Ten jeden jedyny - ebook
Ten jeden jedyny - ebook
Nie goni się króliczka, który nie ucieka…
Powieść ukazuje przeplatające się ze sobą historie miłosne kilu przyjaciółek. Bohaterkami są trzy dziewczyny; każda z nich inaczej wyobraża sobie miłość swojego życia, innymi drogami dąży do szczęścia, w odmienny sposób próbuje rozwiązywać swoje sercowe problemy - od zaczytywania się w poradnikach, przez wizyty u psychologów, aż po… magiczne zaklęcia.
A może istnieje po prostu jeden, sprawdzony, od zawsze wbudowany w ludzką naturę mechanizm dobierania się w pary? Może wystarczy po prostu naturalny, zdrowy instynkt? Nawet jeśli autorce nie uda się znaleźć odpowiedzi, lektura tej nieco ironicznej i pełnej humoru książki z pewnością wzbudzi w czytelniczkach liczne refleksje.
Danuta Noszczyńska - plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz Wydziału Filozoficznego UJ. Opublikowała książki: "Historia nie Magdaleny", "Blondynka moralnego niepokoju", "Hormon nieszczęścia", "Mogło być gorzej", "Kufer babki Alicji", "Luizę pilnie sprzedam", "Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana", "Wszystkie życia Heleny P.", "Harpia" (trzy ostatnie nagrodzone na Festiwalu Literatury Kobiet "Pióro i Pazur"), "Farbowana blondynka", "Zła miłość", "Futra, perły i łzy jak piołun gorzkie", "Nieświęta rodzina", "Zobaczyć gdzie indziej" i "Nigdy nie jest za daleko".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-925-3 |
Rozmiar pliku: | 418 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fatalna przepowiednia
Wszystko zaczęło się od nieplanowanej imprezy w domu Mai. I od mojego płomiennego przemówienia, które jakobym wygłosiła pod wpływem nadprzyrodzonych sił, a tak naprawdę motywowane było ono czystą litością. Wpadłam do Mai tylko po to, żeby zrobiła mi żele na paznokciach, ale ona miała akurat dołek i zamiast lampy UV na stole wylądowała flaszka żubrówki. Potem przypałętała się Naomi – ona faktycznie miała jakiś siódmy zmysł, jak chodziło o czas i miejsce, w którym można było ulżyć swojej frustracji w odpowiednim znieczuleniu – a na koniec dosiadł się jeszcze do nas Mai tata.
– Tata, idź stąd, to babski wieczór – skrytykowała go Majka bez ogródek.
– A to niby czemu? – obruszył się. – Ja też mam dołek, a to jest kwestia ponadpłciowa.
Pan Jarek wyjął zza pleców flaszkę swojskiego wina i postawił obok naszej.
– Z pustymi rękami nie przychodzę – dodał.
– Pan siada, panie Jarku – zdecydowała za nas wszystkie Naomi. – Choć w sumie czarno to widzę – dodała z westchnieniem.
– Nie chcesz, to nie pij – mruknęłam pod nosem, już pogodzona z faktem, że wyjdę stąd bez paznokci, ale za to niepewnym krokiem.
– No, ale nie żeby aż tak… – zreflektowała się dziewczyna, widząc, jak koleżanka sięga po jej pusty jeszcze kieliszek.
– Skąd wiesz, że mamy dołek? – zwróciła się do ojca Maja dość zaczepnie. – A może zamierzamy dziś akurat coś uczcić?
Ten najpierw lekceważąco machnął ręką, potem rozlał wódkę do kieliszków, a następnie odpowiedział:
– Bo wy zawsze macie dołek.
Fakt, z punktu widzenia osób trzecich rzeczywiście mogło to tak wyglądać, bo spotykałyśmy się najczęściej w sytuacjach, gdy potrzebowałyśmy ponarzekać na swój los. W dzisiejszych czasach na szczęście „zalewanie” robaka nie było zarezerwowane wyłącznie dla facetów, przeciwnie, jak widać na załączonym obrazku, czasem to oni musieli zabiegać o zezwolenie na udział w terapii.
