Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Terror - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
21 lipca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Terror - ebook

Na malowniczej Gotlandii ponownie dochodzi do makabrycznych wypadków. Zaledwie kilka dni przed świętem Midsommar w pewnym domu nad morzem zostają odnalezione ciała dwóch młodych osób z ranami postrzałowymi. Ofiary pochodzą z Egiptu, wiele wskazuje zatem na zabójstwo z pobudek rasistowskich. Jednak sprawa wkrótce się komplikuje – okazuje się, że w posiadłości była jeszcze trzecia osoba, najprawdopodobniej mężczyzna. Gdzie teraz jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Czy morderca zastrzelił niewłaściwych ludzi?

Policjantów z Visby czeka trudne i wymagające śledztwo, a Fredrik Broman ma również inne sprawy na głowie. Żona wyrzuciła go z domu, w konsekwencji życie prywatne mężczyzny rozpada się na kawałki. Na domiar złego zabójstwo Egipcjan to zaledwie początek serii dziwnych i brutalnych zdarzeń, które wstrząsną całym krajem.

„Terror” to trzecia część  serii z Fredrikiem Bromanem w roli głównej. Håkan Östlundh po raz kolejny udowadnia, ze jest mistrzem w kreowaniu zaskakującej i pełnej suspensu intrygi.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-476-4
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

20–24 czerwca 2004

Ża­ło­wał tej po­dróży. Nie po­wi­nien był się zgo­dzić. Pro­po­zy­cja, którą do­stał w Te­he­ra­nie… to było sza­leń­stwo. Miał na­dzieję, że sza­leń­stwo.

Said wy­cią­gnął brudne ubra­nia i spa­ko­wał czy­ste. Wa­lizka le­żała otwarta na łóżku w li­chym stu­denc­kim miesz­ka­niu w sztok­holm­skiej dziel­nicy Ham­mar­by­ham­nen. Był wzbu­rzony. Chciał jak naj­szyb­ciej je­chać da­lej.

Już w au­to­bu­sie z lot­ni­ska Ar­landa dzwo­nił do ku­zynki. Za­po­mniał, że nie ma jej w mie­ście. A prze­cież go uprze­dzała. Pod wpły­wem emo­cji wy­le­ciało mu to z głowy: wa­ka­cje na Go­tlan­dii.

Wło­żył do wa­lizki dwie ko­szule, T-shirt, bie­li­znę, dżinsy. San­dały. Mó­wiła, że miesz­kają przy plaży.

Wy­jazd do Te­he­ranu przy­brał nie­prze­wi­dziany ob­rót. Ni­gdy wcze­śniej nie czuł się tak bez­bronny jak wtedy, gdy zro­zu­miał, czego do­ty­czy sprawa. Jego przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa. Prze­ka­zał mu wia­do­mość.

Długo szli uli­cami Te­he­ranu. Nie miał po­ję­cia, gdzie jest. Swo­jego przy­ja­ciela za­czął na­gle po­strze­gać ja­koś ko­goś ob­cego. Po­czuł się tak, jakby stą­pał po śli­skich ka­mie­niach. Naj­mniej­szy fał­szywy krok, a ze­śli­zgnie się i wpad­nie, we­ssany przez pod­wodne wiry. Znik­nie na za­wsze.

A może to było tylko złu­dze­nie? Ob­jaw pa­ra­noi?

Ku­zynka za­chę­cała go, by przy­je­chał. I to na­tych­miast. Po­ma­gała mu za­re­zer­wo­wać bi­let na prom.

O tym mógł po­roz­ma­wiać tylko z nią – z Sa­leh. Ale nie przez te­le­fon. Czuł się na­zna­czony, brudny. Jakby nie mógł tego z sie­bie zrzu­cić.

A tamto po­że­gna­nie… Przy­po­mi­nało ra­czej ostrze­że­nie.2

Bie­lik uno­sił się wy­soko nad do­mami w Nis­se­vi­ken. Sa­leh była pewna, że to bie­lik. Nie dało się go po­my­lić z żad­nym in­nym pta­kiem. Wy­róż­niał się sze­ro­kimi, roz­ło­ży­stymi skrzy­dłami o strzę­pia­stych bia­łych kra­wę­dziach. Wy­szła na dwór, żeby le­piej wi­dzieć, przy­sta­nęła kilka me­trów od drzwi i zwró­ciła twarz ku niebu.

Skrzy­żo­waw­szy ręce na piersi, po­czuła gę­sią skórkę. Miała na so­bie cienki szary T-shirt z na­pi­sem „Uni­wer­sy­tet Sztok­holm­ski – brac­two stu­denc­kie” w stylu ame­ry­kań­skiego col­lege’u. Mar­zła. Był wcze­sny po­ra­nek. Na błę­kit­nym nie­bie świe­ciło słońce, ale od mo­rza cią­gnął zimny wiatr.

Said usiadł i na­tych­miast za­czął opo­wia­dać. O czwar­tej rano.

Już kiedy sta­nął w drzwiach, Sa­leh zro­zu­miała, że stało się coś po­waż­nego. Jak tylko spoj­rzała mu w oczy. Był roz­trzę­siony.

To, co opo­wie­dział, i ją prze­ra­ziło. Drżała tak samo jak od zim­nego wia­tru przed do­mem. Po­wie­dział, że po­czuł się tak, jakby ktoś wła­mał się do jego domu i za­czął mu gro­zić – mimo że nie było go w domu i nikt go nie za­stra­szał. Choć tego dru­giego nie był do końca pewny. Czy w sło­wach daw­nego ko­legi z klasy nie kryła się za­ka­mu­flo­wana groźba?

– Dla­czego ja? – py­tał Said raz za ra­zem ich oboje: Sa­leh i Jo­sefa. Nie­wąt­pli­wie przez lata w róż­nych dys­ku­sjach wy­gła­szał całe mnó­stwo ra­dy­kal­nych idei, ale prze­cież nie był szcze­gól­nie re­li­gijny. Ni­gdy.

Sa­leh i Jo­sef wy­na­jęli do­mek na dwa ty­go­dnie. Pierw­szy ty­dzień już do­biegł końca. Na ra­zie więk­szość dom­ków na nie­wiel­kim te­re­nie wy­po­czyn­ko­wym przy plaży była pu­sta. W pią­tek przy­pa­dało święto mid­som­mar. Wła­śnie wtedy wszystko miało się za­cząć. Słup ma­jowy le­żał przy­go­to­wany na koźle ro­bo­czym przy brzegu. Cze­kał, aż się za­zie­leni.

Nie­któ­rzy jej przy­ja­ciele żar­to­wali, że stała się już praw­dziwą Szwedką, skoro za­mie­rza spę­dzić urlop w domku na Go­tlan­dii. I nie były to tylko żarty. W końcu zwią­zała się z pół-Szwe­dem, wkrótce miała zo­stać praw­niczką, miesz­kała w cen­trum mia­sta. Co­raz bar­dziej się ze­szwed­czała i jej to nie prze­szka­dzało. Nie była za­in­te­re­so­wana ani walką z tym pro­ce­sem, ani jego przy­spie­sza­niem. Chciała tylko żyć po swo­jemu.

Po­bie­gła z po­wro­tem do domu i za­mknęła za sobą drzwi. Said sie­dział w kwie­ci­stym fo­telu w rogu po­koju, le­ni­wie wer­tu­jąc po­ranną ga­zetę. Jakby po opo­wie­dze­niu ca­łej hi­sto­rii opadł z sił.

– Ech, je­stem wy­koń­czony – oznaj­mił, po­cie­ra­jąc oczy.

– Nie pój­dziesz się po­ło­żyć? – za­py­tała.

Pod­czas noc­nej po­dróży pro­mem Said prze­spał za­le­d­wie kilka go­dzin. Tak samo dzień wcze­śniej w cza­sie sze­ścio­go­dzin­nego lotu z Te­he­ranu.

Wolno po­krę­cił głową.

– Nie ma sensu. I tak nie za­snę. Może bli­żej po­po­łu­dnia, ale nie te­raz.

– W po­rządku, zro­bię kawę. Jo­sef po­wi­nien wró­cić lada chwila.

Jo­sef po­je­chał po za­kupy. Chciał być pierw­szy w skle­pie Ica w Hemse, który otwie­rano już o ósmej. Nie mieli w domu chleba. Jak mo­gła o tym nie po­my­śleć, wie­dząc, że przy­jeż­dża jej ku­zyn?

Wy­szła do kuchni. Ma­łej i cia­snej. Trzeba było w niej wy­ko­ny­wać de­li­katne, ostrożne ru­chy. Na­lała wody do eks­presu i od­mie­rzyła od­po­wied­nią ilość kawy. Wy­jęła kubki z szafki i się­gnęła po to­rebkę mu­esli, którą Jo­sef po­sta­wił tak wy­soko, że mu­siała się wspiąć na palce.

