Terapia - ebook
Terapia - ebook
„Kiedy minęło pół godziny, wiedział, że już nigdy nie zobaczy córki. Otworzyła drzwi, jeszcze raz na chwilę odwróciła się do niego i weszła do gabinetu. Josephine, jego mała dwunastoletnia córka, już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Był tego pewien”.
Josephine cierpi na tajemniczą chorobę i pewnego dnia znika bez śladu z gabinetu lekarskiego, do którego przywieziono ją na badania. Po czterech latach bezskutecznych poszukiwań córki Viktor Larenz, słynny psychiatra, zaszywa się na samotnej, targanej sztormami wysepce na Morzu Północnym. Tam odwiedza go piękna nieznajoma – pisarka Anna Spiegel. Ma ona rzadką odmianę schizofrenii: tworzone przez nią postacie powieści stają się dla niej rzeczywiste. A tak się składa, że w jej ostatniej książce pojawia się dziewczynka z niezidentyfikowaną chorobą i pewnego dnia znika bez śladu...
Czy coś tak niewyobrażalnego może być prawdą? Czyżby urojenia Anny dotyczyły ostatnich dni Josy? Viktor Larenz rozpoczyna niebezpieczną terapię tajemniczej pacjentki, która zaprowadzi go do przerażającej prawdy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-6645-9 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy minęło pół godziny, wiedział, że już nigdy nie zobaczy córki. Otworzyła drzwi, jeszcze raz na chwilę odwróciła się do niego i weszła do gabinetu. Josephine, jego mała dwunastoletnia córka, już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Był tego pewien. Już nigdy nie uśmiechnie się do niego, kiedy będzie ją kładł spać. Viktor już nigdy nie zgasi kolorowej lampki na nocnym stoliku, kiedy jego córka zaśnie. A jej przeraźliwe krzyki już nigdy nie obudzą go w środku nocy.
Ta świadomość spadła na niego jak grom z jasnego nieba.
Kiedy wstawał, poczuł, że jego ciało wolałoby nie ruszać się z chybotliwego plastikowego krzesła. Nie zdziwiłby się, gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gdyby padł jak długi na zniszczony parkiet poczekalni. Dokładnie między tęgą pacjentką cierpiącą na łuszczycę a stolikiem, na którym leżały stare pisma ilustrowane. Nie było mu jednak dane doświadczyć łaski omdlenia. Nie stracił świadomości.
W nagłych wypadkach przyjmujemy
pacjentów poza kolejnością
Tabliczka informacyjna na obitych białą skórą drzwiach do gabinetu alergologa rozpłynęła mu się przed oczami.
Doktor Grohlke był przyjacielem rodziny i lekarzem numer dwadzieścia dwa. Viktor Larenz sporządził listę lekarzy. Dwudziestu jeden przed nim nie potrafiło nic znaleźć. Zupełnie nic.
Pierwszy z nich, lekarz pogotowia, przyjechał w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, kiedy w ich posiadłości na berlińskiej wyspie Schwanenwerder odbywało się spotkanie rodzinne. Dokładnie jedenaście miesięcy temu. Najpierw wszyscy sądzili, że Josephine tylko zatruła się świątecznym fondue. W nocy kilka razy wymiotowała, a potem dostała biegunki. Jego żona Isabell wezwała prywatne pogotowie, a Viktor zniósł Josy, ubraną w cienką batystową koszulę nocną, do salonu. Jeszcze dziś czuł jej chude rączki, kiedy o tym myślał. Jedną objęła go za szyję, szukając pomocy, w drugiej mocno ściskała ulubionego pluszaka, niebieskiego kota Nepomuka. Pod surowym spojrzeniem zebranych wokół krewnych lekarz osłuchał wątłą klatkę piersiową dziewczynki, podłączył kroplówkę z elektrolitami i przepisał środek homeopatyczny.
– Niewielka infekcja żołądkowo-jelitowa. Właśnie grasuje w mieście. Ale nie ma się co martwić! Wszystko będzie dobrze. – Tymi słowami lekarz się pożegnał. Wszystko będzie dobrze. Kłamał.
Viktor stał przed gabinetem doktora Grohlkego. Kiedy chciał otworzyć ciężkie drzwi, nie był w stanie wykrzesać z siebie tyle sił, aby nacisnąć klamkę. W pierwszej chwili pomyślał, że stres, jaki przeżył w ciągu ostatnich godzin, odebrał mu całą energię. Po chwili jednak uświadomił sobie, że drzwi są zamknięte. Ktoś zaryglował je od środka.
Co tu się dzieje?
Odwrócił się gwałtownie i miał uczucie, że widzi otaczającą go rzeczywistość jak na przesuwających się przed oczami w zwolnionym tempie pojedynczych klatkach filmu. Wszystko docierało do jego mózgu przesunięte w czasie i w postaci oderwanych od siebie obrazów: zdjęcia irlandzkich krajobrazów na ścianach poczekalni, pokryty kurzem figowiec w niszy przy oknie i kobieta z łuszczycą siedząca na krześle. Larenz ostatni raz szarpnął klamką i powlókł się przez poczekalnię do wyjścia. Korytarz był w dalszym ciągu potwornie zatłoczony. Jakby doktor Grohlke był jedynym lekarzem w Berlinie.
Viktor powoli podszedł do recepcji. Jakiś młodzieniec z rzucającym się w oczy trądzikiem na twarzy czekał na wystawienie recepty, ale Larenz niegrzecznie odepchnął go na bok i natychmniast zaczął mówić do rejestratorki. Znał Marię ze swoich wcześniejszych wizyt. Kiedy przed pół godziną wszedł tutaj z Josy, jeszcze jej nie było. Teraz ucieszył się, że zastępująca ją osoba najwidoczniej ma przerwę lub skierowano ją do innych zajęć. Maria miała dopiero dwadzieścia kilka lat i wyglądała jak dość korpulentny bramkarz żeńskiej drużyny piłkarskiej, ale sama była matką małej córeczki. Na pewno mu pomoże.
– Muszę natychmiast tam wejść i ją zobaczyć – powiedział głośniej, niż zamierzał.
– O, dzień dobry, doktorze Larenz, cieszę się, że znowu pana widzę. – Maria od razu poznała psychiatrę. Co prawda dawno go tu nie było, ale wystarczająco często widywała jego charakterystyczną twarz w telewizji i czasopismach. Był ulubionym gościem rozmaitych talk-show. Nie tylko z powodu atrakcyjnego wyglądu, ale również interesującego, zrozumiałego dla laików sposobu objaśniania skomplikowanych problemów psychicznych. Dzisiaj jednak mówił bardzo nieskładnie.
