była płci żeńskiej. Podobnie jak uczestnicy zajęć z fizjoterapii w Chelsea, na które zaczął uczęszczać, aby poprawić stan swojego kręgosłupa, nadwyrężonego podczas kraksy autobusowej w afgańskiej prowincji Badachszan cztery lata temu. Gdyby w tej herbaciarni pośród tych wszystkich mężczyzn znalazła się chociaż jedna kobieta, cała panująca tu atmosfera uległaby zmianie. Nagle Maleka ogarnęła dziwna nostalgia, jak gdyby nie miał już nigdy zobaczyć żadnej kobiety. Musiał uwolnić się od tego bezsensownego doznania, zebrać myśli na kolejną rundę sparingu z Fanim.
– To Sina Vafa wezwał pana do Teheranu. Musiał zaistnieć jakiś powód. Zna go pan? – zapytał tamten.
– Skąd pan wie, że nie przyjechałem tu z własnej woli? A poza tym czy nie powinniśmy prowadzić tej rozmowy w jakimś małym, nierzucającym się w oczy hotelu w centrum miasta?
Fani roześmiał się i głośno zamówił herbatę dla siebie i Rezy.
– To właśnie jest centrum, panie Malek. Wie pan, dlaczego przyjaciel tu pana zawezwał?
– Nie.
– W latach dwa tysiące cztery–pięć odbył pan kilka podróży do Iraku i Afganistanu. Również w towarzystwie pana Vafy.
– Nie miałem pojęcia, że to może kogoś interesować.
– Co pan tam robił?
Malek obrócił się najpierw w lewo, a potem w prawo, podejrzewając, że zebrani mężczyźni przysłuchują się tej rozmowie. Ale nikt tego nie robił. W telewizyjnych wiadomościach pokazywano irańskiego prezydenta wygłaszającego jakieś przemówienie. Ktoś doniosłym głosem określił go po turecku mianem „skurwysyna”, ktoś inny poprosił, żeby zdjąć tego głupka i oszołoma z ekranu.
– Pracowałem z różnymi dziennikarzami. Tak jak Sina. Przyjeżdżaliśmy, wyjeżdżaliśmy. Czasem razem, czasem osobno. To były ciekawe czasy. To wszystko.
– Tam wciąż trwają ciekawe czasy.
– Już z tym skończyłem.
– Ale pański przyjaciel kontynuuje te wycieczki.
– Może nadal współpracuje z zagranicznymi dziennikarzami.
Fani obrzucił Maleka długim spojrzeniem w rodzaju: „Masz mnie za głupca?”.
– Słyszał pan kiedyś o QAF? – zapytał nagle.
Jak Reza mógłby nie słyszeć? QAF to akronim nazwy pewnej grupy w Teheranie, wydającej gazetę tak reakcyjną, jak tylko można to sobie wyobrazić. Ci faceci nie proponowali ścinania głów niewiernym – oni tego żądali.
– Nie uwierzę, jeśli mi pan powie, że Sina Vafa działa ramię w ramię z QAF.
– Dlaczego? Bo nie chce pan uwierzyć? A może sądzi pan, że QAF nigdy nie przyjąłby w swoje szeregi kogoś o tak paskudnym pochodzeniu jak Sina Vafa?
– Z obu tych powodów. Poza tym co podróże Siny do Iraku mają wspólnego z QAF?
Fani rzucił Rezie kolejne sceptyczne spojrzenie. A potem odpowiedział:
– Niech pan sam zada te pytania swojemu przyjacielowi, panie Malek. – Uśmiechnął się i wstał.
