Terapeutka - ebook
Terapeutka - ebook
NOWY GŁOS W POLSKIEJ POWIEŚCI KRYMINALNEJ.
Listopadowy poranek. W ogrodzie gabinetu terapeutycznego zostają znalezione zwłoki dziecka. Choć pracująca tam terapeutka Marta Szarycka stara się trzymać na uboczu, szybko zostaje wciągnięta w bieg wydarzeń za sprawą dziwnych wiadomości, które otrzymuje, a także policjanta prowadzącego śledztwo. Młoda, świetnie zapowiadająca się psycholog, której nienaganny wizerunek naruszają skłonność do przygodnego seksu i angażowanie się w związki bez przyszłości, zostanie zmuszona do skonfrontowania się z najbardziej bolesnymi doświadczeniami z przeszłości. Ile będzie musiała poświęcić w grze, w której stawką jest życie kolejnych dzieci?
Intrygująca fabuła ze świetną, nieszablonową postacią Marty Szaryckiej. To, co wydaje się uporządkowane i bez skazy, w rzeczywistości toczy rak traumy z przeszłości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-824-3 |
Rozmiar pliku: | 817 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tylko jedna noc.
Zjeżdżam z autostrady, kierując się drogowskazami prowadzącymi do centrum miasta. Potem zdaję się już raczej na intuicję niż na pamięć, bo ostatni raz we Wrocławiu byłam kilka lat temu. Mgliście przypominam sobie przyzwoity hotel, w którym wówczas nocowałam po jakiejś konferencji. Skręcam w prawo i kiedy dostrzegam majaczącą w oddali rotundę Panoramy Racławickiej, gratuluję sobie doskonałej orientacji. Mijam szarą bryłę hotelu i parkuję w bocznej uliczce. Spoglądam z wahaniem na butelki pod siedzeniem, ale ostatecznie niczego nie zabieram. Zerkam na zegarek, za dwadzieścia dziewiąta. Na zakupy już raczej za późno. Powiedzmy, że mam wszystko, czego mi potrzeba.
Popycham obrotowe drzwi i wchodzę do ciepłego wnętrza. Wita mnie uprzejmy, ale nie nazbyt szeroki uśmiech recepcjonisty. Zdejmuję kurtkę i podchodzę do podświetlonego łagodnym światłem kontuaru. Pokój. Podwójne łóżko. Ze śniadaniem.
Odpowiadam na kolejne pytania i przyglądam się stojącej na blacie rozłożystej, bladoróżowej orchidei. Ładna. Pawłowi by się spodobała. Myśli biegną w kierunku gościnnych progów jego mieszkania, w którym orchidee zajmują najważniejsze miejsce. Okiełznywanie ich fanaberii i kobiecej chimeryczności sprawia mu przyjemność. W mojej sypialni usychają nawet rośliny, które należy podlewać raz w miesiącu.
Mogłam jechać do niego. Zaszyć się na weekend w Warszawie, pić, palić, nie spać do świtu jak w studenckich czasach. O nic by nie pytał. Niczego nie musiałabym mu tłumaczyć.
– Proszę podpisać tutaj. – Cichy głos recepcjonisty przywołuje mnie do rzeczywistości.
Odkładam długopis i moją uwagę przykuwa ekran telewizora po lewej stronie. A raczej rozciągnięta na czterdzieści cali dziecięca twarz. Pod spodem czarne cyferki na żółtym tle. Równy szlaczek numerów alarmowych. Ktokolwiek widział. Ktokolwiek wie.
Ja nie wiem. I w tej chwili nawet nie chcę wiedzieć. Odbieram klucze, milcząco przyjmuję życzenia dobrej nocy, po czym kieruję się do windy. W drodze na trzecie piętro przyglądam się krytycznie swojemu odbiciu w lustrze. Naprawdę szkoda, że o tej porze wszystkie sklepy są już zamknięte, mogłabym kupić jakąś seksowną sukienkę, a potem wybrać się na nocne zwiedzanie miasta. Knajp. Miasta między jedną knajpą a drugą. Knajp z widokiem na miasto. Obojętne.
Wchodzę do pokoju, rzucam na komodę kurtkę i torbę, zdejmuję ubranie i kładę się na łóżku w samej bieliźnie. Do świadomości dociera, jak bardzo jestem wyczerpana po całym koszmarnym dniu. Odrętwienie opanowuje każdy mięsień. Kąpiel. Tego mi trzeba najpierw. Ale jestem zbyt zmęczona, żeby się ruszyć.