– Muszę natychmiast zobaczyć się z córką!
Chłopak, którego odepchnął na bok, instynktownie wyczuł, że z tym człowiekiem jest coś nie w porządku, i odsunął się jeszcze krok dalej. Maria również wyglądała na zbitą z tropu i starała się nie stracić zwyczajowego, wyćwiczonego uśmiechu.
– Niestety, nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze Larenz – powiedziała i nerwowo dotknęła lewej brwi. Normalnie w tym miejscu miała piercing, który zawsze skubała, kiedy była zdenerwowana. Jednak jej szef, doktor Grohlke, był bardzo konserwatywny i w pracy musiała wyjmować srebrny sztyfcik.
– Czy Josephine miała na dzisiaj wyznaczoną wizytę? – próbowała się upewnić.
Larenz otworzył usta, żeby wyrzucić z siebie odpowiedź, ale powstrzymał się, nie wydając głosu. Oczywiście, że miała dziś wizytę. Isabell uzgodniła ją telefonicznie na konkretną godzinę. Dlatego przywiózł tu Josy. Jak zawsze.
– Tato, kto to jest alergolog? – zapytała go jeszcze w samochodzie. – Czy on przepowiada pogodę?
– Nie, myszko. Pogodę przepowiada meteorolog. – Patrzył na nią we wstecznym lusterku i bardzo chciał móc pogłaskać ją po jasnych włosach. Wydała mu się tak krucha. Jak anioł na japońskiej bibułce.
– Alergolog leczy ludzi, którym nie wolno mieć styczności z pewnymi substancjami, ponieważ wtedy chorują.
– Tak jak ja?
– Możliwe – powiedział. Mam nadzieję, pomyślał. Byłaby to przynajmniej diagnoza. Jakiś początek. Niewyjaśnione objawy jej choroby zdążyły zapanować nad życiem całej rodziny. Josy już od pół roku nie chodziła do szkoły. Konwulsje występowały przeważnie tak nagle i nieregularnie, że nie wytrzymałaby długo w żadnej klasie. Dlatego Isabell pracowała tylko na pół etatu i zorganizowała Josy prywatny tok nauczania. A Viktor zlikwidował swoją praktykę przy Friedrichstrasse, żeby poświęcić cały swój czas córce. Czy może raczej jej lekarzom. Jednak mimo maratonu medycznego, jaki Josy przeszła w ciągu ostatnich tygodni, wszyscy specjaliści, którzy ją konsultowali, okazali się bezradni. Nie potrafili znaleźć wytłumaczenia przyczyn cyklicznie powracających konwulsji Josy połączonych z gorączką, ciągłego zapadania na choroby zakaźne ani nocnych krwawień z nosa. Czasami symptomy były słabsze, niekiedy całkiem znikały, i wtedy rodzina nabierała nadziei. Jednak po krótkiej przerwie wszystko wracało na nowo, przeważnie w formie jeszcze groźniejszych ataków. Jak dotąd interniści, hematolodzy i neurolodzy zdołali jedynie wykluczyć raka, aids, zapalenie wątroby oraz inne znane im choroby zakaźne. Josephine zrobiono nawet test na malarię. Wypadł negatywnie.
– Doktorze Larenz?
Słowa wypowiedziane przez Marię raptownie przywróciły Viktora do rzeczywistości. Zorientował się, że przez cały czas wpatruje się w recepcjonistkę z otwartymi ustami.
– Co pani z nią zrobiła? – Wrócił mu głos i teraz z każdym słowem stawał się bardziej donośny.
– O co panu chodzi?
– O Josy. Co pani z nią zrobiła?
Larenz wrzeszczał teraz na cały korytarz i rozmowy czekających pacjentów nagle ucichły. Widać było, że Maria nie ma najmniejszego pojęcia, jak sobie poradzić z tą sytuacją. Oczywiście jako recepcjonistka pracująca u doktora Grohlkego była przyzwyczajona do niezwykłych zachowań jego pacjentów. W końcu nie był to prywatny gabinet, a Uhlandstrasse już od dawna nie zaliczała się do najwytworniejszych adresów w Berlinie. W poczekalni zawsze można było się natknąć na prostytutki i narkomanów z pobliskiej Lietzenburger Strasse. I nikt się nie dziwił, kiedy na przykład wychudzony, żyjący z prostytucji nastolatek krzyczał na recepcjonistkę, że nie chce leczyć wysypki, tylko potrzebuje lekarstwa, które uśmierzy jego ból.
Ale ten przypadek był zupełnie, bo doktor Viktor Larenz nie miał przecież na sobie brudnego dresu i dziurawego T-shirta, nie miał też na nogach rozczłapanych adidasów, a jego twarz nie była usiana ropiejącymi pryszczami. Przeciwnie. Wyglądał, jakby określenie „dystyngowany” zostało stworzone specjalnie dla niego: szczupła budowa ciała, wyprostowana postawa, szerokie ramiona, wysokie czoło i ostry podbródek. Chociaż urodził się i dorastał w Berlinie, większość uważała, że ma wygląd hanzeatycki. Brakowało mu tylko szpakowatych włosów na skroniach i klasycznego nosa. Nawet jego kręcone włosy w kolorze drewna tekowego, które ostatnio nieco zapuścił, i skrzywiony nos – bolesne wspomnienie wypadku podczas regat żeglarskich – nie zakłócały ogólnego wrażenia elegancji, dystynkcji i wytworności. Viktor Larenz miał czterdzieści trzy lata. Był mężczyzną, którego wiek trudno ocenić, ale można było mieć pewność, że ma eleganckie chusteczki z haftowanymi inicjałami i nigdy nie nosi przy sobie drobnych. Mężczyzną, którego rzucającą się w oczy bladą cerę tłumaczyła duża liczba nadgodzin spędzonych w pracy.
I właśnie to sprawiało, że sytuacja była dla Marii tak trudna. W końcu nikt nie jest na to przygotowany, że psychiatra z tytułem doktora, który przychodzi ubrany w szyty na miarę garnitur wart dwa tysiące dwieście euro, będzie wykrzykiwał coś podniesionym i załamującym się głosem, dziko gestykulując. I właśnie z tego powodu Maria nie miała zielonego pojęcia, co powinna teraz zrobić.
– Viktor?
Larenz odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł go głęboki głos. Doktor Grohlke usłyszał hałas w recepcji i wyszedł z gabinetu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Chudy i wysoki lekarz w starszym wieku, z włosami w kolorze piasku i głęboko osadzonymi oczami, sprawiał wrażenie nadzwyczaj zaniepokojonego.
– Co tu się dzieje?
– Gdzie jest Josy?! – krzyknął w odpowiedzi Viktor, a doktor Grohlke mimowolnie cofnął się przed swoim przyjacielem. Znał tę rodzinę od prawie dziesięciu lat, ale jeszcze nigdy nie widział Larenza w takim stanie.
– Viktor? Przejdźmy może lepiej do mojego gabinetu i…
Larenz w ogóle go nie słuchał, tylko wpatrywał się w coś ponad ramieniem lekarza. Kiedy zobaczył, że drzwi do gabinetu są lekko uchylone, gwałtownie ruszył do przodu. Kopnął je prawą nogą. Otworzyły się do środka i uderzyły w wózek na kółkach z instrumentami i lekarstwami. Kobieta z łuszczycą leżała na leżance z odsłoniętym torsem. Była tak przerażona, że zapomniała zasłonić piersi.
– Ależ, Viktorze, co w ciebie wstąpiło?! – krzyknął doktor Grohlke za jego plecami, ale Larenz odwrócił się gwałtownie i wybiegł z powrotem z gabinetu, mijając go w drzwiach.
– Josy?!
Biegł przez korytarz, otwierając kolejno wszystkie drzwi.
– Josy, gdzie jesteś?! – krzyczał w panice.
– Na Boga, Viktorze!
Stary alergolog podążał za nim, najszybciej jak potrafił, ale Viktor w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Strach odebrał mu rozum.
– Co tam jest?! – krzyknął, kiedy nie mógł otworzyć ostatnich drzwi na lewo od poczekalni.
– Środki czystości. Tylko środki czystości, Viktorze. To nasz magazynek.
– Otwierać! – Viktor jak obłąkany szarpał za klamkę.
– Zaraz, zaraz, posłuchaj mnie…
– OTWIERAĆ!
Doktor Grohlke z niespodziewaną siłą złapał Larenza za ramiona i mocno go przytrzymał.
– Uspokój się, Viktorze! I posłuchaj mnie. W środku nie może być twojej córki, bo dziś przed południem sprzątaczka zabrała klucz i przyjdzie dopiero jutro rano.
Larenz ciężko oddychał i tylko słuchał słów, nie rozumiejąc ich znaczenia.
– Proszę cię, podejdźmy do sprawy logicznie. – Doktor Grohlke rozluźnił uścisk i położył dłoń na ramieniu Viktora.
– Kiedy ostatnio widziałeś córkę?
– Pół godziny temu, tutaj, w poczekalni. – Viktor wyraźnie słyszał swój głos. – Weszła do ciebie.
Stary lekarz z zatroskaniem pokręcił głową i odwrócił się do Marii, która stanęła właśnie obok nich.
– Nie widziałam Josephine – powiedziała do szefa. – I nie miała na dzisiaj umówionej wizyty.
Bzdura, krzyknął w myślach Larenz i złapał się za skronie.
– Przecież Isabell uzgodniła wizytę telefonicznie na konkretną godzinę. Oczywiście, że Maria nie mogła widzieć mojej córki. W recepcji było zastępstwo. Jakiś mężczyzna. Powiedział, żebyśmy usiedli. Josy była taka słaba. Taka wyczerpana. Posadziłem ją w poczekalni i wyszedłem, żeby przynieść jej szklankę wody. A kiedy wróciłem…
– Poza mną nie ma tu innych mężczyzn – przerwał przyjacielowi doktor Grohlke. – Pracują u nas same kobiety.
Viktor bezradnie patrzył w twarz doktora Grohlkego i próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał.
– Nie badałem dzisiaj Josy. Nie było jej u mnie.
Słowa lekarza ścierały się z jakimś przenikliwym, wytrącającym z równowagi dźwiękiem, który Larenz nagle usłyszał w niewielkiej odległości i który stawał się coraz bardziej donośny.
– Czego ode mnie chcecie?! – zawołał rozpaczliwie. – Oczywiście, że weszła do gabinetu. Przecież została wywołana. Byłem obok i słyszałem, jak mężczyzna w recepcji wywołuje jej nazwisko. Dzisiaj sama chciała wejść do gabinetu. Prosiła mnie o to. Właśnie skończyła dwanaście lat, wiecie? Od niedawna zaczęła już zamykać drzwi do łazienki. I dlatego, kiedy wróciłem do poczekalni, pomyślałem, że właśnie weszła do gabinetu.
Viktor otworzył usta i nagle zorientował się, że nie wypowiedział ani jednego z tych słów. Jego umysł pracował jasno, ale widocznie on sam nie był w stanie wyartykułować ani jednego dźwięku. Rozejrzał się nieporadnie i wydało mu się, że widzi świat w zwolnionym tempie. Denerwujący hałas stawał się coraz bardziej przenikliwy i prawie zagłuszał wrzawę wokół niego. Czuł, że wszyscy coś do niego mówią: Maria, doktor Grohlke, a nawet niektórzy pacjenci.
– Nie widziałem Josy od roku. – To były ostatnie słowa doktora Grohlkego, które Viktor wyraźnie usłyszał. I nagle wszystko stało się dla niego jasne. Przez krótką chwilę rozumiał, co się zdarzyło. Przez głowę przemknęła mu straszliwa prawda, ulotna jak sen w momencie przebudzenia. I równie szybko zniknęła. Przez ułamek sekundy rozumiał wszystko. Chorobę Josy. Przyczynę jej wielkiego cierpienia w minionych miesiącach. Nagle zobaczył, co się wydarzyło. Co jej wyrządzono. Poczuł mdłości, kiedy uświadomił sobie, że teraz przyjdzie kolej na niego. Że go znajdą. Wcześniej czy później. Wiedział to. Ale po chwili ta przerażająca świadomość gdzieś mu umknęła. Znowu zniknęła. Bezpowrotnie jak ostatnia kropla wody w odpływie umywalki.
Viktor chwycił się obiema dłońmi za skronie. Przenikliwy, męczący, straszliwy dźwięk dobiegał teraz z bardzo bliska i był nie do wytrzymania. Przypominał skamlenie torturowanej istoty i miał w sobie coś ludzkiego. Zamarł dopiero wówczas, kiedy Viktor po dłuższej chwili zamknął usta.1
Dzień dzisiejszy, kilka lat później
Viktor Larenz nigdy by nie pomyślał, że perspektywa, z której patrzył na szpitalną salę, kiedyś się zmieni. Dawniej surowa, pozbawiona ozdób separatka w klinice Weddinger była przeznaczona do leczenia psychomatycznych urazów u jego pacjentów z najtrudniejszymi objawami. Dzisiaj on sam leżał na hydraulicznie regulowanym szpitalnym łóżku z rękami i nogami unieruchomionymi elastycznym bandażem.