– To już koniec? – zapytał zdziwiony Reza. Spodziewał się najróżniejszych rewelacji, może nawet propozycji. To byłoby rutynowe postępowanie. Część wymiany handlowej. W okresie gdy współpracował z zagranicznymi reporterami, często wzywano go do ministerstwa do spraw wywiadu, gdzie najpierw serwowano herbatę, a następnie pokazywano Malekowi jego zdjęcia w towarzystwie owych reporterów, włącznie z Clarą Vikingstad. Padało nieuchronne pytanie, czy nie zechciałby wyświadczyć agencji pewnych przysług. „Oczywiście, wcale nie naciskamy. To zwykła procedura. Pan ma do czynienia z cudzoziemcami, a my chcemy wiedzieć, jakie oni mają zamiary”. Tamci dysponowali nawet fotkami przedstawiającymi Rezę i Clarę w Bejrucie oraz w Ammanie. Wyjazdy w oba te miejsca stanowiły rodzaj ponadprogramowych wycieczek, bardziej mających na celu zaspokojenie ciekawości niż załatwianie spraw służbowych. Jeśli cokolwiek zbijało Maleka z tropu, to właśnie to. Ale nawet w takich sytuacjach zachowywał zimną krew. Uprzejmie odmawiał: nie, nie jest zainteresowany. I rzeczywiście, więcej nie naciskali. Goście z agencji wywiadu znali swój fach. Pytali tylko, czy Reza chce się jeszcze napić herbaty, a potem raczyli go typową, starą gadką: „Jeśli zmieni pan zdanie, proszę się z nami skontaktować”. Dwa lata później wezwali Maleka ponownie. Tym razem wiedzieli, że opublikował książkę, co zresztą niespecjalnie im przeszkadzało. Więcej – byli z tego dziwnie zadowoleni. Mieli również informacje, że Reza podejmie pracę nauczyciela akademickiego w jednym z nowojorskich college’ów; upewnili się tylko, czy nadal udziela im odpowiedzi odmownej. Miał ochotę rzucić im w oczy: „Przecież jadę do Nowego Jorku wykładać reportaż kreatywny, do diabła! Do czego, waszym zdaniem, miałbym się tam przydać?”. Ale dla tych ludzi świat był zawsze jednowymiarowy, składał się albo z wykorzystanych, albo ze straconych szans. Agenci wywiadu poinformowali Rezę, że na publicznej uczelni, gdzie ma nauczać, studiują dzieci członków personelu irańskiej ambasady przy ONZ, ponieważ nie stać ich na drogie prywatne szkoły. Dlatego w istocie rzeczy agencja prosiła Maleka, by miał na oku własny korpus dyplomatyczny w Nowym Jorku. To było nieprzyzwoite. I absolutnie sensowne.
– Może pan opowiedzieć Sinie Vafie o naszym spotkaniu. Albo, jeśli pan woli, proszę mu nic nie mówić. Jeszcze się zobaczymy – rzucił Fani.
– W jakiej sprawie?
– Mamy do omówienia wiele kwestii.
Z wielkiej sali w podziemiach, gdzie ród Vafów urządził publiczną siłownię, dochodziły odgłosy ćwiczących kulturystów i miejscowych opryszków. Również sam budynek stanowił własność rodziny – był stary i tak źle utrzymany, że władze rewolucyjne nie zadały sobie trudu jego przejęcia. Mieszkanie Siny mieściło się na drugim piętrze. W rogu nieomal pustego salonu stało tylko drewniane biurko z odpiłowanymi nogami, poza tym laptop oraz tuzin poduszek różnych rozmiarów i kolorów, porozrzucanych po całym pomieszczeniu. Zajrzawszy do sypialni, Malek zobaczył przede wszystkim książki, co na pierwszy rzut oka wydało mu się dobrym znakiem.
Sina sprawiał wrażenie zdrowego, musiał regularnie ćwiczyć. Mięśnie miał sprężyste i mocne, a twarz pozbawioną wyrazu jak u kogoś, kto stale przemęcza swój organizm. Także jego ciemna skóra była ogorzała od wiatru i opalona. Nosił tygodniowy zarost, wyglądał obco. Bardziej pasowałby do tych pakerów, hałasujących i stękających w piwnicy.
