- W empik go
Ten, do którego nie wolno się zbliżać - ebook
Ten, do którego nie wolno się zbliżać - ebook
W ciepły wrześniowy dzień podczas niedzielnego spaceru po lesie pewne małżeństwo spotyka mężczyznę. Nieznajomy jest zdenerwowany, nie odwzajemnia ich uśmiechu i czym prędzej odchodzi. Po jakimś czasie spacerowicze dostrzegają coś między drzewami. Z przerażeniem odkrywają, że to nagie zwłoki małego chłopca.
Na miejsce zdarzenia zostaje wezwany komisarz Konrad Sejer, jednak jego dochodzenie nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Mijają tygodnie, a mężczyzny z lasu nadal nie udaje się odnaleźć. Wśród spokojnej niegdyś społeczności panuje coraz większy strach, a sytuacja pogarsza się, gdy na jaw wychodzi, że zaginął inny chłopiec i nikt nie może go znaleźć.
Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0238-054-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorzko-słodkie wspomnienie ukłuło ją pod zielonym uniformem.ROZDZIAŁ 1
Nikt go nie widział, gdy szedł przez las, nikt nie widział tego, co niósł.
Skromny jak na dorosłego mężczyznę pakunek mimo wszystko stanowił znaczny ciężar, gdyż kroki były niepewne i chwiejne. Od czasu do czasu przystawał, by zaczerpnąć powietrza, słychać było też wydobywające się dźwięki, przypominające jęk. Po czym ruszał dalej, tak szybko, jak to było możliwe. Szedł przez las niczym starzec, przygnieciony tym wszystkim, grozą i rozpaczą. To wszystko było tak bolesne, że uginały się pod nim kolana, wciąż oglądał się przez ramię, po czym głowa nerwowym ruchem powracała na miejsce. Przyspieszył, zbliżając się do skupiska drzew. Nie chciał tak po prostu zrzucić swojego brzemienia na ziemię, chciał to zrobić właśnie tutaj, przy tej grupie drzew, która może odegrać rolę monumentu. Te resztki przyzwoitości w sobie odczuł jako pocieszenie, był jednak człowiekiem, miał w sobie uczucia, także te dobre. Ponownie spojrzał przez ramię, ale nie dostrzegł żywej duszy, zatrzymał się w miejscu, wsłuchując we wszystkie odgłosy. Serce mu łomotało. Las podobny do ogromnego organizmu oddychał, obserwował go i potępiał głębokim, groźnym pomrukiem. Jak mogłeś tak nisko upaść, odezwał się las, nigdy już żaden człowiek nie wyśle ci ciepłego i serdecznego uśmiechu, nigdy po czymś takim.
Dotarł do drzew.
Przykucnął.
Położył swój pakunek na dywanie z miękkiego mchu. Podniósł się i otarł pot z czoła. Było ciepło. Absolutnie nie wygląda to dobrze, pomyślał, w żaden sposób. Zalała go fala uczuć, mieszanka przerażenia i wściekłości, nic nie poszło po jego myśli, to wszystko było błędem, tak to właśnie wyglądało. Jak mogło do tego dojść? Przerażony zakrył twarz rękami, które pachniały ciepłym żelazem. Odczuwał strach w ustach i w krwiobiegu, strach opanował jego płuca. Los spłatał mu okrutnego figla i popchnął go na skraj przepaści. Upadł tam, gdzie było odrzucenie i potępienie. Ludzie będą wołali: „Zetnijcie mu głowę, wrzućcie do lochu i pozbądźcie się kluczy, takiego człowieka nie chcemy na naszych ulicach. Zachwiał się nieco, kolana się pod nim uginały. Muszę iść, przemknęło mu przez myśl, muszę stąd odejść, wrócić do samochodu i do domu, zamknąć drzwi i zaciągnąć zasłony. Muszę się schować i słuchać, czy nikt nie nadchodzi. Ale nie otworzę, pomyślał, zamknę się w środku, bo nie dam sobie z tym rady! Podniósł dłonie w stronę nieba, wygrażając Bogu, który dał mu tak silne pragnienia i który nie pozwolił mu zaspokoić ich tak, jak on chciał.