– Przesadza pan – powiedziała Naomi nieco ochrypłym głosem, bo chyba przed wychyleniem swojego trunku zapomniała nabrać powietrza.
***
Chcąc opowiedzieć tę historię porządnie, by jej przesłanie, a właściwie absurd konstrukcji relacji damsko-męskich stał się w miarę wyrazisty oraz czytelny, muszę od razu hurtem przedstawić moje przyjaciółki i zarysować właściwe im sercowe perypetie.
Maja: pszeniczna blondynka o słowiańskiej urodzie, nie za duża, o bardzo kobiecych kształtach, zupełnie nie w typie dzisiejszych okładkowych piękności, za to bliższa realnemu, męskiemu spojrzeniu na kobiece piękno. Niezwykle spokojna, ciepła, opiekuńcza, panna z dzieckiem, synkiem w wieku dwunastu lat.
Naomi: prawdziwe imię Fryderyka. I o ile mówi się w różnych astrologicznych sferach, że imię człowieka determinuje w jakiś sposób jego życie, w wypadku naszej Frydzi jest to stuprocentowa prawda. Żyła bowiem z piętnem tego imienia jako mała dziewczynka, jako dorastająca panienka oraz jako młoda mężatka przy pierwszym mężu. Żyła pod ciężarem kompleksów, ze świadomością mocno zaniżonej wartości, bo ile może być wart ktoś, kto ma na imię Frydzia? Przez to imię, a raczej jego zdrobnienie, od pierwszego męża odeszła w dramatycznych okolicznościach, pobita na ciele i okaleczona na duszy. Zaraz potem zmieniła sobie urzędowo imię oraz męża i zaczęła nowe życie, choć stare kompleksy wciąż wyłaziły z niej od czasu do czasu. Mimo iż Frydzia-Naomi zawsze była ładną zgrabną brunetką, dopiero po zmianie imienia stanęła z sobą w lustrze twarzą w twarz i przejrzała w końcu na oczy.
Hanka, czyli ja… Siebie opisać najtrudniej, zwłaszcza obiektywnie. W zasadzie jedno jest pewne: jestem najbardziej spośród naszej trójki „temperamentna”. Nigdy nie zostawiam spraw samym sobie, z przeciwnościami losu walczę na wszelkie, niekoniecznie standardowe sposoby, ludziom życzę z reguły lepiej niż oni sobie sami, co doprowadza czasem do sytuacji uszczęśliwiania ich na siłę. Z urodą u mnie, delikatnie mówiąc, średnio, ale potrafię „zrobić się” oraz ubierać tak, że gołym okiem tego nie widać. Poza tym jestem osobą bardzo analityczną, lubiącą dzielić włos na czworo, a moja wrażliwość graniczy wręcz ze zdolnościami ponadnormalnymi, pozwalającymi mi czasem na przewidywanie różnych zdarzeń oraz wróżenie z kart i dłoni. W intencji dobrego obrotu spraw paliłam wieczorami świeczki i w ogóle wierzyłam w moc magicznych rytuałów. Są tacy, którzy nie wierzą w podobne rzeczy, ale nie w moim najbliższym otoczeniu. Skutkuje to licznymi prośbami o wróżby, przepowiednie, a nawet… odczynianie i rzucanie uroków.
Wszystkie trzy stanowiłyśmy od lat nierozłączny team, w przedziale wiekowym od trzydziestki do czterdziestki, w wypadku Naomi coraz głośniej ryczącej. Najmłodsza z nas, Maja, nie ustawała w poszukiwaniach tego jednego jedynego na całe życie i była w tych poszukiwaniach niesamowicie pechowa. Do tego stopnia, iż można było czasem podejrzewać, że to nie w spotykanych po drodze facetach, ale w niej samej tkwi jakiś problem. Jaki? Cholera wie, bo na nasze babskie oko kobieta w typie Mai powinna być darem z samych niebios dla zdrowego na ciele i umyśle mężczyzny: ona potrafiłaby zdobyć dla swego ukochanego gwiazdkę z nieba, nie dojadać, nie dosypiać, byleby ON mógł nazywać siebie szczęśliwym. Słałaby mu kobierce puszyste pod nogi, jednocześnie bujną i jędrną piersią osłaniając od chłodu, wiatru, deszczu i słońca…
Dlatego niepojęte dla nas było, że taka babka nie może nigdy na dłużej zagrzać miejsca przy najdroższym w danym momencie męskim boku. Ba, na długo po tym, gdy takowy, wraz z oboma swoimi bokami i innymi organami pożądania naszej przyjaciółki, odchodził w siną dal, ona jeszcze długo łudziła się, że niewdzięcznik opamięta się i wróci.