Usły­szała sa­mo­chód Jo­sefa. Wyj­rzała przez okno i pa­trzyła, jak nad­jeż­dża drogą, a wła­ści­wie su­nie dwiema ko­le­in­ami wy­żło­bio­nymi przez koła w ziemi. Po stro­nie pół­noc­nej dało się do­strzec kilka tur­bin wia­tro­wych i wą­ski cy­pel, na któ­rym pa­sły się krowy.

Sa­mo­chód, pod­ska­ku­jąc, je­chał da­lej. Audi TT nie było ide­alne do piasz­czy­stych dróg Go­tlan­dii, ale Jo­sef bar­dzo się z niego cie­szył. Nie­mal jak dziecko, choć za­uwa­żyła, że pró­bo­wał to ukryć.

Kiedy po raz pierw­szy przy­je­chał nim do domu, Sa­leh miała nie­przy­jemne wra­że­nie, że auto jest zbyt wy­zy­wa­jące. Dwoje mło­dych bru­da­sów w ele­ganc­kim spor­to­wym sa­mo­cho­dzie. Nie­trudno so­bie wy­obra­zić, ja­kie uczu­cia mo­gło to wzbu­dzić. U Szwe­dów, rzecz ja­sna. Prze­cież nie mo­gli wie­dzieć, że to sa­mo­chód służ­bowy, któ­rego wła­ści­cie­lem jest pra­co­dawca Jo­sefa.

Po ja­kimś cza­sie dała so­bie spo­kój z tego ro­dzaju my­ślami. Mieli prze­cież prawo jeź­dzić ta­kim sa­mo­cho­dem, ja­kim chcą. Ten mógłby bu­dzić za­zdrość, na­wet gdyby za kie­row­nicą sie­dzieli Szwe­dzi. Je­śli inni jesz­cze bar­dziej zzie­le­nieją z za­zdro­ści, wi­dząc, że kie­rowca ma ciem­niej­szą skórę, to… no cóż. Oboje ciężko na to pra­co­wali i nie mieli się czego wsty­dzić.

Jo­sef za­par­ko­wał przy dro­dze, za starą, za­rdze­wiałą to­yotą Sa­ida. W miej­scu, gdzie wi­dok na mo­rze za­sła­niały wy­so­kie chasz­cze głogu i ja­łowca. Wy­siadł z sa­mo­chodu, otwo­rzył furtkę w ka­mien­nym mu­rze i ru­szył w stronę domku. W pra­wej ręce niósł pa­pie­rową torbę wy­pchaną bu­łecz­kami i ma­łymi żyt­nimi chleb­kami.

Sa­leh na­dal stała z opa­ko­wa­niem mu­esli w ręce. Po chwili po­sta­wiła je obok eks­presu do kawy i po­szła do drzwi.

– Już wró­cił – oznaj­miła, prze­cho­dząc przez po­kój, w któ­rym sie­dział Said.

– Lu­zik.

Cały Said. Przez ostat­nie lata ciężko pra­co­wał nad szli­fo­wa­niem szwedz­kiego. Chciał opa­no­wać słow­nic­two aka­de­mic­kie, ale w rów­nym stop­niu za­le­żało mu na do­pa­so­wa­niu się do stylu by­wal­ców sztok­holm­skich ka­wiarni.

Sa­leh sze­roko otwo­rzyła drzwi i wy­szła na schody na ganku.

Jo­sef sze­roko się do niej uśmiech­nął. Choć byli ra­zem już trzy lata, od tego uśmie­chu wciąż ro­biło jej się cie­pło.

– W skle­pie Ica wi­dzia­łem na­prawdę dzi­waczną rzecz – oznaj­mił. W jego oczach pło­nął en­tu­zjazm.

Za­nim Jo­sef zdą­żył do­koń­czyć opo­wieść, wy­da­rzyło się coś bar­dzo dziw­nego. Ka­wa­łek drzwi jakby eks­plo­do­wał. Odłamki drewna po­fru­nęły we wszyst­kie strony. Je­den z nich, długi i gruby na po­nad cen­ty­metr, ostro za­koń­czony, wbił się w ra­mię Sa­leh. Nie zdą­żyła jed­nak jesz­cze tego za­uwa­żyć.

Oboje spoj­rzeli na uszko­dze­nie w drzwiach. Było wiel­ko­ści ta­le­rza. Uła­mek se­kundy póź­niej eks­plo­do­wała klatka pier­siowa Jo­sefa. Frag­menty jego serca i płuc wy­strze­liły na ze­wnątrz i ra­zem z po­kaźną ilo­ścią krwi ochla­pały twarz i klatkę pier­siową Sa­leh. Ko­bieta stała jak za­mro­żona, nie ro­zu­mie­jąc, co się stało, gdy jej chło­pak osu­nął się na zie­mię. Chwilę póź­niej wcią­gnęła po­wie­trze, żeby wy­krzy­czeć swoje prze­ra­że­nie, ale ża­den dźwięk nie wy­do­był się z jej ust. Zgi­nęła, za­nim zdą­żyła zro­bić wy­dech. W taki sam spo­sób, jak chwilę wcze­śniej Jo­sef. Je­dyna róż­nica po­le­gała na tym, że gdy kula roz­darła ciało ko­biety ni­czym me­ta­lowy szpon, wy­pchnęła wnętrz­no­ści przez plecy. Zwłoki za­le­gły bli­sko sie­bie na progu domu.

***

Said usły­szał huk wy­strza­łów i na­tych­miast się ze­rwał z fo­tela. Za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie, ale po­nie­waż był w sta­nie lek­kiego oszo­ło­mie­nia, nie miał pew­no­ści, co to był tak na­prawdę za dźwięk. Zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i zo­ba­czył le­żą­cych na progu ku­zynkę i jej chło­paka. Ciała, ściany i pod­łoga wo­kół nich były ską­pane we krwi.

Na­tych­miast zro­zu­miał, co się wy­da­rzyło. Nie po­trze­bo­wał czasu do na­my­słu. Wy­ko­nał gwał­towny ob­rót i w trzech su­sach po­ko­nał drogę do okien. Od­blo­ko­wał jedno z nich i otwo­rzył na oścież. Po­sta­wił stopę na pa­ra­pe­cie. Wy­star­czył je­den ruch i już był na ze­wnątrz.

Jak tylko jego stopa do­tknęła ziemi, za­czął biec. Pę­dził jak ni­gdy przed­tem i my­ślał tylko o tym, że musi się zna­leźć jak naj­da­lej od mar­twych to­wa­rzy­szy i drzwi po dru­giej stro­nie domu. Był prze­ko­nany, że zgi­nie. Lada chwila zo­sta­nie ro­ze­rwany na strzępy w taki sam spo­sób. Bę­dzie le­żał mar­twy w tra­wie, w brei z wła­snej krwi i wnętrz­no­ści.

Pę­dził traw­ni­kiem, prze­sko­czył ka­mienny mu­rek, jakby to był bieg przez płotki, po­tem przez ja­kieś dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści me­trów le­ciał po sko­szo­nej łące z dwiema ma­łymi bram­kami. Klu­czył mię­dzy so­snami i wy­tę­ża­jąc wszyst­kie siły, prze­ci­skał się przez za­ro­śla, co zo­sta­wiło krwawe za­dra­pa­nia na jego od­sło­nię­tych ra­mio­nach.

Kiedy się wy­do­stał z za­ro­śli po dru­giej stro­nie, po­zwo­lił so­bie po­my­śleć, że może mimo wszystko nie zgi­nie. Przy­naj­mniej nie od razu. Na­dal miał przed sobą kilka mi­nut ży­cia. Czy bę­dzie ich wię­cej, za­le­żało od tego, jak szybko da radę biec, ale może jesz­cze bar­dziej od tego, czy wy­brał wła­ściwą drogę.

Do­tarł do wą­skiej as­fal­to­wej szosy, w którą za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej skrę­cił z sze­ro­kiej drogi przy­brzeż­nej. Czuł do­kucz­liwy ból z tyłu głowy. Jakby snaj­per do­kład­nie w tej se­kun­dzie wy­ce­lo­wał w niego broń i na­ci­snął spust. Obej­rzał się w jedną i drugą stronę. Na tra­sie nie do­strzegł ni­kogo. Po­sta­no­wił biec nią da­lej.

Z gwał­tow­nie bi­ją­cym ser­cem i gar­dłem su­chym jak pa­pier ścierny prze­ciął trasę. Prze­sa­dził po­bo­cze i bez wa­ha­nia wbiegł w las.