Samochód stał zaparkowany w pewnej odległości, obok szlabanu. Szybkim krokiem zaczął się oddalać, nie oglądając się za siebie, szedł przez las tak szybko, jak tylko potrafił. Wkrótce dostrzegł szlaban i samochód. I jeszcze coś, co się poruszało, coś czerwonego i białego na tle zieleni. Zatrzymał się gwałtownie. Nadchodzili mężczyzna i kobieta. W pierwszej chwili chciał się rzucić między świerki, ale w ostatniej sekundzie zdołał się opanować i szedł dalej ze spuszczonym wzrokiem. Ostatni kawałek drogi pokonał tak prędko, jak tylko był w stanie. Ponownie rozpętała się w nim burza. Fatalnie, pomyślał, to będzie moja zguba, ci dwoje, którzy tu idą, zapamiętają mnie i opowiedzą całemu światu. Widzieliśmy go, powiedzą, pamiętamy dobrze mężczyznę w niebieskim anoraku. I wtedy zacznie się polowanie. Dopiero kiedy znalazł się przy samochodzie, podniósł szybko wzrok i przez krótką chwilę napotkał spojrzenie kobiety. Zdziwiło go, że uśmiechała się do niego szeroko i przyjacielsko. Kiedy jednak nie odwzajemnił uśmiechu, tylko wpatrywał się w nią z przerażeniem, jej twarz stała się poważna. Para minęła szlaban i zniknęła wśród drzew, lecz kobieta odwróciła się i jeszcze raz na niego spojrzała.ROZDZIAŁ 2
Wprawdzie byli parą, ale małżeństwo trwało już wiele lat, nie trzymali się więc za ręce. Kobieta ubrana była w malinową kurtkę, mężczyzna miał na sobie białą wiatrówkę i szedł cały czas o krok przed żoną. Wysoki, pewny siebie i wysportowany. Ona przyglądała mu się z boku, rozmyślając. Był człowiekiem, który bierze wszystko we władanie, teraz należał do niego las, gdzie zachowywał się jak u siebie. Roślinność poddawała się jego stopom, trzaskały suche gałęzie, a kobieta z trudem za nim nadążała. Nie szli równym krokiem. Mieli myśli, którymi nie chcieli się dzielić lub do których się nie przyznawali. Ale wyszli na spacer razem, takie mieli przyzwyczajenie, a oni potrzebowali przyzwyczajeń, które stwarzały stały porządek i czyniły świat przewidywalnym.
Ten wrześniowy dzień był nieoczekiwanie ciepły, mężczyzna rozpiął kurtkę, której poły powiewały na wietrze niczym małe żagle. Zaczął szukać w kieszeni papierosa.
– Reinhardt – odezwała się kobieta – przecież jest susza.
Głos brzmiał bez przekonania, była to raczej ostrożna prośba. Zirytowany zacisnął usta, gdyż nie był typem człowieka, któremu można było zwrócić uwagę. Włożył papierosa w usta i zapalił zapalniczką zippo. Źrenice jego oczu były wodnistoniebieskie, przetykane złotymi cętkami. Jego nos miał ostry grzbiet, który pięknie wyglądał z profilu.
Kobieta postanowiła się więcej nie odzywać – wiedziała, że tak będzie lepiej. Koncentrowała wzrok na poszyciu leśnym, dostrzegając na ścieżce kępy roślin, pojedyncze dołki i czasami wystające korzenie. Rzucała szybkie spojrzenia na mężczyznę, który był o wiele od niej wyższy, szerszy i silniejszy i zawsze prowadził. Z powodu jego gwałtowności przez całe lata zatrzymywała dla siebie swą mądrość. Teraz martwiła się suszą i palącym się papierosem.
To światło, które kiedyś było między nami, zgasło, pomyślała z żalem, już nic tu nie promieniuje, powinniśmy właściwie mieć dziecko. Dziecko zbliżyłoby nas, bylibyśmy bardziej razem i stalibyśmy się dobrymi ludźmi. Tak myślała o ich życiu. Ale lata mijały, a dziecko się nie pojawiało, mężczyzna nie wychodził z inicjatywą, a ona nie miała odwagi mu się przeciwstawić. Kiedy poruszała temat, stawiał opór i unosił brodę, podczas gdy żona spuszczała wzrok i milkła. Czy nie mamy wystarczająco zajęć, pytał wtedy, absorbujące prace, dom i ogród, długi aż po uszy. Jak ludzie znajdują czas, mówił, jak ludzie mogą sobie pozwolić na dzieci? Nie odpowiadała na to, ale wiedziała, że ludzie znajdują czas. Dostrzegała także, że ludzie byli zmęczeni, rozdarci między swymi pociechami a karierą i własnymi potrzebami. Jednak w chwili, gdy dziecko wchodziło im na kolana, rozpromieniali się. Tęskniła za takim światłem całym sercem. Ten szczególny blask widziała w oczach swoich przyjaciółek.
Mężczyzna dopalił papierosa, resztki tytoniu się żarzyły. Nagle pstryknął niedopałkiem, który przeleciał w powietrzu iskrzącym łukiem. Kobieta śledziła wzrokiem lądujący we wrzosie i dymiący szczątek papierosa.
– Reinhardt – poprosiła błagalnym tonem – zgaś!
Reinhardt odsunął się na bok, po czym zgniótł niedopałek butem z demonstracyjną siłą.
– Za bardzo się stresujesz, Kristine.
