- W empik go
Tekturowy człowiek - ebook
Tekturowy człowiek - ebook
„Tekturowy człowiek”, ostatni tom trylogii osnutej wokół sekretów zaginionej walizki, przynosi wreszcie upragnione odpowiedzi. Romans baronowej Teitelberg zostaje nagle przerwany za sprawą ujawnienia prawdziwej tożsamości jej kochanka. Ten uporczywie usiłuje odnaleźć ukochaną. Jednak na jego drodze staje zagadkowa i przerażająca postać tekturowego człowieka. Bieg zdarzeń znów prowadzi do dawnej zbrodni w berlińskiej willi... Aleksander Błażejowski (1890–1940) – polski pisarz i dziennikarz, zapisał się w historii jako autor pierwszej polskiej powieści kryminalnej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-029-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmierć przyjaciela
Piękny wieczór czerwcowy zatrzymał w parku Łazienkowskim dłużej niż zwykle spacerujące tłumy.
Mimo iż zmrok ścielił się po ogrodzie i zaciemniał coraz silniej kontury ludzi i przedmiotów, nikt nie spieszył ku wyjściu. Było tu cicho i przytulnie. Zdawało się, że ze sklepienia nieba, posypanego jakby srebrnym żwirem, spływa do duszy ukojenie. Ludzie bali się nawet głośniej stąpać, by nie zmącić czaru tej nocy letniej.
Jedynie tylko ścieżka granicząca z inspektami Ogrodu Belwederskiego była opustoszała. Bano się widocznie zapuszczać w ten odległy kąt.
Panowała tu niezmącona cisza przerywana tylko od czasu do czasu chrzęstem czyichś nerwowych kroków na piasku.
Wzdłuż tej alei przechadzał się jakiś oficer. Zdjął czapkę z głowy, jakby za wielki wywierała ucisk na rozpalone czoło – jego smukłą postać przygniatał jakiś ciężar ku ziemi. Szedł głęboko zamyślony, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że oddalił się od ludzi i zmierza drogą, której koniec gubi się gdzieś w mgle nocy. Z zamyślenia zbudził go dopiero kilkakrotny głos trąbki strażnika, znak, że wkrótce straż ogrodowa zamyka bramy Łazienek. Wtedy szybko powrócił na główną drogę i przyłączył się do tłumu, który jak czarny potok spieszył ku wyjściu. W bramie tłok był już tak wielki, że musiał chwilę czekać na wolne przejście. Teraz lampy łukowe oświetliły wyraźnie całą jego postać: był to człowiek bliski lat czterdziestu, dobrze skrojony mundur obciskał zgrabną, muskularną postać. Na szczupłej, nerwowej twarzy odcinały się czarnym łukiem gęste brwi, pod którymi kryły się jasne, inteligentne oczy.
Srebrne szlify i akselbanty wskazywały, że mimo młodego wieku doszedł do rangi pułkownika sztabu generalnego.
Oficer dotarł już do wyjścia, gdy wyczuł nagle, iż ktoś bacznie obserwuje każde jego poruszenie.
Uczucie to było tak nieznośne, że postanowił odwrócić głowę w kierunku natręta. I wtedy jego oczy skrzyżowały się ze wzrokiem jakiegoś młodego człowieka, którego mocno opalona twarz odbijała jak brąz od jasnego ubrania. Zaledwie spojrzeli na siebie, na twarzach obydwóch pojawił się radosny uśmiech, ręce ich mimo woli wyciągnęły się ku sobie.
– Pułkownik Raszczyc! – zawołał młody człowiek ucieszony widokiem przyjaciela.
Oficer pochwycił skwapliwie wyciągniętą dłoń młodego człowieka, potem przyjacielsko ujął jego ramię i wyszli razem na ulicę.
– Skąd wziąłeś się, Karolu, o tej porze w Warszawie? – pytał ciekawie pułkownik. – Sądziłem, że pilnujesz stodół i żniwiarek w Chorodyszczach, a ty obijasz rozpalony bruk Warszawy...