Dawny ko­lega z klasy ostrze­gał go, że coś ta­kiego może się tu­taj zda­rzyć, ale Said mu nie wie­rzył. A przede wszyst­kim nie za­mie­rzał o tym słu­chać. Nie chciał być czę­ścią cze­goś ta­kiego. Czułby się zbru­kany jego wąt­pliwą mi­sją i po­kręt­nymi teo­riami spi­sko­wymi.

Te­raz jed­nak był w pew­nym sen­sie wdzięczny za ostrze­że­nie od przy­ja­ciela. Gdyby nie ono, z pew­no­ścią pod­le­ciałby do ciał Sa­leh i Jo­sefa. Pew­nie wła­śnie na to li­czył strze­lec. Gdyby tak zro­bił, już by nie żył.

Las był gę­sty, ale grunt pod no­gami równy i ła­two się po nim bie­gło. Said po­ru­szał się szybko, choć mu­siał klu­czyć mię­dzy drze­wami i się schy­lać, by unik­nąć ko­na­rów. Bez wa­ha­nia rzu­cił się w skłę­bione za­ro­śla, nie ba­cząc na sma­ga­jące ga­łę­zie i kolce, które roz­ry­wały ciało. Co­raz bar­dziej za­głę­biał się w las. My­ślał tylko o tym, by uciec i po­zo­stać w ukry­ciu.

***

Tommy Jo­hans­son za­par­ko­wał tam, gdzie zwy­kle. Po­mię­dzy po­sza­rza­łym ka­mien­nym do­mem a dużą sto­dołą. Wy­siadł z vo­lva w ko­lo­rze woj­sko­wej zie­leni i za­mknął drzwiczki.

Usły­szał za sobą chrzęst żwiru.

Za­klął w du­chu i się od­wró­cił.

Zwa­li­sta po­stać po­woli su­nęła przed sie­bie, do drzwi kuchni. Tommy był da­leko, przy sto­dole, ale wy­raź­nie sły­szał ciężki od­dech. Fa­scy­nu­jące, że tak po­wolny ruch może wy­wo­łać taką za­dy­szkę. Fa­scy­nu­jąco gro­te­skowe.

Cho­lera, że też tego nie za­uwa­ży­łem, po­my­ślał.

Na­gle ciężko stą­pa­jący wiel­ko­lud spoj­rzał na niego. Pro­sto na niego. Z głę­bo­kich oczo­do­łów w otłusz­czo­nej twa­rzy spo­glą­dały za­cie­ka­wione oczy.

– Aha?

To było py­ta­nie, nie tylko ko­men­tarz za­sko­czo­nego czło­wieka. Wy­ni­kało z za­in­te­re­so­wa­nia. Do­ma­gało się od­po­wie­dzi. Męż­czy­zna spon­ta­nicz­nie wy­rzu­cił je z sie­bie mimo nie­pi­sa­nej za­sady. Tommy przy­sta­nął. Czę­ściowo się od­wró­cił.

Pa­trzył na ojca.

Czy ten czło­wiek są­dzi, że on cze­goś od niego chce tylko dla­tego, że przy­pad­kiem spo­tkali się przed do­mem i mimo woli zo­stał świad­kiem jego bez­sen­sow­nego ła­że­nia tam i z po­wro­tem?

Za­wsze miał to z tyłu głowy. Trzy­mać się z da­leka od idio­tycz­nych po­ran­nych spa­ce­rów ojca. W ra­zie po­trzeby zro­bić do­dat­kowe kółko sa­mo­cho­dem. Co­kol­wiek. Ale dziś… My­ślami był gdzie in­dziej. A może to oj­ciec wstał wy­jąt­kowo wcze­śnie? Coś się nie zga­dzało.

Pa­trzył na ojca. Pa­trzył i mil­czał. Wzro­kiem do­pro­wa­dzał go do mil­cze­nia.

Po krót­kim cza­sie oj­ciec uciekł spoj­rze­niem. Tchórz­liwy unik, taki zna­jomy. Za­cie­ka­wie­nie znik­nęło. Oczy zwró­ciły się z po­wro­tem w kie­runku drzwi. Tam, gdzie za­mie­rzał prze­trans­por­to­wać swoje ciel­sko.

O co mu cho­dziło z tym „aha”? Na jaką re­ak­cję li­czył?

W miarę jak ko­ły­szące się plecy ojca co­raz bar­dziej się od­da­lały, Tommy czuł dys­kom­fort. Jakby w ryt­mie tego ko­le­ba­nia coś ule­gało za­bu­rze­niu, roz­pro­sze­niu.

Z brzu­cha za­czął pro­mie­nio­wać zna­jomy chłód. Roz­cho­dził się po klatce pier­sio­wej i do­cie­rał do głowy. Był siłą, bez­pie­czeń­stwem i sa­mot­no­ścią.3

Wtor­kowy wie­czór, go­dzina dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści. Grał przy­ci­szony te­le­wi­zor. Pro­mie­nie słońca do­stały się do sa­lonu, roz­ja­śnia­jąc stare ta­pety we wzór me­da­lio­nowy i two­rząc na nich żół­to­złote kratki. Fre­drik Bro­man wstał z nie­wy­god­nej sofy z lat trzy­dzie­stych i nie­spo­koj­nie prze­szedł po po­koju. Zbli­żył się do okna i spoj­rzał na nisz­cze­jący długi bu­dy­nek z sza­rego wa­pie­nia. W tej obo­rze już od dawna nie stała żadna krowa.

Dawny ko­lega ze Sztok­holmu, Je­sper, uży­czył Fre­dri­kowi swój do­mek let­ni­skowy.Je­sper, na szczę­ście dla Fre­drika, miał urlop do­piero w week­end po mid­som­mar.

Do świą­tecz­nego wie­czoru po­zo­stały za­le­d­wie dwa dni, a on nie miał po­ję­cia, z kim ani na­wet jak bę­dzie świę­to­wał. Pewny był je­dy­nie, z kim go nie spę­dzi, nie bę­dzie to jego ro­dzina.

Przy­naj­mniej miał dach nad głową. Może po­winno mu to wy­star­czyć.

Wszedł do kuchni, zaj­rzał do lo­dówki i wy­jął lek­kie piwo. Otwo­rzył i upił pro­sto z puszki. Inny jego dawny ko­lega twier­dził, że ty­dzień trzeź­wo­ści ozna­cza nie­ogra­ni­czoną kon­sump­cję piwa ni­sko­al­ko­ho­lo­wego. Prze­chrzcił ta­kie piwo na „Mała po­moc dla ojca”, bo pił je pod­czas swo­jego trzy­mie­sięcz­nego urlopu oj­cow­skiego. Te­raz była to „Mała po­moc dla Fre­drika”, po­zwa­la­jąca ja­koś znieść sa­mot­ność w ciem­nych, ozdo­bio­nych me­da­lio­no­wymi ta­pe­tami po­ko­jach.

Wró­cił do sa­lonu z puszką w dłoni.

Je­sper miał wy­jąt­kową miej­scówkę. To prawda, że stary bu­dy­nek go­spo­dar­czy był mocno za­pusz­czony, a kiedy go­spo­darz się wpro­wa­dził, bra­ko­wało bie­żą­cej wody i ka­na­li­za­cji, a po dru­giej stro­nie stała ru­ina star­szego bu­dynku głów­nego. Wy­jąt­kowa była lo­ka­li­za­cja. Za­le­d­wie kilka mi­nut ro­we­rem do plaży w Au­stre. Dom le­żał w po­pu­lar­nym wśród tu­ry­stów okręgu Vam­lingbo, ale w wy­god­nej od­le­gło­ści od firmy odzie­żo­wej Vam­ling­bo­la­get, gdzie pod­czas go­rącz­ko­wych ty­go­dni w szczy­cie se­zonu sztok­holm­czycy krą­żyli jak mu­chy wo­kół kostki cu­kru.

Kiedy Ninni go wy­rzu­ciła, na­prawdę do­słow­nie wy­pchnęła z ich wspól­nego domu, nie miał bla­dego po­ję­cia, do­kąd się udać. Przez kilka go­dzin sie­dział w sa­mo­cho­dzie. Roz­pa­czał i roz­my­ślał. W końcu przy­szło mu do głowy, że na po­czątku czerwca wiele dom­ków let­ni­sko­wych na wy­spie z pew­no­ścią świeci pust­kami.

Za­czął prze­wi­jać w my­ślach li­stę przy­ja­ciół i zna­jo­mych, o któ­rych wie­dział, że mają do­mek na Go­tlan­dii. Było ich cał­kiem sporo. Po za­sta­no­wie­niu do­szedł jed­nak do wnio­sku, że tylko Je­spera można o to za­py­tać bez skrę­po­wa­nia. Zwłasz­cza je­śli bę­dzie mu­siał ujaw­nić po­wód.

Za­dzwo­nił do niego i do­stał zgodę na wpro­wa­dze­nie się jesz­cze tego sa­mego wie­czoru. To prze­kra­czało naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Klucz był u czło­wieka miesz­ka­ją­cego w są­sied­nim bu­dynku przez okrą­gły rok.