Naomi przeciwnie, w swoim życiu dwukrotnie zdołała skutecznie zaprowadzić faceta przed ołtarz (jej pierwszy ślub został unieważniony), ale teraz, po piętnastu latach udanego pożycia ze swoim Krzyśkiem, jakby nagle było jej tego mało.
– No bo wiecie – wyjaśniła nam to kiedyś przy drinku. – Milowymi krokami nadchodzi czterdziestka. I to już chyba ostatni dzwonek, żeby jeszcze czegoś w życiu spróbować. Za chwilę dostanę zmarszczek, rozstępów, refluksu, nietrzymania moczu i dupa. Żaden facet na mnie już nie poleci.
– Ciekawe, co na to twój ślubny – wycedziła Maja, która jako zadatek na ortodoksyjną monogamistkę zgorszyła się jej postawą.
– Przecież mu się zwierzała nie będę. – Wzruszyła ramionami.
– Ale to, kurde, grzech!
– A słyszałaś takie stare ludowe porzekadło: lepiej coś robić i żałować, niż żałować, że się nie zrobiło?
– Norweskie… – dodała Maja ze skwaszoną miną.
– Co… norweskie?
– No, to przysłowie. Gdybyś jeszcze dodała, że norweskie, brzmiałoby wiarygodniej.
– Czemu akurat norweskie? – zdziwiła się Naomi.
– Etiopskie – wtrąciłam się. – Ja bym powiedziała, że etiopskie, na mnie etiopskie by zrobiło większe wrażenie.
– A wy jak zwykle! Każdy porządny temat potraficie sprowadzić do idiotycznych dyskusji nie wiadomo o czym! – obraziła się Naomi.
– O ile temat zdrady małżeńskiej jest porządny – rzuciła Maja i ucięła dyskusję.
W moich przyjaciółkach bardzo ceniłam sobie to, że mogłyśmy być wobec siebie całkowicie szczere, nawet jeśli jakiś nasz pogląd zupełnie nie mieścił się w sferze wartości którejś z nas. Czasem się o to sprzeczałyśmy, ale żadna z nas nigdy nie próbowała narzucić drugiej swojego punktu widzenia ani zmienić jej własnego. Ale to tak na marginesie.
Jeśli chodzi o mnie i moje związki z facetami, rzecz miała się jeszcze inaczej. Ja osobiście nie wyobrażałam sobie miłości bez cierpienia, w przeciwieństwie do Mai tylko taki stan od lat nie był mi obcy i z perspektywy osób trzecich pewnie wręcz pożądany. Taką miałam potrzebę i już, nawet jeśli akurat byłam z kimś, kogo kochałam na zabój, gdy się robiło zbyt sielankowo, zaczynałam się nad nim pastwić i dopiero cierpiąc z tego powodu, że on cierpi, i bolejąc nad jego bólem, odzyskiwałam życiową równowagę.
Mimo że byłyśmy od siebie tak różne i tak odmienne były nasze potrzeby i cele – a może właśnie dlatego – dogadywałyśmy się tak świetnie. Od lat bowiem, korzystając z doświadczeń własnych i pozostałych przyjaciółek, próbowałyśmy znaleźć jakieś panaceum, konsensus, uniwersalną instrukcję obsługi faceta, która sprawdziłaby się w każdym jednym przypadku.