– Na pewno lepiej spędzałbym czas w Chorodyszczach niż w waszym zaduchu warszawskim – tłumaczył młody człowiek. – Musiałem jednak sprzeniewierzyć się wsi, bo stryj Seweryn Błyszczyński zaniemógł. Wezwano mnie telegraficznie do Warszawy. Jakiś niebezpieczny nowotwór... Od kilku dni pilnuję go w lecznicy prywatnej. Ale ty, Andrzeju, nie masz jakoś ochoty zrzucić munduru, opuścić rozpalone bruki warszawskie i powrócić do nas na wieś. Wszyscy cieszyliśmy się, że po wyprawie berlińskiej, która narobiła tyle hałasu w gazetach, porzucisz wojsko i przeniesiesz się do rodzinnych Sołonek. Niestety, czekamy dotąd... A czas już, Andrzeju, wracać, bo skronie twoje mocno się wysrebrzyły.
– Nie wspominaj Sołonek, tęsknię do nich bardziej, niż przypuszczasz. Ale jeszcze nie czas na powrót... Za dużo tu jeszcze do załatwienia...
– Więc prawda, iż żenisz się i we dwójkę wracasz pod rodzinną strzechę. O ile wiem, kazałeś wiosną robić jakieś przebudówki we dworze...
Urwał, bo Raszczyc drgnął, jak człowiek urażony w bolesny nerw. Karol Błyszczyński z niepokojem zaczął się wpatrywać w twarz przyjaciela.
Tymczasem wydostali się już z Alei Ujazdowskiej. Rozbawiony i roześmiany tłum pochłonął ich jak morze. Nie opierali się fali, która niosła ich w kierunku miasta.
Gdy znaleźli się na placu Trzech Krzyży, Błyszczyński przystanął i z radością obserwował ruch uliczny. Przez obydwa chodniki płynęły ku miastu strojne tłumy, a nad nimi górowały błyszczące limuzyny, torując sobie drogę głosem klaksonu.
– A jednak, Warszawa, to piękne miasto... Te szerokie, jasno oświetlone ulice, to jakby otwarte ramiona kobiety, które zapraszają do pieszczot i pocałunków – mówił radośnie Błyszczyński.
Raszczyc spojrzał zdziwiony tym wybuchem radości przyjaciela.
– Uważaj, bo piękne ramiona mogą cię zadusić jak wielu innych – wtrącił z goryczą.
– Nie bój się, poznałem już Warszawę i zapłaciłem swoje frycowe, ale ty zrobiłeś się gorzki jak nigdy.
– Trudno, wlano mi dość żółci w serce.
Błyszczyński chciał jeszcze coś dopowiedzieć, gdy uwagę jego zwrócił gwar ludzki, który wkrótce przemienił się w jakiś groźny szum.
Na Nowym Świecie ludzie skupiali się w grupki, potem szybko rozchodzili się, unosząc z sobą jakieś wielkie kartki zadrukowanego papieru. Automobile starały się przepruć gęstniejącą masę ludzką, wkrótce jednak stanęły bezradnie. Tłum rósł z sekundy na sekundę.
Z kamiennych tunelów ulic dochodziły coraz wyraźniej nawoływania chłopców gazeciarskich: Dodatek nadzwyczajny!! Dodatek nadzwyczajny! Tajemnicze morderstwo w gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych!!
Krzyki chłopców miały w sobie coś niesamowitego. Zdawało się, iż niosą w sobie coś ważniejszego niż wiadomość o pospolitym morderstwie.
Raszczyc i Błyszczyński przyspieszyli kroku. Zdołali wreszcie dotrzeć do kolporterów. Kupili nadzwyczajny dodatek Kuriera. Pułkownik szybko rozwinął zadrukowany papier i wyczytał następującą wiadomość:
Warszawa, dnia 30 czerwca. Dziś o godz. 9 wieczorem w Ministerstwie spraw zagranicznych oczekiwano przyjazdu z Paryża znakomitego lekarza japońskiego dra Hiwi, który, jak wiadomo, odegrał wybitną rolę w sprawie berlińskiego „Trustu PZ”. Znakomity gość przybył nieoficjalnie i dlatego na dworcu kolejowym oczekiwał go tylko delegat Ministerstwa Spraw Zagranicznych, radca Laun.
Po przywitaniu dr Hiwi wsiadł do automobilu i odjechał w kierunku ul. Wierzbowej. Zaledwie samochód zatrzymał się przed gmachem Ministerstwa i doktor Hiwi wszedł do bramy, nagle jakiś człowiek, który czaił się w westybulu, strzelił trzykrotnie do uczonego japońskiego. Zbrodniarz wyrwał następnie drowi Hiwi tekę i, zanim woźni spostrzegli się, wydostał się na ulicę i znikł w tłumie.
Ciężko rannego dra Hiwi przewieziono do szpitala Dzieciątka Jezus w celu dokonania operacji. Policja wszczęła energiczną akcję w celu ujęcia zbrodniarza.
Zamach wykonany był z wielką precyzją.
Min. Spr. Zagr. odmawia na razie wszelkich informacji, prawdopodobnie jednak dziś lub jutro rano wydany zostanie oficjalny komunikat urzędowy.
Raszczyc skończył czytać. Płat zadrukowanego papieru wysunął mu się z drżących palców. Stał chwilę jakby oszołomiony jakimś niewidzialnym uderzeniem, potem odruchowo usunął ramię przyjaciela i zaczął szybko biec w kierunku wolnego taxi. Błyszczyński podążył za nim.
Gdy wsiedli do automobilu, pułkownik kazał się zawieźć do szpitala Dzieciątka Jezus. W drodze obydwaj milczeli, tylko z zaciśniętych ust Raszczyca wypadał od czasu do czasu tłumiony okrzyk:
– Łotry! Tu go zdołały oporządzić!
Błyszczyński ani słowem nie przerywał milczenia. Czuł, że jakieś wielkie nieszczęście zwaliło się na przyjaciela, obawiał się więc zbędnym pytaniem pogorszyć jeszcze zdenerwowanie Raszczyca.
Gdy automobil skręcił na Nowogrodzką i zatrzymał się przed bramą szpitala, Błyszczyński zamierzał pożegnać przyjaciela, ale Raszczyc przemocą wciągnął go do bramy.
– Nie odchodź, Karolu – prosił – chcę, abyś w tej chwili był przy mnie. Nerwy moje napięte do ostatnich granic...
Błyszczyński nie oponował dłużej.
Weszli do bramy szpitalnej. Portier przeprowadził ich do kancelarii i wezwał lekarza dyżurnego.
– Doktorze – prosił pułkownik – dowiedziałem się, że przywieziono w tej chwili mojego przyjaciela doktora Hiwi na oddział chirurgiczny. Pragnę choćby kilka słów zamienić z rannym.
Lekarz był zakłopotany prośbą. Widocznie otrzymał rozkaz, by nikogo nie wpuszczać do rannego. Widząc jednak zdenerwowanie oficera, starał się w jakiś sposób przyjść mu z pomocą.
– Zapytam profesora Wieckiego, który niedawno dokonał operacji – tłumaczył lekarz łagodnie. – Rozumie pan pułkownik, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych specjalnie prosiło nas o izolowanie chorego od ciekawości ludzi. W tym wypadku może jednak profesor zrobi wyjątek jeśli chodzi o pana. Z góry jednak ostrzegam, że dłuższa rozmowa z rannym mogłaby pogorszyć stan jego zdrowia.
Raszczyc skłonił głowę na znak, że podda się każdemu zarządzeniu szpitala, byleby tylko zobaczyć Japończyka. Ten niemy gest rezygnacji rozbroił do reszty młodego lekarza, skierował się więc ku wyjściu, obiecując, że za chwilę powróci z odpowiedzią profesora.
Raszczycowi każda sekunda oczekiwania na lekarza wydawała się teraz wiecznością. Zaciskał nerwowo palce, jakby chciał przez to dać ujście stłoczonym myślom. Czuł przede wszystkim gwałtowną potrzebę ruchu. Zerwał się z fotela i zaczął szybko przechadzać się po wąskim pokoju, jakby gonił przed sobą jakąś wizję.
Po upływie kwadransa przybył lekarz dyżurny i zawiadomił krótko:
– Profesor pozwolił odwiedzić chorego, zakazał jednak rozmawiać z rannym, aby nie forsować jego płuc. Doktor Hiwi pragnie również zobaczyć pana pułkownika.
Raszczyc szedł milcząco przez labirynt białych korytarzy. Dopiero na odległym skrzydle gmachu szpitalnego, lekarz wskazał mu drzwi, na których widniała czarnym lakierem wypisana cyfra. Raszczyc chciał zapukać, lekarz powstrzymał jego rękę:
– Proszę nie pukać, tylko cicho wejść...
Raszczyc położył rękę na klamce. Chwilę czekał, jakby chciał opanować zbyt silną pulsację krwi w całym organizmie. Potem cicho popchnął drzwi.
Na łóżku szpitalnym leżał doktor Hiwi. Obok na krześle siedział profesor Wiecki i trzymał rannego za puls. Żółta twarz Japończyka wyglądała na białej poduszce szpitalnej tak drobna jak twarz dziecka. Zęby rannego przyciskały kurczowo wargę. Japończyk musiał bardzo cierpieć.
Raszczyc bez szmeru zbliżył się do łóżka, ale doktor Hiwi musiał wyczul obecność przyjaciela, bo nagle otworzył oczy. Błyszczały one niezdrowym ogniem gorączki i niedawnej narkozy. Doktor Hiwi uśmiechnął się lekko. Wreszcie z jego ust wydobył się z trudem szept:
– Przyjacielu, dobrze, że przyszedłeś... Przykro umierać wśród obcych...
Potem starał się jeszcze kilka słów powiedzieć, ale przeszły one już tylko w chrapliwy szept. W piersiach Japończyka grało coś niespokojnie.
Lekarz ruchem ręki prosił rannego, aby umilkł. Japończyk zrozumiał i wzrokiem przepraszał, że złamał zakaz. Wreszcie odwrócił głowę i uporczywie patrzył w ciemny kąt pokoju. Nagle na jego ustach zakwitł uśmiech szczęścia. Możliwe, że przed rozgorączkowanymi oczyma dra Hiwi przesuwały się jakieś radosne wizje, może majaczył mu się skalisty kraj rodzinny, a może widział barwny korowód święta wiosny w swoim Kioto.
Straszliwy żal ścisnął serce Raszczyca.
Nagle chory odwrócił głowę i poszukał oczyma przyjaciela. Potem ruchem ręki prosił Raszczyca, by się nad nim pochylił. Pułkownik spełnił polecenie i ukląkł przy łóżku, wtedy w skośnych oczach Japończyka zaczęły grać jakieś błyski, zerwał się i usiadł na łóżku, potem chwycił spazmatycznie rękaw munduru, a z piersi wyrwał mu się chrapliwy krzyk.
– Tekę!! Tekę zabrał! – krzyczał Japończyk, wijąc się na łóżku. – A wiesz kto? Tektu... Tektu...
Nie dokończył, tylko ruchem ręki czynił jakiś gest koło swej twarzy. Raszczyc pił wzrokiem każde poruszenie ręki rannego. Widocznie zrozumiał, co Japończyk chciał powiedzieć, bo jednym tchem wyrzucił:
– Tekturowy człowiek!
Wtedy Japończyk puścił rękaw munduru i padł na łóżko. Paroksyzm kaszlu wstrząsnął kilkakrotnie jego drobnym ciałem. Z wąskich ust buchnął strumień krwi i rozlał się błyszczącą strugą po szerokim kocu szpitalnym.
Raszczyc z rozpaczą objął ciało przyjaciela, jakby własnymi ramionami chciał zatrzymać uciekające życie. Czuł jednak, że ciało doktora Hiwi wiotczeje w jego objęciach, a mięśnie rannego rozprężają się pod wpływem uścisku śmierci. Wreszcie lekko i ostrożnie położył przyjaciela na poduszkę, potem z niemą prośbą patrzył w jego skośne oczy, które powoli zaczęły się powlekać bielmem śmierci.
Doktor Wiecki wstał. Palcami przymknął powieki nieszczęśliwego pacjenta.
– Niepotrzebny był ten zabieg chirurgiczny – stwierdził chłodno profesor. – Polecili mi jednak robić wszystko możliwe, by Japończyka utrzymać przy życiu, niestety, nie udało się...
Raszczyc nie słyszał już słów lekarza. Milcząc, otulał kocem ciało przyjaciela. Potem wstał z klęczek i długo jeszcze patrzył na małą chudą sylwetkę zmarłego, która w życiu jego odegrała tak poważną rolę. Trudno mu widocznie było pogodzić się z myślą, że dusza dra Hiwi opuściła na zawsze drobne ciało.
Gdy Raszczyc się ocknął, doktora Wieckiego już nie było w pokoju. Wtedy cicho podszedł do zwłok i na czole zmarłego złożył długi, serdeczny pocałunek. Potem skierował się ku wyjściu. Gdy był w korytarzu, zastąpił mu drogę jeden z urzędników Ministerstwa.
– Czy mógłby mi pan pułkownik wytłumaczyć – spytał uprzejmie – co znaczyły ostatnie słowa zmarłego?
– Mój przyjaciel po prostu oskarżył panów o lekkomyślność – mówił twardo oficer. – Wiedząc, że doktor wiezie niezwykle ważne papiery do Warszawy, mogli panowie wystarać się o lepszą ochronę życia dla tego wielkiego i bezinteresownego przyjaciela Polski.
Błyszczyński oczekiwał niecierpliwie na przyjaciela. Po bladej twarzy Raszczyca poznał natychmiast, że w pokoju szpitalnym musiał rozegrać się przed chwilą ostatni akt jakiejś tragedii. Uważał, że moment jest nieodpowiedni by stawiać jakiekolwiek pytania, ujął więc tylko Andrzeja za ramię i wyprowadził go na ulicę.
Ciepłe tchnienie nocy i spokój, jaki bił z opustoszałych ulic, zaczęły obezwładniać wolę Raszczyca. Zdawało się, że napięte przedtem nerwy rozluźniły się nagle i teraz idzie człowiek bez woli.
Raszczyc bezwolnie dał się prowadzić przyjacielowi. Szedł cicho, tylko od czasu do czasu z jego krtani wydobywał się nerwowy szloch. Milcząco doszli do Marszałkowskiej. Wreszcie Raszczyc przystanął, rozejrzał się z bezradnością w oczach, jakby nie wiedział, dokąd się udać.
– Może odwieźć cię, Andrzeju, do domu? – spytał troskliwie Błyszczyński.
– Za żadną cenę. Boję się jak dziecko – szeptał, wpijając rozpaczliwie palce w ramię przyjaciela.
Błyszczyński zrozumiał ten niemy gest. Prowadził przyjaciela dalej, aż w kierunku dworca. W miarę oddalania się od miejsca tragedii, Raszczyc wolno przychodził do siebie. Głos jego zaczął nawet nabierać metalicznego dźwięku, gdy mówił:
– Wspólnego miałem ze zmarłym wroga... Jedna i ta sama mściwa ręka obydwu nas ściga... Hiwi legł, ale ja zostałem... Może wszystko da się jeszcze odrobić. Ta teka...
Błyszczyński czekał, aż przyjaciel skończy swój tragiczny dialog, potem zaproponował nieśmiało:
– Wiesz dobrze, że trudno o bardziej przywiązanego ode mnie człowieka do ciebie. Jeśli chcesz mi zwierzyć swoją tajemnicę, to wstąp do mnie na chwilę. Mieszkam w Bristolu. Każemy podać czarną kawę do pokoju, uspokoi cię to znacznie. Tam, w czterech ścianach opowiesz mi wszystko. Zobaczysz, że przyniesie ci to ulgę. Najgorzej człowiekowi, który sam w sobie zdławić musi wszystko.
Raszczyc skwapliwie przyjął propozycję. Na rogu ulicy Złotej zobaczyli dorożkę. Kazali się zawieźć do hotelu.
Błyszczyński zajmował zaciszny pokój na trzecim piętrze. Jasne obicia ścian i mebli tworzyły miłą dla oka harmonię.
– Miły pokój – zauważył Raszczyc.
Błyszczyński otworzył okno, chłodne powietrze nocy wdarło się do pokoju. Andrzej oparł się o ramę i patrzył w głąb ulicy Karowej pokrytej czarnym welonem nocy. Na czarnym tle jaśniały rzęsiście oświetlone okna redakcji Kuriera.
Raszczyc stał długo, nie mogąc oderwać oczu od tych jasnych punktów. Tymczasem kelner przyniósł maszynkę i podpalił spirytus. Za chwilę aromat mocnej kawy przedostał się przez kryształową pokrywę i wypełnił pokój.
– Nie przypuszczasz nawet, Karolu – mówił wolno Raszczyc – jak bardzo obawiałem się murów tego hotelu. Nieraz długo kołowałem bocznymi ulicami, aby tylko ominąć ten gmach. Tu przeżyłem kilka dni szczęścia, które przepłaciłem później łańcuchem bolesnych chwil...
– Mówisz o pani Luizie?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.