Je­sper tylko się z niego śmiał. Swoim zwy­cza­jo­wym „e-hyy, e-hyy”.

– Nie mogę – gul­go­tał do słu­chawki. – To prze­cież ste­reo­typ ze szwedz­kich kry­mi­na­łów. Gli­niarz, który ma pro­blemy mał­żeń­skie i jest w trak­cie roz­wodu, je­dzie się prze­ki­mać do domku wy­po­czyn­ko­wego swo­jego kum­pla.

Aku­rat wtedy Fre­drik miał kło­poty z do­strze­że­niem ko­mi­zmu ca­łej sy­tu­acji. Po­nie­waż jed­nak za­le­żało mu na da­chu nad głową, nie ka­zał Je­spe­rowi się za­mknąć.

– Nie roz­wio­dłem się – pod­kre­ślił nieco za­cię­tym to­nem.

To tylko jesz­cze bar­dziej roz­śmie­szyło Je­spera. Z te­le­fonu do­biegł trzesz­czący cha­rak­te­ry­styczny śmiech.

– Mo­głeś cho­ciaż wy­my­ślić coś bar­dziej ory­gi­nal­nego. Ujaw­nić, że je­steś pe­dziem. Albo no­to­rycz­nie za­li­czać każdą la­skę z ko­mi­sa­riatu. Zo­stać wy­rzu­co­nym przez żonę z domu za ro­mans z ko­le­żanką z pracy to ba­nał, ja­kich mało.

I znowu ten śmiech.

Fre­drik mil­czał.

Kiedy jed­nak wło­żył klucz do zamka i wszedł do wy­zię­bio­nego, wil­got­nego wnę­trza, po­czuł ogromną wdzięcz­ność.

Od wy­pro­wadzki mi­nęło już pół­tora ty­go­dnia. Znów pod­szedł do okna i wyj­rzał na ze­wnątrz. Za go­dzinę słońce znik­nie za ko­ro­nami drzew. Wtedy w środku znowu bę­dzie zimno, ale miał drewno, któ­rym mógł na­pa­lić.

Fre­drik otwo­rzył okno. Po­wie­trze było wil­gotne. Praw­dziwe cie­pło ka­zało na sie­bie cze­kać. W oko­li­cach mid­som­mar zwy­kle tak to wy­glą­dało. Wy­sta­wił głowę na ze­wnątrz i na­słu­chi­wał. Wy­raź­nie usły­szał nad­jeż­dża­jący sa­mo­chód. Sta­nął w drzwiach z za­ło­żo­nymi rę­kami i oparł się ra­mie­niem o fu­trynę. Wkrótce spo­strzegł czar­nego mer­ce­desa Evy. Po­jazd znik­nął za w po­ło­wie za­wa­loną oborą i wy­nu­rzył się znowu zza frag­mentu, który jesz­cze stał. Eva skrę­ciła na po­se­sję. Sa­mo­chód, ko­le­biąc się, prze­je­chał przez za­ro­śnięte po­dwó­rze i za­par­ko­wał przed ni­skim ka­mien­nym mur­kiem obok vo­lva Fre­drika.

Z sa­mo­chodu wy­sia­dła Eva Kar­lén i po­słała mu sze­roki uśmiech. Miała na so­bie dżinsy i bru­nat­no­czer­woną skó­rzaną kurtkę z pa­skiem, któ­rego końce wi­siały po bo­kach. Ja­sne włosy, na służ­bie za­wsze spięte, opa­dały na koł­nierz kurtki.

Eva w go­tlandz­kiej po­li­cji zaj­mo­wała się tech­niką kry­mi­na­li­styczną i od trzech lat pra­co­wała z Fre­dri­kiem. Od kilku ty­go­dni była też dla niego kimś jesz­cze. Kimś wię­cej. Nie wie­dział, kim do­kład­nie. Pew­nie le­piej by zro­bili, gdyby po­zo­stali ko­le­gami, ale na to i tak było już za późno. Może i nie za do­brze się stało, że go tu od­wie­dziła, przy­naj­mniej je­śli za­mie­rzał się prze­pro­wa­dzić z po­wro­tem do swo­jego wła­ści­wego domu. Na ra­zie jed­nak nie był w sta­nie my­śleć o tym, co jest słuszne, a co nie, i jak w tej sy­tu­acji za­cho­wać się roz­sąd­nie.

Eva lekko po­ko­nała stop­nie. Na jej twa­rzy znów wy­kwitł sze­roki uśmiech. Oczy zma­lały w wą­skie szparki, a przy ich ką­ci­kach po­ja­wiły się zmarszczki mi­miczne.

– No hej – po­wie­działa gło­sem peł­nym ra­do­ści.

Fre­drik po­czuł, że na sam jego dźwięk serce za­czyna mu bić szyb­ciej. Po dwóch krót­kich sło­wach. Na­prawdę nie wy­glą­dało to do­brze. Prze­cież na­wet go nie do­tknęła. Zro­biła to jed­nak chwilę póź­niej. Ob­jęli się. Wsu­nął ręce pod jej kurtkę, a Eva sta­nęła na pal­cach i go po­ca­ło­wała, przy­ssaw­szy się do jego ust.

Po­czuł się odu­rzony. Tu i te­raz mógł prze­stać my­śleć o tym, że jego ży­cie to to­talny chaos i że sam do tego do­pro­wa­dził. Stali tak dłuż­szą chwilę i się ca­ło­wali, za­po­mi­na­jąc o ca­łej resz­cie.

W końcu Eva psot­nie uszczyp­nęła go w kro­cze kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym i wy­swo­bo­dziła się z uści­sku.

– Po­czę­stu­jesz mnie czymś? – za­py­tała.

– Oczy­wi­ście. Może naj­pierw wejdź – od­parł i się od­su­nął, żeby ją prze­pu­ścić.

Zdjęła kurtkę i rzu­ciła ją na krze­sło w przed­po­koju. On po­szedł za nią. Nie mógł się po­wstrzy­mać przed po­gła­ska­niem jej po szyi i ra­mie­niu. Chwy­ciła go za rękę i pierw­sza ru­szyła do kuchni.

– Ja­dłaś coś? – za­py­tał.

– Tak, z dziećmi. Ale chęt­nie wy­piję kie­li­szek wina.

– Czer­wone może być? – za­py­tał, pusz­cza­jąc jej dłoń.

– Może.

– To do­brze, bo chyba nie mam in­nego.

Od­kor­ko­wał bu­telkę hisz­pań­skiego wina z Na­varry. To za­sada nu­mer dwa wy­rzu­co­nego z domu męża, który nie chce upaść na dno. Żad­nego wina z kar­tonu.

– Kto się te­raz opie­kuje Stiną i Fi­li­pem? – spy­tał, na­le­wa­jąc wino do szklanki.

Nie zna­lazł w domu żad­nych kie­lisz­ków, a nie miał ochoty dzwo­nić do Je­spera i py­tać, gdzie są.

– Zo­stali z mamą.

Ski­nął głową. Eva wzięła szklankę do ręki.

– Ona jest o tyle w po­rządku, że nie za­daje żad­nych py­tań.

Wy­piła łyk wina.

– A przy­naj­mniej nie­wiele – do­dała.

Eva pod ko­niec roku zde­cy­do­wała się na se­pa­ra­cję z mę­żem. A za­tem ni­kogo nie zdra­dzała. W prze­ci­wień­stwie do niego. Może po­peł­niała błąd, za­da­jąc się z żo­na­tym fa­ce­tem. Pew­nie tak jej to tłu­ma­czyły przy­ja­ciółki. Je­śli z nimi o tym roz­ma­wiała.

Fre­drik na­peł­nił szklankę dla sie­bie.

– Zdro­wie – po­wie­dział. – Twoje zdro­wie.

– I twoje – od­po­wie­działa i stuk­nęli się so­lid­nymi szklan­kami.

Wzięli po łyku wina, a Eva od­sta­wiła szklankę na zle­wo­zmy­wak. Jej oczy znów się zwę­ziły – i to w spo­sób, któ­remu le­dwo po­tra­fił się oprzeć. Po­de­szła do niego, wsu­nęła ręce pod jego swe­ter, a palce pod pa­sek spodni, ale rów­nie szybko je cof­nęła i po­gła­dziła go po ple­cach. Fre­drik tro­chę nie­po­rad­nie od­sta­wił szklankę. Otwo­rzył usta, żeby sko­men­to­wać, że mimo wszystko nie wy­gląda na szcze­gól­nie za­in­te­re­so­waną wi­nem, ale zdą­żył wy­po­wie­dzieć tylko kilka słów, bo za­częła go ca­ło­wać. Pod­sko­czyła i usia­dła na zle­wo­zmy­waku, no­gami ob­jęła bio­dra Fre­drika. Przy­warł do niej.