Przymykam oczy i natrętne obrazy napływają natychmiast, jakby tylko czekały na chwilę mojej nieuwagi. Fotografia Ani, słoń z różową trąbą, zbielałe kostki zaciśniętych dłoni Michała, bezradność Adama i jego spojrzenie – straszne, nienaturalnie puste.
Dość.
Zrywam się gwałtownie. Nie przyjechałam tutaj, żeby siedzieć w pokoju i bez końca przewijać w głowie dowody mojej klęski. Sięgam po telefon. Nieodebrane połączenie od mamy. Zapowiadam esemesem, że wpadnę do domu jutro, i wyłączam komórkę. Do rana chcę spokoju.
Wchodzę do łazienki i napuszczam wody do wanny. Wlewam całą zawartość stojącej na półce buteleczki, miękkie kłęby pary zakrywają moje odbicie w lustrze, a całe pomieszczenie wypełnia się lepkim zapachem migdałów. Zdejmuję bieliznę i zanurzam się w gorącej wodzie. Chłodne ciało powoli odzyskuje swoją miękkość, nabiera właściwych kształtów, ciężaru. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko wina i papierosów. Wszystko w swoim czasie.
Leżę bez ruchu, z przymkniętymi powiekami, a rzeczywistość wreszcie zwalnia. Wychodzę niechętnie, dopiero kiedy woda już zupełnie ostygnie. Okrywam obsypane natychmiast gęsią skórką ciało grubym białym ręcznikiem i wycieram się bez pośpiechu. Dłońmi wyczuwam szczupłe, kościste ramiona, które przechodzą w nieco zbyt wystające obojczyki. Rysująca się drabinka górnych żeber prowadzi do zwieńczonych jasnobrązowymi brodawkami piersi, które niestety bez trudu mieszczą się w moich dłoniach. Wciągam powietrze i szybko prześlizguję się po wciąż jeszcze płaskim, ale coraz mniej sprężystym brzuchu, który ugina się pod palcami. Tylko uda nie utraciły jeszcze dawnych kształtów, które zawdzięczają setkom godzin spędzonych na parkiecie. Smukłe, umięśnione nogi wciąż pozostają moim największym, jeśli nie jedynym atutem.
Nie lubię cię, myślę, patrząc w lustro. Jesteś mi potrzebne, ale cię nie lubię.
Owijam się ręcznikiem i wychodzę do pokoju. Z torebki wyławiam tusz, błyszczyk i podkład. Wystarczy. Kwadrans później zerkam w lustro po raz ostatni. Rozpuszczone włosy opadają miękko, wilgotne rude pasma natychmiast się skręcają, kontrastując z czarnymi splotami wełnianego swetra. Układam powleczone czerwienią usta w kpiąco-pogardliwy uśmieszek i zadowolona z rezultatu wychodzę, zanim zdążę się rozmyślić.
Załatwiając formalności w recepcji, zauważyłam przytulny bar po drugiej stronie holu i to właśnie tam się teraz kieruję. Wnętrze jest proste, niemal surowe, a mimo to nastrojowe. Tylko trzy stoliki na końcu sali są zajęte, pozostałe kuszą ustawionymi wokół nich niskimi, rozłożystymi fotelami. Podchodzę do baru i proszę o butelkę merlota, wybieram miejsce pod oknem, z widokiem na opustoszałą ulicę i park po jej drugiej stronie. Nawet o tej porze roku gęsta plątanina bluszczu oblepia charakterystyczną koronę Panoramy Racławickiej. Na szczęście zanim jutro pojawią się tu kolejni rozkrzyczani gimnazjaliści na obowiązkowej szkolnej wycieczce, ja będę już daleko. Chociaż nie jestem pewna, czy to, co mnie czeka, stanowi lepszą alternatywę.
Barman wyrasta bezszelestnie z prawej strony, stawia przede mną kieliszek i nalewa wino. Kiedy odstawia butelkę, proszę o popielniczkę.
– Niestety, proszę pani. W barze obowiązuje zakaz palenia – odpowiada w przesadnie delikatny sposób, jakby komunikował mi, że mam raka, i odpływa w swoją stronę. Nie mam pojęcia, skąd takie skojarzenie, może przez te papierosy. A przecież ja nawet nie palę, przynajmniej nie regularnie. Tylko czasami. W wyjątkowych sytuacjach.