Wzruszyła nieśmiało ramionami i była to jedyna forma protestu, na jaki się zdobyła. Słońce, które wkrótce miało zachodzić, spływało ostatnimi promieniami wśród drzew. Również Kristine rozpięła kurtkę, jednocześnie odsunęła z twarzy długie kosmyki włosów, gęstych i brązowych z pasemkami czerwieni. Była niewysoka i szczupła, miała drobną twarz, ale wysokie czoło i krągłe policzki. Miała maleńkie dłonie i stopy. W chwilach przypływu miłości nazywał ją Lalką. Również Reinhardt przeczesał palcami swoje włosy. Krótka, w kolorze piasku grzywka stanęła do góry i przypominała płetwę rekina. Byli w drodze do Lindetjern, dokąd wybierali się w każdą niedzielę po obiedzie. Kristine była przytłoczona ich rutyną, nawykami, w których zostali uwięzieni, tymi głębokimi ścieżkami, które trzymały ich razem. Nie istniało nic, co wytrącało ich z rytmu, rano wyjeżdżali z domu, żegnali się przy szpitalu Sentralsykehuset, gdzie ona była zatrudniona w recepcji. Reinhardt jechał dalej do biura firmy Hafslund, gdzie pracował nad systemem bezpieczeństwa. Obiad jedli razem, po czym oglądali telewizję, siedząc obok siebie w świetle niebieskiego migotania. Później Reinhardt siadał przed komputerem i grał, a Kristine sprzątała. To, że lubił gry komputerowe, bardzo ją denerwowało, gdyż uważała, że dorosły mężczyzna, mający trzydzieści sześć lat, nie powinien otaczać się wiedźminami i smokami. Nie tylko siedział z dzikim, błyszczącym spojrzeniem, ale na dodatek często wydawał dziecinne okrzyki, co wprawiało ją w zakłopotanie. Albo przeklinał i zachowywał się w okropny sposób, albo krzyczał triumfująco, gdy pokonywał jakiegoś wroga. Zwykł mówić jednym ciągiem, zawsze miał coś do powiedzenia na każdy temat i rozwiązanie na wszystkie problemy. Nigdy jednak nie rozmawiali o sobie i swoich uczuciach. Prawie wszystko już sobie powiedzieli. W chwilach smutku Kristine czuła, że są sobie obcy. Nocami leżała długo, nie mogąc zasnąć, i wpatrywała się w ścianę, podczas gdy Reinhardt chrapał aż dudniło. Czasami, kiedy miał na nią ochotę, wchodził w nią z taką intensywnością, że ją to przerażało. Takie jest moje życie, myślała, więcej sobie po nim nie obiecuję. Mogłabym od niego odejść, ale dokąd miałabym pójść i co powiedzieć? Jest przecież stabilny i wierny, nigdy mnie nie uderzył i co miesiąc przynosi wypłatę, która jest znacznie wyższa od moich zarobków. Takie myśli przygniatały ją podczas ich wędrówki przez las. Czy ludzie są szczęśliwi? – zastanawiała się. Może coś jest z nami nie tak, może czegoś nie zrozumieliśmy?
Reinhardt stawiał długie kroki. W kąciku oka widziała jego kołyszący się cień. Jak zawsze miała poczucie winy. Mimo ogromnych starań nie znajdowała w sobie ciepłych uczuć do niego i odczuwała to jako zdradę. I to zmuszało ją do uległości. Nie śmiała zapędzić go w kozi róg, wyrażać wątpliwości lub stawiać żądań, bo może wtedy by ją zdemaskował: „Jak myślisz, czy nie wiem, że mnie nie kochasz? Że mnie oszukujesz?”. Kroczyła za nim, myśli sprawiały, że płonęły jej policzki. Szli w stronę leśnego jeziorka, gdzie mogli stanąć na brzegu przez chwilę. Woda zawsze przynosi ulgę. Ugasi ogień na jej policzkach i ochłodzi ją. Ślady osad z odległych czasów, te małe, niepozorne kręgi z kamieni na brzegu wody zawsze wprawiały ją w zdziwienie. W nich mieściły się rodziny z dziećmi, praca i życie, choroba i śmierć, krótkie chwile szczęścia i bólu. Pomyśleć, że ludzie radzili sobie w tak skromnych warunkach. Oni sami mieszkali na dwustu pięćdziesięciu metrach kwadratowych, w większości pustych, gdyż gnieździli się razem w kąciku z telewizorem, pokoje zaś przeznaczone były dla dzieci, które się nigdy nie narodziły, i dla gości, którzy nigdy w nich nie nocowali.
Słońce tkwiło teraz na czubkach najwyższych drzew. Kristine pomyślała, że to najlepsza pora roku. Minęła już histeria lata, nie ma sztormów i mrozu, nie ma zdradliwej pogody późnej zimy i wiosny, nagłego śniegu z deszczem i silnych wiatrów, jest dzień wrześniowy ze swoim szczególnym spokojem. Ciemne, chłodne noce i rześkie poranki. Nagle ogarnęło ją zmęczenie, przygnieciona była tak wieloma myślami. I choć było ciepło, otuliła się szczelniej kurtką.
– Niedziela – odezwał się Reinhardt – niedziela i piękna pogoda. I ani żywej duszy. Czy coś z tego rozumiesz?
Spojrzała na niego zielonymi, szeroko otwartymi oczami.
– My jesteśmy tutaj – powiedziała cicho.
Zadarł ponownie brodę, zawsze tak robił, kiedy czuł się poprawiany. Nienawidziła tego małego gestu, ponieważ nigdy nie spuścił głowy i nie przyznał jej racji. I nienawidziła siebie za to, że się go bała, że miał nad nią taką władzę, cały czas była w defensywie, we wszystkich sytuacjach musiała się skradać. Tak jakby głęboko w nim tkwiło coś, czego nie miała odwagi doświadczyć. Przypomniała sobie pewien obraz z bajki z dzieciństwa, na którym jakiś stwór leżał na dnie bagna i drzemał.
– To prawda – odpowiedział – ale, cholera, zobacz, jak tu jest pusto. Żadnego namiotu, żadnej łódki. Lindetjern to perła natury, a ludziom nie chce się tu przychodzić, bo nie mogą dojechać samochodem.
– Ale dlatego my lubimy tu przychodzić – powiedziała. – Przychodzimy tu, bo jest cisza.
