- W empik go
Terremoto - ebook
Terremoto - ebook
Trzęsienie ziemi jest dla Włochów kataklizmem znacznie częstszym i złowrogim niż dla Polaków powódź. Trzęsienia, które nawiedziły w drugiej połowie zeszłego roku Umbrię, Marche i, w mniejszym stopniu, Toskanię i Lacjum, dotknęły samego serca Włoch i Europy. Do rangi symbolu urósł widok zburzonej Nursji – ojczyzny św. Benedykta i św. Scholastyki. Zwłaszcza bazylika, po której pozostała tylko frontowa ściana. I widok ludzi modlących się na placu, klęczących jak przed widmem odchodzącego świata, zwiastunem Apokalipsy. Ale kataklizm wyzwala również braterstwo. Nie tylko ludzi. Również ludzi i zapomnianego Boga. Ludzi i zwierząt. Ludzi i ich dziedziczonego pejzażu.
„Reporter-poeta wędruje do miejsc nawiedzonych przez trzęsienia ziemi. Oto Nursja – zburzone serce naszego świata. Oto ludzie, których świat się zawalił, oto ból odwiecznych pytań o sens, o przemijanie, o zło i o Boga. Kiedy miasta powstaną z ruin, a wczorajsze trzęsienia ziemi przejdą do historii, ta opowieść nadal będzie żyła nie jako „stop-klatka” chwili, ale krwawiąca rana – jako to, co wieczne jest w człowieku” – ks. Adam Boniecki
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-947-2546-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałem iść na nogach, z Norcii do Asyżu.
Zaplanowałem to sobie jak dziecko, które wymyśla nową planetę na lekcję rysunków. Niestety, do dziś pokutuje we mnie dziecięca wyobraźnia: kiedy ktoś opowiada o drodze z leśniczówki do lasu, widzę ją jakby z góry. Widzę drewnianą chatkę, serpentynę ścieżki, las. Las jest przyjazny, droga bliska, chata jak z piernika.
To defekt, w dodatku taki, który ośmiesza. Oto deklaruję w domu: chcę iść na piechotę. Córka zaraz chce pójść ze mną, ale bałbym się o nią. Że akurat wtedy zatrzęsie się ziemia. Nie wiem, jak w górach wygląda trzęsienie ziemi.
Poza tym Rysiek przestrzegał, żeby nikogo nie zabierać do pracy.
– Będziesz się martwił, czy zjadła, czy ma wygodnie – mawiał reporter. – Będziesz podawał płaszcz. I przestaniesz widzieć. Stracisz kontakt z ludźmi, których spotkasz na miejscu.
Tam, już na miejscu, też pukają się w głowę. Bo na przełomie lat 2016 i 2017 seria trzęsień ziemi jest serią stulecia i zima jest zimą stulecia. Żeby móc iść pieszo, odsuwam podróż w kalendarzu, ale na początku marca śnieg wciąż leży wszędzie. I walczy o lepsze ze skałami na drogach. Z pęknięciami ziemi, które biały puch dobrze maskuje.
Jestem mięsem, a krajobraz jest wygłodzony zimą, przerażony wstrząsami.
Kiedy będziemy z Lucą w górskim Castelluccio, strażacy powiedzą, że rano znaleźli na śniegu szkielety kilku zagryzionych owiec.
– Wczoraj – dodadzą jeszcze – kiedy jechaliśmy do Norcii, zobaczyliśmy na poboczu klęczącego cielaczka. Był rozpruty. Wilki na nasz widok uciekły. Ale cielaczek zginął.
Nie spytałem, co się robi z klęczącym cielaczkiem. To pytanie przyszło mi do głowy później. Ratuje się go? Zabiera? Czy się odjeżdża? Zostawia wilkom na potem, na zaraz?– Powiedzmy, że są trzy rodzaje trzęsienia ziemi – mówi Luca Cari i zaprasza do jeepa. – Jak w Amatrice, jak w Nursji i jak w Castelluccio. I każdy z tych rodzajów jeszcze jakoś można scharakteryzować…
Mówi jak praktyk, nie jak sejsmolog, którym zresztą nie jest. Luca to strażak. A raczej ktoś pomiędzy strażakiem a świadkiem. Nie tylko tak jak każdy strażak jest świadkiem pożaru. Raczej jak reporter, który będąc świadkiem, bez przerwy zastanawia się nad swoją rolą, nad własnym warsztatem i nad każdym słowem.
Tyle że od słów reportera czyjś los nie zależy tak bezpośrednio, tak wprost. Tak indywidualnie. Słowo reportera może przeżłobić. Ludzi i społeczeństwa. Można wyobrazić sobie, że zmieni los albo nastawienie świata. Tymczasem słowo Luki może więcej: zabić albo przywrócić do życia. Uchronić albo skazać.
– W Rigopiano – opowiada – nie mieliśmy nadziei, że znajdziemy kogoś żywego. Musiałbyś to zobaczyć. Jak gdyby na hotel zwalił się kawał góry. Po przybyciu nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jest ten budynek. Lawina przesunęła go o kilkanaście metrów. Ale kopie się zawsze, nawet kiedy się nie ma nadziei. Aż znajdziesz żywego człowieka. Albo jego ciało. Tylko nie wiadomo, co wtedy powiedzieć. Wszyscy chcą dostać konkretną informację, a jeśli nie ma informacji, to choćby tę nadzieję. Każdy chce usłyszeć, że wszystko jest możliwe. Ktoś tam w środku, raczej pod spodem, tak naprawdę nie wiadomo gdzie, ma żonę, ktoś dziecko albo dwoje. Jak ten mężczyzna, który przed lawiną wyszedł na spacer. I jeśli dasz mu nadzieję, to gdy się okaże, że jego bliscy zginęli, ona, ta nadzieja, go zabije. Ale nie możesz też pozbawić człowieka wiary, że się uda, bo – powtarzam – rzeczywistość czasem zaskakuje, na szczęście. I z tym mężczyzną również wtedy tak było. Wtedy… Niecałe półtora miesiąca temu, w połowie stycznia. Przeżyły jego żona i dzieci. Pod tym samym śniegiem, tuż obok, przeżyły też inne dzieci, których rodzice jednak zginęli.
– Widziałeś – pyta po dłuższej chwili – tego chłopca, którego wyciągnęliśmy z hotelu, spod śniegu?…
Widziałem, pewnie, że widziałem. Cały świat widział dziecko, na które strażacy czekali jak na małego mesjasza. A kiedy chłopiec wynurzył się spod ziemi, tarmosili go, mierzwili mu włosy.
– Gdybyś słyszał, co wtedy mówiliśmy. Jakie słowa wychodziły nam z ust…Poznajemy się osobiście dopiero teraz, na przełomie lutego i marca 2017 roku, w centrum Rzymu. Wcześniej kilkakrotnie rozmawialiśmy przez telefon, wymieniliśmy kilka maili.
Chciałem poznać Lucę już w zeszłym roku, i to wcale nie w związku z kataklizmami w środkowych Włoszech. Zanim 24 sierpnia 2016 rozpoczął się ten annus horribilis, potworny rok, który trwa do dzisiaj i nie wiadomo, kiedy się skończy.
Wiosną 2016 usłyszałem, że włoski premier Matteo Renzi polecił ściągnąć na Sycylię z egipskiego wybrzeża statek z siedmiuset ciałami uchodźców z Afryki, i chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o tej decyzji. O akcji tak osobliwej, wytyczającej jaskrawą granicę pomiędzy nimi a nami, w poprzek kultury, która jeszcze do niedawna wydawała się jedną kulturą, chrześcijańską i śródziemnomorską, od Lampedusy i Sycylii po Krasnogrudę i Sejny.
Poza tym, co dało się wyczytać z gazet, nie mogłem dowiedzieć się nic. Ani od policji, ani od wojska. W końcu kolega z „Cronaca di Siracusa” podał mi numer Luki.
– To strażak i dziennikarz – powiedział. – Cały czas jest na miejscu. Można mu wierzyć.
– Cari – usłyszałem w słuchawce. Powiedziałem, o co chodzi. Powołałem się na znajomość z doktorem Pietrem Bartolo z Lampedusy.
– Zadzwoń za dziesięć minut. Jadę motocyklem.
Sprawdziłem szybko w internecie: Luca Cari okazał się jednym z najważniejszych ludzi na Wiminale, czyli we włoskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Rzecznikiem straży pożarnej i obrony cywilnej do spraw nadzwyczajnych. Czyli kataklizmów.
Zadzwoniłem ponownie. Mówił powoli, wyraźnie. Prócz głosu Luki dochodził do mnie szum wiatru. Wyobraziłem sobie, jak stanął w zatoczce, wyłączył silnik, zsiadł z motoru, zdjął kask.
Powiedział, że wrak jest w wojskowej części portu w Auguście. Że zanim marynarka wojenna ściągnęła go na Sycylię, oni, strażacy, przez kilka dni przygotowywali się do pracy.
Znaleźli podobny typ statku. Obliczali czas konieczny do tego, by wejść. Oddzielić zwłoki od innych. Włożyć każde do innego worka. Wynieść.
Przypomniał mi się sposób, w jaki Umberto Eco konstruował dialogi w Imieniu róży. Najpierw pojechał do prawdziwego klasztoru, żeby zmierzyć odległości między celami. Potem do tej przestrzeni dostosował długość rozmów.
Po co ściągnęli wrak?
To oczywiste: żeby ci ludzie nie zostali w morzu. Morze nie jest dobrym miejscem pochówku dla tych, którzy sami go sobie nie wybrali na cmentarz.
Chcieli ich pochować. A wcześniej pobrać próbki do badania DNA. Na wypadek, gdyby szukali ich bliscy.
– Poza tym – powiedział – jesteśmy dziećmi Antygony, czy nie?
Teraz, w Rzymie 2017 roku, kiedy mu przypominam te słowa, nie pamięta, by powołał się na Antygonę.
A przecież słyszałem. Słyszałem na pewno. Jeśli nie on, to kto ją wymienił?
Ten sycylijski wiatr?
Mówił, tam, wtedy, w zatoczce przy szosie, głosem opanowanym. Czasami przerywał.
Ze wzruszenia? Żeby odwrócić się od wiatru?
– Rampą – opowiadał wiosną 2016 – wprowadziliśmy statek na ląd, do hangaru. Zaczęliśmy od deku, bo tam zobaczyliśmy pierwsze szczątki. Nie wiem, jak je nazwać – szkielety czy ciała. To, co po nich zostało. Znajdowały się pod wodą. Tylko niektóre były w całości. Na nadbudówce leżało pięć czaszek. Oderwały się od reszty i skupiły we wspólnym wgłębieniu. Jak wtulone w siebie głowy śpiącej rodziny.
Nazajutrz otworzyli kadłub. Nożycami hydraulicznymi. Ładownię po prawej, potem po lewej. W każdym pomieszczeniu było ponad sto zwłok. W maszynowni kilkadziesiąt. To mniejsze pomieszczenie, więc ofiary były też bardziej stłoczone.
Podobno wraz z tym statkiem utonęło siedemset osób. Jeśli tak, była to największa katastrofa na Morzu Śródziemnym. Największa z tych, które znamy.
– W morzu – jak mawia doktor Bartolo z Lampedusy – jeśli ktoś utonął bez świadków, to o jego śmierci raczej nigdy się nie dowiemy.
– Często – opowiadał Cari, stojąc przy motocyklu w zatoce autostrady – była to plątanina szkieletów i ciał. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Ludzie wtuleni w siebie. Dzieci uczepione dorosłych. Pewnie matek. Starszych braci. Ojców. Szkielety dorosłe obejmujące szkielety małe, w geście obrony przed tym, co się działo. Szkielety zupełnie małe, niemowlęce. Wymienialiśmy się co kilka minut, zachowując płynność. Jedni wychodzili, drudzy wchodzili. Co dalej? Tego nie wiemy. Worki ze zwłokami przejmowały wojskowe służby Czerwonego Krzyża. Teraz będą badania i pogrzeby. Bo cele są dwa: godnie pochować, jak przysługuje to ludziom, i zachować o nich pamięć. DNA. Taki jest sens, jedyny. Nie wiara, chyba. Nie uświadomione wartości. Tylko człowieczeństwo… Nie, nie płakaliśmy. Nikt nie prosił o odpoczynek. Mogliśmy skorzystać z pomocy terapeuty, ale nie skorzystaliśmy. Rozmawialiśmy ze sobą, później. To był nasz płacz i była nasza terapia.
Po tamtej rozmowie jeszcze raz zajrzałem do internetu, żeby zobaczyć Lucę. Przystojny, siwy pięćdziesięciolatek o pociągłej twarzy, wysokim czole i uważnym spojrzeniu. Typ kondotiera. Rzymskiego senatora. Z tych, do których rodzaju ludzkiego zawsze chciałem należeć: którzy nie uciekają przed trudnościami, ale z każdej opresji wychodzą w wyprasowanej koszuli. Pamiętam, że takiego chciał mnie widzieć ojciec. Stojącego w kościele na nieugiętych nogach, schludnego, dumnego. Twardego i ciepłego.
I kiedy wyobrażałem sobie, jak zakłada kask, wsiada na motocykl i jedzie, wioząc do Rzymu obraz tamtych czaszek, wtulonych w siebie jak głowy śpiącej rodziny, przypomniały mi się słowa, które na Lampedusie wypowiada Miranda z Szekspirowskiej Burzy:
Och, jakże cierpiałam,
Widząc, jak oni cierpią! Świetny statek,
Niosący pewnie szlachetne istoty,
Rozbity w drzazgi! Ten krzyk – niby cios
W sam środek serca! Zginęli, nieszczęśni!
Gdybym tak miała boską moc, już raczej
Dałabym ziemi wessać całe morze,
Niż morzu wchłonąć ten wyborny statek
Z całym ładunkiem dusz…
Antygona, Szekspir…
Nie z dumą, bo nie wystarczy być człowiekiem, by mieć tutaj jakieś zasługi. Z zachwytem i wstydem myślałem o tym, że kultura Europy, języków oryginału i języków przekładu ma szkielet współczucia. Litości. Wciąż istnieją szkoły, wciąż w szkołach czyta się ważne lektury, których nie pogrzebie najgłupsza nawet reforma, najbardziej prymitywny rząd.
Nie ma alibi. Jest Sofokles, jest Burza.
Wiemy, kogo podziwiać. Co robić. Ale coraz bardziej porastamy niepamięcią, zdradą wobec własnych nastoletnich myśli. Nasze głowy wraz z tym, co w nich umarło, coraz głębiej osiadają na mulistym dnie morza, naszego morza.
Śródziemnego.
Bałtyckiego.
Mare Nostrum.
Monstrum.To, że idę nie po gruzach, tylko między nimi, wąwozem wśród ruin, który przebiega szlakiem dawnego Corso Umberto, otwiera przede mną zawstydzającą perspektywę. Patrzę, jak gdybym zaglądał do wnętrza świata, który zginął, lecz nie stracił intymnej temperatury. Do wykopaliska cywilizacji, co jeszcze wczoraj tętniła życiem. Przez „tętniła życiem”, banalny zwrot, który powtarzają wszyscy, a ja za nimi, żeby kontrolować emocje (stereotypy są właśnie po to), chcę powiedzieć: emanowała domowym ciepłem. Parowała. Ciepłem małżeńskich łóżek i łóżeczek dziecięcych, pokoi zabaw i bibliotek, kuchennym piecem, na którym gotowała się woda na makaron.
Darmowy fragmentZnam sporo Włochów, którzy przeżyli trzęsienie ziemi. Patrząc na włoskich piłkarzy, polityków, na turystów, piosenkarzy, na mieszkańców miast, tych miast, po których chodzimy w wakacje, możemy być pewni, że co najmniej trzy czwarte spośród tych ludzi poczuło, jak drży im ziemia pod stopami. Wielu z nich kogoś straciło – w tym albo w zeszłym roku, sto lat temu, czterysta. Wielu straciło ojca lub mamę. Przez co nie urodziła się im młodsza siostra, o której nawet nie pomyśleli, że mogłaby się urodzić. Bo trzęsienie ziemi zabija nie tylko losy, lecz także ich hipotezy.
Darmowy fragmentPytam doktor Musellę o bajki, baśnie, legendy, bo pamiętam, jakie wrażenie zrobiło Cudowne i pożyteczne na moim środowisku laików zafascynowanych humanistyką psychologiczną. Książka, w której Bruno Bettelheim analizuje terapeutyczną wartość baśni. To, w jaki sposób ludowe czy paraludowe opowieści, często okrutne, towarzyszą dzieciom i niepostrzeżenie rozbrajają napięcia. Tłumaczą świat. Zwłaszcza te najokrutniejsze, spod znaku braci Grimm. O wilku, który chce pożreć Czerwonego Kapturka, o Jasiu z Małgosią wyprowadzonych do lasu przez ojca. O trzęsieniach naszej ziemi wewnętrznej, naszej pewności i naszego bezpieczeństwa.
Darmowy fragment