- W empik go
Ten wyrażający uległość - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ten wyrażający uległość - ebook
Po traumatycznych wydarzeniach, Laura decyduje się wyjechać z Polski do Niemiec i ułożyć sobie życie na nowo. Wkrótce okazuje się, że młoda kobieta ma niezwykłą smykałkę do biznesu, a założona przez nią sieć kawiarni staje się jedną z najbardziej popularnych w kraju. Spektakularne sukcesy zawodowe nie idą jednak w parze ze szczęściem w życiu osobistym. Laura, u której w młodości zdiagnozowano zespół Aspergera, ma trudności z prawidłowym nazywaniem uczuć, a swoją wiedzę o otaczających ją ludziach opiera w dużej mierze na wypracowanej metodzie klasyfikacji uśmiechów. Jej wolny czas wypełniają randki z przypadkowymi osobami, spontaniczny seks i szalone imprezy. Do czasu, gdy na jej drodze pojawi się Marta, wyjątkowo utalentowana masażystka, która tak samo jak Laura, skrywa kilka bardzo smutnych tajemnic.
Dzwonię małym drewnianym dzwoneczkiem, który dostała ode mnie na ostatnie urodziny. Po chwili wynurza się spod biurka burza tlenionych włosów.
– O, bella, buongiorno! – Staje przede mną, wyprostowana na baczność, poprawiając swoją czerwoną, ołówkową spódnicę, która podniosła się nieco wyżej, odsłaniając przy tym sporą część jej ud!
– Valeria, co ty tam, do cholery, robisz?! Ej, czy ty przypadkiem tam kogoś nie ukrywasz?! – rzucam ostro.
– Eee jaaa… – ucina. Dostrzegam na jej twarzy uśmiech numer dziesięć, ten wyrażający zakłopotanie, i nagle spod stołu wyłania się mój technik.
– No pięknie! Pięknie! – powtarzam. – Dzień dobry, Tomasie!
– Dzień dobry, pani prezes. – Chłopak również staje wyprostowany jak tyczka i momentalnie blednie.
– A co ty tam zgubiłeś, Tom? Kabelki nie stykają czy jak?… Chyba coś tam jednak styka! – wycedzam ostro w jego stronę, pokazując ręką na jego do połowy otwarty rozporek, w którym gołym okiem widać spore poruszenie. I w tej samej chwili ganię moją przyjaciółkę. – Valeria, na miłość boską! Dziś mogłabyś się powstrzymać! Co ja ci mówiłam, do jasnej cholery!? Naprawdę on jest tego wart? Mogliście chociaż iść w bardziej ustronne miejsce!
Beata Patyna - dwudziestosiedmioletnia analityk, przez lata związana z Wrocławiem. Miłośniczka kuchni włoskiej oraz filmów Martina Scorsese. Niepoprawna marzycielka, zakochana w górskich krajobrazach, uwielbiająca minimalizm.
Dzwonię małym drewnianym dzwoneczkiem, który dostała ode mnie na ostatnie urodziny. Po chwili wynurza się spod biurka burza tlenionych włosów.
– O, bella, buongiorno! – Staje przede mną, wyprostowana na baczność, poprawiając swoją czerwoną, ołówkową spódnicę, która podniosła się nieco wyżej, odsłaniając przy tym sporą część jej ud!
– Valeria, co ty tam, do cholery, robisz?! Ej, czy ty przypadkiem tam kogoś nie ukrywasz?! – rzucam ostro.
– Eee jaaa… – ucina. Dostrzegam na jej twarzy uśmiech numer dziesięć, ten wyrażający zakłopotanie, i nagle spod stołu wyłania się mój technik.
– No pięknie! Pięknie! – powtarzam. – Dzień dobry, Tomasie!
– Dzień dobry, pani prezes. – Chłopak również staje wyprostowany jak tyczka i momentalnie blednie.
– A co ty tam zgubiłeś, Tom? Kabelki nie stykają czy jak?… Chyba coś tam jednak styka! – wycedzam ostro w jego stronę, pokazując ręką na jego do połowy otwarty rozporek, w którym gołym okiem widać spore poruszenie. I w tej samej chwili ganię moją przyjaciółkę. – Valeria, na miłość boską! Dziś mogłabyś się powstrzymać! Co ja ci mówiłam, do jasnej cholery!? Naprawdę on jest tego wart? Mogliście chociaż iść w bardziej ustronne miejsce!
Beata Patyna - dwudziestosiedmioletnia analityk, przez lata związana z Wrocławiem. Miłośniczka kuchni włoskiej oraz filmów Martina Scorsese. Niepoprawna marzycielka, zakochana w górskich krajobrazach, uwielbiająca minimalizm.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-940-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Zerkał na nią przenikliwym spojrzeniem, szczerząc się przy tym swoim kłamliwym uśmieszkiem. Miał nad nią przewagę, był na tyle przebiegły, by znakomicie kamuflować swoją nienawiść do niej. Niczym kameleon, przybierał nowe kolory, dostosowując się do jej nastroju, czym całkowicie uśpił jej czujność. Jego uśmiech w jej oczach wyglądał uwodzicielsko, lecz w rzeczywistości przepełniony był goryczą i chęcią zemsty, która miała się niebawem ziścić. Ten typ spod ciemnej gwiazdy tryumfował w duchu, gdy ona, zupełnie nieświadoma swojej nadchodzącej klęski, starannie muskała złotym piórem kolejne strony leżących przed nią dokumentów.
– Myślę, że znakomicie do siebie pasujecie – bąknęła nagle przez wywrócone w uśmiech usta, spoglądając w jego stronę.
– Czy ja wiem? – rzucił z przekąsem.
– Ej! Spróbuj mi tylko ją zranić! A cię dopadnę! I nieważne, gdzie się zaszyjesz, znajdę cię! – odparła srogo, żartobliwie grożąc mu przy tym piórem.
– L, przecież mnie znasz, ja tylko wyglądam groźnie, a w rzeczywistości nie skrzywdziłbym nawet muchy. Poza tym ona jest dla mnie całym światem, dobrze o tym wiesz – bezczelnie kłamał, patrząc jej prosto w oczy. Wywracając usta ponownie w ten kłamliwy bananowy kształt.
– Dobrze, proszę cię, kończymy już, jest piątek, godzina piętnasta dwadzieścia. Ja już jestem spóźniona na masaż. Po tak ciężkim tygodniu chciałabym się gdzieś zaszyć w czeluściach tego miasta.
– Całkowicie się z tobą zgadzam, szefowo. Jeszcze kilka podpisów i dłużej cię nie męczę – dodał oschle, ponaglając ją dyskretnie.
– Prawie skończyłam, ale mam nadzieję, że nie dałeś mi do podpisania jakiegoś bubla i nie wyprowadzam właśnie całej kasy z firmy, lokując ją gdzieś na twoich kajmańskich kontach – wyrzuciła z siebie, rechocząc przy tym pod nosem i nie wyobrażając sobie, jak bardzo realistyczny był jej żarcik.
– Jest taka możliwość. Sam bym sobie nie ufał – odparł, wybuchając wymuszonym śmiechem.
– Zaryzykuję! – wykrzyczała, podpisując ostatni papier, i dodała: – Gotowe!… Już mnie tu nie ma i tobie radzę zro-bić to samo – rzuciła w jego stronę, zbierając zawartość swojej torebki z biurka.
– Zostanę tu jeszcze dosłownie krótką chwilę, a potem pójdę w twoje ślady, zawojować miasto.
– Tylko pamiętaj: bez grzechów ciężkich. – Pogroziła mu ponownie, machając tym razem swoją porzeczkową szminką przed jego nosem.
– Ależ oczywiście, znasz mnie przecież – powtórzył się, zbierając wszystkie dokumenty w jedną całość.
– Cieszę się, trzymaj się i dbaj o nią, zasługuje na to bardziej niż ktokolwiek inny – bąknęła, rozświetlając swoją twarz uśmiechem numer jeden, tym szczerym.
– Tak będzie, L. – Posłał jej całusa z ręki, dodając ponownie ten swój zdradziecki uśmieszek.
Zebrała wszystkie swoje rzeczy i zniknęła za ciężkimi, dębowymi drzwiami. Nie wiedziała jeszcze, jak bardzo się pomyliła, błędnie odczytując ten gest. Jedyny gest, którego interpretację potrafiła rozszyfrować bez większych przeszkód, mimo swojej odmienności. Metoda, nad którą pracowała latami w obliczu minionych zdarzeń, wydawała się gwoździem do trumny. Koszmarem z najstraszniejszych snów. Dlaczego pozwoliła w tak łatwy sposób zrujnować wszystko to, na co tak ciężko pracowała? To ją zniszczy! Wiem to! Szykuje się więc powtórka z dwa tysiące dziewiątego. Czy ona udźwignie to ponownie? Może zamiast rychłego ślubu przyjdzie nam się „bawić” na czyimś pogrzebie.TEN uroczy – na ochroniarza
Zaczęło się. Poniedziałek. Jedna powieka za drugą dość opornie unoszą się na dźwięk przeraźliwego jazgotu dobiegającego z szafki nocnej. Głowa jest jeszcze zbyt ciężka, więc lewą ręką po omacku chcę rozprawić się z budzikiem, co ma miejsce każdego poranka. Wyciągam ją jak najdalej się da, by dać ukojenie moim uszom, powiekom i tej ciężkiej głowie. Oczywiście całe starania idą na marne, gdy niezdarna dłoń trąca szklankę z wodą, która musiała być oczywiście wypełniona po sam czubek. Trzask rozbijającego się o drewnianą podłogę szkła stawia mój zmysł słuchu na baczność. Strumień wody w ciągu kilku sekund zalewa telefon, z którego wydobywało się brzmienie porannego budzika. Piękny owalny stolik nocny pokrywa się dużą plamą cieczy. Zamykam oczy, skrywając głowę w poduszce i zaczynam odliczać od dziesięciu wspak. Przez krótką chwilę myślę, że tyle wystarczy, by uchronić się przed tą niedorzeczną melodią, która zakłóciła mój sen. Tak idealny sen. Tak idealnie erotyczny sen z piękną szatynką, która właśnie rozgościła się między moimi udami.
Kurwa mać! Dokumenty! Kontrahenci! No tak, stąd ta ciężka głowa, ślęczałam nad tymi umowami do późna, a czuję się co najmniej jak po kilku piwach i zabawie przy tandetnej muzyce do białego rana. Ostatnio dość często mi się to przytrafia i nie mówię tu o imprezowaniu w studenckim stylu. W biznesie tak jest: nie dostaniesz tego, na co zasługujesz, dostaniesz to, co uda ci się wynegocjować.
Wyskakuję z łóżka niczym pocisk wystrzelony z karabinu maszynowego. I w tej samej sekundzie żałuję tej spontanicznej decyzji. Moje ciało przeszywa ostry, raptowny, ale jakże intensywny ból. Gwałtownie spoglądam na moje stopy. Spod prawej, powolnym strumieniem zaczyna wyciekać krew. No cholera, pięknie! Tego tylko było mi trzeba takiego dnia. Fenomenalnie zaczynam ten tydzień. Nie ma co. Całe szczęście nie jestem typem hemofoba. Siadam więc na łóżku. Ostrożnie unoszę prawą stopę na wysokość bioder i lekko przekręcam ją w swoją stronę. Jest! Dostrzegam sprawcę tego ambarasu. Malutki odłamek wielkości co najwyżej pół centymetra – ledwie widoczny, a tyle spustoszenia potrafiący uczynić. Ech! Delikatnie dotykam jego część, która wystaje mi ze śródstopia. Boli jak cholera. No nic, trzeba to zrobić – jak z plastrem bądź nieudanym związkiem. Zerwać go szybko, wtedy ból nie będzie tak uciążliwy. Łapię prześcieradło i owijam je sobie kilkukrotnie wokół palców. Biorę głęboki wdech i wydech, niczym kobieta na zajęciach w szkole rodzenia. Choć to pic na wodę, efekty odbiegają od rzeczywistości. Na porodówce słowa: opanowanie, spokój i cisza – przybierają wartości ujemne. Osobiście za takie przyjemności szczerze dziękuję. Nietrudno się domyślić, że nie mam dzieci, wydaje mi się, że nawet kot by się nie uchował z moim skomplikowanym trybem funkcjonowania, a co dopiero potomstwo. Zaczynam odliczać w myślach: dziesięć… dziewięć… osiem… Zaciskam zęby, jakby to miało mi przynieść jakiekolwiek ukojenie. Chwytam za ten cholerny kawałek szkła. Pociągam zdecydowanym ruchem.
– Ałła…! – Z mojego gardła wydobywa się stłumiony jęk. Po chwili jest już po wszystkim, nie było tak źle, jak by się to mogło wydawać. Strach ma jednak wielkie oczy. Wyciekającą krew tamuję palcami drugiej ręki. I pięknie – co teraz? Chyba w takich sytuacjach przydałby się jakiś współlokator albo choćby wytresowany pies, który wyciągnąłby cię z opresji.
– Dobra, L, nie dramatyzuj. Zawsze sama sobie świetnie radziłaś, to i tym razem dasz radę – mówi do mnie wewnętrzny głos.
Sięgam do szuflady nocnego stolika, otwieram ją i szperam przez chwilę w pozycji na supermana. Wynajduję chusteczki, zawijam kilka na mojej stopie, tworząc całkiem przyzwoity opatrunek. Choć mistrzostwem świata bym tego nie nazwała, ale przynajmniej pozwoli mi on na dotarcie do apteczki, która znajduje się w łazience. Ostrożnie wstaję, by nie poranić sobie i drugiej stopy. No nic, trzeba skakać. Chyba w takich sytuacjach cieszę się, że czynnie uczestniczyłam w zajęciach wychowania fizycznego w szkole podstawowej. Uwaga! Bo to właśnie ja, Laura Kabot, byłam mistrzynią w klasy, co jest zupełnie do mnie niepodobne. Z aktywności fizycznej uznaję jedynie samotne bieganie i seks.
Kilkoma susami pokonuję więc mały odcinek do łazienki, która na szczęście przynależy do sypialni. Otwieram schowek, który ukryty jest w lustrze nad porcelanową białą umywalką. Znajduję jakiś bandaż, gazik i wodę utlenioną. Siadam na kozetce tuż obok wanny i niczym profesjonalna pielęgniarka robię sobie opatrunek.
Po chwili wracam do sypialni. Łóżko wygląda jak pobojowisko, umorusane moją krwią, która zaznaczyła swoją obecność również na drewnianej podłodze. Cholera! Trzeba trochę ogarnąć ten syf. Fakt faktem po moim wyjściu i tak przyjdzie Olga, by jak co dzień doprowadzić dom do porządku, ale czegoś takiego nie mogę jej pozostawić. Kobieta pomyśli sobie jeszcze, że celebruję tu jakiś rytuał satanistyczny, jeszcze mi tu jakiegoś księdza sprowadzi, by odprawił egzorcyzm, a między mną a jakąkolwiek religią jest przepaść długości co najmniej muru chińskiego. Więc co to, to nie! Nie ma mowy!
Kwadrans później po feralnym zdarzeniu nie było już praktycznie śladu. Pozostał jedynie stos mokrych dokumentów, wart dobrych kilkadziesiąt milionów euro…
– Kontrahenci! – krzyczy ponownie moja podświadomość.
Chwytam szybko za telefon i wybieram z listy numer do biura.
– Halo…? – Po drugiej stronie słyszę wyrazisty chichot kobiety oraz męski ton głosu. Czekam, nasłuchując. Po chwili jednak ponawiam próbę nawiązania kontaktu: – Halo, Valeria?! – unoszę nieco głos.
– Y! Multikulti Café Holding, biuro prezes Laury Kabot, w czym mogę pomóc? – W jej głosie nadal wyczuwam jakieś dziwne podekscytowanie.
– Valeria, nie wygłupiaj się! – ganię ją. – I co ja ci mówiłam o flirtowaniu podczas pracy, do jasnej cholery?! To tylko pieprzone osiem godzin, trzymaj kolana razem. Błagam cię, kobieto! – rzucam bezczelnie.
– O, pani prezes. Jest siódma rano, a pani jeszcze nie zaszczyciła nas swoją obecnością. – Jej ton głosu zmienia się nieco. Znam go. Nadal mówi przez wyszczerzone w uśmiech usta. No tak! Podrywa pewnie kolejnego dostawcę, nauczyłam się już to rozpoznawać. Nie pierwszy raz odbiera telefon w ten sposób. Ach, te lata praktyki! Choć innym przyszłoby to zdecydowanie szybciej niż mnie.
– Vale… – zaczynam, ale ona przerywa mi:
– Zaspało się? Poimprezowałaś wczoraj, dużo wina i głowa ciężka, co? – Nadal ze mnie drwi.
– Nie mam czasu na te bzdety, Valeria! Potrzebuję Twojej pomocy. Natychmiast! – rzucam ostro.
– Ja zawsze na posterunku, co jest, mała?
– Spóźnię się nieco, to po pierwsze. A po drugie prześlę ci zaraz dokumenty na dzisiejsze spotkanie z Brazylijczykami. Nanieś, proszę, na nie poprawki, które znajdziesz w drugim załączniku, potem wyślij je do działu prawnego, niech je przejrzą jeszcze raz. Jeśli je zatwierdzą, niezwłocznie – POWTARZAM: NIEZWŁOCZNIE! – wydrukuj dwa egzemplarze.
– Tak jest, szefowo – odpowiada bez wahania.
– Valeria! – ponownie krzyczę do słuchawki. – Cztery razy! Na wszelki wypadek!
– Okay… – przeciąga. – Przezorny ubezpieczony, co?
– Żebyś wiedziała, zwłaszcza w taki dzień. I, proszę cię, ogranicz to flirtowanie chociaż dziś. Pamiętaj, kolana razem! – rzucam ostro.
– Oj, szefowo! – odpowiada znów drwiąco. – Ale kiedy to takie trudne ze względu na grawitację, to przyciąganie… – przeciąga wyrazy, leniwie je wypowiadając.
– Kto tym razem? Jakiś dostawca? Albo ten blondyn, technik, Tom?
– Nie, oj nie! Tom się do niego nie umywa. Twój nowy nabytek, L, ten z działu PR. Julio „Niezły Tyłeczek” Sanchez – szepce do słuchawki.
– Valeria! Na Boga! Dokumenty! Bierz się do roboty! – Rozłączam się bez uzyskania odpowiedzi. Uśmiecham się pod nosem. Ach, ta nietuzinkowa kobieta, zawsze, nawet w tak patowej sytuacji, potrafi mnie rozbawić. Jak ona to robi, do cholery?!
Siadam ostrożnie na łóżku, spoglądam na swoją stopę i dociera do mnie, że ten mały wypadek zaburzy mi cały harmonogram dnia. Psia kość! Nie ubiorę koturnów! Zaciskam nerwowo lewą dłoń w pięść i zaczynam odliczać palcem wskazującym prawej ręki jej kostki, od trzydziestu wspak. Tak jak uczy się dzieci rozróżniania miesięcy dłuższych od krótszych.
Godzinę później jestem gotowa do wyjścia. Oczywiście nie wyglądam tak, jak sobie to wcześniej założyłam, bowiem klasyczną małą czarną musiałam zamienić na granatowe cygaretki. Do tego dobrałam czarną, koronkową koszulę ze stójką i – nad czym najbardziej ubolewam – w miejsce moich ukochanych koturnów musiałam włożyć oksfordki. Przed wyjściem ostatni raz spoglądam w lustro. Ciemne blond włosy upięte perfekcyjnie w kok, z przedziałkiem idealnie pośrodku głowy. Zaokrąglone, ciemnobrązowe brwi podkreślają zielone, migdałowate oczy, a czerwona szminka uwydatnia moje – jak to mawia Valeria – „ciężkie, ponętne usta”. Wszystko już mam. Aktówka z dokumentami jest! Jeszcze tylko biust do przodu. Łyk cappuccino i mogę wyruszać!
– L, to jest twój dzień. Twój dzień! – powtarzam do swojego odbicia w lustrze, łapiąc za klamkę i wychodząc.
W bramie napotykam mojego ochroniarza. Nie, jak by się mogło wydawać, emeryta, który zanim dopadłby jakiegoś złodziejaszka, padłby na zawał. Moim oczom ukazuje się postawny mężczyzna, były zapaśnik, który w wieku trzydziestu pięciu lat przeszedł na sportową emeryturę. A obecnie chroni mój tyłek, głównie przed nadgorliwymi sąsiadami. No ale cóż. Jak to ujmuje mój główny PR-owiec René, który sam siebie nazywa moim menagerem, jeszcze nie raz mi się przyda. Cóż, oby się mylił! Czy ja aby nie za często używam w swoich wypowiedziach słowa „cóż”? Hmmm… cóż, nieważne!
– Cześć, Ralff.
– Dzień dobry, panno Kabot. Wszystko w porządku? – pyta, widząc moje kuśtykanie.
– Nic takiego, trochę szkła, trochę niezdarności i oto efekt. – Unoszę barki na znak… właśnie, czego? Bezradności?
– Czasami i tak bywa, szefowo, zapewne praca przedłużyła się do późnych godzin nocnych. Gdy robiłem obchód przed pierwszą, pani gabinet nadal był oświetlony, więc jestem pewien, że musi pani doskwierać ogromne zmęczenie. Niezdarność jest w takiej sytuacji całkowicie usprawiedliwiona – dodaje bezwiednie tym swoim terapeutycznym tonem głosu. Wyglądem przypomina raczej zawodnika podziemnych walk bokserskich: łysy, wysoki osiłek, z bicepsem widocznym z kilometra, o przenikliwym, ciemnym spojrzeniu. Lecz po dłuższej rozmowie dochodzi się do wniosku, że ma do zaoferowania o wiele więcej niż tylko obicie ci mordy. Mimo iż pracuje tu relatywnie krótko, kilkakrotnie już wysłuchiwałam jego mądrości na temat przemijania czy też egzystencji. Co, przyznam, podoba mi się w nim. Lubię od czasu do czasu porozmawiać na tego typu tematy. Bliżej mu więc do filozofa niż do zabójcy, którym o dziwo jest z wykształcenia… Filozofem, rzecz jasna.
– Tak też było. Wybacz, Ralff, z chęcią ucięłabym sobie z tobą krótką pogawędkę, ale trochę się spieszę. Jestem już przeszło godzinę spóźniona. I pamiętaj, że przeszedłeś pomyślnie próbny okres, więc możesz się do mnie zwracać po imieniu! – Mijam go pospiesznie, utykając przy tym jeszcze bardziej.
– Cały czas o tym zapominam. To może podwieźć panią?… To jest: ciebie. W takim stanie sama nie możesz prowadzić, a Steven ma wolne do południa.
Posyłam mu uśmiech numer dwa – ten wyrażający wdzięczność – mówiąc:
– Dziękuję ci, nie ma takiej konieczności, przejadę się autobusem.
Na to stwierdzenie wysoki osiłek wytrzeszcza oczy, z niedowierzaniem rzucając:
– Ty i autobus…?
– A co, sądzisz, że nie nadaję się w tej stylizacji do podróży środkami komunikacji miejskiej?
Wzrusza ramionami i uśmiecha się chłodno.
– Chyba gorzej już być nie może. – Wskazuję palcem na prawą nogę.
– No chyba nie.
– Lecę, do później. Przekaż Stevenowi, by przyjechał po mnie o piętnastej.
– Tak jest, szefowo. – Salutuje i posyła mi uśmiech numer pięć, ten na uroczego ochroniarza. A ja zmierzam w stronę stacji.
W innych okolicznościach nigdy bym tak nie postąpiła. Bo ja i tłok, gwar? Co to, to nie! To to ziołowe lekarstwo, które dała mi Olga, najwidoczniej potrafi zdziałać cuda.
Autobus przyjeżdża, punktualnie. Wsiadam i zajmuję miejsce zaraz za kierowcą. Odkąd pamiętam, tak właśnie robię. Dlaczego? Cóż, odpowiedź jest banalna: dalsza część autobusu jest o tej porze rozświetlona do granic możliwości. Nie znoszę tego. Jak na zawołanie oczy zaczynają mi łzawić, nie mogę skupić się na swoich myślach – to jaskrawe światło mnie rozprasza i tylko pogłębia moją poranną irytację – którą wywołuje w takich sytuacjach tłum, tłok i to przeklęte światło. A ta, jak wiesz, dziś jest już nadszarpnięta wczesnogodzinnymi wydarzeniami. Poza tym to miejsce prawie zawsze pozostaje wolne. Nie wiedzieć czemu. Z mojej perspektywy jest to niezrozumiałe. Choć co ja się tam znam, skoro zaliczam się do grupy tych inaczej patrzących na świat istot.
Kładę skórzaną aktówkę na kolana. Wyjmuję telefon. Wkładam słuchawki do uszu i puszczam playlistę.
– No, czym mnie dziś zaskoczysz, moje Spotify? – pytam w myślach samą siebie.
Wciskam przycisk play. Głos Micka Jaggera rozbrzmiewa w moich uszach: If you start me up… Zamykam oczy. I, ku mojemu zaskoczeniu, znów się pojawia. Piękna, długonoga szatynka o szaroniebieskich oczach… i kurewsko sprawnym języku… Siedzę w fotelu, gdy ona nagle zbliża się powoli, klękając przede mną zupełnie naga. Wsuwa jedną dłoń pod moją koszulę i po chwili zaczyna pastwić się nad moimi brodawkami. Drugą dłonią zaś rozsuwa rozporek, pociągając linie spodni wraz z majtkami w dół. Sprawnie i szybko! Nachyla się, przyciągając swoje ustaaa i…
Trzask otwierających się drzwi zbija mnie z pantałyku.
– Kurwa, co jest?! – ponownie krzyczy mój wewnętrzny głos. Zalewam się rumieńcem na myśl o mojej bezwiednej przygodzie. – L, do cholery, jesteś prezesem wielkiej korporacji, a zachowujesz się jak niewyżyta nastolatka – gani mnie tą dygresją wewnętrzny duch. Rozglądam się płochliwie po autobusie, każdy jest zajęty sobą. Uf! Nikt zatem nie dostrzegł tego podniecenia na mojej twarzy. Mój wzrok pada na podstarzałego mężczyznę, który jest czymś mocno zaaferowany. Rozmawia przez telefon, jednocześnie ochoczo szukając czegoś w swojej torbie. Po dłuższej chwili grzebania w czeluściach owego ekwipunku wyciąga breloczek z kartą. Dostrzegam na niej logo mojej firmy. Cudownie! Tylko tego mi trzeba! Kompromitacji przed własnym personelem! Przechodzi mnie dreszcz. Znów zaczynam liczyć nerwowo kostki na mojej pięści. Jego twarz wydała mi się znajoma, choć nie potrafiłam przypisać do niej żadnego imienia. Kilka przystanków dalej i autobus jest wypełniony pracownikami mojej firmy. Głównie ludźmi z działu kadr. Dostrzegłam również jednego prawnika. Co wywołuje moje zaskoczenie, bo pamiętam, jak w poprzednim miesiącu szpanował swoim nowym BMW. Wyrywając moje sekretarki na zimny łokieć.
Tak czy siak, z pewnością wygraną byłam dziś ja: Pani Prezes szybko rozwijającej się sieci kawiarni, mająca erotyczne fantazje w linii czterysta czterdzieści. Z przedziurawioną stopą i krwistym rumieńcem na policzkach. Tak, dziś ja zajmuję pierwsze miejsce w rankingu autobusowych dziwaków. Chyba że ty spróbujesz to przebić… haaa…
Przemierzając ulicę za ulicą, przystanek po przystanku, zaczynam mimowolnie rozmyślać nad tym miejscem. Zapomniałam, jak urokliwe może być to miasto. Dortmund, bo o nim mowa, miejsce mocno związane z przemysłem, górnictwem, hutnictwem czy też produkcją piwa. Szczerze mówiąc, z czysto turystycznego punktu widzenia, można by było je bez wahania pominąć. Ale jednak, jeśli już jesteśmy przy piwie! To obowiązkowy przystanek dla piwoszy. I niech cię nie zdziwi fakt podawania tego trunku. Tu pijamy je w małych szklankach, a mówią nawet, że im mniejsza, tym lepiej. Osobiście bardzo mi się to podoba. Delektujesz się tym trunkiem w odpowiedniej temperaturze! Szybko i – co najważniejsze – bez zbędnego końcowego efektu picia „sików”.
Co do tkanki urbanistycznej, jest całkiem imponująca. Czemu nie ma się co dziwić, miejsce to zostało praktycznie zmiecione z powierzchni ziemi podczas drugiej wojny światowej. Rodząc się na nowo. Mimo wysoko rozwiniętego przemysłu, jest pokryte licznymi parkami czy też zielonymi założeniami. Powstałymi na poczet dawnych pogórniczych hałd w drodze rekultywacji. Choć, przyznam się bez bicia, tęskno mi do tych gór malowanych, ojczystego języka czy wiecznego niezadowolenia rodaków, to powoli zaczynam utożsamiać się z tym miejscem. Opornie, ale jednak. Mimo iż poprawności politycznej Niemców do dnia dzisiejszego nie potrafię zaakceptować.
Ostatnio przechodzę naprawdę zwariowany okres. Moje życie od dobrych pięciu lat kręci się wokół własnego biznesu. Minionych kilka miesięcy było na tyle intensywnych w rozwoju tego przedsiębiorstwa, że swoją codzienność ograniczyłam jedynie do biura, domu i drogi pomiędzy tymi dwoma punktami. Ale nie będę przeczyć, właśnie tego chciałam, choć nie przypuszczałam, że w tak krótkim czasie stanę na czele tak prężnie rozwijającej się firmy. Ku zaskoczeniu wielu, a mojemu w szczególności, powiodło się. Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, prawda?
Gdy autobus dociera na mój docelowy przystanek, powolnym krokiem wysiadam i kieruję się prosto do biura. Niech zgadnę! Pewnie myślisz sobie, że skoro jestem bogatą Panią Prezes, zarządzającą sporym przedsiębiorstwem, które właśnie podbija rynek, to i mój biurowiec znajduje się w jednym z centralnych punktów miasta. Mylisz się, tu cię zaskoczę! Wybrałam lokalizację na uboczu. Lubuję się w ciszy i spokoju. Pragnęłam zaoszczędzić sobie tej codziennej irytacji. Przyznaj mi rację. Gdy zmęczony marzysz tylko o zimnym piwku, pitym w swoim ukochanym fotelu z pilotem w ręce, oglądając w kółko te same programy rozrywkowe. Co dostajesz w zamian? Ogrom frustracji, która zalewa cię podczas godzinnych przepraw przez zakorkowane jak cholera miasto. Kompletna głupota jak dla mnie. Nie lubię pozerstwa. Lubię za to wygodę. Dlatego więc rosły przeszklony, dwudziestopiętrowy budynek znajduje się w niedalekiej okolicy lotniska. W części wschodniej metropolii. Aplabeck – dzielnica blisko bramy miasta, spokojna, cicha i co najważniejsze zapewnia mi komfortowy dojazd z i do mojego domu. Łatwo dostać się z niego linią czterysta czterdzieści, jak już zauważyłeś. Rowerem zajmie ci to pół godziny. Samochodem zaś poniżej kwadransa. Więc po jakiego grzyba utrudniać sobie życie wystawnym biurem w centrum miasta? Nie mam pojęcia.
Gdy wraz z grupą ludzi docieramy do głównych drzwi wieżowca, jeden z pracowników przytrzymuje je, by cała nasza gromadka mogła wejść. Mijam ochroniarza, który jak co dzień wymownie się ze mną wita.
– Dzień dobry, pani prezes, jak się dziś miewamy? – rzuca rosły blondyn o jasnej cerze i olśniewająco błękitnych oczach.
– Dziękuję, Lukas, bywało lepiej – odpowiadam automatycznie.
– Cieszę się – dodaje, posyłając mi ten uroczy uśmiech na ochroniarza, który oznaczam numerem pięć. Lukas mimo swojego aryjskiego wyglądu jest Polakiem, ale urodzonym już tutaj. Niestety ojczystym językiem nie włada wcale. Jak mówi, to wszystko wina rodziców, którzy nie zakrzepli w nim tej namiastki polskości. Kiedyś próbowałam nauczyć go paru słów podczas firmowego bankietu, z marnym, ale za to zabawnym skutkiem. Słowa „cycki” i „piwo”, z wyraźnie wyczuwalnym „f”, ma opanowane do perfekcji. Tak, wiem! Bardzo mizerny ze mnie nauczyciel.
Mogłam się tego spodziewać. Dzięki uprzejmemu i dość dosadnemu przywitaniu przez Lukasa, wszyscy kompani autobusowej podróży bez wyjątku spoglądają z przerażeniem w moją stronę. Z jakimś niedowierzaniem? Że ich szefowa zamiast wystawnej limuzyny, jeździ środkami komunikacji miejskiej, a oni przez całą drogę nie dostrzegli, z kim mieli do czynienia? Jak z automatu każdy zaczyna się ze mną witać. Uśmiechając się, rzucając… co? uprzejme spojrzenia? Nie mam pewności, trudno mi to poprawnie odczytać. Odpowiadam, podnosząc rękę do góry i wymownie machając, po czym powolnym krokiem zmierzam do windy. Kilkoro pracowników waha się, czy wsiąść razem ze mną. Chwilę później dostrzegam ich opuszczone głowy prawdopodobnie w geście rezygnacji. Wciskam więc przycisk dwadzieścia na czarnej tablicy i rozpoczynam podróż na sam szczyt budynku. Miejsce to jest wypełnione po brzegi, więc wyprawa do mojego docelowego punktu chwilę potrwa.
Po czterominutowej podróży drzwi w końcu otwierają się na najwyższym piętrze wieżowca. Samotnie wyruszam w stronę dużego, jasnego holu, który jak zwykle wypełniony jest promieniami budzącego się słońca, wpadającymi przez ogromne okna na wprost otwierających się drzwi windy. Przyznam, już ten widok zapiera dech w piersiach, ale za ten, który wychodzi z mojego gabinetu, można zabić. Przemierzam jasny przedsionek. Marmurowa biała posadzka idealnie współgra z kilkoma obrazami młodego, utalentowanego artysty sztuki nowoczesnej, które zakupiłam zaraz po objęciu tego budynku. Wiedziałam, że będą znakomicie tu pasować. Ach, ten wszechobecny minimalizm, kocham go! Nie będę ukrywać. Wzrok kieruję lekko w prawo, a moim oczom ukazuje się wielka rzeźba o metalicznym odcieniu szarości. Przedstawia nagą kobietę z filiżanką kawy. Po obu jej stronach znajdują się ogromne donice z jakąś tam roślinnością. Zabij mnie, ale nie pamiętam ich nazwy. Kompletnie nie znam się na florze. Dla mnie to czarna magia. Tego kwiatka można podlewać co czwartek, tego najlepiej posadzić od wschodniej strony budynku, a jeszcze inny jest samotnikiem i stroni od towarzystwa. No, cholera! Zbyt wiele do zapamiętania, dodając jeszcze do tego ich dziwne nazwy. Mówi się w końcu storczyk czy orchidea? Zdecydowanie nie jest i nigdy nie będzie to moją mocną stroną.
Kieruję się do wschodniego skrzydła. Docieram, kuśtykając, do obrotowych szklanych drzwi, nad którymi widnieje wielki czarno-złoty napis „MULTIKULTI Café Holding”, obwieszczający, że dotarłeś do serca najprężniej rozwijającej się sieci kawiarni na rynku. Po drodze mijam paru moich pracowników. Kilka susów i docieram do recepcji, która jest punktem dowodzenia Valerii.
Zapewne trapi cię, jakie miejsce w moim życiu zajmuje ta kobieta. Otóż Valeria Scozzari to nie kto inny, jak moja główna asystentka. Poznałyśmy się w kawiarni tuż po moim przyjeździe do Niemiec. Pracowałyśmy tam razem przez prawie trzy lata. Nasza znajomość z czasem przerodziła się w zażyłą przyjaźń i dlatego nie wyobrażałam sobie, bym miała na to stanowisko obsadzić kogoś innego. Uwierz, osobie takiej jak ja trudno nawiązać jakiekolwiek głębsze relacje. A z nią mi się to udało, dlatego chciałam mieć ją jak najbliżej siebie. Poza tym od samego początku, gdy pomysł na własny biznes był jeszcze stertą papierów i tabelek, wiernie przy mnie trwała. Dodając otuchy w najgorszych dniach. Niejednokrotnie chciałam rzucić to wszystko w cholerę i uciec ponownie. Tylko dzięki niej nie zdezerterowałam.
Oczywiście jak większość ludzi pracujących tutaj, również jest multikulti. Z pochodzenia jest Włoszką, ale od kilkunastu lat podbija niemiecki rynek – wiem, brzmi dość dwuznacznie, ale nic z tych rzeczy. To ona zawsze dbała o jakość moich rozrywek. Ekstrawertyczka, kompletne przeciwieństwo mojej osoby. Zawsze mająca nietuzinkowe pomysły. A to wypad na kilka buszków do Holandii. A to tańce do białego rana w katalońskich klubach, które dla mnie skończyły się ostrym seksem z wyuzdaną Hiszpanką. Miała naprawdę gibkie ciało, ach, na samą myśl robię się wilgotna! Wracając do Valerii… Ostatnio wymyśliła sobie skok ze spadochronu. Wyobrażasz to sobie? Z moim panicznym lękiem wysokości!? Widok z piątego piętra już mnie mdli. Wiem, że nijak się to ma do mojego gabinetu na dwudziestym piętrze, ale to zupełnie co innego. Kwestia przyzwyczajenia. Tu czuję się bezpiecznie, znam to otoczenie i wiem, że nic mi tu nie grozi. Ale coś takiego? Kurewsko się bałam. Oczywiście, że chciałam zrezygnować! Klęłam, wzbraniałam się, jak mogłam, ale niestety uległam. Gdybyś osobiście poznał Val, wiedziałbyś, że tak temperamentnej kobiecie po prostu się nie odmawia. Poza tym jest rodowitą Sycylijką, a z tymi ludźmi się nie zadziera.
Blondyna, tleniona, ale z gustem. Ciemne, brązowe oczy idealnie podkreślają jej śniadą cerę. No i te nogi. Zgrabne! Dłuuugie! Tyłek też niczego sobie. Do tego bardzo inteligentna i z poczuciem humoru, które niejednokrotnie doprowadziło mnie do łez. Nieraz namawiałam ją, by spróbowała swoich sil w modelingu, bo naprawdę ma do tego atrybuty. Ona jednak uparcie twierdzi, że woli do końca życia parzyć niebiańsko dobrą kawę i podrywać młodych dostawców, niż świecić tyłkiem dla zgrai bogatych, obleśnych grubasów. Muszę przyznać, jest na czym oko zawieść. I gdyby nie fakt, że cenię sobie naszą przyjaźń ponad wszystko, to dawno bym już do niej startowała. Choć ona niejednokrotnie podkreślała, że kręci ją jedynie sztywny, ostry zarost, ja jestem jednak zdania, że każdego idzie przekabacić.
Dzwonię małym drewnianym dzwoneczkiem, który dostała ode mnie na ostatnie urodziny. Po chwili wynurza się spod biurka burza tlenionych włosów.
– O, bella, buongiorno! – Staje przede mną, wyprostowana na baczność, poprawiając swoją czerwoną, ołówkową spódnicę, która podniosła się nieco wyżej, odsłaniając przy tym sporą część jej ud!
– Valeria, co ty tam, do cholery, robisz?! Ej, czy ty przypadkiem tam kogoś nie ukrywasz?! – rzucam ostro.
– Eee jaaa… – ucina. Dostrzegam na jej twarzy uśmiech numer dziesięć, ten wyrażający zakłopotanie, i nagle spod stołu wyłania się mój technik.
– No pięknie! Pięknie! – powtarzam. – Dzień dobry, Tomasie!
– Dzień dobry, pani prezes. – Chłopak również staje wyprostowany jak tyczka i momentalnie blednie.
– A co ty tam zgubiłeś, Tom? Kabelki nie stykają czy jak?… Chyba coś tam jednak styka! – wycedzam ostro w jego stronę, pokazując ręką na jego do połowy otwarty rozporek, w którym gołym okiem widać spore poruszenie. I w tej samej chwili ganię moją przyjaciółkę. – Valeria, na miłość boską! Dziś mogłabyś się powstrzymać! Co ja ci mówiłam, do jasnej cholery!? Naprawdę on jest tego wart? Mogliście chociaż iść w bardziej ustronne miejsce!
Zakłopotany mężczyzna szybko zbiera swoje zabawki. Zapina rozporek i w pośpiechu się żegnając, ucieka za szklane drzwi, po drodze łapiąc zająca.
– Oj, bella, wybacz, ci młodzi tak jakoś na mnie działają! – Blondyna staje przede mną, poprawiając swoją burzę włosów, którą Tom zdążył wprowadzić w lekki nieład.
– Gdyby nie fakt, że parzysz całkiem dobrą kawę, dawno byś wyleciała – ganię ją ponownie, na co ona wybucha śmiechem, odpowiadając drwiąco:
– Kochana, ja jestem wizytówką tego biura, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! – dodaje, żartobliwe prezentując dłonią swoje smukłe ciało, na co obie wybuchamy śmiechem.
– Wizytówka biura niech zapnie swoją koszulę, bo odkrywa zbyt wiele, i czekam na tę niesamowitą kawę!
– Tak jest, bella, już się robi! – Blondyna salutuje i udaje się do kuchni. Ja zaś, podążając za nią, zmierzam do swojego gabinetu. Ona kątem oka zauważa jednak moje kuśtykanie i wyrzuca nagle z siebie: – A to co?!
Macham ręką.
– Przynieś kawę, to ci opowiem!
– Oj, obyś miała dobre wytłumaczenie – dodaje, znikając za drzwiami kuchni.
Duże dębowe drzwi z tabliczką „Laura Kabot Prezes MULTIKULTI Café Holding” obwieszczają, że jestem u siebie. Pociągam za miedzianą klamkę. I wtedy, na wprost moich oczu… ukazuje się ten przecudowny widok, dla którego jesteś w stanie zabić. Biorę głęboki wdech i napawam się tym magicznym przedstawieniem. Z ziemi wyrastają same szklane budynki, na których poranne promienie odgrywają swoisty taniec świateł. Ach, zapiera dech w piersiach. Za horyzontem dostrzec można wieżę widokową – Florianturm.
Nie tak imponującą jak ta futurystyczna budowla z Seattle, ale mającą również swój urok. Kultowe już miejsce tego miasta, które znaleźć możesz w Westfalenparku. Osobiście polecam. Spokojna lokalizacja do spędzenia miłego, leniwego popołudnia między ogromną połacią zieleni. A filiżanka kawy na szczycie tej budowli z pewnością postawi cię na nogi. I ten widok! Wprawdzie nie tak imponujący jak ten mój teraz, ale wart obejrzenia.
Zamykam drzwi. Mijam ciemnobrązowe biurko oraz ogromną donicę z jakąś zieloną rośliną, którą przytargała tu Val, dla – jak twierdzi – ocieplenia tego surowego gabinetu. I, tak, zgadzam się z jej opinią. Poza tym pięknym drewnianym cackiem, dwoma fotelami i sekcją wypoczynkową w drugiej części gabinetu, na którą składa się sosnowy stolik, skórzana, pikowana sofa oraz dobrze zaopatrzony barek, nie znajdziesz tu nic więcej. Czy nie wspominałam, że uwielbiam prostotę i minimalizm? Pewnie nieraz jeszcze to usłyszysz.
Staję przed szklaną ścianą, która znajduje się zaraz za moim biurkiem. Opieram o nią głowę i wzrok kieruję lekko na zachód. Gdzie moim oczom ukazuje się żółta budowla, która może oznaczać tylko jedno. Symbol dumy każdego dortmundczyka. Signal Ingula Park, miejsce, gdzie swoje mecze rozgrywa tutejsza Borussia, której przedstawiać chyba nie muszę – każdy fan piłki nożnej i niefan, jak chociażby ja, zna takie nazwiska, jak Lewandowski, Piszczek czy Błaszczykowski, którzy biegali w tych żółto-czarnych barwach.
Zamykam oczy. Biorę głęboki wdech, by moja podświadomość ponownie zaczęła pieścić mnie językiem pięknej nieznajomej.
– Ach! LAURA! Potrzeba ci seksu! IMMEDIATELY! Do jasnej cholery! – gani mnie wewnętrzny głos.
I ma całkowitą rację. Ostatnimi czasy byłam tak zabiegana, że odłożyłam podboje seksualne na półkę. A teraz moja zakurzona własność przebudziła się do życia i domaga się rozkosznych uniesień. Cóż, może rozejrzymy się za kimś wieczorem. Dłużej nie mogę utrzymywać jej w celibacie, bo jeszcze mi odmówi posłuszeństwa albo, co gorsza, zarośnie pajęczyną, biedaczka. Nagle zadumę przerywa mi niesforna blondyna, która wpada bez ostrzeżenia do mojego gabinetu.
– Bella, teraz mi się tłumacz z tych okropnych butów! Jakieś ostre przygody mnie ominęły, co? – rzuca, stawiając dwie małe filiżaneczki espresso na moim biurku i rozsiadając się w brązowym fotelu dla gościa.
– Val, czy ty czasem się nie zapominasz? Co ty wyprawiasz? – ignorując jej pytanie, wycedzam, odwracając się w jej kierunku i patrząc, z czym przyszła. Wymieniamy się pytającym spojrzeniem, zerkając to na siebie, to na zawartość stojącą na ręcznie wykonanym cacku z litego drewna. Po chwili blondyna wstaje i wręcz wybiega z mojego biura, rzucając:
– Cholera, scusa amore! – Wraca po niespełna minucie z dwiema literatkami wody, o których zapomniała, zamykając za sobą drzwi swoimi czarnymi obcasami i gubiąc przy tym jeden z nich. Bagatelizując ten fakt, ponownie rozsiada się w skórzanym fotelu na wprost mnie i wycedza, zacierając ręce: – Dobra, teraz wszystko jest, jak być powinno. A więc opowiadaj! Bo ciekawość mnie zżera! Gdzie balowałaś i pytanie: czemu mnie tam z tobą nie było!? Co?
– Valeria – zaczynam, rozsiadając się w moich fotelu – czy przypominasz sobie, bym ostatnio gdzieś zabalowała? Przecież ja praktycznie mieszkam w tym biurze. Myślisz, że nagle coś się zmieniło i w dodatku ty byś w tym nie uczestniczyła? Szczerze wątpię – dodaję ostro, upijając łyk wody.
– Masz rację, L, to byłoby nie lada wyzwanie zaliczyć jakąś imprezkę beze mnie. Umarłabyś z nudów zapewne, co? – rzuca, wybuchając śmiechem.
– Otóż to! Po prostu za sprawą swojej niezdarności miałam rano niemiły wypadek. Stłukłam szklankę, po czym oczywiście musiałam wdepnąć w jakiś odłamek. Oto cała pikantna historia i powód ubrania tych całkiem WYGODNYCH butów…
– OKROPNYCH! – wyrzuca stanowczo. – OKROPNYCH – ponawia. – Dawno powinnam ci je odebrać i wyrzucić. Albo spalić i rozrzucić prochy nad tym twoim Phoenixsee.
– Val, co ja mogę? Wybrałam jedyną możliwą opcję. Dobrze wiesz, że nie jest mi to na rękę. Nie miałam czasu, by się nad tym zastanawiać i przeszukiwać szafę za lepszym rozwiązaniem. To i tak było dla mnie wystarczająco stresujące. – Znów w myślach zaczynam odliczać wspak, tym razem od pięciu. – Ty się mi tu lepiej tłumacz, co to było z Tomem, przez telefon zachwycałaś się tyłeczkiem tego nowego, a tu znów bawisz się w jakieś robótki z tym technikiem. O co chodzi? – dodaję, upijając duży łyk espresso. Cholernie dobrego espresso! Jak przystało na Włoszkę, parzy znakomitą kawę! Trzeba jej to przyznać.
– L, trudno się zdecydować. Tom to sprawdzony teren, ale sama wiesz, że mam słabość do fajnych męskich pośladków – rzuca przez ten swój sycylijski uśmiech, wzruszając przy tym ramionami. Obie wybuchamy śmiechem.
Uspokajamy się dopiero, gdy w drzwiach dostrzegamy mojego… niech będzie, menagera.
– Witaj, René, co tam? – rzucam.
– Cześć! – odpowiada oschle postawny brunet tym swoim francuskim akcencikiem.
– A ty czasem nie powinnaś pilnować recepcji? Zamiast pić sobie kawkę, mogłabyś łaskawie przyjmować gości. Kontrahenci czekają tam już od paru minut, aż ktoś się nimi zajmie! – wycedza w stronę mojej przyjaciółki, ignorując mnie przy tym całkowicie.
Wymieniamy z Val szybkie spojrzenia:
– Gdzie, do jasnej cholery, są te stażystki?! Mówiłam im, że mają się na krok nie ruszać z recepcji do czasu, aż wrócę – szepce, nachylając się w moją stronę tak, by René nie był w stanie tego usłyszeć. Po czym na pięcie odwraca fotel w stronę drzwi i powolnym ruchem, zdejmując jedną nogę z drugiej, wstaje. Leniwie poprawiając swoją ołówkową spódnicę, w seksowny sposób dotyka przy tym swoich bioder. Podchodzi do René – tym swoim krokiem a la Gisele Bundchen. W drodze odpinając górny guzik swojej koszuli oraz zakładając zgubiony wcześniej pantofel. Staje przed mężczyzną twarzą w twarz i wycedza z grubej rury: – Popatrz sobie! – Przybliża się, znacznie odchylając swoją koszulę, uwydatniając przy tym swój biały, koronkowy biustonosz. – Tyle tracisz tymi swoimi głupimi odzywkami skierowanymi w moją stronę! – Raptownie skraca dystans i szepcze mu do ucha: – O moim oszałamiającym espresso możesz już zapomnieć! – Po czym wymija go, znikając za dębowymi drzwiami.
Ja zaś ukrywam twarz w dłoniach, próbując powstrzymać lawinę śmiechu. Ale niestety z marnym skutkiem. Bezczelnie? Chyba tak mogę to nazwać. Wybucham chichotem na widok reakcji mojego menagera. Biedak zaczerwienił się jak nastolatek na widok kawałka biustonosza. Ale co najgorsze, zauważyłam poruszenie w jego rozporku. Tak właśnie kończy się drwienie z sycylijskiej seksbomby. Zwłaszcza że mieli się kiedyś ku sobie, chyba nawet nie raz. Choć z opowiadań mojej przyjaciółki wnioskuję, że do niczego poważnego nie doszło. Jestem w stanie jej w to uwierzyć, bo podbojami seksualnymi lubi mi się chwalić.
– Wejdź, René, i nie przejmuj się, do jutra jej przejdzie – pocieszam go drwiącym tonem.
– Powinnaś ją dawno zwolnic, L! Ta kobieta kiedyś przysporzy ci dużych kłopotów… I to obściskiwanie się podczas pracy. Co to ma być? Gdybym to ja był tu szefem…
– Ale na szczęście nie jesteś, René! Zamilcz! – przerywam mu ostro. – I pragnę ci przypomnieć, że ty swego czasu też zajmowałeś się pieszczotliwym umilaniem jej czasu pracy. Dlatego też nie bądź skończonym chamem i odpuść sobie! Pamiętaj, kto tu rządzi, nie zachowuj się tak, jakbyś był u siebie! Zrozumiano?! – Gaszę go tą ostrą reprymendą.
– Ale, L…
– René! Nie chcę słyszeć żadnego „ALE”! Przychodzisz z czymś konkretnym? Bo, jak widzisz, jestem zajęta piciem cudownego espresso. A swoją drogą, jak sam zauważyłeś, kontrahenci już czekają.
– W sumie to nie… – dodaje.
– Więc w sumie możesz zamknąć drzwi z drugiej strony i zejść mi z oczu! – rzucam ostro.
Irytujący dupek! Zatrudniłam go, bo miał wyśmienite kwalifikacje. Młody, zdolny, błyskotliwy. Jedna z lepszych partii na rynku. Czasem jednak za bardzo lubi sobie porządzić. Choć ma jedną słabą cechę. Boi się władczych kobiet, co ja skrzętnie wykorzystuję. Inaczej dawno wszedłby mi na głowę. Może z tego powodu nie wyszło mu z Val. Był… jak to ująć? Za mało asertywny? CÓŻ, możliwe.
Na moją uwagę spuszcza pokornie głowę jak zbity pies i w milczeniu posłusznie opuszcza mój gabinet. Całe szczęście, że z tym nie walczył. Wybiłby mnie tylko tym z dobrego nastroju, który przyda mi się podczas dzisiejszych negocjacji. Nastroju, który w głównej mierze zawdzięczam ten niesfornej blondynie. Choć po części zapewne jest to reakcja mojego organizmu na zioła, które dostałam od Olgi. No cóż, nieważne. Wciskam przycisk ze słuchawką na aparacie i wyczekuję, aż się odezwie:
– Tak, L? – rzuca.
– Valeria, jeśli wszystko gotowe, zaprowadź Brazylijczyków do sali konferencyjnej i zwołaj cały zarząd. Powiadom też głównego prawnika, niech się pojawi. Zaczniemy za pół godziny. A, i zapomniałam zapytać: przygotowałaś te dokumenty?
– Tak, bella, cztery egzemplarze, tak jak chciałaś, czekają już w konferencyjnym.
– Idealnie, dzięki, mała, i nie przejmuj się tym dupkiem, ode mnie też mu się oberwało.
– Ach, szkoda słów – dodaje chyba lekko przygnębiona, odkładając słuchawkę.
To do niej niepodobne. Mimo iż jest cholernie temperamentną kobietą, czasem ktoś sprawi jej taką przykrość? Zawód? Nie lubi, jak poniża się ją przy drugiej osobie. Zdradziła mi to kiedyś podczas jednego z pijackich wyskoków. Nie mam jednak pewności, jakie może to mieć podłoże. Wnioskuje, że jakieś przeżycia z dzieciństwa mogły ją tak ukształtować. Samej byłoby mi trudno to wydedukować, ale nie ma się co dziwić, tak już mam.
Tak, moja odmienność. Dobrze idą mi negocjacje biznesowe, ale z odczytywaniem ludzkich uczuć radzę sobie bardzo przeciętnie. Ale od czego mam ją? Każdego dnia uczy mnie czegoś nowego. Jak odbierać zachowania innych. Jak samemu zachować się w danej sytuacji. Tak, zabrzmi sukowato! Wiem! Jej obecność po prostu ułatwia mi normalne funkcjonowanie. Dlatego wolę ją mieć przy sobie. Nie jestem w stanie ci teraz tego wytłumaczyć. Nie lubię o tym opowiadać. Wolę uniknąć zbędnych pytań, na które nie mam czasu. Samo wyjdzie w praniu.
Po dwóch godzinach pertraktacji doszliśmy z Brazylijczykami do porozumienia. Mój zespół spisał się znakomicie. Wynegocjowaliśmy całkiem przyzwoite stawki, co pozwoli nam spać spokojnie przez najbliższe TRZY LATA! No i mamy w końcu porządnego kontrahenta, który zadowoli nas co do każdej odmiany kawy. Jest to przecież niezbędne, gdy prowadzi się sieć kawiarni specjalizujących się w podawaniu tego trunku na rozmaite sposoby. Począwszy od zwyklej polskiej plujki, przez ogólnie dostępne espresso, aż po luksusowe kopi luwak. Choć jeśli chodzi o surowiec tego ostatniego rodzaju, sprowadzamy go z Azji. Ale dość! Mogłabym o tym rozmawiać godzinami, wydaje mi się, że bardziej zaciekawi cię historia dotycząca samego pomysłu na tego typu biznes.
Zerkał na nią przenikliwym spojrzeniem, szczerząc się przy tym swoim kłamliwym uśmieszkiem. Miał nad nią przewagę, był na tyle przebiegły, by znakomicie kamuflować swoją nienawiść do niej. Niczym kameleon, przybierał nowe kolory, dostosowując się do jej nastroju, czym całkowicie uśpił jej czujność. Jego uśmiech w jej oczach wyglądał uwodzicielsko, lecz w rzeczywistości przepełniony był goryczą i chęcią zemsty, która miała się niebawem ziścić. Ten typ spod ciemnej gwiazdy tryumfował w duchu, gdy ona, zupełnie nieświadoma swojej nadchodzącej klęski, starannie muskała złotym piórem kolejne strony leżących przed nią dokumentów.
– Myślę, że znakomicie do siebie pasujecie – bąknęła nagle przez wywrócone w uśmiech usta, spoglądając w jego stronę.
– Czy ja wiem? – rzucił z przekąsem.
– Ej! Spróbuj mi tylko ją zranić! A cię dopadnę! I nieważne, gdzie się zaszyjesz, znajdę cię! – odparła srogo, żartobliwie grożąc mu przy tym piórem.
– L, przecież mnie znasz, ja tylko wyglądam groźnie, a w rzeczywistości nie skrzywdziłbym nawet muchy. Poza tym ona jest dla mnie całym światem, dobrze o tym wiesz – bezczelnie kłamał, patrząc jej prosto w oczy. Wywracając usta ponownie w ten kłamliwy bananowy kształt.
– Dobrze, proszę cię, kończymy już, jest piątek, godzina piętnasta dwadzieścia. Ja już jestem spóźniona na masaż. Po tak ciężkim tygodniu chciałabym się gdzieś zaszyć w czeluściach tego miasta.
– Całkowicie się z tobą zgadzam, szefowo. Jeszcze kilka podpisów i dłużej cię nie męczę – dodał oschle, ponaglając ją dyskretnie.
– Prawie skończyłam, ale mam nadzieję, że nie dałeś mi do podpisania jakiegoś bubla i nie wyprowadzam właśnie całej kasy z firmy, lokując ją gdzieś na twoich kajmańskich kontach – wyrzuciła z siebie, rechocząc przy tym pod nosem i nie wyobrażając sobie, jak bardzo realistyczny był jej żarcik.
– Jest taka możliwość. Sam bym sobie nie ufał – odparł, wybuchając wymuszonym śmiechem.
– Zaryzykuję! – wykrzyczała, podpisując ostatni papier, i dodała: – Gotowe!… Już mnie tu nie ma i tobie radzę zro-bić to samo – rzuciła w jego stronę, zbierając zawartość swojej torebki z biurka.
– Zostanę tu jeszcze dosłownie krótką chwilę, a potem pójdę w twoje ślady, zawojować miasto.
– Tylko pamiętaj: bez grzechów ciężkich. – Pogroziła mu ponownie, machając tym razem swoją porzeczkową szminką przed jego nosem.
– Ależ oczywiście, znasz mnie przecież – powtórzył się, zbierając wszystkie dokumenty w jedną całość.
– Cieszę się, trzymaj się i dbaj o nią, zasługuje na to bardziej niż ktokolwiek inny – bąknęła, rozświetlając swoją twarz uśmiechem numer jeden, tym szczerym.
– Tak będzie, L. – Posłał jej całusa z ręki, dodając ponownie ten swój zdradziecki uśmieszek.
Zebrała wszystkie swoje rzeczy i zniknęła za ciężkimi, dębowymi drzwiami. Nie wiedziała jeszcze, jak bardzo się pomyliła, błędnie odczytując ten gest. Jedyny gest, którego interpretację potrafiła rozszyfrować bez większych przeszkód, mimo swojej odmienności. Metoda, nad którą pracowała latami w obliczu minionych zdarzeń, wydawała się gwoździem do trumny. Koszmarem z najstraszniejszych snów. Dlaczego pozwoliła w tak łatwy sposób zrujnować wszystko to, na co tak ciężko pracowała? To ją zniszczy! Wiem to! Szykuje się więc powtórka z dwa tysiące dziewiątego. Czy ona udźwignie to ponownie? Może zamiast rychłego ślubu przyjdzie nam się „bawić” na czyimś pogrzebie.TEN uroczy – na ochroniarza
Zaczęło się. Poniedziałek. Jedna powieka za drugą dość opornie unoszą się na dźwięk przeraźliwego jazgotu dobiegającego z szafki nocnej. Głowa jest jeszcze zbyt ciężka, więc lewą ręką po omacku chcę rozprawić się z budzikiem, co ma miejsce każdego poranka. Wyciągam ją jak najdalej się da, by dać ukojenie moim uszom, powiekom i tej ciężkiej głowie. Oczywiście całe starania idą na marne, gdy niezdarna dłoń trąca szklankę z wodą, która musiała być oczywiście wypełniona po sam czubek. Trzask rozbijającego się o drewnianą podłogę szkła stawia mój zmysł słuchu na baczność. Strumień wody w ciągu kilku sekund zalewa telefon, z którego wydobywało się brzmienie porannego budzika. Piękny owalny stolik nocny pokrywa się dużą plamą cieczy. Zamykam oczy, skrywając głowę w poduszce i zaczynam odliczać od dziesięciu wspak. Przez krótką chwilę myślę, że tyle wystarczy, by uchronić się przed tą niedorzeczną melodią, która zakłóciła mój sen. Tak idealny sen. Tak idealnie erotyczny sen z piękną szatynką, która właśnie rozgościła się między moimi udami.
Kurwa mać! Dokumenty! Kontrahenci! No tak, stąd ta ciężka głowa, ślęczałam nad tymi umowami do późna, a czuję się co najmniej jak po kilku piwach i zabawie przy tandetnej muzyce do białego rana. Ostatnio dość często mi się to przytrafia i nie mówię tu o imprezowaniu w studenckim stylu. W biznesie tak jest: nie dostaniesz tego, na co zasługujesz, dostaniesz to, co uda ci się wynegocjować.
Wyskakuję z łóżka niczym pocisk wystrzelony z karabinu maszynowego. I w tej samej sekundzie żałuję tej spontanicznej decyzji. Moje ciało przeszywa ostry, raptowny, ale jakże intensywny ból. Gwałtownie spoglądam na moje stopy. Spod prawej, powolnym strumieniem zaczyna wyciekać krew. No cholera, pięknie! Tego tylko było mi trzeba takiego dnia. Fenomenalnie zaczynam ten tydzień. Nie ma co. Całe szczęście nie jestem typem hemofoba. Siadam więc na łóżku. Ostrożnie unoszę prawą stopę na wysokość bioder i lekko przekręcam ją w swoją stronę. Jest! Dostrzegam sprawcę tego ambarasu. Malutki odłamek wielkości co najwyżej pół centymetra – ledwie widoczny, a tyle spustoszenia potrafiący uczynić. Ech! Delikatnie dotykam jego część, która wystaje mi ze śródstopia. Boli jak cholera. No nic, trzeba to zrobić – jak z plastrem bądź nieudanym związkiem. Zerwać go szybko, wtedy ból nie będzie tak uciążliwy. Łapię prześcieradło i owijam je sobie kilkukrotnie wokół palców. Biorę głęboki wdech i wydech, niczym kobieta na zajęciach w szkole rodzenia. Choć to pic na wodę, efekty odbiegają od rzeczywistości. Na porodówce słowa: opanowanie, spokój i cisza – przybierają wartości ujemne. Osobiście za takie przyjemności szczerze dziękuję. Nietrudno się domyślić, że nie mam dzieci, wydaje mi się, że nawet kot by się nie uchował z moim skomplikowanym trybem funkcjonowania, a co dopiero potomstwo. Zaczynam odliczać w myślach: dziesięć… dziewięć… osiem… Zaciskam zęby, jakby to miało mi przynieść jakiekolwiek ukojenie. Chwytam za ten cholerny kawałek szkła. Pociągam zdecydowanym ruchem.
– Ałła…! – Z mojego gardła wydobywa się stłumiony jęk. Po chwili jest już po wszystkim, nie było tak źle, jak by się to mogło wydawać. Strach ma jednak wielkie oczy. Wyciekającą krew tamuję palcami drugiej ręki. I pięknie – co teraz? Chyba w takich sytuacjach przydałby się jakiś współlokator albo choćby wytresowany pies, który wyciągnąłby cię z opresji.
– Dobra, L, nie dramatyzuj. Zawsze sama sobie świetnie radziłaś, to i tym razem dasz radę – mówi do mnie wewnętrzny głos.
Sięgam do szuflady nocnego stolika, otwieram ją i szperam przez chwilę w pozycji na supermana. Wynajduję chusteczki, zawijam kilka na mojej stopie, tworząc całkiem przyzwoity opatrunek. Choć mistrzostwem świata bym tego nie nazwała, ale przynajmniej pozwoli mi on na dotarcie do apteczki, która znajduje się w łazience. Ostrożnie wstaję, by nie poranić sobie i drugiej stopy. No nic, trzeba skakać. Chyba w takich sytuacjach cieszę się, że czynnie uczestniczyłam w zajęciach wychowania fizycznego w szkole podstawowej. Uwaga! Bo to właśnie ja, Laura Kabot, byłam mistrzynią w klasy, co jest zupełnie do mnie niepodobne. Z aktywności fizycznej uznaję jedynie samotne bieganie i seks.
Kilkoma susami pokonuję więc mały odcinek do łazienki, która na szczęście przynależy do sypialni. Otwieram schowek, który ukryty jest w lustrze nad porcelanową białą umywalką. Znajduję jakiś bandaż, gazik i wodę utlenioną. Siadam na kozetce tuż obok wanny i niczym profesjonalna pielęgniarka robię sobie opatrunek.
Po chwili wracam do sypialni. Łóżko wygląda jak pobojowisko, umorusane moją krwią, która zaznaczyła swoją obecność również na drewnianej podłodze. Cholera! Trzeba trochę ogarnąć ten syf. Fakt faktem po moim wyjściu i tak przyjdzie Olga, by jak co dzień doprowadzić dom do porządku, ale czegoś takiego nie mogę jej pozostawić. Kobieta pomyśli sobie jeszcze, że celebruję tu jakiś rytuał satanistyczny, jeszcze mi tu jakiegoś księdza sprowadzi, by odprawił egzorcyzm, a między mną a jakąkolwiek religią jest przepaść długości co najmniej muru chińskiego. Więc co to, to nie! Nie ma mowy!
Kwadrans później po feralnym zdarzeniu nie było już praktycznie śladu. Pozostał jedynie stos mokrych dokumentów, wart dobrych kilkadziesiąt milionów euro…
– Kontrahenci! – krzyczy ponownie moja podświadomość.
Chwytam szybko za telefon i wybieram z listy numer do biura.
– Halo…? – Po drugiej stronie słyszę wyrazisty chichot kobiety oraz męski ton głosu. Czekam, nasłuchując. Po chwili jednak ponawiam próbę nawiązania kontaktu: – Halo, Valeria?! – unoszę nieco głos.
– Y! Multikulti Café Holding, biuro prezes Laury Kabot, w czym mogę pomóc? – W jej głosie nadal wyczuwam jakieś dziwne podekscytowanie.
– Valeria, nie wygłupiaj się! – ganię ją. – I co ja ci mówiłam o flirtowaniu podczas pracy, do jasnej cholery?! To tylko pieprzone osiem godzin, trzymaj kolana razem. Błagam cię, kobieto! – rzucam bezczelnie.
– O, pani prezes. Jest siódma rano, a pani jeszcze nie zaszczyciła nas swoją obecnością. – Jej ton głosu zmienia się nieco. Znam go. Nadal mówi przez wyszczerzone w uśmiech usta. No tak! Podrywa pewnie kolejnego dostawcę, nauczyłam się już to rozpoznawać. Nie pierwszy raz odbiera telefon w ten sposób. Ach, te lata praktyki! Choć innym przyszłoby to zdecydowanie szybciej niż mnie.
– Vale… – zaczynam, ale ona przerywa mi:
– Zaspało się? Poimprezowałaś wczoraj, dużo wina i głowa ciężka, co? – Nadal ze mnie drwi.
– Nie mam czasu na te bzdety, Valeria! Potrzebuję Twojej pomocy. Natychmiast! – rzucam ostro.
– Ja zawsze na posterunku, co jest, mała?
– Spóźnię się nieco, to po pierwsze. A po drugie prześlę ci zaraz dokumenty na dzisiejsze spotkanie z Brazylijczykami. Nanieś, proszę, na nie poprawki, które znajdziesz w drugim załączniku, potem wyślij je do działu prawnego, niech je przejrzą jeszcze raz. Jeśli je zatwierdzą, niezwłocznie – POWTARZAM: NIEZWŁOCZNIE! – wydrukuj dwa egzemplarze.
– Tak jest, szefowo – odpowiada bez wahania.
– Valeria! – ponownie krzyczę do słuchawki. – Cztery razy! Na wszelki wypadek!
– Okay… – przeciąga. – Przezorny ubezpieczony, co?
– Żebyś wiedziała, zwłaszcza w taki dzień. I, proszę cię, ogranicz to flirtowanie chociaż dziś. Pamiętaj, kolana razem! – rzucam ostro.
– Oj, szefowo! – odpowiada znów drwiąco. – Ale kiedy to takie trudne ze względu na grawitację, to przyciąganie… – przeciąga wyrazy, leniwie je wypowiadając.
– Kto tym razem? Jakiś dostawca? Albo ten blondyn, technik, Tom?
– Nie, oj nie! Tom się do niego nie umywa. Twój nowy nabytek, L, ten z działu PR. Julio „Niezły Tyłeczek” Sanchez – szepce do słuchawki.
– Valeria! Na Boga! Dokumenty! Bierz się do roboty! – Rozłączam się bez uzyskania odpowiedzi. Uśmiecham się pod nosem. Ach, ta nietuzinkowa kobieta, zawsze, nawet w tak patowej sytuacji, potrafi mnie rozbawić. Jak ona to robi, do cholery?!
Siadam ostrożnie na łóżku, spoglądam na swoją stopę i dociera do mnie, że ten mały wypadek zaburzy mi cały harmonogram dnia. Psia kość! Nie ubiorę koturnów! Zaciskam nerwowo lewą dłoń w pięść i zaczynam odliczać palcem wskazującym prawej ręki jej kostki, od trzydziestu wspak. Tak jak uczy się dzieci rozróżniania miesięcy dłuższych od krótszych.
Godzinę później jestem gotowa do wyjścia. Oczywiście nie wyglądam tak, jak sobie to wcześniej założyłam, bowiem klasyczną małą czarną musiałam zamienić na granatowe cygaretki. Do tego dobrałam czarną, koronkową koszulę ze stójką i – nad czym najbardziej ubolewam – w miejsce moich ukochanych koturnów musiałam włożyć oksfordki. Przed wyjściem ostatni raz spoglądam w lustro. Ciemne blond włosy upięte perfekcyjnie w kok, z przedziałkiem idealnie pośrodku głowy. Zaokrąglone, ciemnobrązowe brwi podkreślają zielone, migdałowate oczy, a czerwona szminka uwydatnia moje – jak to mawia Valeria – „ciężkie, ponętne usta”. Wszystko już mam. Aktówka z dokumentami jest! Jeszcze tylko biust do przodu. Łyk cappuccino i mogę wyruszać!
– L, to jest twój dzień. Twój dzień! – powtarzam do swojego odbicia w lustrze, łapiąc za klamkę i wychodząc.
W bramie napotykam mojego ochroniarza. Nie, jak by się mogło wydawać, emeryta, który zanim dopadłby jakiegoś złodziejaszka, padłby na zawał. Moim oczom ukazuje się postawny mężczyzna, były zapaśnik, który w wieku trzydziestu pięciu lat przeszedł na sportową emeryturę. A obecnie chroni mój tyłek, głównie przed nadgorliwymi sąsiadami. No ale cóż. Jak to ujmuje mój główny PR-owiec René, który sam siebie nazywa moim menagerem, jeszcze nie raz mi się przyda. Cóż, oby się mylił! Czy ja aby nie za często używam w swoich wypowiedziach słowa „cóż”? Hmmm… cóż, nieważne!
– Cześć, Ralff.
– Dzień dobry, panno Kabot. Wszystko w porządku? – pyta, widząc moje kuśtykanie.
– Nic takiego, trochę szkła, trochę niezdarności i oto efekt. – Unoszę barki na znak… właśnie, czego? Bezradności?
– Czasami i tak bywa, szefowo, zapewne praca przedłużyła się do późnych godzin nocnych. Gdy robiłem obchód przed pierwszą, pani gabinet nadal był oświetlony, więc jestem pewien, że musi pani doskwierać ogromne zmęczenie. Niezdarność jest w takiej sytuacji całkowicie usprawiedliwiona – dodaje bezwiednie tym swoim terapeutycznym tonem głosu. Wyglądem przypomina raczej zawodnika podziemnych walk bokserskich: łysy, wysoki osiłek, z bicepsem widocznym z kilometra, o przenikliwym, ciemnym spojrzeniu. Lecz po dłuższej rozmowie dochodzi się do wniosku, że ma do zaoferowania o wiele więcej niż tylko obicie ci mordy. Mimo iż pracuje tu relatywnie krótko, kilkakrotnie już wysłuchiwałam jego mądrości na temat przemijania czy też egzystencji. Co, przyznam, podoba mi się w nim. Lubię od czasu do czasu porozmawiać na tego typu tematy. Bliżej mu więc do filozofa niż do zabójcy, którym o dziwo jest z wykształcenia… Filozofem, rzecz jasna.
– Tak też było. Wybacz, Ralff, z chęcią ucięłabym sobie z tobą krótką pogawędkę, ale trochę się spieszę. Jestem już przeszło godzinę spóźniona. I pamiętaj, że przeszedłeś pomyślnie próbny okres, więc możesz się do mnie zwracać po imieniu! – Mijam go pospiesznie, utykając przy tym jeszcze bardziej.
– Cały czas o tym zapominam. To może podwieźć panią?… To jest: ciebie. W takim stanie sama nie możesz prowadzić, a Steven ma wolne do południa.
Posyłam mu uśmiech numer dwa – ten wyrażający wdzięczność – mówiąc:
– Dziękuję ci, nie ma takiej konieczności, przejadę się autobusem.
Na to stwierdzenie wysoki osiłek wytrzeszcza oczy, z niedowierzaniem rzucając:
– Ty i autobus…?
– A co, sądzisz, że nie nadaję się w tej stylizacji do podróży środkami komunikacji miejskiej?
Wzrusza ramionami i uśmiecha się chłodno.
– Chyba gorzej już być nie może. – Wskazuję palcem na prawą nogę.
– No chyba nie.
– Lecę, do później. Przekaż Stevenowi, by przyjechał po mnie o piętnastej.
– Tak jest, szefowo. – Salutuje i posyła mi uśmiech numer pięć, ten na uroczego ochroniarza. A ja zmierzam w stronę stacji.
W innych okolicznościach nigdy bym tak nie postąpiła. Bo ja i tłok, gwar? Co to, to nie! To to ziołowe lekarstwo, które dała mi Olga, najwidoczniej potrafi zdziałać cuda.
Autobus przyjeżdża, punktualnie. Wsiadam i zajmuję miejsce zaraz za kierowcą. Odkąd pamiętam, tak właśnie robię. Dlaczego? Cóż, odpowiedź jest banalna: dalsza część autobusu jest o tej porze rozświetlona do granic możliwości. Nie znoszę tego. Jak na zawołanie oczy zaczynają mi łzawić, nie mogę skupić się na swoich myślach – to jaskrawe światło mnie rozprasza i tylko pogłębia moją poranną irytację – którą wywołuje w takich sytuacjach tłum, tłok i to przeklęte światło. A ta, jak wiesz, dziś jest już nadszarpnięta wczesnogodzinnymi wydarzeniami. Poza tym to miejsce prawie zawsze pozostaje wolne. Nie wiedzieć czemu. Z mojej perspektywy jest to niezrozumiałe. Choć co ja się tam znam, skoro zaliczam się do grupy tych inaczej patrzących na świat istot.
Kładę skórzaną aktówkę na kolana. Wyjmuję telefon. Wkładam słuchawki do uszu i puszczam playlistę.
– No, czym mnie dziś zaskoczysz, moje Spotify? – pytam w myślach samą siebie.
Wciskam przycisk play. Głos Micka Jaggera rozbrzmiewa w moich uszach: If you start me up… Zamykam oczy. I, ku mojemu zaskoczeniu, znów się pojawia. Piękna, długonoga szatynka o szaroniebieskich oczach… i kurewsko sprawnym języku… Siedzę w fotelu, gdy ona nagle zbliża się powoli, klękając przede mną zupełnie naga. Wsuwa jedną dłoń pod moją koszulę i po chwili zaczyna pastwić się nad moimi brodawkami. Drugą dłonią zaś rozsuwa rozporek, pociągając linie spodni wraz z majtkami w dół. Sprawnie i szybko! Nachyla się, przyciągając swoje ustaaa i…
Trzask otwierających się drzwi zbija mnie z pantałyku.
– Kurwa, co jest?! – ponownie krzyczy mój wewnętrzny głos. Zalewam się rumieńcem na myśl o mojej bezwiednej przygodzie. – L, do cholery, jesteś prezesem wielkiej korporacji, a zachowujesz się jak niewyżyta nastolatka – gani mnie tą dygresją wewnętrzny duch. Rozglądam się płochliwie po autobusie, każdy jest zajęty sobą. Uf! Nikt zatem nie dostrzegł tego podniecenia na mojej twarzy. Mój wzrok pada na podstarzałego mężczyznę, który jest czymś mocno zaaferowany. Rozmawia przez telefon, jednocześnie ochoczo szukając czegoś w swojej torbie. Po dłuższej chwili grzebania w czeluściach owego ekwipunku wyciąga breloczek z kartą. Dostrzegam na niej logo mojej firmy. Cudownie! Tylko tego mi trzeba! Kompromitacji przed własnym personelem! Przechodzi mnie dreszcz. Znów zaczynam liczyć nerwowo kostki na mojej pięści. Jego twarz wydała mi się znajoma, choć nie potrafiłam przypisać do niej żadnego imienia. Kilka przystanków dalej i autobus jest wypełniony pracownikami mojej firmy. Głównie ludźmi z działu kadr. Dostrzegłam również jednego prawnika. Co wywołuje moje zaskoczenie, bo pamiętam, jak w poprzednim miesiącu szpanował swoim nowym BMW. Wyrywając moje sekretarki na zimny łokieć.
Tak czy siak, z pewnością wygraną byłam dziś ja: Pani Prezes szybko rozwijającej się sieci kawiarni, mająca erotyczne fantazje w linii czterysta czterdzieści. Z przedziurawioną stopą i krwistym rumieńcem na policzkach. Tak, dziś ja zajmuję pierwsze miejsce w rankingu autobusowych dziwaków. Chyba że ty spróbujesz to przebić… haaa…
Przemierzając ulicę za ulicą, przystanek po przystanku, zaczynam mimowolnie rozmyślać nad tym miejscem. Zapomniałam, jak urokliwe może być to miasto. Dortmund, bo o nim mowa, miejsce mocno związane z przemysłem, górnictwem, hutnictwem czy też produkcją piwa. Szczerze mówiąc, z czysto turystycznego punktu widzenia, można by było je bez wahania pominąć. Ale jednak, jeśli już jesteśmy przy piwie! To obowiązkowy przystanek dla piwoszy. I niech cię nie zdziwi fakt podawania tego trunku. Tu pijamy je w małych szklankach, a mówią nawet, że im mniejsza, tym lepiej. Osobiście bardzo mi się to podoba. Delektujesz się tym trunkiem w odpowiedniej temperaturze! Szybko i – co najważniejsze – bez zbędnego końcowego efektu picia „sików”.
Co do tkanki urbanistycznej, jest całkiem imponująca. Czemu nie ma się co dziwić, miejsce to zostało praktycznie zmiecione z powierzchni ziemi podczas drugiej wojny światowej. Rodząc się na nowo. Mimo wysoko rozwiniętego przemysłu, jest pokryte licznymi parkami czy też zielonymi założeniami. Powstałymi na poczet dawnych pogórniczych hałd w drodze rekultywacji. Choć, przyznam się bez bicia, tęskno mi do tych gór malowanych, ojczystego języka czy wiecznego niezadowolenia rodaków, to powoli zaczynam utożsamiać się z tym miejscem. Opornie, ale jednak. Mimo iż poprawności politycznej Niemców do dnia dzisiejszego nie potrafię zaakceptować.
Ostatnio przechodzę naprawdę zwariowany okres. Moje życie od dobrych pięciu lat kręci się wokół własnego biznesu. Minionych kilka miesięcy było na tyle intensywnych w rozwoju tego przedsiębiorstwa, że swoją codzienność ograniczyłam jedynie do biura, domu i drogi pomiędzy tymi dwoma punktami. Ale nie będę przeczyć, właśnie tego chciałam, choć nie przypuszczałam, że w tak krótkim czasie stanę na czele tak prężnie rozwijającej się firmy. Ku zaskoczeniu wielu, a mojemu w szczególności, powiodło się. Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, prawda?
Gdy autobus dociera na mój docelowy przystanek, powolnym krokiem wysiadam i kieruję się prosto do biura. Niech zgadnę! Pewnie myślisz sobie, że skoro jestem bogatą Panią Prezes, zarządzającą sporym przedsiębiorstwem, które właśnie podbija rynek, to i mój biurowiec znajduje się w jednym z centralnych punktów miasta. Mylisz się, tu cię zaskoczę! Wybrałam lokalizację na uboczu. Lubuję się w ciszy i spokoju. Pragnęłam zaoszczędzić sobie tej codziennej irytacji. Przyznaj mi rację. Gdy zmęczony marzysz tylko o zimnym piwku, pitym w swoim ukochanym fotelu z pilotem w ręce, oglądając w kółko te same programy rozrywkowe. Co dostajesz w zamian? Ogrom frustracji, która zalewa cię podczas godzinnych przepraw przez zakorkowane jak cholera miasto. Kompletna głupota jak dla mnie. Nie lubię pozerstwa. Lubię za to wygodę. Dlatego więc rosły przeszklony, dwudziestopiętrowy budynek znajduje się w niedalekiej okolicy lotniska. W części wschodniej metropolii. Aplabeck – dzielnica blisko bramy miasta, spokojna, cicha i co najważniejsze zapewnia mi komfortowy dojazd z i do mojego domu. Łatwo dostać się z niego linią czterysta czterdzieści, jak już zauważyłeś. Rowerem zajmie ci to pół godziny. Samochodem zaś poniżej kwadransa. Więc po jakiego grzyba utrudniać sobie życie wystawnym biurem w centrum miasta? Nie mam pojęcia.
Gdy wraz z grupą ludzi docieramy do głównych drzwi wieżowca, jeden z pracowników przytrzymuje je, by cała nasza gromadka mogła wejść. Mijam ochroniarza, który jak co dzień wymownie się ze mną wita.
– Dzień dobry, pani prezes, jak się dziś miewamy? – rzuca rosły blondyn o jasnej cerze i olśniewająco błękitnych oczach.
– Dziękuję, Lukas, bywało lepiej – odpowiadam automatycznie.
– Cieszę się – dodaje, posyłając mi ten uroczy uśmiech na ochroniarza, który oznaczam numerem pięć. Lukas mimo swojego aryjskiego wyglądu jest Polakiem, ale urodzonym już tutaj. Niestety ojczystym językiem nie włada wcale. Jak mówi, to wszystko wina rodziców, którzy nie zakrzepli w nim tej namiastki polskości. Kiedyś próbowałam nauczyć go paru słów podczas firmowego bankietu, z marnym, ale za to zabawnym skutkiem. Słowa „cycki” i „piwo”, z wyraźnie wyczuwalnym „f”, ma opanowane do perfekcji. Tak, wiem! Bardzo mizerny ze mnie nauczyciel.
Mogłam się tego spodziewać. Dzięki uprzejmemu i dość dosadnemu przywitaniu przez Lukasa, wszyscy kompani autobusowej podróży bez wyjątku spoglądają z przerażeniem w moją stronę. Z jakimś niedowierzaniem? Że ich szefowa zamiast wystawnej limuzyny, jeździ środkami komunikacji miejskiej, a oni przez całą drogę nie dostrzegli, z kim mieli do czynienia? Jak z automatu każdy zaczyna się ze mną witać. Uśmiechając się, rzucając… co? uprzejme spojrzenia? Nie mam pewności, trudno mi to poprawnie odczytać. Odpowiadam, podnosząc rękę do góry i wymownie machając, po czym powolnym krokiem zmierzam do windy. Kilkoro pracowników waha się, czy wsiąść razem ze mną. Chwilę później dostrzegam ich opuszczone głowy prawdopodobnie w geście rezygnacji. Wciskam więc przycisk dwadzieścia na czarnej tablicy i rozpoczynam podróż na sam szczyt budynku. Miejsce to jest wypełnione po brzegi, więc wyprawa do mojego docelowego punktu chwilę potrwa.
Po czterominutowej podróży drzwi w końcu otwierają się na najwyższym piętrze wieżowca. Samotnie wyruszam w stronę dużego, jasnego holu, który jak zwykle wypełniony jest promieniami budzącego się słońca, wpadającymi przez ogromne okna na wprost otwierających się drzwi windy. Przyznam, już ten widok zapiera dech w piersiach, ale za ten, który wychodzi z mojego gabinetu, można zabić. Przemierzam jasny przedsionek. Marmurowa biała posadzka idealnie współgra z kilkoma obrazami młodego, utalentowanego artysty sztuki nowoczesnej, które zakupiłam zaraz po objęciu tego budynku. Wiedziałam, że będą znakomicie tu pasować. Ach, ten wszechobecny minimalizm, kocham go! Nie będę ukrywać. Wzrok kieruję lekko w prawo, a moim oczom ukazuje się wielka rzeźba o metalicznym odcieniu szarości. Przedstawia nagą kobietę z filiżanką kawy. Po obu jej stronach znajdują się ogromne donice z jakąś tam roślinnością. Zabij mnie, ale nie pamiętam ich nazwy. Kompletnie nie znam się na florze. Dla mnie to czarna magia. Tego kwiatka można podlewać co czwartek, tego najlepiej posadzić od wschodniej strony budynku, a jeszcze inny jest samotnikiem i stroni od towarzystwa. No, cholera! Zbyt wiele do zapamiętania, dodając jeszcze do tego ich dziwne nazwy. Mówi się w końcu storczyk czy orchidea? Zdecydowanie nie jest i nigdy nie będzie to moją mocną stroną.
Kieruję się do wschodniego skrzydła. Docieram, kuśtykając, do obrotowych szklanych drzwi, nad którymi widnieje wielki czarno-złoty napis „MULTIKULTI Café Holding”, obwieszczający, że dotarłeś do serca najprężniej rozwijającej się sieci kawiarni na rynku. Po drodze mijam paru moich pracowników. Kilka susów i docieram do recepcji, która jest punktem dowodzenia Valerii.
Zapewne trapi cię, jakie miejsce w moim życiu zajmuje ta kobieta. Otóż Valeria Scozzari to nie kto inny, jak moja główna asystentka. Poznałyśmy się w kawiarni tuż po moim przyjeździe do Niemiec. Pracowałyśmy tam razem przez prawie trzy lata. Nasza znajomość z czasem przerodziła się w zażyłą przyjaźń i dlatego nie wyobrażałam sobie, bym miała na to stanowisko obsadzić kogoś innego. Uwierz, osobie takiej jak ja trudno nawiązać jakiekolwiek głębsze relacje. A z nią mi się to udało, dlatego chciałam mieć ją jak najbliżej siebie. Poza tym od samego początku, gdy pomysł na własny biznes był jeszcze stertą papierów i tabelek, wiernie przy mnie trwała. Dodając otuchy w najgorszych dniach. Niejednokrotnie chciałam rzucić to wszystko w cholerę i uciec ponownie. Tylko dzięki niej nie zdezerterowałam.
Oczywiście jak większość ludzi pracujących tutaj, również jest multikulti. Z pochodzenia jest Włoszką, ale od kilkunastu lat podbija niemiecki rynek – wiem, brzmi dość dwuznacznie, ale nic z tych rzeczy. To ona zawsze dbała o jakość moich rozrywek. Ekstrawertyczka, kompletne przeciwieństwo mojej osoby. Zawsze mająca nietuzinkowe pomysły. A to wypad na kilka buszków do Holandii. A to tańce do białego rana w katalońskich klubach, które dla mnie skończyły się ostrym seksem z wyuzdaną Hiszpanką. Miała naprawdę gibkie ciało, ach, na samą myśl robię się wilgotna! Wracając do Valerii… Ostatnio wymyśliła sobie skok ze spadochronu. Wyobrażasz to sobie? Z moim panicznym lękiem wysokości!? Widok z piątego piętra już mnie mdli. Wiem, że nijak się to ma do mojego gabinetu na dwudziestym piętrze, ale to zupełnie co innego. Kwestia przyzwyczajenia. Tu czuję się bezpiecznie, znam to otoczenie i wiem, że nic mi tu nie grozi. Ale coś takiego? Kurewsko się bałam. Oczywiście, że chciałam zrezygnować! Klęłam, wzbraniałam się, jak mogłam, ale niestety uległam. Gdybyś osobiście poznał Val, wiedziałbyś, że tak temperamentnej kobiecie po prostu się nie odmawia. Poza tym jest rodowitą Sycylijką, a z tymi ludźmi się nie zadziera.
Blondyna, tleniona, ale z gustem. Ciemne, brązowe oczy idealnie podkreślają jej śniadą cerę. No i te nogi. Zgrabne! Dłuuugie! Tyłek też niczego sobie. Do tego bardzo inteligentna i z poczuciem humoru, które niejednokrotnie doprowadziło mnie do łez. Nieraz namawiałam ją, by spróbowała swoich sil w modelingu, bo naprawdę ma do tego atrybuty. Ona jednak uparcie twierdzi, że woli do końca życia parzyć niebiańsko dobrą kawę i podrywać młodych dostawców, niż świecić tyłkiem dla zgrai bogatych, obleśnych grubasów. Muszę przyznać, jest na czym oko zawieść. I gdyby nie fakt, że cenię sobie naszą przyjaźń ponad wszystko, to dawno bym już do niej startowała. Choć ona niejednokrotnie podkreślała, że kręci ją jedynie sztywny, ostry zarost, ja jestem jednak zdania, że każdego idzie przekabacić.
Dzwonię małym drewnianym dzwoneczkiem, który dostała ode mnie na ostatnie urodziny. Po chwili wynurza się spod biurka burza tlenionych włosów.
– O, bella, buongiorno! – Staje przede mną, wyprostowana na baczność, poprawiając swoją czerwoną, ołówkową spódnicę, która podniosła się nieco wyżej, odsłaniając przy tym sporą część jej ud!
– Valeria, co ty tam, do cholery, robisz?! Ej, czy ty przypadkiem tam kogoś nie ukrywasz?! – rzucam ostro.
– Eee jaaa… – ucina. Dostrzegam na jej twarzy uśmiech numer dziesięć, ten wyrażający zakłopotanie, i nagle spod stołu wyłania się mój technik.
– No pięknie! Pięknie! – powtarzam. – Dzień dobry, Tomasie!
– Dzień dobry, pani prezes. – Chłopak również staje wyprostowany jak tyczka i momentalnie blednie.
– A co ty tam zgubiłeś, Tom? Kabelki nie stykają czy jak?… Chyba coś tam jednak styka! – wycedzam ostro w jego stronę, pokazując ręką na jego do połowy otwarty rozporek, w którym gołym okiem widać spore poruszenie. I w tej samej chwili ganię moją przyjaciółkę. – Valeria, na miłość boską! Dziś mogłabyś się powstrzymać! Co ja ci mówiłam, do jasnej cholery!? Naprawdę on jest tego wart? Mogliście chociaż iść w bardziej ustronne miejsce!
Zakłopotany mężczyzna szybko zbiera swoje zabawki. Zapina rozporek i w pośpiechu się żegnając, ucieka za szklane drzwi, po drodze łapiąc zająca.
– Oj, bella, wybacz, ci młodzi tak jakoś na mnie działają! – Blondyna staje przede mną, poprawiając swoją burzę włosów, którą Tom zdążył wprowadzić w lekki nieład.
– Gdyby nie fakt, że parzysz całkiem dobrą kawę, dawno byś wyleciała – ganię ją ponownie, na co ona wybucha śmiechem, odpowiadając drwiąco:
– Kochana, ja jestem wizytówką tego biura, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! – dodaje, żartobliwe prezentując dłonią swoje smukłe ciało, na co obie wybuchamy śmiechem.
– Wizytówka biura niech zapnie swoją koszulę, bo odkrywa zbyt wiele, i czekam na tę niesamowitą kawę!
– Tak jest, bella, już się robi! – Blondyna salutuje i udaje się do kuchni. Ja zaś, podążając za nią, zmierzam do swojego gabinetu. Ona kątem oka zauważa jednak moje kuśtykanie i wyrzuca nagle z siebie: – A to co?!
Macham ręką.
– Przynieś kawę, to ci opowiem!
– Oj, obyś miała dobre wytłumaczenie – dodaje, znikając za drzwiami kuchni.
Duże dębowe drzwi z tabliczką „Laura Kabot Prezes MULTIKULTI Café Holding” obwieszczają, że jestem u siebie. Pociągam za miedzianą klamkę. I wtedy, na wprost moich oczu… ukazuje się ten przecudowny widok, dla którego jesteś w stanie zabić. Biorę głęboki wdech i napawam się tym magicznym przedstawieniem. Z ziemi wyrastają same szklane budynki, na których poranne promienie odgrywają swoisty taniec świateł. Ach, zapiera dech w piersiach. Za horyzontem dostrzec można wieżę widokową – Florianturm.
Nie tak imponującą jak ta futurystyczna budowla z Seattle, ale mającą również swój urok. Kultowe już miejsce tego miasta, które znaleźć możesz w Westfalenparku. Osobiście polecam. Spokojna lokalizacja do spędzenia miłego, leniwego popołudnia między ogromną połacią zieleni. A filiżanka kawy na szczycie tej budowli z pewnością postawi cię na nogi. I ten widok! Wprawdzie nie tak imponujący jak ten mój teraz, ale wart obejrzenia.
Zamykam drzwi. Mijam ciemnobrązowe biurko oraz ogromną donicę z jakąś zieloną rośliną, którą przytargała tu Val, dla – jak twierdzi – ocieplenia tego surowego gabinetu. I, tak, zgadzam się z jej opinią. Poza tym pięknym drewnianym cackiem, dwoma fotelami i sekcją wypoczynkową w drugiej części gabinetu, na którą składa się sosnowy stolik, skórzana, pikowana sofa oraz dobrze zaopatrzony barek, nie znajdziesz tu nic więcej. Czy nie wspominałam, że uwielbiam prostotę i minimalizm? Pewnie nieraz jeszcze to usłyszysz.
Staję przed szklaną ścianą, która znajduje się zaraz za moim biurkiem. Opieram o nią głowę i wzrok kieruję lekko na zachód. Gdzie moim oczom ukazuje się żółta budowla, która może oznaczać tylko jedno. Symbol dumy każdego dortmundczyka. Signal Ingula Park, miejsce, gdzie swoje mecze rozgrywa tutejsza Borussia, której przedstawiać chyba nie muszę – każdy fan piłki nożnej i niefan, jak chociażby ja, zna takie nazwiska, jak Lewandowski, Piszczek czy Błaszczykowski, którzy biegali w tych żółto-czarnych barwach.
Zamykam oczy. Biorę głęboki wdech, by moja podświadomość ponownie zaczęła pieścić mnie językiem pięknej nieznajomej.
– Ach! LAURA! Potrzeba ci seksu! IMMEDIATELY! Do jasnej cholery! – gani mnie wewnętrzny głos.
I ma całkowitą rację. Ostatnimi czasy byłam tak zabiegana, że odłożyłam podboje seksualne na półkę. A teraz moja zakurzona własność przebudziła się do życia i domaga się rozkosznych uniesień. Cóż, może rozejrzymy się za kimś wieczorem. Dłużej nie mogę utrzymywać jej w celibacie, bo jeszcze mi odmówi posłuszeństwa albo, co gorsza, zarośnie pajęczyną, biedaczka. Nagle zadumę przerywa mi niesforna blondyna, która wpada bez ostrzeżenia do mojego gabinetu.
– Bella, teraz mi się tłumacz z tych okropnych butów! Jakieś ostre przygody mnie ominęły, co? – rzuca, stawiając dwie małe filiżaneczki espresso na moim biurku i rozsiadając się w brązowym fotelu dla gościa.
– Val, czy ty czasem się nie zapominasz? Co ty wyprawiasz? – ignorując jej pytanie, wycedzam, odwracając się w jej kierunku i patrząc, z czym przyszła. Wymieniamy się pytającym spojrzeniem, zerkając to na siebie, to na zawartość stojącą na ręcznie wykonanym cacku z litego drewna. Po chwili blondyna wstaje i wręcz wybiega z mojego biura, rzucając:
– Cholera, scusa amore! – Wraca po niespełna minucie z dwiema literatkami wody, o których zapomniała, zamykając za sobą drzwi swoimi czarnymi obcasami i gubiąc przy tym jeden z nich. Bagatelizując ten fakt, ponownie rozsiada się w skórzanym fotelu na wprost mnie i wycedza, zacierając ręce: – Dobra, teraz wszystko jest, jak być powinno. A więc opowiadaj! Bo ciekawość mnie zżera! Gdzie balowałaś i pytanie: czemu mnie tam z tobą nie było!? Co?
– Valeria – zaczynam, rozsiadając się w moich fotelu – czy przypominasz sobie, bym ostatnio gdzieś zabalowała? Przecież ja praktycznie mieszkam w tym biurze. Myślisz, że nagle coś się zmieniło i w dodatku ty byś w tym nie uczestniczyła? Szczerze wątpię – dodaję ostro, upijając łyk wody.
– Masz rację, L, to byłoby nie lada wyzwanie zaliczyć jakąś imprezkę beze mnie. Umarłabyś z nudów zapewne, co? – rzuca, wybuchając śmiechem.
– Otóż to! Po prostu za sprawą swojej niezdarności miałam rano niemiły wypadek. Stłukłam szklankę, po czym oczywiście musiałam wdepnąć w jakiś odłamek. Oto cała pikantna historia i powód ubrania tych całkiem WYGODNYCH butów…
– OKROPNYCH! – wyrzuca stanowczo. – OKROPNYCH – ponawia. – Dawno powinnam ci je odebrać i wyrzucić. Albo spalić i rozrzucić prochy nad tym twoim Phoenixsee.
– Val, co ja mogę? Wybrałam jedyną możliwą opcję. Dobrze wiesz, że nie jest mi to na rękę. Nie miałam czasu, by się nad tym zastanawiać i przeszukiwać szafę za lepszym rozwiązaniem. To i tak było dla mnie wystarczająco stresujące. – Znów w myślach zaczynam odliczać wspak, tym razem od pięciu. – Ty się mi tu lepiej tłumacz, co to było z Tomem, przez telefon zachwycałaś się tyłeczkiem tego nowego, a tu znów bawisz się w jakieś robótki z tym technikiem. O co chodzi? – dodaję, upijając duży łyk espresso. Cholernie dobrego espresso! Jak przystało na Włoszkę, parzy znakomitą kawę! Trzeba jej to przyznać.
– L, trudno się zdecydować. Tom to sprawdzony teren, ale sama wiesz, że mam słabość do fajnych męskich pośladków – rzuca przez ten swój sycylijski uśmiech, wzruszając przy tym ramionami. Obie wybuchamy śmiechem.
Uspokajamy się dopiero, gdy w drzwiach dostrzegamy mojego… niech będzie, menagera.
– Witaj, René, co tam? – rzucam.
– Cześć! – odpowiada oschle postawny brunet tym swoim francuskim akcencikiem.
– A ty czasem nie powinnaś pilnować recepcji? Zamiast pić sobie kawkę, mogłabyś łaskawie przyjmować gości. Kontrahenci czekają tam już od paru minut, aż ktoś się nimi zajmie! – wycedza w stronę mojej przyjaciółki, ignorując mnie przy tym całkowicie.
Wymieniamy z Val szybkie spojrzenia:
– Gdzie, do jasnej cholery, są te stażystki?! Mówiłam im, że mają się na krok nie ruszać z recepcji do czasu, aż wrócę – szepce, nachylając się w moją stronę tak, by René nie był w stanie tego usłyszeć. Po czym na pięcie odwraca fotel w stronę drzwi i powolnym ruchem, zdejmując jedną nogę z drugiej, wstaje. Leniwie poprawiając swoją ołówkową spódnicę, w seksowny sposób dotyka przy tym swoich bioder. Podchodzi do René – tym swoim krokiem a la Gisele Bundchen. W drodze odpinając górny guzik swojej koszuli oraz zakładając zgubiony wcześniej pantofel. Staje przed mężczyzną twarzą w twarz i wycedza z grubej rury: – Popatrz sobie! – Przybliża się, znacznie odchylając swoją koszulę, uwydatniając przy tym swój biały, koronkowy biustonosz. – Tyle tracisz tymi swoimi głupimi odzywkami skierowanymi w moją stronę! – Raptownie skraca dystans i szepcze mu do ucha: – O moim oszałamiającym espresso możesz już zapomnieć! – Po czym wymija go, znikając za dębowymi drzwiami.
Ja zaś ukrywam twarz w dłoniach, próbując powstrzymać lawinę śmiechu. Ale niestety z marnym skutkiem. Bezczelnie? Chyba tak mogę to nazwać. Wybucham chichotem na widok reakcji mojego menagera. Biedak zaczerwienił się jak nastolatek na widok kawałka biustonosza. Ale co najgorsze, zauważyłam poruszenie w jego rozporku. Tak właśnie kończy się drwienie z sycylijskiej seksbomby. Zwłaszcza że mieli się kiedyś ku sobie, chyba nawet nie raz. Choć z opowiadań mojej przyjaciółki wnioskuję, że do niczego poważnego nie doszło. Jestem w stanie jej w to uwierzyć, bo podbojami seksualnymi lubi mi się chwalić.
– Wejdź, René, i nie przejmuj się, do jutra jej przejdzie – pocieszam go drwiącym tonem.
– Powinnaś ją dawno zwolnic, L! Ta kobieta kiedyś przysporzy ci dużych kłopotów… I to obściskiwanie się podczas pracy. Co to ma być? Gdybym to ja był tu szefem…
– Ale na szczęście nie jesteś, René! Zamilcz! – przerywam mu ostro. – I pragnę ci przypomnieć, że ty swego czasu też zajmowałeś się pieszczotliwym umilaniem jej czasu pracy. Dlatego też nie bądź skończonym chamem i odpuść sobie! Pamiętaj, kto tu rządzi, nie zachowuj się tak, jakbyś był u siebie! Zrozumiano?! – Gaszę go tą ostrą reprymendą.
– Ale, L…
– René! Nie chcę słyszeć żadnego „ALE”! Przychodzisz z czymś konkretnym? Bo, jak widzisz, jestem zajęta piciem cudownego espresso. A swoją drogą, jak sam zauważyłeś, kontrahenci już czekają.
– W sumie to nie… – dodaje.
– Więc w sumie możesz zamknąć drzwi z drugiej strony i zejść mi z oczu! – rzucam ostro.
Irytujący dupek! Zatrudniłam go, bo miał wyśmienite kwalifikacje. Młody, zdolny, błyskotliwy. Jedna z lepszych partii na rynku. Czasem jednak za bardzo lubi sobie porządzić. Choć ma jedną słabą cechę. Boi się władczych kobiet, co ja skrzętnie wykorzystuję. Inaczej dawno wszedłby mi na głowę. Może z tego powodu nie wyszło mu z Val. Był… jak to ująć? Za mało asertywny? CÓŻ, możliwe.
Na moją uwagę spuszcza pokornie głowę jak zbity pies i w milczeniu posłusznie opuszcza mój gabinet. Całe szczęście, że z tym nie walczył. Wybiłby mnie tylko tym z dobrego nastroju, który przyda mi się podczas dzisiejszych negocjacji. Nastroju, który w głównej mierze zawdzięczam ten niesfornej blondynie. Choć po części zapewne jest to reakcja mojego organizmu na zioła, które dostałam od Olgi. No cóż, nieważne. Wciskam przycisk ze słuchawką na aparacie i wyczekuję, aż się odezwie:
– Tak, L? – rzuca.
– Valeria, jeśli wszystko gotowe, zaprowadź Brazylijczyków do sali konferencyjnej i zwołaj cały zarząd. Powiadom też głównego prawnika, niech się pojawi. Zaczniemy za pół godziny. A, i zapomniałam zapytać: przygotowałaś te dokumenty?
– Tak, bella, cztery egzemplarze, tak jak chciałaś, czekają już w konferencyjnym.
– Idealnie, dzięki, mała, i nie przejmuj się tym dupkiem, ode mnie też mu się oberwało.
– Ach, szkoda słów – dodaje chyba lekko przygnębiona, odkładając słuchawkę.
To do niej niepodobne. Mimo iż jest cholernie temperamentną kobietą, czasem ktoś sprawi jej taką przykrość? Zawód? Nie lubi, jak poniża się ją przy drugiej osobie. Zdradziła mi to kiedyś podczas jednego z pijackich wyskoków. Nie mam jednak pewności, jakie może to mieć podłoże. Wnioskuje, że jakieś przeżycia z dzieciństwa mogły ją tak ukształtować. Samej byłoby mi trudno to wydedukować, ale nie ma się co dziwić, tak już mam.
Tak, moja odmienność. Dobrze idą mi negocjacje biznesowe, ale z odczytywaniem ludzkich uczuć radzę sobie bardzo przeciętnie. Ale od czego mam ją? Każdego dnia uczy mnie czegoś nowego. Jak odbierać zachowania innych. Jak samemu zachować się w danej sytuacji. Tak, zabrzmi sukowato! Wiem! Jej obecność po prostu ułatwia mi normalne funkcjonowanie. Dlatego wolę ją mieć przy sobie. Nie jestem w stanie ci teraz tego wytłumaczyć. Nie lubię o tym opowiadać. Wolę uniknąć zbędnych pytań, na które nie mam czasu. Samo wyjdzie w praniu.
Po dwóch godzinach pertraktacji doszliśmy z Brazylijczykami do porozumienia. Mój zespół spisał się znakomicie. Wynegocjowaliśmy całkiem przyzwoite stawki, co pozwoli nam spać spokojnie przez najbliższe TRZY LATA! No i mamy w końcu porządnego kontrahenta, który zadowoli nas co do każdej odmiany kawy. Jest to przecież niezbędne, gdy prowadzi się sieć kawiarni specjalizujących się w podawaniu tego trunku na rozmaite sposoby. Począwszy od zwyklej polskiej plujki, przez ogólnie dostępne espresso, aż po luksusowe kopi luwak. Choć jeśli chodzi o surowiec tego ostatniego rodzaju, sprowadzamy go z Azji. Ale dość! Mogłabym o tym rozmawiać godzinami, wydaje mi się, że bardziej zaciekawi cię historia dotycząca samego pomysłu na tego typu biznes.
więcej..