Reinhardt zaczął szukać w kieszeni nowego papierosa. Promienie zachodzącego słońca oświetlały jego szerokie policzki i mocno zarysowaną brodę. Przypomniała sobie ten pierwszy raz, kiedy go zobaczyła. Pomyślała wtedy, że został jakby wyrzeźbiony z jednego kawałka granitu. Na jego szerokiej twarzy widać było wiele ostrych rysów i sterczących kości, jednak oczy były schowane głęboko. W niedziele nie golił się i na podbródku pojawiał się ciemny cień zarostu.
– Dzieci chodzące do szkoły rozkładają tu namioty – przypomniała sobie. – Te, które wybierają sobie aktywną turystykę jako przedmiot fakultatywny. Płyną kajakami, łowią ryby i wstają o trzeciej w nocy, żeby posłuchać głuszca.
Reinhardt wzruszył ramionami.
– Nigdy nie rozumiałem, co w tym fajnego, żeby leżeć pod namiotem – stwierdził. – Można przecież wynająć Lindeseter. Z prawdziwymi łóżkami i ubikacją. Kiedy byłem młody – dodał – ojciec zabrał mnie pod namiot. To był stary, zielony, czteroosobowy namiot, nie mogłem znieść zapachu w środku, a śpiwór też był stary i brudny. Śmierdziało papierosami, stęchlizną i parafiną, czuć było impregnację. Nie mogłem, cholera, zasnąć – dorzucił. – Nie miałem czym oddychać.
Kristine podeszła do pozostałości dawnego domu i stanęła w środku kamiennego pierścienia.
– Tutaj musiała być kuchnia – zawołała.
Reinhardt podszedł do niej z ociąganiem.
– Kuchnia? – uśmiechnął się. – Masz chyba na myśli palenisko.
Skinęła głową.
– Pomyśl – powiedziała. – Jedli złowione ryby, zakładali sidła na ptaki i zające. Jakie musieli wieść spokojne życie, tu, nad tą wodą.
Reinhardt wszedł także do kręgu, stanął przy niej, górując nad nią swą postacią. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był szeroki w ramionach.
– Wieczorami siadywali przy płomieniach ogniska i cicho rozmawiali – dodała. – A kiedy ognisko gasło, zwijali się na ziemi pod swoimi skórami.
Reinhardt uśmiechnął się szeroko.
– A ja włączam swój zestaw hi-fi Bang & Olufsen i zwijam się w fotelu. Cholera, cieszę się, że mogę żyć teraz.
Kristine jak zwykle milczała. Nie udało jej się wciągnąć go do rozmowy. Nie chciał filozofować o życiu i człowieku. Był mężczyzną bardzo zajętym, racjonalnym i pewnym siebie, ona sama natomiast była oszołomiona, gdy wyobrażała sobie inne czasy, w których ludzie wierzyli w inne wartości. Wtedy lęk był czymś innym niż lęk, z którym ona żyje. Był to może strach przed wilkiem wędrującym po okolicy i polującym na półnagie dzieci bawiące się nad brzegiem Lindetjern.ROZDZIAŁ 3
– Wrócimy inną drogą! – zawołał.
Wszedł do lasu i przytrzymał gałęzie, tak by nie uderzyły jej w twarz. Ponownie się zgrzali, idąc w zachodzącym słońcu, a po półgodzinie musieli się zatrzymać, aby odpocząć. Przed nimi ukazała się otoczona świerkami polana, otwarta, złocista przestrzeń z mrowiskami i wrzosowiskiem. Nagle coś uderzyło ich z ogromną siłą.
– Nie! – krzyknął Reinhardt.
Po kilku sekundach spojrzał ponownie.
– Nie!
Zdezorientowana Kristine spojrzała na niego. Ścisnął jej ramię tak mocno, że wydała jęk. Nigdy wcześniej nie widziała na tej silnej twarzy takiego przerażenia. Podążyła za jego wzrokiem i zatrzymała oczy na skupisku drzew.
Pod ciemnymi pniami coś leżało.
Reinhardt zamilkł. Nie była do tego przyzwyczajona jako osoba, która działała i wykazywała się w każdej sytuacji. Wpatrywała się teraz w to coś, co leżało pod drzewami, coś, co było małe i białe. Uderzyła ją straszna myśl, że był to mały człowiek.
– To jest dziecko – wyszeptał Reinhardt. Stał w dalszym ciągu bez ruchu. Jego dłonie były dla jej ramion niczym wnyki na lisy.
– To jest, do cholery, dziecko – powtórzył.
– Nie – zaprzeczyła. To nie mogła być prawda, nie tutaj, w Linde Skog.
Reinhardt zrobił krok do przodu. Już nie miał wątpliwości, bo zobaczył ręce i nogi. I T-shirt z jakimś napisem. Kristine zakryła dłonią usta. Stali tak niemal całą wieczność. Pakunek leżał nieruchomo na zielonym mchu. Kristine zerknęła na Reinhardta, jej zielone oczy błagały go o działanie.
– Musimy zadzwonić! – wyszeptała.
Reinhardt zaczął iść w stronę drzew, jednak jego ciało się temu opierało. Dziesięć kroków, piętnaście, dostrzegli stopę i drobne plecy. To był chłopiec. Leżał na brzuchu i był nagi od pasa w dół. Na wewnętrznej stronie ud dostrzegli krew, która zakrzepła, tworząc czerwonobrązową masę.
Zrozpaczona Kristine odwróciła się. Nie potrafiła jednak stać plecami do ciała dłużej niż kilka sekund. Musiała ponownie spojrzeć, jej zielone oczy zarejestrowały niemal wszystko. Krótko obcięte włosy na karku chłopca, T-shirt z napisem Kiss. Jasnoróżowe podeszwy stóp na tle ciemnego mchu.
– Musimy zadzwonić – wyszeptała. – Musimy natychmiast zadzwonić!
Po czym straciła kontrolę nad ciałem, które zaczęło dygotać. Najpierw ręce, później ramiona. Nie miała czego się przytrzymać i straciła równowagę.
Reinhardt złapał ją pod ramiona i podniósł.
– Uspokój się, uspokój się!
Ona jednak nie mogła się uspokoić. W myślach wydawała sobie cały szereg rozkazów, które nie dochodziły do rąk i nóg.
– Sto dwanaście – wyszeptała. – Musisz zadzwonić pod sto dwanaście.
Szybko sięgnął do kieszeni po komórkę.
– A to nie jest sto trzynaście?
Zaprotestowała słabo, jej ciało się buntowało.
– Sto dwanaście – powtórzyła. – Na policję!
Wystukał numer bardzo szybko i zaczął chodzić tam i z powrotem, rzucając przez cały czas wzrokiem na martwe ciało.
– Jesteśmy w Linde Skog – usłyszała. – Trzydzieści minut od jeziorka. Znaleźliśmy ciało małego chłopca.
Po czym umilkł na kilka sekund, przyciskając komórkę do ucha.
– Tak, nazywam się Ris. Reinhardt Ris. Jesteśmy na spacerze. Znaleźliśmy martwego chłopca. Musicie kogoś tu przysłać.
Ponowna cisza. Kristine poddała się dygotaniu, osunęła na kolana i podparła rękami o ziemię.
– Nie, nie ma tętna – krzyknął Reinhardt. – Nie pytajcie o takie rzeczy. On jest martwy, jest zupełnie blady!
Znów podszedł do niej, zatrzymał się, a jego piaskowego koloru grzywka sterczała do góry.
– Tak, możemy pójść do szlabanu, mamy tam zaparkowany samochód, poczekamy.
Kristine z wysiłkiem wstała i zaczęła iść w kierunku jakiegoś punktu na skraju polany. Ktoś ułożył tam ścięte belki w wielki stos i na jedną z nich się osunęła. Pozostała tam, obserwując męża, którego tak dobrze znała. Bo przecież tak było, prawda? Czyż nie było tak, że znała każde włókno tego mocnego ciała, wszystkie jego nastroje i ten silny, zdecydowany charakter? A on długo stał zdezorientowany, wpatrując się we wszystkie kierunki, ogromny mężczyzna wśród drzew. Wszystko to, co się z nim kojarzyło, przestało teraz istnieć. Władczość, pewność siebie i opanowanie. Wola i zdecydowanie. Zdawało się, że porusza się niepewnie. Zobaczyła, że ponownie podszedł do chłopca, uklęknął, pochylił głowę i trzymał ręce przed twarzą. Co on robi, pomyślała zaskoczona. Czy to możliwe, że płacze? Klęczy tam i szlocha niczym dziecko? Czyżbym przez wszystkie te lata myliła się co do niego? Czyżby był wrażliwym i uczuciowym człowiekiem?
Nagle uświadomiła sobie, jaka była prawda.
On klęczał z komórką w rękach i robił zdjęcia.ROZDZIAŁ 4
– Jak możesz! – zawołała z rozpaczą.
Zniknęła jej zwykła pokora, zniknął jej strach przed prowokowaniem go, przelała się czara goryczy. Płakała i wycierała łzy, przemierzając drogę do szlabanu. Nie biegła zbyt szybko, gdyż nie pozwalały jej na to krótkie nogi.
– Jesteś kompletnym idiotą! – krzyknęła.
Reinhardt szedł chwiejnie za nią, jakieś cicho wypowiedziane przekleństwa dochodziły do jej uszu. Dotarli do samochodu jednocześnie. Kristine oparła się o karoserię samochodu i łkała. To, co odkryli, i to, co on zrobił, ją przerosło. Reinhardt wsiadł do samochodu, wyciągnął papierosa i zapalił. Miał zaciśnięte usta. Mimo to Kristine mogła dostrzec ślad zawstydzenia wynikający z tego, że zwróciła uwagę na jego chęć szukania sensacji, do czego on nie chciał się przyznać. Trzy razy zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił białą chmurkę dymu.
– Działałem zupełnie automatycznie – powiedział. – Właściwie sam nie wiem. Po prostu tak się stało.
– Ale co zamierzasz z nimi zrobić?
Wyprostowała się i spojrzała na niego. Jej zielone oczy były zamglone.
– Co ty chcesz zrobić z tymi zdjęciami?
– Nic – odpowiedział mrukliwie, ostentacyjnie paląc dalej.
– Pomyśl o rodzicach – powiedziała z naganą w głosie. – Pomyśl, co by poczuli, gdyby się dowiedzieli, że zrobiłeś zdjęcia. Musisz je usunąć, tak nie można.
