- W empik go
Telemaniak - ebook
Telemaniak - ebook
Takiej powieści jeszcze nie było! Demonstracja prawdziwie słowiańskiej duszy. Czy to płacz a może śmiech? Niepohamowana fantazja autora wprawia w osłupienie i dezorientację. Główny bohater kreowany na stereotypowego wiejskiego głupka zachwyca się światem, który widzi w telewizji. Zaczyna go nieudolnie naśladować, a smaczku dodaje fakt, że ma do czynienia z rzeczywistością sprzed 1989 roku. Aż chce się zawołać za Gogolem: „z samych siebie się śmiejecie"!
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-5746-0 |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nawet to, co powinny.
Lisek Chytrusek (wiek XX)
Derek Gudłaj urodził się w młodniku zasadzonym jeszcze przez jego dziada, dorodnego Aleksego Gudłaja. Przyszedł na świat w dniu, kiedy to matka nie zdążyła wskoczyć na furę, bo ojciec tego rana był pochmurny i ostro zaciął konie. Goniła za nim jeszcze ze trzy wiorsty, ale stary nie popuścił – coraz mocniej ciął kasztanki po zadach. Wreszcie zrezygnowana uwaliła się w młodniku i zaczęła rodzić.
Ludzie we wsi dość szybko zauważyli, że z Derkiem jest coś nie tak. Parę razy na przykład przyłapano go, jak ssał cycek maciory, krowy lub kozy. Zwierzęta tak się przyzwyczaiły do niego, że odganiały nawet własne potomstwo, byłe tylko on mógł się nassać do syta.
Wypasiony był Derek nad podziw. W ogóle rozwijał się za szybko. Kiedy miał pięć lat, urosła mu broda, niedługo potem stał się mężczyzną, a gdy skończył dziesięć lat, całkowicie wyłysiał. Wtedy też przestał rosnąć – zatrzymał się na dwóch metrach i trzech centymetrach.
Chłopak od najmłodszych lat wykazywał rzadko spotykane zdolności. Podglądał (lub nie – w zależności od ochoty) ojca, jak ten bił świnię, i parę godzin później ktoś we wsi znajdował w oborze zarżniętą i oporządzoną lochę. Oczywiście była to jego własna locha, którą przeważnie hodował na święta. Albo dojenie! Wystarczyło, że matka raz wydoiła przy nim Krasulę, aby dzień później trzy krowy sąsiada przestały dawać mleko. Za to świnie Gudłajów zaczęły nagle przybierać na wadze.
Kiedy w wieku siedmiu lat zabrano Derka do szkoły, nie potrafił się przystosować do regularnej nauki. Wolał prywatę w najczystszym wydaniu. Na lekcjach zjawiał się średnio raz w tygodniu; wpadał w połowie zajęć i z miejsca rzucał się do tablicy, jakby wezbrała w nim nagle nieprzeparta chęć podzielenia się swoją wiedzą z otoczeniem. Odganiał innych uczniów i na chybił trafił wpisywał byle jakie cyfry obok zadanych słupków. Spluwał przy tym na biurko nauczyciela i przytupując, łypał na niego groźnym wzrokiem. Co mógł mu zrobić biedny belfer, który miał zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu? Po wypisaniu kredy Derek wyjmował z kieszeni procę, zakładał hacel i naeiągał wentyle. Mierzył dokładnie w ucho nauczyciela.
– E! Wpis no piuntke – seplenił przez niepełny garnitur mlecznych zębów.
I nauczyciel wpisywał. Wystarczyło tylko spojrzeć na brodatą gębę Derka i olbrzymie łapy trzymające procę.