Tata Mai natomiast, który kiedy tylko mu na to pozwoliłyśmy, dołączał się do naszych dysput, chciał z kolei dowiedzieć się, czy jest w swoim związku z Ewką szczęśliwy, czy wręcz przeciwnie, bo sam tego niestety nie wiedział. Z matką Mai rozstał się, bo „to zła kobieta była”. Pan Jarek służył nam zatem od czasu do czasu jako materiał badawczy, na którym ochoczo testowałyśmy słuszność naszych wniosków…
Tyle na marginesie, bo pora wrócić do owej pamiętnej imprezy, po której niemal natychmiast pojawił się w naszym życiu Oktawiusz. Mea culpa, dlatego moja cierpliwość dla tego kolesia musiała być równie nadprzyrodzona jak moja przepowiednia…
***
– Co ci się znowu stało, jeśli możemy wiedzieć? – zapytał w pewnym momencie pan Jarek własną córkę, bo tylko on, jako facet, musiał mieć skonkretyzowany motyw opijania doła.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – odpowiedziała pytaniem Maja, a złowrogi błysk w jej oku sugerował, że nie usłyszy niczego miłego.
– No…
– Otóż wszystko przez ciebie! To ty mi przekazałeś w genach ustawicznego pecha w miłości, od ciebie zaczęła się degeneracja naszej rodziny, odeszła matka, a ja – wychowując się pod okiem uczuciowego frustrata – przejęłam wzorce, które nie pozwalają mi stworzyć normalnego związku! Wituś będzie miał tak samo, zobaczysz. Albo nigdy się nie zakocha, albo będzie się wikłał w same toksyczne związki!
– Spokojnie, mamo – odezwał się wywołany do tablicy Wituś, o którym całkiem zapomniałyśmy, bo jak zwykle siedział sobie gdzieś z boku i układał kostkę Rubika. – Ja się w nic nie będę wikłał. Zostanę księdzem albo gejem jak wujek Bogdan.
– A to są właśnie wzorce, które ty przekazujesz swojemu synkowi – skomentował pan Jarek.
– Idź do siebie i nie podsłuchuj. – Maja wskazała synowi drzwi do jego pokoju.
– Ja nie podsłuchuję, tylko słyszę. I nawet jak stąd wyjdę, to dalej będę słyszał, bo za chwilę zaczniecie wrzeszczeć.
– Weź przestań, Majka – wtrąciła się Naomi. – I najlepiej skończ z tą swoją panią psycholog, bo ryje ci bańkę, i to w dodatku za grubą kasę.
– Nieprawda! Dopiero dzięki niej zaczynam rozumieć, że wszystkie problemy dorosłego człowieka mają źródło w traumach z dzieciństwa, powstałych w relacji z rodzicami. I dopiero jak je przepracujemy, zmierzymy się z nimi oko w oko, będziemy mogli tworzyć zdrowe związki uczuciowe. Nie uwierzyłybyście, ile ona mi takich traumatycznych sytuacji uświadomiła.
– Na przykład tę, kiedy wypaliłem jej żelazkiem dziurę w bluzie – skomentował spokojnie pan Jarek.
– A żebyś wiedział! To była moja najlepsza bluza, firmowa, dzięki niej miałam odpowiedni status w grupie rówieśniczej! – załkała Maja.
Opadły mi ręce.
– A potem już nie miałaś?
– Nie. Wszyscy się ode mnie odsunęli.
– Chryste Panie! – Naomi napełniła kieliszek przyjaciółki. – Weź się, kobieto, napij, i to prędko. A potem idź i zastrzel tę psycholog. My pójdziemy z tobą.
– Ja zastrzelę – zadeklarował pan Jarek. – Ona nie trafi, a po pijaku tym bardziej.
– Mogę pożyczyć wam łuk, bo nic lepszego nie mamy! – rozległ się głos Witusia zza drzwi. – Ale osobiście też jestem za.
***
Ponieważ zastrzelenie z łuku pani psycholog wchodziło w grę znacznie mniej niż przekonanie Mai, by nie korzystała z jej usług, skupiłyśmy się już tylko na jej ustawicznym pechu z kategorii damsko-męskich i mimo iż znałyśmy już wszystkie te historie na pamięć, tradycja nakazywała, by wysłuchać ich w skupieniu i ze zrozumieniem.