Do tej pory nikt go nie odwiedził. Ani przyjaciele, ani dawni koledzy, ani krewni. Jedyną odmianą, poza możliwością wpatrywania się w pożółkłe tapety, dwie zatłuszczone brązowe zasłony i pokryty zaciekami sufit, był doktor Martin Roth, młody ordynator, który dwa razy dziennie zjawiał się z wizytą. Nikt nie złożył wniosku do kierownictwa instytutu psychiatrycznego o zgodę na odwiedziny. Nawet Isabell. Viktor dowiedział się o tym od doktora Rotha i nawet nie potrafił mieć tego żonie za złe. Po tym wszystkim, co się wydarzyło.
– Czy dawno odstawiono mi lekarstwa?
Zapytany o to ordynator sprawdzał właśnie kroplówkę z roztworem elektrolitów i soli fizjologicznej, która wisiała na trójnożnym metalowym stojaku przy głowie łóżka.
– Mniej więcej przed dwoma tygodniami, doktorze Larenz.
Viktor wysoko cenił fakt, że doktor Roth w dalszym ciągu używa jego tytułu naukowego. Podczas wszystkich rozmów, jakie prowadzili ze sobą w ostatnich dniach, zawsze był traktowany przez doktora Rotha z najwyższym szacunkiem.
– A od kiedy jest ze mną kontakt?
– Od dziewięciu dni.
– Aha. – Zrobił krótką przerwę. – A kiedy mnie wypuścicie?
Viktor zobaczył, jak doktor Roth uśmiecha się, słysząc ten żart. Obaj wiedzieli, że już nigdy stąd nie wyjdzie. A jeśli już, to najwyżej do innej placówki o podobnych rygorach bezpieczeństwa.
Viktor spojrzał na swoje ręce i lekko szarpnął więzami. Najwidoczniej zrobiono to dla jego dobra. Od razu po przywiezieniu do instytutu zabrano mu pasek i sznurowadła. A z łazienki usunięto nawet lustro. Kiedy teraz dwa razy dziennie prowadzono go pod nadzorem do toalety, nie mógł nawet sprawdzić, czy rzeczywiście wygląda tak marnie, jak się czuł. Dawniej zawsze chwalono jego wygląd. Rzucał się w oczy dzięki szerokim ramionom, gęstym włosom i wysportowanej sylwetce, która była wprost idealna jak na mężczyznę w jego wieku. Dzisiaj niewiele już z tego zostało.
– A tak szczerze, doktorze Roth. Co pan czuje, kiedy pan na mnie patrzy, jak tak tu leżę?
Ordynator dalej unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego z Viktorem, kiedy sięgał po tabliczkę z kartą choroby, która wisiała w nogach łóżka. Można było zauważyć, że się namyśla. Współczucie? Troskę?
– Strach. – Doktor Roth zdecydował się powiedzieć prawdę.
– Ponieważ obawia się pan, że coś podobnego mogłoby przytrafić się także panu?
– Uważa pan to za egoizm?
– Nie. Jest pan ze mną szczery, i to mi się podoba. Poza tym, co zrozumiałe, jednak kilka rzeczy nas łączy.
Doktor Roth tylko skinął potakująco głową.
Tak jak odmienne było ich obecne położenie, tak zgodne wydawały się niektóre etapy w ich życiu. Obaj dorastali jako rozpieszczeni jedynacy w najlepszych dzielnicach Berlina. Larenz jako syn od dawna osiadłej i wyspecjalizowanej w prawie cywilnym rodziny adwokatów z Wannsee, doktor Roth jako otoczony troskliwą opieką potomek dwojga chirurgów z Westendu. Obaj studiowali medycynę na uniwersytecie w Dahlem – kierunek psychiatria. Obaj odziedziczyli po rodzicach piękne wille oraz znaczne majątki, które pozwoliłyby im na życie bez pracy. Mimo to przypadek lub zrządzenie losu sprawiły, że teraz obaj znaleźli się w tym miejscu.
– No dobrze – mówił dalej Viktor. – A więc dostrzega pan zbieżność między nami. Jak pan zareagowałby w mojej sytuacji?
– Ma pan na myśli, kiedy dowiedziałbym się, kto zrobił to mojej córce?
Doktor Roth zanotował aktualne dane na karcie chorobowej i po raz pierwszy spojrzał Viktorowi prosto w oczy.
– Tak.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy przeżyłbym to, co pan musiał znieść.
Viktor roześmiał się nerwowo.
– Mnie też się nie udało. Umarłem. Najbardziej okrutną śmiercią, jaką jest pan w stanie sobie wyobrazić.
– Może jednak chciałby mi pan o wszystkim opowiedzieć?
Doktor Roth usiadł na brzegu łóżka przy Larenzu.
– O czym? – zapytał Viktor, chociaż oczywiście znał odpowiedź. W ostatnich dniach lekarz proponował mu to wielokrotnie.
– O wszystkim. Całą historię. Jak pan się dowiedział, co stało się z pana córką. Jaki związek miała z tym choroba Josephine. Niech pan mi opisze, co się wydarzyło. Od samego początku.
– Większość już panu powiedziałem.
– Tak. Ale interesują mnie szczegóły. Chcę to wszystko usłyszeć z pana ust jeszcze raz. A zwłaszcza to, jak na koniec mogło do tego dojść.
Do katastrofy.
Viktor głęboko odetchnął i ponownie spojrzał w górę na plamy na suficie.
– Wie pan, przez te wszystkie lata po zniknięciu Josy myślałem, że nie ma nic bardziej okrutnego niż niewiedza. Cztery lata bez najmniejszego śladu, bez śladu życia. Czasem pragnąłem, żeby zadzwonił telefon i żeby ktoś nas zawiadomił, gdzie leżą jej zwłoki. Naprawdę myślałem, że nie ma nic potworniejszego niż stan zawieszenia między przeczuciem a wiedzą. Jednak się myliłem. Czy wie pan, co jest jeszcze bardziej przerażające?
Doktor Roth spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
– Prawda. – Viktor prawie to wyszeptał. – Prawda! Sądzę, że poznałem ją już w przychodni doktora Grohlkego. Krótko po tym, jak zniknęła Josy. Była to prawda tak okropna, że nie chciałem w nią uwierzyć. Jednak później natknąłem się na nią jeszcze raz. Ale tym razem nie mogłem jej wyprzeć, ponieważ podążała za mną w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Prawda znalazła się nagle tuż przede mną i krzyczała mi prosto w twarz.
– Jak pan to rozumie?
– Dokładnie tak, jak to powiedziałem. Stałem naprzeciwko człowieka, który odpowiadał za całe to nieszczęście, i nie mogłem tego znieść. Cóż, sam pan wie najlepiej, co wtedy zrobiłem na wyspie. I do czego mnie to w końcu doprowadziło.
– Wyspa – drążył dalej doktor Roth. – Parkum, zgadza się? Po co pan tam w ogóle pojechał?
– Jako psychiatra powinien pan oczywiście wiedzieć, że jest to źle postawione pytanie. – Viktor uśmiechnął się. – Mimo to spróbuję na nie odpowiedzieć. Tygodnik ilustrowany „Bunte” poprosił mnie o wywiad w parę lat po zniknięciu Josy, i to po raz któryś z rzędu. Najpierw chciałem odmówić. Isabell również była przeciwna. Jednak później doszedłem do wniosku, że pytania, które mi przysłano faksem i e-mailem, mogłyby mi pomóc uporządkować myśli. Odzyskać spokój. Rozumie pan?
– Więc pojechał pan tam, żeby pracować nad wywiadem?
– Tak.
– Sam?
– Żona nie mogła i nie chciała jechać ze mną. Miała umówione ważne spotkanie w interesach w Nowym Jorku. Szczerze mówiąc, byłem zadowolony, że będę sam. Po prostu miałem nadzieję, że na Parkum nabiorę wreszcie potrzebnego dystansu.
– Dystansu, który pozwoli panu ostatecznie pożegnać się z córką.
Viktor przytaknął, chociaż doktor Roth nie sformułował ostatniego zdania w formie pytania.
– Coś w tym rodzaju. Tak więc wziąłem mojego psa, pojechałem nad Morze Północne i przeprawiłem się z Syltu na wyspę Parkum. Nie mogłem przewidzieć, jaki ta podróż spowoduje łańcuch wydarzeń.
– Proszę opowiedzieć mi o tym bardziej szczegółowo. Co dokładnie zaszło na Parkum? Kiedy po raz pierwszy zauważył pan, że wszystko ma ze sobą związek?
Niewyjaśniona choroba Josephine. Jej zniknięcie. Wywiad.
– A więc dobrze.
Viktor zrobił kilka obrotów głową i usłyszał trzeszczenie kręgów szyjnych. Z powodu więzów było to chwilowo jedyne ćwiczenie rozluźniające, jakie mógł wykonywać. Głęboko odetchnął i zamknął oczy. Jak zawsze trwało to tylko chwilę, zanim myślami znowu tam się znalazł. Z powrotem na Parkum. Do krytego trzcinową strzechą domu przy plaży. Do miejsca, gdzie zamierzał uporządkować swoje życie, cztery lata po tragedii. Gdzie miał nadzieję nabrać potrzebnego dystansu umożliwiającego mu rozpoczęcie nowego rozdziału życia. I gdzie zamiast tego wszystko stracił.2
Parkum, pięć dni przed poznaniem prawdy
B: Jak pan się czuł bezpośrednio po tragedii?
L: Umarłem. Wprawdzie jeszcze oddychałem, od czasu do czasu też piłem i jadłem. I zdarzało mi się nawet przespać jedną albo dwie godziny na dobę. Ale tak naprawdę nie istniałem. Umarłem w dniu, w którym zniknęła Josephine.
Viktor wpatrywał się w kursor migający po kropce kończącej ostatnie zdanie. Przebywał na wyspie już siedem dni. Od tygodnia siedział każdego dnia od wczesnego rana do późnego wieczora przy mahoniowym biurku i próbował odpowiedzieć na pierwsze pytanie wywiadu. Dopiero dziś przed południem udało mu się wreszcie wystukać na laptopie chociaż pięć powiązanych ze sobą zdań.
Umarłem. W rzeczywistości nie było odpowiedniego słowa, żeby opisać stan, w którym znalazł się w dniach i tygodniach bezpośrednio po tragedii.
Po tragedii.
Viktor zamknął oczy.
Pierwszych godzin bezpośrednio po przeżytym szoku w ogóle nie potrafił sobie przypomnieć. Nie wiedział, z kim rozmawiał ani gdzie był. Kiedy chaos zniszczył jego rodzinę. Główny ciężar musiała wtedy wziąć na swoje barki Isabell. To ona na prośbę policji przeszukała szafę, żeby sprawdzić, jakie ubranie miała na sobie Josy. To ona wyjęła z rodzinnego albumu aktualne zdjęcie, które było niezbędne do podjęcia poszukiwań małej. I to również ona powiadomiła krewnych, podczas gdy on błąkał się bez celu po ulicach Berlina. Uchodzący za profesjonalistę, słynny psychiatra w żałosny sposób zawiódł w najważniejszej próbie swojego życia. Także w następnych latach Isabell okazała się silniejsza od niego. Już po trzech miesiącach powróciła do pracy jako doradca biznesowy, Viktor natomiast sprzedał swój gabinet i od tamtej pory nie miał już ani jednego pacjenta.
Nagle laptop wydał sygnał ostrzegawczy i Viktor zorientował się, że trzeba podłączyć go do prądu. Kiedy w dniu przyjazdu przysunął biurko w pokoju kominkowym do panoramicznego okna z widokiem na morze, stwierdził, że nie ma tam gniazdka. Teraz bez przerwy mógł rozkoszować się zapierającym dech w piersiach widokiem zimowego morza, ale za to co sześć godzin musiał przenosić komputer do ładowarki, która leżała na małym stoliku przed kominkiem. Viktor szybko zapisał dane w dokumencie, zanim zdążą przepaść na zawsze.
Tak jak Josy.
Spojrzał przez okno i natychmiast odwrócił głowę, kiedy w widoku morza znowu odnalazł lustrzane odbicie swojej duszy. Nadciągający wiatr, który gwizdał w trzcinowym poszyciu dachu i wzburzał wodę, przemawiał jednoznacznym językiem. Był koniec listopada, a zima śpieszyła się, żeby przybyć na wyspę ze swoimi przyjaciółmi, śniegiem i zimnem.
Jak śmierć, pomyślał Viktor, kiedy wstał i przenosił laptopa do stolika przed kominkiem, na którym leżał kabel zasilania.