Tak działo się przez dwa lata. Wszystkie dzieci w szkole wołały na niego: tata. Aż mrowie przechodziło po krzyżach, kiedy czternastoletnie dziewczęta prowadziły go za rękę na szkolnym spacerze. Jego poziom umysłowy nie został precyzyjnie określony – papier, na którym notowano wyniki testów psychologicznych, żółkł z wściekłości i rozsypywał się po kilku sekundach. Komisja z kuratorium zdołała tylko ocenić, że Derek nie nadaje się do zwykłej szkoły; doradzała zakład specjalny, ale jakoś nikt nie kwapił się go tam zawieźć.
Odtąd chłopak kształcił się samodzielnie. Rodzice – owszem – zajmowali się nim po swojemu, ale zbyt wiele czasu nie mieli. Wyrastał więc na dziecko telewizora, który stał w kącie pokoju, i stamtąd czerpał swoją wiedzę o świecie. Kim on już dzięki temu nie był? Myszką Miki, o której słyszał w dzienniku, że jest niemoralna, głupawym, ale ambitnym smokiem Telesforem, zawsze zadowolonym Bolkiem lub Lolkiem, intelektualistką pszczółką Mają, a nawet nadgryzioną zębem czasu, sztandarową spikerką, kiedy to ubrał się w błękitny żakiet matki i stojąc we wrotach stodoły, przepowiedział ludziom film grozy. Warto podkreślić, że sam nie poddawał się nigdy takim nastrojom, nawet towarzyszący mu niemal od urodzenia sen o krainie śmierci zwanej Syberią ani razu nie zepsuł mu dobrego humoru. Mróz go tylko rozśmieszał.
Do historii wyczynów Derka w tamtych latach przeszli bezsprzecznie Zorro oraz czterej nieśmiertelni czołgiści i pies. Początek tych wydarzeń wyglądał dość niewinnie. Otóż pewnego dnia okazało się, że u sołtysa zniknęły wszystkie krowy i świnie, a liczba drobiu spadła do jednego koguta. Na wrotach obory pozostał tylko znak Zorra. Nic więcej.
Pierwszy i najbogatszy we wsi gospodarz, Rychu Bandzioch, stracił jednej nocy wszystkie zwierzęta: kury, kaczki, kozy, świnie, krowy, konia i trzy nutrie. Pies też przepadł, i nawet nie zaszczekał. Później okazało się – kiedy na jednym z powiatowych targów Bandzioch musiał odkupować własną maciorę – że po okolicy krąży na koniu i w czarnej masce ogromny Zorro, zabiera bogatym i rozdaje biednym. Wszędzie widniały jego znaki, na daszku studni Gudłajów także. Nie było przy niej tylko wiaderka, które Zorro podarował jakiemuś żebrakowi.
Milicja wkroczyła do sprawy w momencie, gdy zamaskowany bohater przedzierzgnął się w dowódcę czterech pancernych. Przeistoczenie to było jednak niezwyczajne. Pewnej niedzieli – zaraz po obejrzeniu w telewizji ataku pod Studziankami – Derek wtargnął cichaczem do miejscowej remizy, związał dyżurnego strażaka, ubrał się w mundur i kask, aby po chwili zasiąść za kierownicą strażackiego wozu. W akcji towarzyszyli mu trzej koledzy: Zenek Wojdyga, Dzidek Zacier i Jontek Grób. Była też suka Wojdygi, mały kundel, który musiał odgrywać rolę psa Szarika. Oczywiście Derek Gudłaj od samego początku był Jankiem Kosem, znanym międzynarodowym gierojem...