Jak dzisiaj.
Więc tylko siedzę i popijam wino. Nie czytam, nie usiłuję niczym wypełnić czasu, nie próbuję podsłuchiwać toczących się wokół mnie rozmów, nie szukam z nikim kontaktu. Po prostu czekam. Na to, co, jak wiem, się wydarzy. Co musi się wydarzyć. Co zawsze się wydarza, właśnie tak.
I w końcu jest. Wchodzi do baru, kiedy nalewam sobie ostatni kieliszek. Ani wcześniej, ani później – w sam raz. Ciemnowłosy, ciemnooki, arogancki.
Dobry.
Mógłby być inny, oczywiście. Ale może być też taki, to bez znaczenia.
Wpatruję się w niego nieustępliwie, bo za chwilę, w oczekiwaniu, aż pojawi się przed nim szklaneczka whisky, rozejrzy się po sali, by ocenić jej zawartość. A ja jestem jedyną zawartością tej sali, na jaką ma zwrócić uwagę. I tak się dzieje. Oczywiście udaje, że nie, że z wszystkich obecnych tu osób to właśnie ja obchodzę go najmniej. Prześlizguje się wzrokiem, ledwie muskając spojrzeniem końcówki moich włosów i opuszki palców, ale tyle wystarczy. Musi wystarczyć.
Odwraca się, sięga po alkohol i wymienia z barmanem jakieś nieznaczące uwagi, jednocześnie zerkając na ekran telefonu. Świetnie, wygląda na to, że na nikogo nie czeka. Podnoszę się z miejsca i podchodzę do baru.
– Dla mnie jeszcze jeden kieliszek, a tymczasem pójdę zapalić.
Barman odpowiada jedynie usłużnym skinieniem i lekko pobłażliwym uśmiechem. Za dużo w życiu widział, żeby nie wiedzieć, że to nie jego dosięgnąć miała druga część zdania.
Przemierzam pusty hol i wychodzę na zewnątrz. Zimno. Pojedyncze płatki śniegu wirują w powietrzu. Sięgam po papierosa, z kieszeni spodni wyjmuję zapalniczkę. Pstryk, płomyk gaśnie. Próbuję jeszcze raz. Zaciągam się głęboko i opieram plecami o ścianę.
– Twój merlot. Na rozgrzanie.
Nie muszę się odwracać, doskonale wiem, że to on. Wyciągam dłoń po kieliszek.
– Poczęstujesz mnie papierosem?
Wciąż bez słowa podaję mu paczkę i zapalniczkę.
– Co cię sprowadza do Wrocławia? – zaczyna jeszcze raz, inaczej.
Spoglądam na niego z rozbawieniem. Naprawdę cię to obchodzi? – mam ochotę zapytać, ale jeszcze nie jestem pewna, jak zareaguje.
– Miałam wolny wieczór – odpowiadam naiwnie i słodko, żeby mógł się do tej odpowiedzi przylepić.
Patrzy. Ocenia. Mierzy siły.
„Pieprzysz się czy trzeba z tobą chodzić?” – przypomina mi się nagle absurdalna zaczepka z czasów licealnych i nie wytrzymuję: wybucham śmiechem.
– Co jest? Ja cię tak bawię? – Jego pewność siebie zostaje właśnie wystawiona na próbę.
Gaszę papierosa i przysuwam się do niego. Blisko. Mogłabym położyć mu dłoń na piersi, ale nie, jeszcze nie. I tak widzę, że przyspiesza mu oddech, zagłębienie widoczne w rozchylonej, nieskazitelnie białej koszuli pulsuje coraz gwałtowniej.
– Nie tak bym nazwała to, co ze mną robisz – szepczę z ustami tuż przy jego ustach.
A potem wchodzę do holu. I czekam.
Dzielą nas tylko szklane drzwi. I jego decyzja.
Sekunda, dwie, trzy. Nic się nie dzieje. Wzruszam ramionami i odwracam się. Mijam windy, ale się nie zatrzymuję. Winda byłaby ucieczką, przekreśleniem, wycofaniem. A ja jeszcze nie przegrałam. Wprost przeciwnie.
Wspinam się po wyłożonych jasnym kamieniem schodach. Nieskończenie długo. Powoli. Wyobrażam sobie, że na mnie patrzy. Nie, źle. Wiem, że na mnie patrzy. Dlatego wprawiam biodra w rozkołysany ruch przy każdym kroku.
Trzy stopnie, dwa, ostatni. Odwracam się. On też się zatrzymuje. Nie pomyliłam się. Nie zawiódł. Stoi tuż za mną. Mierzymy się spojrzeniami. A dzięki schodom to ja mam przewagę.
Chce coś powiedzieć, pewnie znowu o coś zapytać, ale mu na to nie pozwalam. Nachylam się i całuję go. Zaskoczony odpowiada na pocałunek dopiero po dłuższej chwili. Odrywam się od niego i podaję mu wolną rękę, w drugiej nadal trzymam kieliszek, chwilowo raczej zbędny. Podąża za mną pustym korytarzem, miękka wykładzina tłumi nasze kroki. Tabliczki sugerują, że to konferencyjna część hotelu. Naciskam pierwszą z brzegu klamkę, bez większych nadziei, ale drzwi nieoczekiwanie ustępują. Sala jest niewielka, całą ją wypełnia solidny, lśniący w półmroku owalny stół i kilka krzeseł. Odstawiam kieliszek na bezpieczną odległość, wreszcie obie ręce mam wolne. Mogę skinąć palcem i przywołać go do siebie. Mogę go przyciągnąć, chwytając za krawat. Wpijam się ustami, dłońmi szukam sprzączki paska. Wyczuwam jego erekcję. Prześlizguje się ustami po mojej szyi, wpycha ręce pod sweter. Przygryzam wargi, kiedy chłodne dłonie suną w kierunku brzucha. Moje palce rozpinają spodnie, zsuwają bokserki.
Prezerwatywy, przypominam sobie. Prezerwatywy za jedenaście dziewięćdziesiąt dziewięć, które wciąż tkwią w tylnej kieszeni moich dżinsów. Na coś się przydał grubas ze stacji benzynowej. Wyciągam pudełeczko i wyszarpuję z niego srebrny kwadracik. Rozrywam zębami folię i domyślam się, nie, źle, nie domyślam się, wiem, że on teraz marzy o tych ustach, o tym, jak się zamykają wokół jego sterczącego penisa. Ale nie, jeszcze nie, jeszcze nie dam mu wszystkiego. Jęczy cicho i przymyka oczy, kiedy go dotykam. Nie czekam na jego ruch, zsuwam dżinsy i majtki.
Odwracam się i opieram o blat stołu. Nie mam ochoty na niego patrzeć. Chcę tylko, żeby mnie pieprzył. Nie chcę widzieć rozchylonych w nagłym spazmie warg ani śliny, która zbiera mu się w kącikach ust, gdy ciężko dyszy. Nie chcę obserwować, jak obcym ciałem wstrząsają konwulsje, po których z tym samym prawdopodobieństwem mógłby nastąpić orgazm albo śmierć w męczarniach. Zaciska palce na moich biodrach i wdziera się we mnie bez ostrzeżenia. Jęczę z bólu. Jęczę z rozkoszy. Zagłuszam go tym jękiem i znika, nie ma go, kurczy się. Jest tylko chujem wepchniętym w moje krocze, niczym więcej. Zaciskam palce na krawędzi blatu i krzyczę.Rozdział I
Jak on to powiedział?
Marta, przyjedź, proszę. Niedaleko gabinetu znalazłem ciało.
Nie, jakoś inaczej.
Marta, znalazłem ciało w pobliżu gabinetu. Przyjedź najszybciej jak to możliwe.
Chyba tak.
Albo jednak inaczej.
W ogrodzie gabinetu leży ciało. Przyjedź jak najszybciej.
Wydało mi się to tak niedorzeczne, że w pierwszym momencie chciałam go zapytać, czy będziemy je zakopywać. I pewnie bym zapytała, gdyby nie wlepione we mnie zaciekawione spojrzenia studentów.
Dopiero teraz, kiedy dostrzegam liczne radiowozy, rozstawione na wąskiej uliczce tak, że właściwie uniemożliwiają przejazd, dociera do mnie, że Adam mówił zupełnie serio.
Znam go, wiem, że nie wyrywałby mnie z zajęć na uczelni, gdyby nie stało się coś naprawdę ważnego, a mimo to wolałam udawać, że to pomyłka albo jakiś makabryczny żart. W końcu każdemu zdarza się zrobić coś absolutnie nie w jego stylu.
Parkuję na sąsiedniej ulicy, z dala od błyskających błękitno świateł i odblaskowych taśm. Boję się tego, co zastanę na miejscu, ale nie mam wyboru, skoro Adam powiedział, że mnie potrzebuje, to tak właśnie jest, a ja jestem mu to winna.
– Przejścia nie ma – informuje mnie młody policjant służbowym tonem i zagradza przejście, kiedy tylko zbliżam się do budynku.
– Pracuję tutaj – mówię. – Przyjechałam na życzenie pańskiego szefa, jak sądzę. Więc…? – Wahanie odmalowujące się na jego twarzy w innych okolicznościach pewnie by mnie rozbawiło. No tak, niezwykle trudna decyzja. Kluczowa dla sprawy. Nie czekając na rezultaty jego procesów myślowych, schylam się i przechodzę pod rozciągniętą niedbale taśmą. Popycham zieloną furtkę i po kilku schodkach wchodzę w głąb podwórza, w stronę wejścia do kamienicy, w której od kilku lat mamy gabinet.
Adam odrywa się od rozmowy z policjantem i wychodzi mi naprzeciw.
– Dobrze, że przyjechałaś. – Jest zdenerwowany, a to nie zdarza mu się zbyt często. – Przepraszam, że wyrwałem cię w środku zajęć.
– Studenci się ucieszyli. Co tu się stało? Wszystkim się już zajęli? Nie widziałam niczego, to znaczy… przed wejściem.
– Nie. – Adam kręci głową. – Nie na chodniku. Z tyłu. Zauważyłem je, wyglądając przez okno.
– Ale skąd…? Nic nie rozumiem.
Robię kilka kroków w tamtym kierunku, ale Adam natychmiast mnie dogania i stanowczo chwyta za rękaw płaszcza.
– Marta, nie idź tam.
Patrzę na niego wyczekująco.
– Dlaczego…? To ktoś, kogo znam? – Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy, kiedy wyobraźnia podsuwa taki pomysł.
– Nie, skąd ci to przyszło do głowy? – Adam zaprzecza gwałtownie. – Po prostu… to jest dziecko.
Nie wierzę. Jak to dziecko? Kto miałby je zamordować i po co by je tutaj podrzucał? Bo przecież nie zabił go na miejscu. Skąd wzięłoby się dziecko w naszym ogrodzie? Bezwiednie kieruję się na tyły budynku. Przestaję nawet słyszeć, co Adam do mnie krzyczy.
Uwija się tutaj mnóstwo policjantów i techników, błyskają flesze, ktoś kogoś woła, ale na mnie na szczęście nie zwracają uwagi. Podchodzę bliżej i dostrzegam niknącą między drzewami niewielką sylwetkę, zebrani dookoła mężczyźni coś sobie pokazują. Robię jeszcze kilka kroków i przystaję przerażona. Kształt przestaje być tylko kształtem i staje się chłopcem, najwyżej kilkuletnim. Ma jasne, niemal białe włosy, oblepione błotem, zieloną kurteczkę i ciemne spodnie z łatką na kolanie. Nie ma twarzy. Nie ma ogromnych oczu, zadartego nosa ani dziecinnego uśmiechu z rzędem równych drobniutkich ząbków – tylko krwawą miazgę.
Przysiadam na schodach prowadzących z budynku do ogrodu, bo czuję, że przestaję panować nad drżącym ciałem. Nie mam pojęcia, co się tu dzieje. Smarzowski przyjechał i kręci jakiś kolejny zakręcony film? To musi być żart. Pomyłka. To nie może się dziać naprawdę. Zaciskam szczęki i powieki, hamując napływające łzy. Trzęsę się z wściekłości, a może ze strachu, sama nie wiem. Muszę się uspokoić. Albo zapalić. Ale papierosy zostały w samochodzie. Więc muszę się ogarnąć, trzeba nad tym wszystkim zapanować. Trzeba zadzwonić…
– Przepraszam, dobrze się pani czuje?
Głośne pytanie tuż nad moją głową wyrywa mnie z zamyślenia. Patrzę zdumiona na męską dłoń ściskającą moje ramię. Odznaka na łańcuszku kołysze mi się przed oczami. Podnoszę wzrok. Robert?!
– Proszę pani…? – powtarza głośniej.
Rozumiem natychmiast.
– Wszystko w porządku – dostosowuję się do konwencji. Wstaję ze schodka i otrzepuję spodnie. – Czy to długo potrwa?
Spogląda za siebie, jakby tam szukał właściwej odpowiedzi. Zamiast tego dostrzega to, co ja zauważyłam już chwilę temu. Starszy policjant przygląda nam się z pewnego oddalenia. Bardzo uważnie.
– Tyle, ile trzeba. Wszyscy są już na miejscu – obducent, technicy, prokurator – ale swoje muszą zrobić. Nam też zależy, żeby uporać się z tym jak najszybciej.
Mam ochotę mu przerwać, powiedzieć, że nie obchodzą mnie szczegóły. To mnie nie dotyczy. To dziecko… Muszę przestać o nim myśleć. Pacjenci. Tylko oni są teraz ważni. Wszystko musi się odbyć zgodnie z planem. Nie mogę ich zawieść. Reszta mnie nie interesuje.
Jeśli mam to załatwić, to jedynie teraz, z nim.
– Rozumiem sytuację, ale o czternastej zaczynamy spotkania z pacjentami. – Przybieram profesjonalny ton. – I zależy nam na tym, żeby się odbyły. To ważne. – Patrzę na niego błagalnie, układając w myślach sensowne uzasadnienie. – Nie chcę odwoływać wizyt w ostatniej chwili, dla pacjentów istotna jest regularność i niezawodność. A w takich warunkach – rozglądam się wymownie – nie możemy prowadzić sesji. – Z każdym zdaniem czuję się coraz pewniej, sama siebie przekonuję, że właśnie tak jest, że to dziecko i to, co się tutaj wydarzyło, nie należy do orbity moich spraw. Jestem profesjonalistką i muszę zadbać o pacjentów.
– Zrobię, co w mojej mocy, żeby to przyspieszyć. Ale niewiele tu zależy ode mnie. – Przerywa, bo podchodzi do nas ten drugi. Z nadwagą, przyklejonym do ust papierosem i grymasem znudzenia na twarzy.
– Wojtczak, zajmij się obowiązkami. A ja w tym czasie przesłucham panią. Komisarz Rymski.
Więcej nie potrzebuję, już wiem, że nie będzie łatwo.
– Marta Szarycka. – Wyciągam do niego dłoń. Nie pozwolę się lekceważyć. – Myślę, że raczej porozmawiamy. Przynajmniej dopóki jesteśmy na moim terenie, a nie na komendzie. Zapraszam do środka.
– To świetnie potraficie, prawda? Rozmawiać. Ale nie wszystkim, proszę pani, płacą za gadanie.
– Wydawało mi się, że zamierza pan zadać jakieś pytania, na które powinnam odpowiedzieć. To chyba zwykło się nazywać rozmową? Zrobię panu kawy.
Prowadzę go do wejścia od frontu, łowiąc po drodze zmartwione spojrzenie Adama. Otwieram ciężkie drzwi i wchodzę do środka. Powoli wspinamy się na piętro, do mojego gabinetu. Mam nadzieję, że może tam poczuję się pewniej i łatwiej będzie mi sobie z nim poradzić. Nie rozumiem, dlaczego wzbudza we mnie takie obawy. Kiedy chwytam za klamkę, rozdzwania się telefon w kieszeni kurtki. Kontrolnie zerkam na wyświetlacz. Adam. Przepuszczam Rymskiego w drzwiach.
– Przepraszam, muszę odebrać. – Zostaję na korytarzu i podnoszę komórkę do ucha. – Co jest?
– Marta, powiedziałem komisarzowi, że byłem wczoraj razem z tobą do samego końca. Trzymaj się tej wersji, proszę. Wszystko ci wytłumaczę.
Zdziwiona rzucam tylko potwierdzenie i rozłączam się. Nie bardzo rozumiem, co jest grane. Przybieram obojętny wyraz twarzy i wchodzę do gabinetu.
– Szukają mnie na uczelni, powinnam prowadzić teraz zajęcia – uprzedzam jego pytanie.
Ku mojemu zaskoczeniu Rymski przystaje na propozycję kawy. Włączam ekspres, komisarz tymczasem przebiega wzrokiem po stojących na regale podręcznikach.
– Od dawna jest pani psychologiem?
– Od sześciu lat. Od trzech pracuję tutaj jako terapeutka.
– No to nie ma pani zbyt dużego doświadczenia.
– Do czego pan zmierza? – pytam, stawiając na stole filiżanki.
Siadamy na wprost siebie, rozdzieleni tylko niskim stolikiem.
– Stwierdzam jedynie fakty.
Raczej próbuje wytrącić mnie z równowagi. Ale mu na to nie pozwolę.
– Gdzie pracowała pani wcześniej?
A jaki ma to związek ze sprawą?
– Na oddziale psychiatrycznym, w ośrodku opieki dziennej.
– Co robiła pani wczoraj wieczorem?
Koniec subtelności. Tylko po co to pytanie? Chyba nie zakłada, że ja mogłam to zrobić.
– Pracowałam. Wyszłam stąd około dziewiętnastej, od razu po skończonych spotkaniach, i pojechałam z przyjaciółką na zakupy. Wróciłam do domu w okolicach dziesiątej. To wszystko.
– A dzisiaj rano?
– W czwartki mam zajęcia na uczelni, zaczynam o ósmej. W trakcie ćwiczeń zadzwonił Adam i poprosił, żebym przyjechała.
– Czy ktoś był tu wczoraj po dziewiętnastej?
– Nie. Wychodziliśmy razem z Adamem.
– Czyli po dziewiętnastej nikogo nie było w budynku?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Nikt tutaj nie mieszka?
– Już nie. Kiedyś piętro zajmował Adam, gabinety mieściły się na parterze. Potem centrum się rozrosło, obok psychoterapeutów – aktualnie pięciu – pracują tu jeszcze psychiatra i neurolog. Poza tym potrzebne były większe gabinety do pracy z rodzinami i dziećmi. Od trzech lat jest tu tylko centrum psychoterapeutyczne.
– Czyli wieczorami nikt tutaj nie przebywa? A w weekendy?
– Po dwudziestej zwykle nikogo już nie ma. Czasem pracujemy w weekendy, lekarze również.
– Będziemy musieli porozmawiać ze wszystkimi.
– Dzisiaj oprócz nas będzie tylko Justyna, jedna z psychoterapeutek. Niedługo powinna pojawić się także Agnieszka, recepcjonistka. Ona przekaże panu namiary na wszystkich pracowników.
– Kogoś pani podejrzewa?
– Słucham? – Akurat takiego pytania się nie spodziewałam.
– W ogrodzie gabinetu, w którym pani pracuje, odkryto zwłoki dziecka. Zapewne istnieje jakiś powód, dla którego znalazły się właśnie w tym miejscu. Dlatego pytam, czy ma pani jakieś podejrzenia. Pracownicy, pacjenci, sąsiedzi – możliwości jest bardzo dużo.
Jak można być tak pozbawionym emocji? Przypatruję mu się ze zdumieniem, ale on spokojnie popija kawę i czeka na moją odpowiedź. Dlaczego mnie prowokuje? Jakikolwiek ma powód, nie dam mu satysfakcji.
– Nie, panie komisarzu. Nie mam żadnych podejrzeń. Co więcej, jestem przekonana, że to nie ma z nami nic wspólnego. Mam nadzieję, że zajmą się państwo wszystkim jak najszybciej, żebyśmy mogli normalnie pracować.
– Zrobiło to na pani duże wrażenie. – Tym razem nie pyta, tylko stwierdza. – Ma pani dzieci?
– Jestem przekonana, że na każdym, kto ma w sobie odrobinę wrażliwości, zrobiłoby to duże wrażenie. I nie, nie mam dzieci. – Podnoszę się z fotela, dając mu do zrozumienia, że rozmowę uważam za zakończoną. Jeśli jest jeszcze coś, co naprawdę może okazać się przydatne, to zapyta teraz. Jego wybór.
– To wszystko. – Wstaje niechętnie i natychmiast wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Nie spuszcza ze mnie wzroku, wyciągając papierosa i chowając paczkę z powrotem. Bezmyślnym gestem obraca go w palcach. – Na razie – dodaje jeszcze, stając w drzwiach.
Brzmi to jak ostrzeżenie.