Mały, dwupiętrowy dom przy plaży został zbudowany na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku i od śmierci rodziców Viktora nie widział remontu. Na szczęście Halberstaedt, burmistrz wyspy, zadbał o instalację elektryczną i generator, tak że teraz w środku przynajmniej było widno i ciepło. Ale długi czas, kiedy nie przyjeżdżał tu nikt z rodziny, nie przysłużył się starej drewnianej willi. Ściany zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz pilnie domagały się świeżej warstwy farby. Parkiet z desek okrętowych już dawno powinien zostać wycyklinowany i częściowo wymieniony. Drewniane okna z podwójnymi szybami trochę się wypaczyły wskutek działania pogody i teraz niepotrzebnie wpuszczały do środka zbyt dużo zimnego powietrza i wilgoci. Urządzenie wnętrza było zapewne luksusowe w latach osiemdziesiątych, ale jeszcze dzisiaj wskazywało na zamożność rodziny Larenzów, lecz wskutek braku dostatecznej pielęgnacji lampy od Tiffany’ego, meble obite skórą i regały z drewna tekowego pokrywała zbyt gruba warstwa patyny. Już od dawna sprzęty te nie widziały choćby ścierki od kurzu.
Cztery lata, miesiąc i dwa dni.
Viktor nie musiał patrzeć na stary kalendarz wiszący w kuchni. Wiedział to. Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz postawił stopę na wyspie Parkum. Sufit w pokoju od dawna nie widział farby. Podobnie jak zakopcony sadzą gzyms kominka. Ale coś innego było wówczas w porządku.
Jego życie.
Ponieważ towarzyszyła mu tutaj Josy, nawet wtedy, kiedy w ostatnich dniach października choroba prawie całkowicie pozbawiła ją sił.
Viktor usiadł na skórzanej sofie, podłączył laptopa do ładowarki i próbował nie myśleć o weekendzie poprzedzającym dzień, który odmienił jego los. Bez skutku.
Cztery lata.
Czterdzieści osiem miesięcy bez znaku życia od Josy. Mimo licznych poszukiwań prowadzonych na wielką skalę i kierowanych przez media na cały kraj apeli do ludności. Nawet dwuczęściowy specjalny program w telewizji nie przyniósł istotnej wskazówki. Mimo to Isabell wzbraniała się przed uznaniem jedynej córki za zmarłą. Z tego powodu była też przeciwna wywiadowi.
– Tu nie ma nic do zakończenia – powiedziała do niego na krótko przed wyjazdem.
Stali na żwirowym podjeździe ich domu i Viktor właśnie zapakował bagaże do czarnego volvo kombi. Trzy walizki. Jedną z ubraniami, dwie pozostałe wypełnione wszystkimi dowodami, które zebrał od momentu zniknięcia córki: wycinkami z gazet, protokołami i oczywiście raportami Kaia Strathmanna, prywatnego detektywa, którego wynajął do tej sprawy.
– Nie ma nic, co musiałbyś przepracować lub dokończyć, Viktorze – przekonywała. – Zupełnie nic. Ponieważ nasza córka wciąż żyje.
To, że puściła go na Parkum samego i że prawdopodobnie właśnie teraz siedzi na spotkaniu w jakimś nowojorskim wieżowcu przy Park Avenue, było tylko naturalną konsekwencją tej jej postawy. Praca. To był jej sposób, żeby przestać o czymś myśleć.
Kiedy w otwartym kominku z trzaskiem zapadło się płonące polano, Viktor wzdrygnął się. Także Sindbad, który cały czas spał pod biurkiem, zerwał się przestraszony i ziewał teraz, wpatrując się z wyrzutem w płomienie. Isabell znalazła tego golden retrievera przed dwoma laty na parkingu uzdrowiskowego Wannsee.
– Co ci przyszło do głowy? Chcesz zastąpić Josy jakimś kundlem?! – krzyknął wtedy na żonę w przedpokoju ich willi, kiedy przyprowadziła zwierzę do domu. Krzyknął tak głośno, że gospodyni na pierwszym piętrze szybko schowała się w prasowalni.
– Jak powinniśmy według ciebie nazwać psa? Joseph?
Jak zawsze, tak i w tej sytuacji Isabell nie dała się sprowokować i po raz kolejny okazała się godna swojego hanzeatyckiego pochodzenia z jednej z najstarszych rodzin bankierskich w północnych Niemczech. Jedynie stalowoniebieskie oczy zdradziły mu, o czym myślała w tej chwili: „Gdybyś wtedy lepiej uważał, Josy byłaby teraz z nami i mogłaby bawić się z tym psem”.
Nie musiała nic mówić, Viktor i tak ją zrozumiał. A ironia losu sprawiła, że od pierwszego dnia zwierzę uznało go za swojego pana.
Wstał, poszedł do kuchni, żeby nalać sobie świeżej herbaty. Zmęczony Sindbad poczłapał za nim w nadziei na drugi obiad.
– Nic z tych rzeczy, kolego. – Viktor właśnie chciał wymierzyć mu przyjaznego klapsa, kiedy zauważył, że zwierzę nadstawia uszu.
– Co z tobą? – Pochylił się do niego i nagle sam też to usłyszał. Metaliczne szuranie. Brzęknięcie, które obudziło w nim stare wspomnienie. Jeszcze nie potrafił go sklasyfikować. Co to było?
Viktor powoli zakradł się do drzwi.
Tam. Znowu. Jak moneta, kiedy skrobie się nią o kamień. Jeszcze raz.
Viktor wstrzymał oddech. I wtedy już wiedział. Był to hałas, który często słyszał jako mały chłopiec, kiedy ojciec wracał z rejsu żaglówką. Był to metaliczny, brzękliwy hałas, jaki robił klucz, uderzając o glinianą donicę. A powstawał zawsze wówczas, kiedy ojciec zapomniał klucza do domu i wyjmował zapasowy spod donicy z kwiatami stojącej przy wejściu.
A teraz to samo robi ktoś inny?
Viktor sprężył się w środku. Ktoś był pod drzwiami i znał skrytkę na klucz jego rodziców. I ten ktoś najwidoczniej chciał się dostać do domu. Do niego.
Z bijącym sercem przeszedł przez sień i wyjrzał przez wizjer w dębowych drzwiach. Nic. Właśnie chciał otworzyć pożółkłe żaluzje, aby wyjrzeć przez oknienko obok drzwi wejściowych, ale zmienił zdanie i jeszcze raz spojrzał przez wizjer w drzwiach. Cofnął się przerażony. Serce biło mu jak szalone. Czy naprawdę to zobaczył?
Viktor poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Słyszał szum własnej krwi w uszach. I był pewny. Nie miał wątpliwości. Przez ułamek sekundy widział ludzkie oko, które widocznie chciało z zewnątrz zajrzeć do wnętrza domu na plaży. Oko, które skądś znał, ale nie potrafił dokładnie powiedzieć, do kogo należało.
Weź się z garść, chłopie!
Odetchnął głęboko i raptownie otworzył drzwi.
– Czego sobie…?
Viktor urwał w pół zdania, które chciał głośno i dobitnie wypowiedzieć do nieznajomej osoby, stojącej na progu jego domu, aby napędzić jej stracha. Ale nikogo tam nie było. Ani na drewnianej werandzie, ani na dróżce do oddalonej o blisko sześć metrów furtki wychodzącej na nieutwardzoną piaszczystą drogę, która prowadziła do wioski rybackiej. Viktor zszedł pięć stopni dzielących werandę od ogródka przy domu, aby zajrzeć pod podest werandy. Jako młody chłopak podczas zabaw zawsze się tu chował przed dziećmi sąsiadów. Jednak nawet w słabnących promieniach powoli zachodzącego popołudniowego słońca mógł jeszcze się przekonać, że poza zwiędłymi liśćmi, które przywiał tu wiatr, nie było tam nikogo i niczego, co mogłoby zakłócić jego spokój.
Viktorem wstrząsały lekkie dreszcze i zacierał dłonie z zimna, kiedy pośpiesznie wchodził z powrotem po schodach. Wiatr zatrzasnął jasnobrązowe dębowe drzwi i Viktor musiał mocno wytężyć siły, aby otworzyć je mimo silnego podmuchu. Właśnie mu się to udało, kiedy zatrzymał się w pół ruchu.
Ten dźwięk. Znowu. Brzmiał trochę mniej metalicznie i był nieco jaśniejszy, ale znowu go słyszał. I tym razem nie dochodził z zewnątrz. Dochodził z salonu.
Ten, kto chciał zwrócić na siebie jego uwagę, już nie stał przed drzwiami. Był już w domu.3
Viktor skradał się powoli przez korytarz w kierunku pokoju kominkowego i jednocześnie szukał odpowiedniego przedmiotu, który mógłby posłużyć mu do obrony.
W razie konieczności nie mógł liczyć na pomoc Sindbada. Retriever tak bardzo lgnął do ludzi, że zamiast spłoszyć włamywacza, prawdopodobnie zaprosiłby go do zabawy. W tej chwili pies był tak rozleniwiony, że w ogóle nie zareagował na zakłócenie ciszy i najprawdopodobniej wrócił do salonu, podczas gdy jego pan sprawdzał, co się dzieje na dworze.
– Kto tu jest?
Brak odpowiedzi.
Viktor przypomniał sobie, że od 1964 roku na wyspie nie zdarzyło się żadne przestępstwo, a i tamten incydent był tylko nieszkodliwą bijatyką w gospodzie. Ale te fakty uspokoiły go tylko w nieznacznym stopniu.
– Halo, jest tu ktoś?
Wstrzymując oddech, skradał się z powrotem do pokoju z kominkiem tak ostrożnie, jak to tylko było możliwe. Chociaż starał się poruszać, nie wywołując najmniejszego hałasu, stara podłoga skrzypiała pod jego stopami. Skórzane podeszwy jego butów również robiły swoje.
Właściwie dlaczego się skradam, skoro jednocześnie głośno wołam?, zadał sobie pytanie. Jego dłoń prawie sięgała klamki u drzwi do salonu, kiedy te nagle otworzyły się do środka. Viktor był tak sparaliżowany strachem, że zapomniał krzyknąć.
Nie wiedział, czy powinien poczuć ulgę, czy wściekłość, kiedy ją zobaczył. Ulgę, ponieważ intruz okazał się ładną, zgrabną kobietą, a nie potężnym zbirem. Wściekłość, ponieważ w biały dzień odważyła się zakraść do jego domu.
– Jak pani tu weszła? – zapytał głośno. Jasnowłosa kobieta stojąca na progu między salonem a korytarzem nie wydawała się ani zakłopotana, ani speszona.
– Kiedy zapukałam do tylnych drzwi, same się otworzyły. Przykro mi, jeśli panu przeszkadzam.
– Słucham?!
Viktor ocknął się z obezwładniającego go strachu i musiał sobie ulżyć, dlatego ofuknął nieznajomą.
– Nie, pani nie przeszkadza, pani śmiertelnie mnie przestraszyła!
– Przykro…
– A na dodatek pani kłamie. – Viktor przerwał jej w pół słowa i przecisnął się obok niej do salonu.
– Od przyjazdu nie otwierałem tylnych drzwi.
Wprawdzie też nie sprawdzałem, czy są zamknięte, ale nie musisz o tym wiedzieć, pomyślał Viktor, stając przed biurkiem i przypatrując się swojemu nieproszonemu gościowi. Coś wydawało mu się w niej znajome, chociaż był pewny, że nigdy dotąd nie spotkał tej kobiety. Miała około metra sześćdziesięciu pięciu wzrostu, długie do ramion jasne włosy, które nosiła splecione w warkocz, i była przeraźliwie szczupła. Jednak mimo niedowagi nie było w niej nic androgynicznego, a to dzięki rozłożystym biodrom i wydatnym, pięknie ukształtowanym piersiom, które odznaczały się pod ubraniem. Ze szlachetnie bladą cerą i białymi jak śnieg zębami wyglądała raczej jak fotomodelka. Tyle że jak na modelkę była zbyt niska. Viktor prędzej gotów był przypuszczać, że zabłądziła na wyspie i zaraz zapyta go o drogę na plażę, gdzie bierze udział w nagrywaniu reklamy telewizyjnej.
– Nie kłamię, doktorze Larenz. W ciągu całego mojego życia nigdy nie skłamałam i nie widzę powodu, żeby zacząć to robić akurat w pana domu.
Viktor gładził się dłonią po włosach i porządkował myśli. Sytuacja była całkowicie absurdalna. Czy rzeczywiście właśnie doświadczył tego, że włamała się do niego jakaś kobieta, wystraszyła go na śmierć i jeszcze na dodatek próbuje nawiązać z nim rozmowę?
– Proszę posłuchać, kimkolwiek pani jest, stanowczo żądam, żeby pani natychmiast opuściła mój dom! Sądzę…
Viktor ponownie zmierzył ją wzrokiem.
– A tak w ogóle, to kim pani właściwie jest?