Eva była jedną z pierw­szych osób z Visby, które na­prawdę po­znał. Za­wsze ła­two im się roz­ma­wiało. Ich re­la­cje były nie­skom­pli­ko­wane i od­prę­ża­jące. Za­uwa­żył, że jest szczę­śliwy, mo­gąc z nią pra­co­wać. Nie my­ślał jed­nak o niej jako o kimś wię­cej niż przy­ja­ciółce i ko­le­żance z pracy.

A może… szcze­rze mu­siałby przy­znać, że jed­nak my­ślał. Przy­ła­pał się na tym, że nieco zbyt długo przy­gląda się jej twa­rzy. Kiedy pa­trzyła mu w oczy, czuł, że może nim za­wład­nąć silne i piękne uczu­cie. Tyle tylko, że miał żonę, a poza tym na świe­cie nie bra­ko­wało atrak­cyj­nych ko­biet. Sta­rał się skie­ro­wać my­śli na inne tory.

Naj­wy­raź­niej coś mię­dzy nimi było. Bu­zo­wało pod po­wierzch­nią. A przed pię­cioma ty­go­dniami wy­bu­chło.

– Może by­śmy po­szli na górę i zo­ba­czyli, jak wszystko tam wy­gląda? – za­py­tała. – Co ty na to?

Wy­da­wała się lekko zdy­szana.

– Je­stem za – od­po­wie­dział, a ona się ro­ze­śmiała, pa­trząc na niego. Ich usta dzie­liło za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów.

Pół piwa, łyk wina, Eva, pra­wie ni­czego wię­cej nie było mu po­trzeba. Pod­niósł ją ze zle­wo­zmy­waka i niósł na rę­kach, lekko się za­ta­cza­jąc od cię­żaru i al­ko­holu. Kiedy szedł w kie­runku scho­dów, par­kiet w przed­po­koju skrzy­piał.

– Nie, stój, po­cze­kaj! – za­wo­łała Eva.

Ze­sko­czyła.

– Ze zła­ma­nym kar­kiem na nic mi się nie przy­dasz.

Za­częła iść ty­łem po scho­dach, a na jej twa­rzy znów po­ja­wił się ten sze­roki uśmiech. Fre­drik ru­szył za nią, za­cza­ro­wany i pod­nie­cony po­nad wszelką miarę i roz­są­dek.4

Słońce nad Go­tlan­dią świe­ciło na­wet w śro­dowy po­ra­nek, ale z za­chodu nad­cią­gał ma­sywny pas chmur. Ma­gnus Fors­berg, zwany Man­ga­nem, stał z jedną ręką opusz­czoną, a drugą unie­sioną do czoła i chro­niącą oczy przed słoń­cem. Przy­glą­dał się du­żemu dra­pież­nemu pta­kowi szy­bu­ją­cemu po nie­bie wy­soko nad Nis­se­vi­ken. Po­ka­zała mu go kilka dni temu żona Jo­se­fin, zdrob­niale Jos­san. Jej z ko­lei zwró­ciła na niego uwagę dziew­czyna z za­gra­nicy wy­naj­mu­jąca do­mek przy na­brzeżu. Ma­gnus nie miał po­ję­cia, czym się różni na przy­kład bie­lik od ja­strzę­bia. Wie­dział je­dy­nie, że bie­lik jest ra­czej więk­szy i bar­dziej oka­zały niż ja­strząb. A ten ptak wy­glą­dał na du­żego.

– Wy­no­simy je?

Żona Ma­gnusa chciała się wziąć do ro­boty przy za­da­sze­niu. Trzeba było je wy­rów­nać po raz drugi. Naj­pierw jed­nak mu­sieli prze­nieść rat­ta­nowe me­ble, żeby mieć miej­sce do pracy.

Jos­san stała go­towa do dzia­ła­nia, w zno­szo­nych dżin­sach i T-shir­cie w ko­lo­rowe plamy. Jej rude włosy były za­ple­cione w war­kocz. Przed za­pla­no­wa­nym na mid­som­mar wie­czo­rem gril­lo­wym cze­kało ich jesz­cze wiele pracy.

Re­stau­ra­cję i ka­wiar­nię Nis­se­vi­ken ku­pili pod ko­niec marca. Lo­kal wy­ma­gał re­montu. Duże i wy­godne rat­ta­nowe me­ble, sto­jące pod ochron­nym za­da­sze­niem mię­dzy re­stau­ra­cją a kio­skiem, były jed­nym z eta­pów tej drogi. In­nym waż­nym ele­men­tem re­kon­stru­owa­nego lo­kalu był Man­gan. Ku­charz… i to bar­dzo zdolny – czego, jak gło­siła plotka, nie dało się po­wie­dzieć o po­przed­nim wła­ści­cielu. Man­gan miał pięt­na­ście lat do­świad­cze­nia w branży re­stau­ra­cyj­nej. Ostat­nio w nie­złej re­stau­ra­cji przy Sur­brun­ns­ga­tan w Sztok­hol­mie.

Kiedy wy­nie­śli rat­ta­nowe me­ble, za­pa­lił pa­pie­rosa i zszedł spraw­dzić tem­pe­ra­turę wody. Za­toka Nis­se­vi­ken była płytka, przy końcu po­mo­stu – pięć­dzie­siąt me­trów od plaży – miała za­le­d­wie metr głę­bo­ko­ści. Za­nu­rzył ter­mo­metr i cze­kał. Po­dmu­chy wia­tru od mo­rza roz­pra­szały dym z pa­pie­rosa i tar­gały jego ja­sną grzywkę. Miał na so­bie tylko szorty w ko­lo­rze khaki, bluzę z kap­tu­rem i san­dały Bir­ken­stock na bo­sych sto­pach, ale chłodny wiatr nie sta­no­wił dla niego pro­blemu. Man­gan nie był zmar­z­la­kiem, a poza tym chro­niła go do­dat­kowa war­stwa tłusz­czu pod skórą.

Wy­dmu­chał dym i po­wiódł spoj­rze­niem po plaży.

Za ka­mien­nym mur­kiem stało kil­ka­na­ście sta­rych cha­tek ry­bac­kich, a ka­wa­łek da­lej znaj­do­wały się re­stau­ra­cja i kiosk. Było też tro­chę atrak­cji dla dzieci: huś­tawki, stół do ping-ponga, flip­per. Oko­lica nie wy­glą­dała zbyt cie­ka­wie. Wszę­dzie wy­so­kie so­sny i lepka zie­mia. Cho­dziło jed­nak o spo­kój i bli­skość mo­rza. Gdy była piękna po­goda, by­wało tam cza­sem tłoczno, ale po sie­dem­na­stej mała grupka let­ni­ków Nis­se­vi­ken miała plażę tylko dla sie­bie. W bez­wietrzny i bez­chmurny wie­czór można było zejść tam z pi­wem, gril­lem albo piłką do nogi. Słońce zni­kało w ró­żo­wo­fio­le­to­wym mo­rzu około dwu­dzie­stej dru­giej.

Man­gan wy­cią­gnął ter­mo­metr z wody. Nie­zbyt za­chę­ca­jące szes­na­ście stopni. Był jed­nak wcze­sny ra­nek. Woda jesz­cze się na­grzeje. Ziew­nął sze­roko i ru­szył z po­wro­tem w kie­runku lądu.

Prze­szedł jesz­cze ka­wa­łek na­brze­żem i mi­nął re­stau­ra­cję, żeby do­pa­lić pa­pie­rosa. Za dwoma pierw­szymi do­mami usły­szał ci­che elek­tro­niczne pi­ski. Od­ru­chowo wy­cią­gnął te­le­fon z kie­szeni. Czyżby wy­ła­do­wy­wała się ba­te­ria? Nie, na wy­świe­tla­czu nic nie było wi­dać. Pi­ski nie usta­wały. Ro­zej­rzał się, nie ro­zu­mie­jąc, skąd do­cho­dzą. Może z któ­re­goś z dom­ków?

Zmru­żył oczy. Naj­bliż­szy wy­naj­mo­wała para imi­gran­tów. Za jed­nym z okien coś się po­ru­szało. Za­fa­lo­wała fi­ranka.

Do­piero wtedy Man­gan zo­ba­czył po­żar.

Wy­pu­ścił z ręki ter­mo­metr i pa­pie­rosa i po­biegł do re­stau­ra­cji. Wpadł do środka i omal nie zde­rzył się z Jos­san.

– Pali się. Dzwoń po straż po­żarną! – krzyk­nął.

Spoj­rzała na niego prze­ra­żona.

– Tu­taj?

– Nie, nie tu­taj. W jed­nym z do­mów. Dzwoń, do dia­bła!