– Świnia!
– Padalec!
– Idiota. – Padały co jakiś czas z naszych ust słowa pocieszenia, przy czym ojciec Mai miał zawsze tylko jedno, to ostatnie.
Drugim punktem wsparcia było zazwyczaj udzielenie porad typu:
– Tym razem powinnaś znaleźć sobie faceta o wiele starszego, mądrego życiowo, który wreszcie byłby dla ciebie odpowiednim wsparciem.
– Albo młodszego i głupszego, mogłabyś nim kręcić, jak ci się podoba.
– A w ogóle to może załóż sobie konto na portalu randkowym, bo gdzie ty kogokolwiek znajdziesz, skoro nigdzie nie chodzisz?
Trzecim i ostatnim było wmawianie bohaterce imprezy (bez względu na to, czyj dołek był akurat na tapecie), że wkrótce na pewno znajdzie swojego rycerza. Sentencję tę rzucała zazwyczaj najtrzeźwiejsza z nas, dodając przy tym coś od siebie. I tu, niestety, padło na mnie.
– Widzę! – wrzasnęłam bez uprzedzenia.
Nikt nie zerwał się z krzesła, z przyczyn raczej oczywistych.
– Co widzisz? – spytała Naomi z nikłym zainteresowaniem w głosie.
– Rycerza widzę – ciągnęłam natchnionym głosem. – Zbroja na nim lśniąca, a pod nim koń biały wierzga… Majka, on zmierza w twoją stronę, będzie tutaj… natychmiast, cokolwiek to oznacza. I uniesie cię w siną dal, a tam obdarzy cię miłością wielką i dozgonną!
Maja uniosła głowę i spojrzała na mnie z nadzieją.
– Serio?
– Serio.
– Ale że ty masz taką wizję, czy tylko gadasz byle co, byle gadać?
– Wizję mam – odparłam, by zrobić jej przyjemność.
– Ale czemu wierzga? – zapytał rzeczowo jej tata.
– Kto?
– No, ten koń pod rycerzem.
Sama nie wiedziałam, czemu wierzga, ot, poniosło mnie, dlatego nie bardzo potrafiłam mu tak z marszu odpowiedzieć na pytanie.
– Z radości – wybawiła mnie z chwilowej konsternacji Naomi.
– A, to w porządku – uspokoiła tym samym pana Jarka.
***
Wiara ma moc. Wiara Mai zaś, gdy się na coś uparła, przeradzała się niestety w obsesyjną pewność, której nikt i nic nie było w stanie zachwiać. Nie przemawiały do niej żadne fakty, nie zważała na przeczące logice sygnały, upierała się przy niemożliwym. Dlatego następnego ranka po owej imprezie miałam ogromną nadzieję, że nie będzie moich „natchnionych” słów pamiętała i nie rzuci się na pierwszego spotkanego faceta w przekonaniu, że oto spełnia się moja przepowiednia.
Dość długo przewracałam się z boku na bok, gnębił mnie kac i wyrzuty sumienia. A ja chciałam przecież tylko dochować tradycji i wyrazić przekonanie, że znajdzie wreszcie swoją drugą połówkę, niestety, ubierając je w duchowe olśnienie, karygodnie przegięłam. Miałam ochotę zadzwonić do przyjaciółki i wszystko odkręcić, jednak nie byłby to dobry pomysł, bo gdyby faktycznie tego nie pamiętała, właśnie bym jej o tym przypomniała. Pozostało mi więc jedynie czekać…
A, jeszcze o tym nie wspomniałam, ale w tym momencie mojej opowieści pracowałam jako sprzedawczyni w… żeby to ładniej brzmiało, butiku odzieżowym. Trochę mącę i odbiegam od tematu, ale jeśli teraz nie przedstawię swojej drogi zawodowej, potem albo zapomnę, albo straci to na znaczeniu. A więc z wykształcenia jestem… hm… artystką, ogólnie rzecz biorąc. Z natury jeszcze bardziej, przy czym moje artystyczne usposobienie, a konkretniej właściwy wszystkim prawdziwym artystom pęd do swobody myśli, działania i wypowiedzi sprawiał, że nigdzie nie byłam w stanie dłużej zagrzać miejsca, począwszy od artystycznej szkoły, z której wyrzucono mnie po trzech latach edukacji, rok wcześniej wyrzucając z internatu. Potem wyrzucano mnie już regularnie z każdego miejsca pracy. Czemu? No właśnie ze względu na moją nietuzinkową, artystyczną osobowość. Dla przykładu przytoczę ten pierwszy raz w moim zawodowym życiu. Podobno robię świetne pierwsze wrażenie, dlatego nietrudno mi znaleźć pracę, znacznie trudniej ją na dłużej utrzymać. Bez większego problemu dostałam zatrudnienie w dużym kompleksie handlowym w charakterze dekoratorki. Oczywiście miałam ambicje, by moje wystawy były niebanalne, inne niż wszystkie oraz z przesłaniem. Zrobiłam tylko jedną, w sklepie z bielizną.
– Wypchaj trochę te kalesony – zasugerował mój ówczesny szef. – Niech te nogi wyglądają jak nogi, a nie jak zwisające flaki.
Zainspirowana jego sugestią, przyłożyłam się do pracy i wypchałam kalesony tak realistycznie, że pod oknem sklepu zaczęli się gromadzić gapie. Nie poprzestałam na elementach bielizny męskiej, w moich zręcznych palcach życia nabrały również damskie majtki, staniki i seksowne body, przesłanie zaś było tak jednoznaczne, że szef jeszcze tego samego dnia podziękował mi za współpracę.
– Stary bigot!
– Prostak i bezguście – pocieszały mnie przyjaciółki.
– Idiota – podsumował po swojemu tata Majki, a ja coraz bardziej utwierdzałam się w roli nierozumianego przez pospólstwo, wrażliwego „inaczej”, natchnionego twórcy.
Potem próbowałam jeszcze sił w innych w miarę „ambitnych” zawodach, w których prędzej czy później moja kariera kończyła się podobnie. Swoje miejsce znalazłam dopiero w ogromnej hali targowej jako sprzedawca. Było to coś w rodzaju centrum handlowego, w którym mieściły się dziesiątki sklepów i sklepików z różnym asortymentem. Tam miałam pole do popisu, bo mimo iż nadal regularnie zmieniałam miejsca pracy, to jakbym wciąż była w tym samym. I było przede wszystkim ciekawie: prowadzili tam swoje interesy również obcokrajowcy. Uwielbiałam tę różnorodność kulturową, tym bardziej że wszyscy żyli z sobą w przykładnej zgodzie, zero rasizmu czy innej nietolerancji. Działający tam w ogromnej przewadze liczebnej Polacy również odnosili się do nich przyjaźnie. Nie oceniano się po pochodzeniu ani rasie, ale po tym, kto jakim był człowiekiem, bo oczywiście zakały zdarzały się wszędzie.
Wydawać by się mogło, że konkurencja w handlu należy do tych najbardziej drapieżnych, a tu nic z tych rzeczy. Czasem wpadały do naszego imperium handlowego niezapowiedziane kontrole, a wówczas lotem sokoła roznosiła się o tym wieść, ludzie ostrzegali się nawzajem, pomagali ukryć nabyty gdzieś „na lewo” towar.
***
W czasie opisywanych przeze mnie wydarzeń, a w każdym razie na początku tego okresu, zatrudniona byłam w butiku z odzieżą damską oraz dodatkami. Jego właścicielką była od lat mieszkająca w Polsce Ukrainka, Galina. Osoba zdecydowanie niebanalna, i to niekoniecznie w sensie pozytywnym, ale o niej nieco później i w innym kontekście.
Byłam już w pracy, gdy rozległ się dzwonek mojej komórki, przypisany indywidualnie Majce. Nie mogłam ot tak sobie gadać, wypełniając swoje obowiązki, więc w pilnych sytuacjach kładłam telefon przed sobą, włączałam tryb „głośny” i uwijałam się przy ladzie, jednocześnie konwersując, gdyż miałam dobrą podzielność uwagi.