Uzmysłowił sobie, że nie potrafi ocenić jej wieku. Wyglądała bardzo młodo, a jej nieskazitelne rysy twarzy wskazywały na dwadzieścia kilka lat. Ubranie natomiast wskazywałoby raczej na dojrzałą kobietę.
Miała na sobie długi do kolan kaszmirowy płaszcz, pod nim różowy kostium od Chanel. Czarne glansowane rękawiczki, markowa torebka, a przede wszystkim perfumy wskazywały bardziej na kobietę w wieku Isabell. Również jej wyszukany sposób wyrażania się przemawiał za tym, że przekroczyła trzydziestkę.
I że z pewnością jest głucha, pomyślał Viktor. Ponieważ stała w drzwiach, milcząc, i w ogóle nie reagowała na jego słowa, tylko przyglądała się mu z uwagą.
– Okay. Wszystko jedno. Napędziła mi pani porządnego stracha, a teraz proszę skorzystać z frontowych drzwi i nigdy więcej nie przychodzić do mojego domu. Pracuję tu i nie życzę sobie, żeby mi przeszkadzano.
Viktor wzdrygnął się, kiedy niespodziewanie kobieta dwoma szybkimi krokami podeszła do niego.
– Czy naprawdę nie chce pan wiedzieć, czego chcę, doktorze Larenz? Chce pan mnie odprawić, nie znając powodu mojej wizyty?
– Tak.
– Czy naprawdę nie chce pan wiedzieć, co skłoniło taką kobietę jak ja, aby odnaleźć pana na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie?
– Nie.
A może jednak?
Viktor zorientował się, że znów słyszy dawno zapomniany, cichy, wewnętrzny głos. Ciekawość.
– Więc nie ma dla pana znaczenia, skąd w ogóle wiem, że pan tu jest?
– Nie.
– Nie wierzę, doktorze Larenz. Proszę mi zaufać. To, co mam do powiedzenia, bardzo pana zainteresuje.
– Zaufać? Mam zaufać komuś, kto się do mnie włamał?
– Nie. Ma pan mnie wysłuchać. Mój przypadek jest…
– Pani przypadek mnie nie obchodzi – przerwał jej brutalnie. – Jeśli pani wie, co mnie spotkało, to wie pani również, że bezczelnością jest przeszkadzać mi tutaj.
– Nie mam pojęcia, co pana spotkało, doktorze Larenz.
– Co takiego? – Viktor nie wiedział, czym powinien być bardziej zdumiony. Czy tym, że wdaje się w dyskusję z nieznaną sobie osobą, czy tym, że jej słowa brzmią tak szczerze.
– Czy przez ostatnie cztery lata nie czytała pani gazet?
– Nie – odpowiedziała kobieta bez ogródek.
Zakłopotanie Viktora rosło z sekundy na sekundę. I jednocześnie wzrastało jego zainteresowanie tą zagadkową pięknością.
– No, dobrze, wszystko jedno. Już nie prowadzę praktyki. Sprzedałem gabinet przed dwoma laty…
– …profesorowi van Druisenowi. Wiem. Byłam już u niego. Wysłał mnie do pana.
– Co zrobił? – zapytał Viktor osłupiały. Teraz jego ciekawość wzrosła jeszcze bardziej.
– Właściwie to nie wysłał tak wprost. Profesor van Druisen powiedział tylko, że byłoby lepiej, gdyby to pan osobiście się mną zajął. I szczerze mówiąc, jest to również moim życzeniem.
Viktor pokręcił głową. Czyżby jego starszy mentor faktycznie dał nowej pacjentce jego adres na wyspie? Nie mógł w to uwierzyć. Zwłaszcza że van Druisen wiedział przecież, że Larenz nie jest w stanie dłużej pomagać pacjentom. A już na pewno nie tu, na Parkum. Ale tym zajmie się później. Teraz musi tylko pozbyć się jakoś tej osoby, aby znowu odzyskać spokój.
– Jeszcze raz muszę panią stanowczo prosić o wyjście. Tylko marnuje pani mój czas.
Nie doczekał się reakcji.
Viktor czuł, jak jego początkowy strach stopniowo zmienia się w wyczerpanie. Przeczuwał, że właśnie stało się to, czego obawiał się najbardziej: nawet tutaj nie potrafi odnaleźć wewnętrznej równowagi. Duchy nie dadzą mu spokoju również na Parkum. Ani duchy zmarłych, ani żyjących.
– Doktorze Larenz. Wiem, że pan nie życzy sobie, aby mu pod jakimkolwiek pozorem tutaj przeszkadzać. Dzisiaj rano Patrick Halberstroem przeprawił mnie na wyspę i pokazał, jak do pana trafić, zanim jeszcze zeszłam z pokładu kutra.
– Nazywa się Halberstaedt – poprawił ją Viktor. – Jest tu burmistrzem.
– Tak, to najważniejszy człowiek na wyspie. Po panu. To też on mi uświadomił. Na pewno postąpię zgodnie z jego radą i „zabiorę mój piękny tyłeczek z Parkum tak szybko, jak to tylko możliwe”, zaraz po rozmowie z panem.
– On tak właśnie powiedział?
– Tak. Ale zrobię to tylko wtedy, jeśli poświęci mi pan pięć minut swojego czasu i powie mi to prosto w oczy.
– Co takiego?
– Że nie chce mnie pan leczyć.
– Nie mam czasu, żeby panią leczyć – powiedział już z mniejszym przekonaniem. – Proszę stąd wyjść.
– Na pewno sobie pójdę. Obiecuję. Ale dopiero wówczas, kiedy opowiem panu pewną historię. Moją historię. Niech mi pan wierzy. To zajmie tylko pięć minut. I nie pożałuje pan żadnej z nich.
Viktor zawahał się. Teraz ciekawość ostatecznie wzięła górę nad innymi emocjami. Poza tym jego spokój i tak został już zburzony, na dodatek brakowało mu sił na dalszą dyskusję.
– Ja nie gryzę, doktorze Larenz. – Kobieta uśmiechnęła się do niego.
Podłoga w pokoju znowu zaskrzypiała pod jej nogami, kiedy zrobiła krok w jego stronę. Poczuł zapach drogich perfum. Opium.
– Tylko pięć minut?
– Obiecuję!
Wzruszył ramionami. Kiedy jego spokój został już i tak zakłócony, to kilka minut więcej lub mniej nie robiło różnicy. Gdyby teraz ją wyrzucił, prawdopodobnie przez cały dzień chodziłaby wokół domu, a on nie mógłby i tak zebrać myśli.
– A więc dobrze.
Demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
– Pięć minut.