W kuchni zła­pał jedną z ga­śnic i wy­biegł z po­wro­tem na ze­wnątrz. Jos­san pod­nio­sła słu­chawkę te­le­fonu w ba­rze i wy­stu­kała 112.

Trzy­ma­jąc obu­rącz dużą czer­woną ga­śnicę, Man­gan Fors­berg po­pę­dził w stronę pło­ną­cego domku. Biegł ocię­żale. Jego stopy za­pa­dały się w pia­sek.

Do­padł do furtki, otwo­rzył ją nogą i po­gnał da­lej w stronę domu. Drzwi nie były za­mknięte. Uznał to za do­bry znak. Przy­naj­mniej było wia­domo, że w środku nikt nie śpi. W progu coś le­żało. Czło­wiek? Czy ktoś się obu­dził, pró­bo­wał wyjść pod­truty dy­mem i tuż za drzwiami ru­nął na zie­mię?

Man­gan gwał­tow­nie przy­sta­nął. Sze­roko otwo­rzył oczy. Naj­pierw spo­strzegł krew na drzwiach i ścia­nach, po­tem zo­ba­czył za­krwa­wione, zma­sa­kro­wane ciała. Po­woli ru­szył w ich stronę. Sta­wiał małe, ostrożne kroki. Na­gle po­czuł, że traci siłę w no­gach. Pod­szedł jesz­cze bli­żej. Co tu się wy­da­rzyło? – po­my­ślał.

A po­tem ich roz­po­znał.

Pró­bo­wał od­wró­cić wzrok, ale nie był w sta­nie. Zma­sa­kro­wane ciała wy­glą­dały ina­czej, skóra miała ciemny ru­do­bru­na­tny ko­lor, miej­scami pra­wie czarny. Wo­kół nich uno­sił się gę­sty rój much. Mimo to Ma­gnus Fors­berg na­tych­miast roz­po­znał ko­bietę.

Miał wra­że­nie, że jego serce prze­staje bić. Że ja­kaś sub­stan­cja ro­śnie mu w ustach.

Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków do tyłu i opadł na su­chą trawę. Wpa­try­wał się bez­myśl­nie przed sie­bie, ści­ska­jąc w rę­kach ga­śnicę.

Ta­niec pło­mieni za oknem kuchni był co­raz dzik­szy.

– Już jadą. Jak ci idzie? – roz­legł się krzyk Jos­san od strony plaży.

Wbie­gła przez bramkę.

– O co cho­dzi? – krzyk­nęła zdy­szana na wi­dok męża. – Ma­gnus, co się stało?

Za­częła do niego le­cieć, ale sta­nęła na wi­dok tru­pów przed drzwiami.

– O mój Boże, co to jest? O Boże – po­wie­działa zdu­szo­nym gło­sem.

Od­wró­ciła się do Ma­gnusa i już gło­śniej do­dała:

– Mu­simy coś zro­bić. Sły­szysz?

Pra­wie nie za­re­ago­wał. Wzrok miał nie­obecny, jakby był roz­ma­rzony.

Jo­se­fin ob­rzu­ciła krót­kim spoj­rze­niem oba ciała, a po­tem drga­jące pło­mie­nie za oknem. Po­pę­dziła do Ma­gnusa i wy­szarp­nęła mu ga­śnicę. Jego luźne ręce zsu­nęły się po czer­wo­nym zbior­niku.

Pod­bie­gła do okna i stłu­kła ga­śnicą jedną z szyb. Wy­cią­gnęła za­wleczkę z uchwytu, wsu­nęła dy­szę do otworu w oknie i na­ci­snęła dźwi­gnię. Miała dzie­sięć se­kund. Pa­liło się coś na ła­wie obok zle­wo­zmy­waka, a oprócz tego pło­nęła jedna z za­słon. Na szczę­ście ogień nie tra­fił jesz­cze na po­datny grunt. Pło­mie­nie szybko zga­sły, a Jo­se­fin na oślep skie­ro­wała dy­szę ku su­fi­towi.

Ci­śnie­nie w ga­śnicy na­gle się wy­czer­pało. Jo­se­fin ode­tchnęła i przy­kuc­nęła. Opu­ściła ga­śnicę i za­częła szpe­rać w kie­szeni dżin­sów, szu­ka­jąc te­le­fonu.5

Fre­drik obu­dził się wcze­śnie. Sy­pial­nia była ską­pana w świe­tle. W oknach bra­ko­wało fi­ra­nek, a nie ze­brał się do po­wie­sze­nia żad­nej za­słony. I to mimo tego, że świa­tło bu­dziło go co rano przez pół­tora ty­go­dnia.

Eva na­dal spała. Le­żała na boku, od­dy­chała spo­koj­nie i mia­rowo. Włosy opa­dły jej na twarz. Od­gar­nął je ostroż­nie, od­sła­nia­jąc oczy, dzięki czemu mógł zo­ba­czyć piękne łuki rzęs. Pod­cią­gnęła jedną nogę, ale się nie obu­dziła.

Dłuż­szą chwilę le­żał, pa­trząc na nią. Za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej sie­działa na nim okra­kiem i schryp­nię­tym gło­sem szep­tała swoje: „Do­cho­dzę, do­cho­dzę…”. Te wspo­mnie­nia na­peł­niły go na­głym po­żą­da­niem. Po­ło­żył dłoń na bio­drze Evy, prze­su­nął ku gó­rze, a po­tem ostroż­nie opu­ścił na brzuch. Czuł cie­pło jej skóry. Lekki prąd wpra­wiał jego dłoń w drże­nie. Eva ję­czała z za­do­wo­le­niem, a je­den z ką­ci­ków jej ust za­czy­nał się po­ru­szać jak przy uśmie­chu. Fre­drik po­zwo­lił so­bie na po­wolne zsu­nię­cie dłoni mię­dzy nogi ko­biety. Otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na niego za­mglo­nym wzro­kiem.

Nie­ocze­ki­wany sy­gnał jej te­le­fonu był nie­mal jak cios w twarz. Wi­bra­cje zo­stały spo­tę­go­wane przez sto­lik nocny, któ­rego skrzy­pie­nie było gło­śniej­sze i bar­dziej nie­zno­śne niż sam sy­gnał. Za­nim się od­wró­ciła, wi­bru­jący te­le­fon prze­su­nął się do kra­wę­dzi i spadł na pod­łogę.

– Cho­lera – wy­mam­ro­tała, wy­cią­gnęła rękę i go chwy­ciła. – Eva Kar­lén – przed­sta­wiła się nieco ochry­ple, sia­da­jąc na skraju łóżka.

Na chwilę umil­kła i tylko raz na ja­kiś czas wy­da­wała po­mruki na znak po­twier­dze­nia.

– Mogę tam być za pół­to­rej, może dwie go­dziny. Mu­szę naj­pierw wstać i ode­brać wóz.

Fre­drik zro­zu­miał, że stało się coś po­waż­nego. Mimo woli na wi­dok na­giego ciała obok sie­bie po­czuł ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia. Jak tylko Eva skoń­czy roz­mowę, bę­dzie mu­siała pę­dzić do Visby.

Zga­siła wy­świe­tlacz ko­mórki. Od­wró­ciła się do Fre­drika.

– Dzwo­nił Göran – oznaj­miła. – W domku w Nis­se­vi­ken leży dwoje za­strze­lo­nych ob­co­kra­jow­ców.

– Ob­co­kra­jow­ców?

– Tak. Imi­gran­tów czy coś. Dziś rano zna­leźli ich wła­ści­ciele tego kio­sku tam w dole.

Fre­drik po­czuł, że po­żą­da­nie szybko go opusz­cza.

– Pew­nie nie­długo do cie­bie za­dzwoni. Wo­la­ła­bym nie mó­wić, że le­ża­łeś tu obok mnie – po­wie­działa z krzy­wym uśmie­chem.

– No, le­piej nie – od­parł, gra­mo­ląc się z łóżka.

– We­zmę szybki prysz­nic. Do zo­ba­cze­nia na miej­scu – po­wie­działa Eva.

Po­zbie­rała swoje ubra­nie, szybko go po­ca­ło­wała, wło­żyła do ust por­cję snusa i ru­szyła w dół po scho­dach, ści­ska­jąc w rę­kach stertę ciu­chów. Kiedy znik­nęła mu z oczu, za­dzwo­nił jego te­le­fon. Był to oczy­wi­ście Göran Eide, szef Wy­działu Kry­mi­nal­nego w Visby.

Fre­drik słu­chał, jak Göran opo­wiada to samo co Evie.

– Czy ktoś jest na miej­scu? – spy­tał.

– Tak, do­tarł już tam pierw­szy wóz i mamy po­twier­dze­nie. Z ich słów można by wy­wnio­sko­wać, że to istna krwawa łaź­nia. Zo­ba­czymy. Poza tym w domku po­noć wy­buchł po­żar, ale kiedy na miej­sce przy­je­chała straż po­żarna, ogień był już uga­szony.