Z remizy wyjechali jak z bunkra, za nimi został tylko kurz i wywalone drzwi. Zaraz też włączyli sygnał i zaczęli śpiewać: _Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat..._ Dowódca, Derek Gudłaj vel Janek Kos, skierował pojazd wprost na pobliską pocztę. Pędzili przez wieś na pełnym gazie, a ich „Rudy” roznosił po drodze płoty, motory i furmanki. Przerażeni wieśniacy pochowali się w chałupach i milczkiem spoglądali, co z tego wyniknie. Matki i ojcowie też woleli nie wychodzić, ponieważ wiedzieli, że Derek wczuwa się zazwyczaj tak ambitnie w rolę, iż mogliby przez nieuwagę odegrać faszystów. Dopiero po kilku minutach niektórzy z nich zdecydowali się podkraść pod pocztę. Tam właśnie wyhamowała ostro załoga pancernych. Błyskawicznie przysposobiono do odpalenia działko wodne i zaatakowano przeżarty starością budynek poczty. Naczelnik i jego dwie pracownice (panna Hela i panna Jadzia) próbowali się zabarykadować, ale już pierwszy „odłamkowy” wypłoszył z nich myśl o bohaterskiej obronie. Pod wpływem uderzenia drzwi wypadły z łomotem z zawiasów i rozbiły się gdzieś wewnątrz budynku. Po chwili przestały istnieć okna. Załoga „Rudego” umiejętnie brała na cel kolejne punkty newralgiczne groźnego bunkra. Komin trafiony tuż przy nasadzie leciał prawie trzydzieści metrów, po czym rozbił się na kombajnie sołtysa. Po kilku takich wystrzałach poczta zaczęła się niebezpiecznie chwiać. Ze środka wywieszono białą flagę. Derek kazał zaprzestać ognia i wyrzucił z siebie:
– Wychodźta! Ręce na kark!
Pierwszy wyszedł naczelnik, a zaraz za nim obie panienki. Wyglądali na prawdziwych okupantów – umazani w czarnej sadzy, w postrzępionych ubraniach wolno podchodzili do dzielnej załogi „Rudego”.
– Stańta! – huknął na nich z góry Derek.
Zatrzymali się i z obawą obserwowali ciemny wylot lufy działka. Z tej odległości każdy wystrzał groził połamaniem żeber.
– Jołki-połki! Chcieliśta wojny, to ją mata! – wykrzykiwał Derek. – Teraz idźta do sołtysa i powiedzta, że w jego stodole będzie obóz dla jeńców wojennych. My jedziem dalej. Na Berlin!
Po tych słowach załoga zniknęła w kabinie wozu i rozległ się ryk zapuszczanego silnika. Nie zdążyli jednak odjechać, w ich stronę bowiem pędziły na sygnale trzy samochody ciężarowe, a w każdym po dwudziestu milicjantów. Pancerni Derka ani przez moment nie ulegli panice. Powoli ruszyli przeciw nieprzyjacielskim odwodom. Tamci opuścili pojazdy, rozsypali się w tyralierę i stopniowo zbliżali w ich stronę. Byli uzbrojeni po zęby i chronili się za plastykowymi tarczami. Derek w ogóle nie słuchał, co mówi do niego przez megafon ich dowódca – wiedział tylko, że wroga należy zwyciężyć i przepędzić. Nie bał się śmierci za ojczyznę, tym bardziej że „Rudy” na filmie zawsze wygrywał, więc i oni nie mogli przegrać.
– Odłamkowym ładuj! Ognia! – wydał komendę.
Tyraliera zachwiała się pod naporem strumienia wody, a czterech milicjantów zupełnie zmiotło. Pozostali cofnęli się i przypadli do ziemi. Derek kazał zaprzestać ognia zaporowego i sięgnąć po karabiny, czyli zwykłe sikawki zwinięte na dachu wozu. Wiedział, co robi, bo nagle wróg poderwał się z ziemi i biegiem zaczął ich okrążać. Specjalnie wyszkolony oddział był już prawie przy dzielnej załodze, kiedy Derek dodał gazu i ryknął:
– Ognia!
Dwie sikawki wycelowane w nadbiegających z odległości trzech metrów raziły prawie jak działko wodne. Nieprzyjaciel padał i klął głośno, a „Rudy” już nawracał i atakował raz jeszcze, gotów zmiażdżyć piechotę gąsienicami. Pancerni walczyli jeszcze z godzinę, po czym zostawiwszy za sobą pobojowisko, skierowali się ku następnej wsi.