– Przecież oni nie wiedzą – odezwał się z rosnącą irytacją. – I oczywiście, że je usunę, nie jestem idiotą. Kristine, nie musisz przyjmować tego tonu, do cholery, to ja decyduję o swoim życiu, nie dyryguj mną!
Po tym wybuchu złości ponownie zaciągnął się papierosem. Kristine spróbowała się uspokoić. Zawsze ogarniał ją lęk, gdy podnosił głos. Dalej stała oparta o samochód, tłumiąc w sobie bunt i gniew. Obserwowali drogę, wypatrując samochodów, które miały przybyć. Nagle Kristine coś sobie przypomniała i spojrzała na siedzącego w środku Reinhardta.
– Ten mężczyzna, którego spotkaliśmy – odezwała się. – Ten, którego spotkaliśmy przy szlabanie. W niebieskim anoraku. Jak myślisz, co on tutaj robił?
Reinhardt wysiadł z auta i stanął w rozkroku.
– To przecież może być on – rzekła. – Prawie nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy. Musimy chyba o tym poinformować? Będą nas o wszystko pytać. Czy coś widzieliśmy. Ludzi albo samochody.
Reinhardt odchrząknął, by odświeżyć głos. Zaczął się niezwykle śpieszyć, zatrzasnął głośno drzwi do samochodu i zaczął chodzić tam i z powrotem, tak jak to miał w zwyczaju, gdy był podekscytowany.
– Samochód? – zapytał. – Widziałaś samochód?
–Tak – odpowiedziała. – Widziałam wyraźnie.
– Był biały – stwierdził.
– To był starszy model – dodała. – Jednak błyszczący i nieuszkodzony.
– Musimy się ogarnąć – powiedział Reinhardt. – Będą nas pytali o szczegóły.
Kristine zaczęła sobie przypominać. Mężczyznę widziała dość wyraźnie, spojrzała mu w oczy, a rysy jego twarzy wryły jej się w pamięć. Posłała mu szybki uśmiech z czystej, odruchowej uprzejmości. Był to uśmiech, którego on nie odwzajemnił. Spojrzał na nią z przerażeniem i w ogóle zachowywał się podejrzanie, tak jakby złapali go na czymś nielegalnym. Nie podobał mi się, pomyślała, ta jedna sekunda, kiedy spojrzałam mu w oczy, wystarczyła, żeby pojawiło się uczucie, które nie było miłe.
– Wiek? – odezwał się Reinhardt. – Jak myślisz, Kristine? Pomyśl, przecież musimy się przygotować.
Zaczęła się w skupieniu zastanawiać.
– Myślę, że między czterdziestką a pięćdziesiątką – odpowiedziała.
Podrapał się z niezadowoleniem po nosie.
– Musimy być bardziej precyzyjni – uznał. – Nie, cholera, nie miał pięćdziesiątki.
Nie odpowiedziała. Teraz i ona zaczęła krążyć po drodze, później okrążyła zaparkowany samochód. Słońce odbijało się w srebrnym land-roverze. Reinhardt zawsze dbał o to, by samochód był wymyty i wypolerowany.
– Mam nadzieję, że niedługo się tu zjawią – odezwała się.
– Oni tu przyjadą całą baterią, Kristine. Uwierz mi na słowo.
Odwróciła się od niego i nic nie mówiła. Wsadziła kciuk do ust i zaczęła obgryzać paznokieć. Było to przyzwyczajenie, którego nie potrafiła się pozbyć. Nigdy wcześniej czas się tak nie dłużył, nigdy tak nie czekała. Nie potrafiła już dłużej cieszyć się ciszą lasu, szumem drzew, szelestem liści. Patrzyła teraz na Reinhardta. Stał oparty o samochód z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
– Gdzie oni są, do cholery! – wykrzyknął. – Co się dzieje?!
– To z powodu drogi – powiedziała. – Jest zła. Nie można jechać tu zbyt szybko.
Nie rozmawiali już więcej. W myślach byli na polanie, przy skupisku drzew, u tego małego chłopca. Kristine ucieszyła się nagle, że chłopiec leżał w taki sposób. Z twarzą w mchu. Nie musiała widzieć jego oczu. Wypatrywała czegoś na drodze i wkrótce usłyszała samochód. Reinhardt zgasił papierosa i się wyprostował. Wyglądało tak, jakby przygotowywał się do swego życiowego występu.ROZDZIAŁ 5
Na czele poważnego pochodu kroczył wysoki siwy mężczyzna.
Szedł energicznym krokiem, jednocześnie żywo obserwował, przyglądając się Reinhardtowi, Kristine i otoczeniu. Za nim podążał młodszy mężczyzna z imponującymi jasnymi lokami.
– Trochę wam to zajęło – zaczął Reinhardt. – To ja dzwoniłem. Nazywam się Ris, Reinhardt Ris. On leży tam, na skraju lasu, pod drzewami. Kilka minut drogi stąd. – Odwrócił się i wskazał kierunek między drzewami. – Jak już mówiłem, to jest mały chłopiec. Leży na brzuchu i jest prawie bez ubrania. Byliśmy w szoku. Przychodzimy tutaj co niedziela, robimy tak już od wielu lat, nigdy jednak nie sądziliśmy, że coś takiego zobaczymy, przy tym nie wiemy, co się mogło stać, muszę przyznać, że jestem przygotowany na najgorsze, i myślę, że panowie też. On jest jeszcze mały, ma może sześć lub siedem lat. A jak ty myślisz, Kristine, ma nie więcej niż siedem lat?