Zapytał, czy Malek chce herbaty.
– Dość już dzisiaj wypiłem.
– A Fani ile filiżanek zamówił?
Malek przyjął to kąśliwe pytanie ze spokojem.
– Słuchaj, właściciel herbaciarni to mój znajomy. Powiedział mi, że Fani do ciebie podszedł. Ale nic się nie martw. Facet chciał, żeby go tam widziano.
– Zupełnie nie pojmuję tej waszej logiki, Sino.
– Niby jak miałbyś pojmować? Nie przeszkadza mi, że zanim mnie odwiedzisz w domu, najpierw go obserwujesz. Pewnie zrobiłbym tak samo. Taka jest procedura. W tej części świata życie to pozostawanie w nieustannej gotowości.
– Przesadzasz. Po prostu chcesz, żeby tak było. Wtedy czujesz się ważniejszy.
– A jeśli nawet? W Ameryce byłem zerem. Niczym. Natomiast tutaj to ja dyktuję warunki, snuję własne plany.
No właśnie: znów te same stare, wyświechtane argumenty. Malek poczuł, że daje się wciągnąć w pułapkę, nie mógł się jednak powstrzymać od stwierdzenia:
– Okłamujesz samego siebie, człowieku. Jeśli zależy ci na przygodach, to śmiało, ruszaj po nie. Ale nie zrzucaj problemów całego świata na Amerykę albo neokolonializm czy jakiś inne bzdury, które wciskali nam w college’u. Które próbują nam wciskać te książki w twojej sypialni.
– Jedna z tych książek w mojej sypialni, Rez, została napisana przez ciebie. I nie jest taka zła. Nie sądziłem, że masz w sobie tyle zdolności, by wydać coś drukiem.
Malek nie cierpiał takich rozmów, ale już nie mógł się wycofać. Sina wezwał go do Teheranu, a on się stawił. Jednakże nie bezwarunkowo. Zamierzał zadać przyjacielowi parę pytań – pytań, które należało postawić już wiele lat temu, mimo że oznaczałoby to konieczność pozostania w tym zapomnianym przez Boga mieście.
Teraz jednak Reza miał ochotę zwyczajnie się upić. A może również odzyskać starego kumpla? Tamtego Sinę z lat studenckich? Pragnął, aby usiedli razem w jakiejś kafejce przy Telegraph Avenue w Berkeley i dyskutowali o polityce, sącząc mocną czarną kawę z kubków, do których ukradkiem dolewali whiskey. Zdarzyło się mnóstwo nieistotnych rzeczy, upłynęło wiele wody, sporo spraw okazało się gówno wartych. Pomyślał o tych wszystkich fachowcach, tłumaczach ustnych i pisemnych, stenotypistkach, kierowcach, donosicielach i lokalnych dziennikarzach, którzy pracowali kiedyś w bagdadzkiej Zielonej Strefie albo poza nią; ludzie ci czekali na swoje wizy do dobrych, bezpiecznych Stanów Zjednoczonych, a wydanie tych dokumentów opóźniano latami albo w ogóle go odmawiano. Wizy stanowiły nieosiągalny glejt, który mógłby ich uratować przed śmiercią w ramach akcji odwetowej z rąk rodaków, uważających ich za zdrajców – Malek pomyślał o tych wszystkich biednych gnojkach, którzy się teraz gdzieś ukrywali. Czy nie powinniśmy dziękować naszej szczęśliwej gwieździe, że obaj posiadamy amerykańskie paszporty? Chciał o tym wszystkim powiedzieć Sinie, ale przede wszystkim namówić go, by rzucił wszystko w diabły, wyrwał się z tej kabały, w jaką sam się wpakował, i po prostu wrócił do Stanów, razem z nim. Choć oczywiście wiedział, jak Sina na taką sugestię odpowie: „A co taki ciapaty jak ja miałby tam do roboty?”.
– Muszę się napić – oznajmił Malek.