Niestety Derek nie przewidział, że zapas amunicji już się wyczerpuje, i w Góraszce rozwalili tylko trzy budynki państwowego gospodarstwa rolnego. Później doszło do walki wręcz, ale tu dziesięcioletni Wojdyga, Zacier i Grób niewiele już mieli do powiedzenia. Nie pomogły im nawet toporki strażackie. Schwytano ich i zamknięto na poczcie aż do przyjazdu milicji; tylko Derek walczył jak równy z równym, a nawet lepiej. Chwytał po dwóch za łby i walił nimi o siebie, aż trzeszczało. Jego ogromne łapy raz po raz wyzwalały z największych zabijaków Góraszki dramatyczny skowyt. Derek rechotał przy tym niemiłosiernie i pogwizdywał. Całe szczęście, że toporki oddał kolegom i sam musiał walczyć gołymi rękami, bo przy jego sile trup mógłby słać się gęsto.
Pokonano go wreszcie podstępem, jak Juranda ze Spychowa. Zarzucono mu na głowę sak do połowu szczupaków i przyłożono kłonicą. Derek stracił świadomość i tak oto skończył się marsz czterech pancernych i psa na Berlin. Oczywiście sprawę zatuszowano i puszczono w niepamięć – uznano, że była to niebezpieczna zabawa rozwydrzonych chłopców.Sądzili – to niemożliwe.
I stało się. Tak samo.
Lisek Chytrusek (wiek XX)
O wiele poważniej przedstawiała się inna działalność Derka Gudłaja. Wspomnieliśmy już, że wcześnie poczuł się on mężczyzną, mimo że oficjalnie miał kilka lat. Wiek ten ma to do siebie, że chłopcy i dziewczęta niezwykle interesują się ludzkim dołem, odkrywają różnice i ze zmarszczonym czołem dumają, po co to wszystko i dlaczego tak? Chętnie też chowają się wówczas w komórkach lub pod stołami i tam pokazują sobie nawzajem owe „tajemnicze instrumenta”. Nie ominęło to również Derka. Kłopot polegał na tym, że wyglądał on jak okazały chłop: miał brodę, potężne bary i był całkowicie łysy. I jak tu okolica mogła go uznać za dziecko?
Trzęśli się rodzice wszystkich rówieśniczek Derka, co to z tego może być. I było. Sąsiad Gudłajów podpatrzył kiedyś, jak u niego w oborze, tam gdzie panował zmrok, Derek stał nagusieńki przed pokaźną grupą dziewczynek i wesoło naprężał swoje mięśnie. Później – rozgłosił sąsiad – chłopak kazał im się rozebrać i zabrał się do studiowania tak odmiennej anatomii. Pomrukiwał też od czasu do czasu z zadowoleniem.
Wkrótce zaczęły się mnożyć nieprzyjemne historie, kiedy to dzieci, ujrzawszy przypadkiem ojca nago, z lekceważeniem machały ręką i wołały:
– Eeee, tatko, żebyś ty widział Derka! Ciebie to się nawet nie boimy.
Załamywali się wówczas ojcowie i przychodzili do zagrody Gudłajów popatrzeć, jak to właściwie z tym chłopakiem jest. Faktycznie, mogli się zawstydzić, obserwując go rankiem nagiego przed chałupą. Nigdy jeszcze nie widzieli takiego monstrum.
Szybko też kawalerka zaczęła brać Derka na zabawy. Stary Gudłaj już po kilku miesiącach dowiedział się, że w powiecie jest głośno o jego synu. Kiedyś na przykład powiedziano mu w jednym z otwockich sklepów:
– Panie Gudłaj, pański syn to koń, a nie człowiek. Moja Ziuta powiedziała, że za trzy lizaki może przez całą noc... A jak go dziewuchy lubią! Wszystkie uparły się czekać na niego, aż skończy osiemnaście. Żadna nie spojrzy już na innego chłopaka. Na tamtych podobno teraz wołają: komary. Za to pański syn ma przezwisko, że palce lizać. Nie słyszał pan? Mówią na niego Belmondo.
Stary Gudłaj kiwał tylko głową w zamyśleniu i nic nie mówił. Przez dłuższy czas zastanawiał się, co zrobić z chłopakiem. Wreszcie oddał go do murarzy. Wierzył, że taki kawał chłopa szybko się przyuczy i da sobie radę. Jakież było jego rozczarowanie, gdy po trzech miesiącach Derek wrócił do domu i burknął przez ramię:
– Koniec, ojciec. Nie ma już dla kogo budować.
Dzień później zjawił się pierwszy mistrz murarski w okolicy, majster Prywata. Czego to on nie naopowiadał Gudłajom! Podobno Derek sam jeden postawił osiem willi w ciągu czterech tygodni. Najgorsze było to, że stawiał je w nocy, kiedy wszyscy spali, i nie tam, gdzie trzeba. Sztuki murarskiej też nie uszanował. Postawił więc willę sklepowej, bo dawała mu za darmo pączki na drugie śniadanie; później wszystkim dziadom spod kościoła, żeby mieli gdzie dziadować; wreszcie wzniósł potężną „ambasadę” miejscowemu złodziejowi, Byniowi Pryńćkowi, po obejrzeniu filmu _Vabank_ w kinie objazdowym.
Architektura to była niezwykle skomplikowana – wchodziło się do środka przez długi tunel, w którym po obu stronach paliły się świece, a po kilkunastu metrach okazywało się, że należy iść dalej jakimś poplątanym labiryntem, aby w końcu, bez życia prawie, dotrzeć na dach. Okien Derek w swoich planach nie przewidywał. Tak budując, wyczerpał cały zapas materiałów w firmie i spokojnie odjechał pierwszym napotkanym autobusem.
Wizyta majstra Prywaty łączyła się z rozmaitymi pogróżkami wobec Gudłajów, którzy powinni – co wyraźnie dawał do zrozumienia niegrzeczny gość – już teraz składać pieniądze na odszkodowanie dla jego brygady. Biedny majster nawet nie przypuszczał, na co się naraża, wchodząc na terytorium Gudłajów. Derek był akurat w twórczym amoku i niewiele myśląc, chwycił majstra za nogawice, zaciągnął go do obórki i po unieruchomieniu podłączył do jakiejś wiekowej aparatury. Stary Gudłaj i Gudłajowa zakradli się tam wieczorem i na widok majstra zadrżeli. Prywata wisiał w powietrzu, rozciągnięty między tajemniczymi rurkami i naczyniami, na głowie miał maskę gazową zmontowaną niegdyś przez dziadka, Aleksego Gudłaja, w ustach przewód do oddychania połączony z korytem umieszczonym na podeście pod sufitem. Tam właśnie stał Derek i przez tę rurę wlewał do gardła majstra rozgotowaną paszę dla bydła.
– O Jezu! – wyrwało się matce.
Derek usłyszał jęknięcie i wybiegł z obórki.
– Czego chcieli? – warknął.
– Synu, co to jest? Człowieka chcesz zabić? – płakała matka.
– Jak to zabić? Maszynę naszych pradziadów ulepszyłem i mamy teraz własny nawozownik. Przez zimę nazbiera się tego trochę, a na wiosnę wywieziem wszystko na pole i ziemniaki lepsze urosną. Teraz go trenuję, żeby szybki był w żarciu, bo przyrost nawozu jest za mały. O, dopiero pół wiadra – wyjaśniał naukowo Derek. – No, idźta już stąd!
Rodzice – co zrozumiałe – milczeli.
Przez jakiś czas w okolicy panował spokój. Młody Gudłaj jakby się całkiem odmienił. Nie wychodził prawie z zagrody. Czasami do miasta jeździł z wielką torbą, ale nikt się nie domyślał, co stamtąd przywoził.
Byłby może majster Prywata do końca swoich dni nawoziarką Gudłajów, gdyby nie telewizja. Jakiś starzec z wątrobowymi plamami na twarzy uratował mu życie, kiedy zapowiedział dreszczowiec pod tytułem _Frankenstein._ Derek namiętnie kochał telewizję i – jak powszechnie wiedziano – ona wychowała go na człowieka. Po obejrzeniu filmu zniknął ponownie w obórce i przez tydzień nie wychodził. Matka co rano stawiała mu jedzenie koło drzwi i prędko uciekała. Starzy woleli chłopakowi nie przeszkadzać. Wreszcie którejś nocy usłyszeli hałas. Wrócił. Wszedł do izby, zapalił światło i zawołał zmęczonym głosem:
– No, teraz im pokażę, kto tu ma techniczną żyłę. Jak go jutro wypuszczę do sklepu, to będziemy tu mieli handlowców z całego świata. Dobry będzie do pilnowania dzieciaków, jak przyjdą żniwa. Co się gapita? Na Frankensteina go przerobiłem. A jak zapłacą, to i w więzieniu się nada, he, he... Strażnik z niego lepszy od psa. Nie ma co, dobrze go pozszywałem. Sto igieł mi pogryzł, tak się bronił – westchnął Derek i ciężko opadł na rozbebeszone wyrko, a po chwili rozległo się głośne chrapanie.
Następnego dnia cała wieś – pewnie przeczuwając grozę nadchodzących wydarzeń – jakby zapadła się pod ziemię. Ludzie wystraszyli się cmentarnych podmuchów, które nagle zaczęły uderzać o szyby domów. Czekali, przemykając się cicho tylko po zakupy. Słodkich maślanych bułek nigdy by się nie wyrzekli, nawet na sądzie ostatecznym.
Przerobiony przez Derka na Frankensteina majster Prywata nie był ani jednym, ani drugim. Do sklepu szedł ogromny wieprz, Derek bowiem pozostawił z majstra tylko nogi i ręce, resztę stanowił świński korpus i łeb. W sklepie, gdy Prywata otworzył drzwi, sprzedawczyni padła za ladą bez życia, a dwie emerytki stojące już nad grobem wyłamały kraty w oknach i skokami sadziły przez wieś, krzycząc wniebogłosy:
– Ludzie! Potwór! Ludzieeee, człowiek-świnia jest w sklepie! Ale na tym się nie skończyło. Minęła noc i potwór znów wyszedł do sklepu po zakupy. Wioska jednak była już przygotowana. Wszyscy stali zaczajeni pod domem sołtysa i wyczekiwali. Kiedy tylko zniknął w drzwiach sklepu, kilku najodważniejszych kawalerów zatrzasnęło drzwi i okiennice, podparłszy je kołkami. I w ten sposób uwięziono człowieka-świnię. Teraz ludzie powoli wynurzali się z ukrycia i prowadzeni przez sołtysa pomrukiwali groźnie. Wszyscy nieśli w rękach osadzone na sztorc kosy. Zdawało się, że widmo zaborców znów stanęło nad Polską. Nawet ksiądz podjechał bryczką, wyjął kropidło i wodę świeconą, przeżegnał się i zawołał:
– Słyszysz mnie, siło nieczysta? Człowieku-świnio, skąd się tutaj wziąłeś? Czy nasłał cię na tę wioskę Lucyfer za jej grzeszne życie? Odpowiedz, rozkazuję ci w imieniu Świętej Inkwizycji!
Z wnętrza sklepu doleciał jakiś niewyraźny bełkot, po czym wszyscy usłyszeli pijacką czkawkę.
– Człowieku-świnio, czy uwięziłeś tam kogoś, kto w swej nieświadomości nadużył alkoholu? Odpowiedz, rozkazuję ci ja, ksiądz Hilary Bieda!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.