Potok mowy Reinhardta się zatrzymał. Siwowłosy mężczyzna patrzył na niego wąskimi oczami, jego uścisk dłoni był miażdżący. Przedstawił się jako Konrad Sejer. Gdy witał się z Reinhardtem, spojrzał również na Kristine i jego twarz złagodniała. Była zadowolona, że ktoś przejął sprawę. Poczucie zażenowania sprawiło, że się zaczerwieniła. Nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, ale było to związane z jego oczami i jego obecnością.
– Czy razem go znaleźliście? – zapytał.
– Reinhardt zobaczył pierwszy – odpowiedziała Kristine.
– Czy jest to dla pani trudna sytuacja?
– Tak – powiedziała szczerze. – Trudna.
Kiwnął głową.
– Dobrze, że byliście we dwójkę – odrzekł. – Jest łatwiej, kiedy można się z kimś podzielić.
Już od dawna nie dzieliliśmy się niczym, pomyślała z przygnębieniem.
– Widzieliśmy jakiegoś mężczyznę – wtrącił Reinhardt. – Opuszczał to miejsce i bardzo mu się śpieszyło. Spotkaliśmy go tutaj przy szlabanie, zniknął w białym samochodzie. Muszę powiedzieć, że trwało to krótko.
Brwi Sejera uniosły się o milimetr. Jego oblicze zwykle nie wyrażało emocji. Na twarzy młodszego policjanta można było zauważyć cień uśmiechu, kiedy dostrzegł u Reinhardta potrzebę zwrócenia na siebie uwagi.
– Oboje zarejestrowaliśmy pewne szczegóły – dodał Reinhardt. – Właśnie zaparkowaliśmy samochód, po czym minęliśmy go w niewielkiej odległości.
Sejer spokojnie kiwnął głową.
Kristine zaczęła iść. Był w niej jakiś opór i odczuwała przerażenie. Policjant z kręconymi włosami podszedł do niej, wyciągnął na powitanie rękę i się przedstawił: Jacob Skarre. Przypominał patykowatego nastolatka o wielkich jasnoniebieskich oczach i lokach, których niejedna dziewczyna mogła pozazdrościć. Za nim szła grupa techników niosących dużą ilość sprzętu do wykorzystania w miejscu popełnienia przestępstwa. Lub w miejscu odnalezienia ciała, pomyślała Kristine. Nie wiedziała dlaczego, ale była przekonana, że chłopiec został zamordowany gdzie indziej i przeniesiony tutaj przez sprawcę. Przypomniała sobie mężczyznę spotkanego przy szlabanie i kiedy ujrzała przed oczami jego nerwowy wzrok, poczuła, jak przeszedł ją dreszcz.
Usiadła na ściętej kłodzie, podczas gdy grupa techników rozpoczęła żmudną pracę. Przyglądała się im, a oni powoli zajmowali swoje miejsca. W tym momencie ogarnął ją pewien rodzaj spokoju, gdyż tutaj każdy miał swoje zadanie. Nie dostrzegała żadnego znaku przerażenia, jedynie powagę. Ale gdy tylko zaczęła ponownie się zastanawiać, opanowała ją rozpacz. Przecież chłopiec miał rodziców, którzy jeszcze o niczym nie wiedzieli. Może właśnie śmiali się w tej chwili z jakiegoś żartu. Widziała ich oczami wyobraźni, siedzących w salonie, do którego może wpadało słońce przez okno. Ta myśl zaparła jej dech w piersi. Przestała rozmyślać, ponieważ usłyszała głos Reinhardta, który przerwał ciszę. Głos był wysoki i pewny siebie. Zmęczona była tym głosem, wywoływał u niej wstyd z tego powodu, że Reinhardt nie potrafił zamilknąć. Nadinspektor i jego kolega uklękli ramię w ramię na wrzosie. Teraz mogli zobaczyć to, co ona widziała już wcześniej. Zobaczyli wszystkie szczegóły dotyczące tego, co się stało z chłopcem. Nagle podszedł do niej Reinhardt. Może go przegonili, pomyślała i spojrzała na niego.
– Czy nic cię w tej sprawie nie zastanawia? – zapytał, siadając ciężko obok niej.
– Nie – odpowiedziała zmęczonym głosem.
– Kogoś tu brakuje.
Spojrzała na niego zdezorientowana.
– Niby kogo?
– Przedstawicieli prasy – odpowiedział rzeczowym głosem.
Otworzyła szeroko oczy.
– Całe szczęście – odparła.
– VG płaci tysiące za taką sprawę jak ta.
Spojrzał na nią z góry.
– Nie możesz do nich dzwonić – powiedziała. – Nie możesz!
– Ale, na litość boską, spójrz prawdzie w oczy. I tak wywąchają tę sprawę.
– Nie dowiedzą się, jeśli ty nic nie piśniesz.
– To zostanie opublikowane jeszcze dziś – stwierdził. – I ja uważam, że tak powinno być. Ludzie muszą dostać szansę, żeby lepiej pilnować swoich dzieci. Ten maluch tutaj miał tylko sześć, siedem lat.
Nie odpowiedziała. Jej usta były wąskie i zaciśnięte, wyglądała na zmartwioną.
– Musimy pójść na policję – wyszeptała. – Musimy złożyć zeznania.
– Wiem.
– Pomyśl, jak to zapamiętaliśmy. Nie możemy powiedzieć czegoś, czego nie jesteśmy pewni.
– Ty trochę pamiętasz – powiedział. – Ja trochę pamiętam. Nie wymknie się.
Kristine pokręciła głową.
– Prawdopodobnie był po prostu na spacerze – stwierdziła. – Podobnie jak my.
Lekarz medycyny sądowej Snorrason przewrócił chłopca na plecy. Zobaczyli teraz jego twarz i oczy, które były półotwarte.
– To będą nadgodziny, Skarre – powiedział Sejer.
Skarre z powagą kiwnął głową.
– Będę pracował dzień i noc – odezwał się. – Będę pracował aż do utraty tchu.
Snorrason wykonywał uważne ruchy, miał na sobie rękawiczki.
– Taka mała istota – dodał cicho. Pokręcił głową o rudych włosach.
– Może matka już dzwoniła, żeby powiadomić o swoim niepokoju – stwierdził Sejer.
– Sprawdź na komendzie, Jacob.
Skarre podniósł się i odwrócił do pozostałych plecami.
– Żadnych wyraźnych obrażeń – stwierdził Snorrason. – Żadnych zadrapań lub ran kłutych. Żadnych śladów uduszenia, żadnego przekrwienia gałek ocznych. Żadnych oznak walki lub ran związanych z obroną.
Sejer popatrzył na bladą twarz chłopca.
– Mógł użyć poduszki – odezwał się Snorrason – albo czegoś innego, co miał pod ręką. Kurtki lub koca.
– Czy byłbyś w stanie się zorientować, że użył poduszki? – zapytał Sejer.
– Niekoniecznie. Nic nie wskazuje na to, że był jakiś nacisk na twarz. Często można wtedy zobaczyć liniowy odcisk zębów po wewnętrznej stronie warg, tutaj jednak niczego takiego nie znajduję.
– A poza tym co możesz powiedzieć?
Snorrason otworzył usta chłopca i zerknął do środka.
– Chłopiec, Europejczyk, wiek osiem, dziewięć lat. Niskiego wzrostu i ekstremalnie drobny. Typuję wagę między dwadzieścia pięć a trzydzieści kilo. Brak zęba w górnej szczęce. – Spojrzał na Sejera. – Chłopiec ugryzł się gwałtownie w język.
Sejer słuchał z nieruchomą twarzą.
– Według wszelkich oznak chłopiec został wykorzystany seksualnie – kontynuował Snorrason. – Poza tym nie ma innych śladów fizycznej przemocy. Innymi słowy, nie wiem, dlaczego chłopiec nie żyje.
Sejer musiał się podnieść, gdyż kolana zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Już stojąc, przyglądał się Jacobowi, który rozmawiał przez telefon. Później popatrzył na parę, która czekała przy stosie belek. Mężczyzna przyglądał się ich pracy bez skrępowania, kobieta zaś siedziała i grzebała coś we wrzosie patykiem.
Skarre schował komórkę do kieszeni.
– Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Sejer.
– O godzinie drugiej był telefon do oficera dyżurnego. Jakaś matka poszukiwała swojego syna, który miał wrócić z Solberglii do Granatveien w Huseby. Syn nocował u przyjaciela. Dzwoniła we wszystkie możliwe miejsca, a także opisała, w co syn był ubrany.
– No i?
Sejer czekał.
– Chyba nie ma żadnych wątpliwości – odpowiedział Skarre. – Jonas August Løwe. Skończy osiem lat w październiku. Mały i chudy, z krótko obciętymi blond włosami. Miał na sobie czarny T-shirt z napisem Kiss. Czerwone spodenki do kolan. Śnieżnobiałe nowe adidasy. Czy znaleźliśmy spodnie i buty?
– Nie.
Sejer przeszedł kilka kroków po wrzosowisku, powtarzając sobie nazwisko. Jego siwe włosy błyszczały w promieniach zachodzącego słońca. Twarz była wciąż nieruchoma, ale ci, którzy go dobrze znali, mogli zaobserwować lekkie napięcie w okolicach szczęki. Skierował teraz kroki w stronę czekającej pary. Reinhardt Ris spojrzał na niego niemal wyzywająco.
– Jak już wspomniałem – odezwał się Sejer – musimy krótko z państwem porozmawiać w komendzie.
Reinhardt zeskoczył z belki i stanął na baczność przed nadinspektorem.
– Mogą państwo iść do samochodu – powiedział Sejer. – Ja i Skarre pojedziemy za państwem. Proszę wejść do budynku, udać się na recepcję i tam na nas poczekać.
Wrócili szybko na parking. Ich życie nigdy już nie będzie takie samo, pomyślał Sejer, ponieważ jest to ten rodzaj przeżycia, które wypacza psychikę. Oboje byli tym dotknięci, mężczyzna poprzez przesadne akcentowanie swej męskości, ona zaś poprzez bezradne potykanie się z tyłu za nim. Stał jeszcze przez chwilę, przyglądając im się i myśląc o ich sytuacji.
Po czym wrócił szybko do Jonasa Augusta Løwego.