– Boże mój, Haneczka, jest, jest! – wrzasnęła w słuchawkę Maja.
– Obawiam się, że to będzie na panią za małe. – Podałam klientce sukienkę, przy której się uparła. – Co jest? – rzuciłam prawie równocześnie do telefonu.
– No ON! Rycerz na białym koniu!
– Nie gadaj – jakoś nie podzieliłam jej entuzjazmu. – Prawdziwy rycerz na prawdziwym koniu?
Klientka w tym czasie rozebrała się do rosołu i usiłowała wcisnąć na siebie… bardzo za małą czarną.
– Obawiam się, że zaraz pęknie – mruknęłam pod nosem, mając na myśli sukienkę.
– Już pękł! – Maja była coraz bardziej podekscytowana. – Gdybyś widziała, jak na mnie patrzył!
– Zaczekaj chwilę – poprosiłam i ruszyłam na pomoc kobiecie, która teraz z kolei próbowała się z sukienki wyswobodzić.
Na szczęście udało się bez uszczerbku na ciuchu, a gdy kobieta zaczęła oglądać inne rzeczy, wróciłam do przyjaciółki.
– Majka, gadaj mi tu bez żadnych metafor, co to za facet i skąd go wytrzasnęłaś.
– Coś taka sceptyczna? Sama mi go przepowiedziałaś…
– I dlatego czuję się odpowiedzialna. No mów!
– Dobra. Otóż siedzę sobie z Witusiem u fryzjera, a tu nagle podjeżdża pod drzwi… no, co podjeżdża?
– Koń?
– Nie! Bmw, białe! Wyobrażasz to sobie?
– To akurat jeszcze tak…
– A samochód ma przecież te… konie mechaniczne, no nie?
– Ma.
– A z tego bmw wysiada… nie zgadniesz?
– Rycerz w zbroi?
– Ciepło, bardzo ciepło…
Klientka zastygła z kolejną sukienką w ręce, wyraźnie zainteresowana dalszym ciągiem naszej rozmowy.
– Nie! Brat fryzjerki.
– W zbroi? – wyrwało się klientce.
– Wręcz przeciwnie, w uniformie. Ale za to zbrojarz z zawodu, od niej się tego dowiedziałam. Hanka, to nie mogą być zbiegi okoliczności… A gdybyś zobaczyła, jak na mnie spojrzał… tak jakoś… tak…
– Łapczywie? – podrzuciła kobieta.
– Dokładnie! – ucieszyła się Maja.
– Słuchaj, pogadamy może później – zaproponowałam, bo do butiku zaczęły wchodzić kolejne osoby. – Wpadnę do ciebie po pracy, okej?
– Nie okej, gdyż idę na randkę.
– Więc ty wpadnij do mnie, po randce.
– Jasne. Będę ci miała o wiele więcej do opowiedzenia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
ROZDZIAŁ I. Fatalna przepowiednia
ROZDZIAŁ II. Rycerz na białym koniu
ROZDZIAŁ III. Teściowa
ROZDZIAŁ IV. Czarny problem Galiny
ROZDZIAŁ V. Do końca życia i jeden dzień dłużej
ROZDZIAŁ VI. Rysio satanista
ROZDZIAŁ VII. Jasiek
ROZDZIAŁ VIII. Bo życie trwa… do końca życia
ROZDZIAŁ IX. Ekologiczne wychowanie
ROZDZIAŁ X. Pudło z upiorem przeszłości
ROZDZIAŁ XI. Jednostka eksperymentalna
ROZDZIAŁ XII. Parapetówa
ROZDZIAŁ XIII. Magiczny rytuał Stefanii
ROZDZIAŁ XIV. A jednak nie ta bajka
ROZDZIAŁ XV. Jaś i… tylko Jaś
ROZDZIAŁ XVI. Biesiada w kurnej chacie
ROZDZIAŁ XVII. Sekret „Niasi”
ROZDZIAŁ XVIII. I oby żyli długo i szczęśliwie