– Okej – od­parł Fre­drik. – Jadę tam na­tych­miast.

– Do­brze. W ta­kim ra­zie jako pierwsi od nas przy­je­dzie­cie ty i Gu­stav.

Tylko Gu­stav, po­my­ślał Fre­drik. Nie po­wie­dział jesz­cze sze­fowi, że mieszka pół go­dziny drogi sa­mo­cho­dem od tam­tego miej­sca, w po­łu­dnio­wej czę­ści wy­spy. Choć może Göran po­wi­nien o tym wie­dzieć. O ile już się nie do­wie­dział pocztą pan­to­flową.

– To było tam w dole, przy ką­pie­li­sku? – za­py­tał Fre­drik.

– Tak, zga­dza się.

Za­koń­czyli roz­mowę. Zlu­stro­wał swoje ubra­nia i ze sto­ją­cej przy no­gach łóżka torby wy­jął slipy i parę skar­pe­tek.

Za­brzę­czało szkło, kiedy Eva za­mknęła za sobą drzwi. Jak tylko Fre­drik zo­stał sam, wró­cił do roz­wo­do­wego pie­kła. Pie­kła se­pa­ra­cyj­nego, pie­kła zdrady czy jak je tam na­zwać. Upo­je­nie, które czuł w obec­no­ści Evy, pry­sło jak bańka my­dlana. Za­stą­piły je wąt­pli­wo­ści.

Eva była wspa­niała, to prawda. Osza­ła­mia­jąco wspa­niała. Ale czy wła­śnie w tym nie kryło się coś nie­zdro­wego? Prze­cież miał ży­cie, miał mał­żeń­stwo, które wła­śnie się roz­pa­dało. A także dwójkę dzieci, z któ­rymi spo­tkał się raz w ciągu ostat­nich dwu­na­stu dni. Mu­siał my­śleć ja­sno, nie dać się ośle­pić. Cho­ciaż Eva była chyba kimś wię­cej niż obiek­tem chwi­lo­wego za­uro­cze­nia? Była? A może nie?

Zo­rien­to­wał się, że stoi z ubra­niami w rę­kach. Spodnie i swe­ter trzy­mał w le­wej dłoni, a slipy i skar­petki ści­skał w pra­wej. Cze­kano na niego na miej­scu zbrodni, gdzie było dwóch nie­bosz­czy­ków. Mu­siał my­śleć ja­sno. A przede wszyst­kim się po­spie­szyć.

Zbiegł po skrzy­pią­cych scho­dach, po dro­dze do ła­zienki wyj­rzał przez okno i stwier­dził, że sa­mo­chód Evy już od­je­chał.

***

Kiedy za­dzwo­nił dy­żurny, Göran Eide aku­rat za­wią­zy­wał pa­sek szla­froka. Miał w zwy­czaju wsta­wać wcze­śnie. Lu­bił się zja­wiać na miej­scu chwilę przed współ­pra­cow­ni­kami. Mógł dzięki temu pra­co­wać w ci­szy i spo­koju. Jako sze­fowi da­wało mu to tę prze­wagę, że kiedy w da­nym dniu roz­po­czy­nała się praca, miał sy­tu­ację pod kon­trolą. Był o krok przed in­nymi.

Bę­dąc na­dal w szla­froku, po­wia­do­mił lu­dzi, któ­rych mu­siał po­in­for­mo­wać, a po­mię­dzy roz­mo­wami po­zwa­lał so­bie na łyk kawy. Te­raz szybko się ubrał.

Alarm od dy­żur­nego spra­wił, że po­czuł się młody i ży­wotny – w ta­kim sen­sie, ja­kiego mu bra­ko­wało. Miał za sobą długi okres, kiedy to cho­dził z kąta w kąt i czuł się staro. Nie bez po­wodu. W końcu był stary. Wpraw­dzie na ra­zie los oszczę­dził mu cho­rób i do­le­gli­wo­ści, or­ga­nizm trzy­mał się do­brze jak na pięć­dzie­siąt sie­dem lat, ale co z tego. Göran Eide i tak czuł się staro. Tkwiło to ra­czej w gło­wie niż w ciele. Wciąż zaj­mo­wało jego my­śli. Pięć­dzie­siąt sie­dem lat. Poza tym wi­dział, co się działo z ludźmi, któ­rzy go ota­czali. Len­narta Svens­sona ból ple­ców zmu­szał do co­raz częst­szego bra­nia zwol­nień le­kar­skich. Ktoś z daw­nych zna­jo­mych zmarł przed­wcze­śnie, „znik­nął za ro­giem”, jak to kie­dyś okre­ślił Len­nart.

W ostat­nie Boże Na­ro­dze­nie wpadł mu w oko ar­ty­kuł pra­sowy na te­mat raka krtani. Prze­czy­tał go nie­chęt­nie, ale uważ­nie. Z tek­stu wy­ni­kało, że cho­roba ta do­tyka nie­mal wy­łącz­nie pa­la­czy. Mniej wię­cej mie­siąc póź­niej za­czął od­ha­czać ko­lejne ob­jawy i był co­raz bar­dziej prze­ko­nany, że jest chory i czeka go śmierć.

W końcu po­szedł do le­ka­rza. Nie oznaj­mił od progu, że ma raka krtani. Po­prze­stał na opi­sa­niu ob­ja­wów. Wy­star­czyła mi­nuta, by le­karz stwier­dził, że to za­pa­le­nie gar­dła spo­wo­do­wane zwy­kłym prze­zię­bie­niem, z któ­rym pa­cjent cho­dził dłuż­szy czas.

Mimo to Eide był za­do­wo­lony, że rzu­cił pa­le­nie, choć w po­ra­nek taki jak ten, gdy roz­po­czy­nało się śledz­two w spra­wie za­bój­stwa, zda­rzało mu się za­tę­sk­nić za pa­pie­ro­sami. Od sa­mego my­śle­nia o ty­to­niu po­czuł jego za­pach.

Był już ubrany i go­towy do wyj­ścia.

– Jadę! – krzyk­nął w stronę ła­zienki. – Zdą­żysz?

– Tak, już idę – mruk­nęła Sonja.

Po jej nie­wy­raź­nej od­po­wie­dzi do­my­ślił się, że myła zęby.

Od kilku ty­go­dni we wtorki i czwartki przyj­mo­wała zgło­sze­nia w po­li­cyj­nej cen­trali. Była to pewna od­miana po pracy w re­cep­cji, ale ozna­czała rów­nież, że już o siód­mej Sonja mu­siała być w Visby.

– Wy­pro­wa­dzę sa­mo­chód.

Praca w po­li­cji nie jest za­ję­ciem, przy któ­rym można się spo­koj­nie ze­sta­rzeć, po­my­ślał, idąc do ga­rażu. Cho­ciaż może do­ty­czy to więk­szo­ści współ­cze­snych pro­fe­sji.

Ich naj­star­sze dziecko, syn Pe­ter, miał trzy­dzie­ści dwa lata i miesz­kał w Sztok­hol­mie. Daw­niej pra­co­wał jako pro­gra­mi­sta, ale od trzech lat był bez­ro­botny. Próby prze­bi­cia się do do­tknię­tej kry­zy­sem branży wy­da­wały się z góry ska­zane na po­rażkę. Poza tym Pe­ter twier­dził, że kiedy firma znów za­cznie za­trud­niać, bę­dzie ra­czej wy­bie­rała dwu­dzie­sto­dwu­lat­ków, kształ­co­nych na naj­now­szych sys­te­mach i ję­zy­kach pro­gra­mo­wa­nia.

Göran nie miał moż­li­wo­ści spraw­dzić, czy Pe­ter prze­sa­dza, czy na­prawdę jest tak źle. Brzmiało jed­nak nie naj­le­piej. Był nie­po­trzebny, choć prze­cież nie­dawno skoń­czył trzy­dziestkę.

Ostat­nio Pe­ter po­sta­no­wił wró­cić na uczel­nię i kształ­cił się, by zo­stać ma­te­ma­ty­kiem. Ro­bił to z mie­sza­nymi uczu­ciami, ale był pewny, że kiedy skoń­czy, do­sta­nie pracę w szkole. Za­po­wia­dało się do­brze. Kiedy jed­nak syn o wszyst­kim opo­wia­dał, Göran czuł ból. Wi­dział w oczach po­tomka, że to nie jest coś, czego on by chciał. Przy­naj­mniej w głębi serca. Co prawda ścieżka za­wo­dowa Görana rów­nież ni­gdy nie była pro­sta jak drut i po­zba­wiona trud­no­ści, ale nie zo­stał od­sta­wiony na boczny tor, nie mu­siał za­czy­nać od zera, jak naj­wy­raź­niej wielu lu­dzi obec­nie.