Wychodzi, a ja zbliżam się do okna. Z bezpiecznego dystansu obserwuję pracujących w ogrodzie policjantów. Początkowy chaos ustąpił metodycznym działaniom. A jednak z tej perspektywy wszystko wydaje się nieprawdziwe. Nawet deszcz, który zaczął niedawno padać. Gdyby tylko udało mu się zniszczyć całą tę upiorną dekorację.
Powinnam zadzwonić do Agnieszki, Adam pewnie tego nie zrobił. Lepiej, żeby przygotowała się na to, co zastanie po przyjeździe. Tylko co ja jej powiem?
Adam, no właśnie. Dlaczego poprosił mnie, żebym skłamała? Wychodził wczoraj wcześniej, tuż po siedemnastej, wyraźnie się spieszył. O czym nie chciał powiedzieć komisarzowi?
Za moimi plecami rozlega się pukanie. Czyżby Rymski o czymś zapomniał?
– Proszę. – Przygotowuję się na kolejną odsłonę konfrontacji.
Ale w drzwiach jednak staje Adam.
– Minąłem się z komisarzem. Wszystko OK?
– Tak – odpowiadam odruchowo. – A właściwie to nie. Dlaczego kazałeś mi skłamać?
– To nie tak. – Przystaje i opiera się o fotel. – Wszystko ci wytłumaczę, ale nie dzisiaj. Nic się nie stało. Po prostu mi zaufaj – mówi z naciskiem.
– A ty? Nie możesz mi zaufać?
– Powiedziałem, że wszystko ci wyjaśnię. Tylko nie teraz. Jesteś mi to winna – dodaje.
Kręcę głową z niedowierzaniem. Takie stawianie sprawy jest do niego niepodobne. Co przede mną ukrywa? Co się wydarzyło wczoraj? Dokąd pojechał?
Ale nie pytam. Skutecznie zamknął mi usta. Jesteś mi to winna. Ma rację. Niech będzie. Nikomu nie ufam bardziej niż jemu.
– Miałam właśnie zadzwonić do Agnieszki – mówię na znak, że temat uznaję za zamknięty. Przynajmniej na razie.
– Ja to zrobię, uprzedzę ją.
– Dobrze, ale co teraz? – Potrzebuję jakiejś wskazówki, nie chcę siedzieć bezczynnie.
– Nic. Możemy tylko czekać.
– Myślisz, że powinnam odwołać spotkania? – drążę. – Pytałam, ale nie wiedzą, ile czasu to zajmie. Co prawda powiedziałam im, że o czternastej mam umówioną sesję i zależy mi, żeby się odbyła, ale nie sądzę, żeby miało to dla nich jakieś znaczenie.
– Poczekaj jeszcze. Zostało dużo czasu, może zdążą – próbuje mnie uspokoić.
– A Justyna o której dzisiaj zaczyna?
– Pewnie jak zwykle o piętnastej. Zajrzę do kalendarza w recepcji. Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera. Może jest w sądzie.
– Rymski potrzebuje namiarów na wszystkich pracowników. Powiedziałam mu, że Agnieszka się tym zajmie, jak tylko przyjedzie.
Kiwa głową. Nic więcej nie zostało już do omówienia, nic do dodania. Wychodzi, zostaję sama. Co mogę teraz zrobić? Przecież oszaleję, jeśli czymś się nie zajmę. Podchodzę do regału, którego zawartość przed chwilą przeglądał Rymski. Poza podręcznikami jedną półkę zajmują powieści, które stawiam tu w nadziei, że może pomiędzy sesjami albo w oczekiwaniu na pacjentów znajdę czas, żeby do nich zajrzeć. Do czego oczywiście jeszcze nigdy nie doszło. Ale teraz jest dobra okazja. No, może nie dobra, ale przynajmniej okazja.
Przesuwam palcami po grzbietach w niecierpliwym niezdecydowaniu. W końcu wyjmuję przykurzoną książkę w niepozornej okładce, kupioną kilka miesięcy temu w antykwariacie. Przysiadam z nią w fotelu.
Marzenie – to życie wtóre. Bez drżenia nie przekraczałem nigdy tych drzwi z kości słoniowej czy rogu, które oddzielają nas od świata niewidzialnego. Pierwsze chwile snu są obrazem śmierci…¹
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Gérard de Nerval, Aurelia w: Sylwia i inne opowiadania, w przekładzie Leona Choromańskiego.