Czasy były cięż­kie. Ży­cie czę­sto nie miało nic wspól­nego z wy­obra­że­niami.

Ich córka na­dal prze­by­wała na Go­tlan­dii. Cie­szył się z tego. Pra­co­wała w szpi­talu w Visby i miesz­kała w En­dre, za­le­d­wie pięć ki­lo­me­trów od Ekeby. Wi­dy­wali się co ty­dzień.

Za­mknął drzwi ga­rażu, włą­czył sil­nik i sie­dział w sa­mo­cho­dzie. Już miał na­ci­snąć klak­son, kiedy Sonja wy­szła z domu.

***

Obu­dzona przez Görana Eidego Sara Oskars­son od razu po­szła pod prysz­nic. Stała pod stru­mie­niem wody nie dłu­żej niż mi­nutę. Po­bież­nie wy­tarła ciało ręcz­ni­kiem, naga we­szła do po­koju i się ubrała. Tu i ów­dzie za­mo­czyła ciu­chy, ale wie­działa, że nie­długo wy­schną.

Spoj­rzała na mło­dego męż­czy­znę, który le­żał w jej łóżku. Przy­stoj­niak, praw­dziwe cia­cho. Spę­dzili ra­zem miły wie­czór. Był jed­nak o sześć lat od niej młod­szy i – jak się spo­dzie­wała – to wszytko za­częło ją nu­dzić. O ile w ogóle róż­nica wieku miała tu co­kol­wiek do rze­czy.

Nu­dził ją ten chło­pak. Wie­działa, że musi się go po­zbyć, za­nim on za bar­dzo się przy­wiąże. Albo za­nim sama za­nadto przy­wyk­nie do by­cia czę­ścią tego ma­łego mia­steczka. Kiedy roz­wa­żała ze­rwa­nie, po­wstrzy­my­wała ją myśl, że straci kon­takt ze wszyst­kimi, któ­rych dzięki niemu po­znała. Ta­kie po­dej­ście było chore. A co naj­mniej nie­mą­dre.

Wielu przy­ja­ciół było od niego star­szych. Dziwne, zwa­żyw­szy, że po­tra­fił się za­cho­wy­wać na­prawdę dzie­cin­nie jak na dwu­dzie­sto­sied­mio­latka. Jed­no­cze­śnie był bez­po­średni, we­soły i przy­stojny. Tacy otwie­rają różne drzwi, na­wet je­śli cza­sem za­cho­wują się nie­zbyt roz­sąd­nie.

Dzień wcze­śniej, kiedy byli w łóżku, za­py­tał, czy mo­głaby przy­nieść z pracy po­li­cyjne kaj­danki i być skuta pod­czas seksu. Ro­ze­śmiała się. Po chwili zro­zu­miała, że mó­wił po­waż­nie. Od­po­wie­działa, że te­raz używa się pa­sków, nie kaj­da­nek. A sama nie ma na­wet tego – w końcu pra­cuje w po­li­cji kry­mi­nal­nej. Była to pół­prawda. Nie uży­wała pa­ska na służ­bie, ale jak wszy­scy inni miała mun­dur z pa­skiem w szafce w piw­nicy. Nie była z na­tury pru­de­ryjna i py­ta­nia o kaj­danki z całą pew­no­ścią nie uzna­łaby za kro­plę, która prze­lała czarę go­ry­czy. Po pro­stu py­ta­nie tak ją roz­ba­wiło, że za­częła się za­sta­na­wiać, co on w niej wi­dzi. Czy jej za­wód eks­cy­to­wał go rów­nie mocno, jak być może krę­ciła wy­no­sząca sześć lat róż­nica wieku? Mu­siała się po­zbyć chło­paka. Mimo wszystko miała na­dzieję, że nie straci kon­taktu z nie­któ­rymi z jego zna­jo­mych.

– No już, wsta­waj i zmy­kaj – po­wie­działa gło­śno. – Mu­szę je­chać.

Nie chciała, by po­zo­stał w miesz­ka­niu pod jej nie­obec­ność. Wy­da­wało się to sta­now­czo zbyt in­tymne.

– No już, zmy­kaj. Masz mi­nutę.10

Iman Ha­bib sie­działa ści­śnięta w prze­peł­nio­nej ko­lejce wą­sko­to­ro­wej z torbą za­ku­pów spo­żyw­czych ze sklepu T-Jar­len mię­dzy sto­pami. W wa­go­nie uno­siła się woń potu i kwa­śnego piwa. Źró­dłem tego ostat­niego za­pa­chu był za­pewne męż­czy­zna z prze­tłusz­czo­nymi wło­sami i w po­dar­tej kurtce sie­dzący przed Iman.

Iman Ha­bib była za­do­wo­lona z pracy w ho­telu Strand. Poza tym do­brze jej się miesz­kało w Täby. Nie cier­piała jed­nak wie­czor­nych po­dróży do domu. Cia­snych wa­go­nów, zmę­czo­nych i zrzę­dli­wych pa­sa­że­rów. Dziś do­szedł do tego jesz­cze nie­kul­tu­ralny kon­duk­tor. Je­den z tych, któ­rzy stem­plują pa­ski bi­le­towe, opie­ra­jąc je so­bie o okryty rę­ka­wiczką nad­gar­stek, i ni­gdy po pro­stu nie spoj­rzą na karty mie­sięczne, tylko wy­ry­wają je pa­sa­że­rom z ręki wście­kłym szarp­nię­ciem.

Spoj­rzała na swoje od­bi­cie w szy­bie. Włosy miała dłu­gie i czarne, ale nie był to ich na­tu­ralny ko­lor. Far­bo­wała je. Nie chcąc wyjść na zbyt próżną, w my­ślach tłu­ma­czyła się tym, że ma pracę, w któ­rej musi wy­glą­dać re­pre­zen­ta­cyj­nie. Taka zresztą była prawda.

Kurs re­cep­cjo­nistki zro­biła do­piero wtedy, kiedy wszyst­kie dzieci za­częły cho­dzić do szkoły. Tro­chę się mar­twiła, że ko­bie­cie w wieku czter­dzie­stu lat trudno bę­dzie zna­leźć pracę, ale po­szło jak po ma­śle. Może za­de­cy­do­wały jej umie­jęt­no­ści ję­zy­kowe: znała arab­ski, per­ski, fran­cu­ski i an­giel­ski. Nie była pewna, czy to dla­tego do­stała tę po­sadę. Tak czy ina­czej w ho­telu Strand była główną re­cep­cjo­nistką.

Na­gle przy­szło jej do głowy, że po­winna za­dzwo­nić do Sa­leh. Zer­k­nęła na te­le­fon w to­rebce. Nie miała jed­nak ochoty wy­cią­gać go w za­tło­czo­nej ko­lejce. Nie chciała też, by cały wa­gon słu­chał ich roz­mowy. No i wresz­cie wo­lała nie mó­wić przy wszyst­kich po arab­sku. Za­czę­liby się ga­pić. Wie­działa to z góry.

Kiedy dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej tasz­czyła torbę z za­ku­pami ścieżką wio­dącą do willi z ce­gły wa­pienno-pia­sko­wej, drzwi sa­mo­chodu za­par­ko­wa­nego przy ulicy się otwo­rzyły. Na ten dźwięk Iman się od­wró­ciła. Ze środka wy­sie­dli męż­czy­zna i ko­bieta, za­trza­snęli drzwi i ru­szyli w jej stronę.

– Iman Ha­bib? – spy­tała ko­bieta, kiedy byli już nieco bli­żej.

Na­tych­miast zro­biło jej się nie­przy­jem­nie.

Miesz­kała w Szwe­cji od dwu­dzie­stu sze­ściu lat, ale nie za­po­mniała o swoim po­cho­dze­niu. Na wi­dok nie­pro­szo­nych go­ści, któ­rzy już z da­leka pach­nieli urzę­dowo, za­wsze prze­szy­wał ją dreszcz.

– Tak – od­parła i zro­biła krok w ich stronę, jakby chciała ich za­trzy­mać już na gra­nicy po­se­sji.

– Je­ste­śmy z po­li­cji – oznaj­miła ko­bieta i po­ka­zała le­gi­ty­ma­cję. – Czy mo­żemy na chwilę wejść? – spy­tała, wska­zu­jąc głową dom.

Iman po­czuła na­ra­sta­jący dys­kom­fort. Na­tych­miast ogar­nął ją chłód. Lo­do­waty dreszcz prze­szedł od karku przez krę­go­słup. Uświa­do­miła so­bie, że ty­siąc razy wo­la­łaby, aby Bóg ze­słał na nią oskar­że­nie o dzia­ła­nie na szkodę pań­stwa od tego, co miało na­stą­pić za chwilę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: