- W empik go
Terror - ebook
Terror - ebook
Na malowniczej Gotlandii ponownie dochodzi do makabrycznych wypadków. Zaledwie kilka dni przed świętem Midsommar w pewnym domu nad morzem zostają odnalezione ciała dwóch młodych osób z ranami postrzałowymi. Ofiary pochodzą z Egiptu, wiele wskazuje zatem na zabójstwo z pobudek rasistowskich. Jednak sprawa wkrótce się komplikuje – okazuje się, że w posiadłości była jeszcze trzecia osoba, najprawdopodobniej mężczyzna. Gdzie teraz jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Czy morderca zastrzelił niewłaściwych ludzi?
Policjantów z Visby czeka trudne i wymagające śledztwo, a Fredrik Broman ma również inne sprawy na głowie. Żona wyrzuciła go z domu, w konsekwencji życie prywatne mężczyzny rozpada się na kawałki. Na domiar złego zabójstwo Egipcjan to zaledwie początek serii dziwnych i brutalnych zdarzeń, które wstrząsną całym krajem.
„Terror” to trzecia część serii z Fredrikiem Bromanem w roli głównej. Håkan Östlundh po raz kolejny udowadnia, ze jest mistrzem w kreowaniu zaskakującej i pełnej suspensu intrygi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-476-4 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20–24 czerwca 2004
Żałował tej podróży. Nie powinien był się zgodzić. Propozycja, którą dostał w Teheranie… to było szaleństwo. Miał nadzieję, że szaleństwo.
Said wyciągnął brudne ubrania i spakował czyste. Walizka leżała otwarta na łóżku w lichym studenckim mieszkaniu w sztokholmskiej dzielnicy Hammarbyhamnen. Był wzburzony. Chciał jak najszybciej jechać dalej.
Już w autobusie z lotniska Arlanda dzwonił do kuzynki. Zapomniał, że nie ma jej w mieście. A przecież go uprzedzała. Pod wpływem emocji wyleciało mu to z głowy: wakacje na Gotlandii.
Włożył do walizki dwie koszule, T-shirt, bieliznę, dżinsy. Sandały. Mówiła, że mieszkają przy plaży.
Wyjazd do Teheranu przybrał nieprzewidziany obrót. Nigdy wcześniej nie czuł się tak bezbronny jak wtedy, gdy zrozumiał, czego dotyczy sprawa. Jego przyjaciel z dzieciństwa. Przekazał mu wiadomość.
Długo szli ulicami Teheranu. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Swojego przyjaciela zaczął nagle postrzegać jakoś kogoś obcego. Poczuł się tak, jakby stąpał po śliskich kamieniach. Najmniejszy fałszywy krok, a ześlizgnie się i wpadnie, wessany przez podwodne wiry. Zniknie na zawsze.
A może to było tylko złudzenie? Objaw paranoi?
Kuzynka zachęcała go, by przyjechał. I to natychmiast. Pomagała mu zarezerwować bilet na prom.
O tym mógł porozmawiać tylko z nią – z Saleh. Ale nie przez telefon. Czuł się naznaczony, brudny. Jakby nie mógł tego z siebie zrzucić.
A tamto pożegnanie… Przypominało raczej ostrzeżenie.2
Bielik unosił się wysoko nad domami w Nisseviken. Saleh była pewna, że to bielik. Nie dało się go pomylić z żadnym innym ptakiem. Wyróżniał się szerokimi, rozłożystymi skrzydłami o strzępiastych białych krawędziach. Wyszła na dwór, żeby lepiej widzieć, przystanęła kilka metrów od drzwi i zwróciła twarz ku niebu.
Skrzyżowawszy ręce na piersi, poczuła gęsią skórkę. Miała na sobie cienki szary T-shirt z napisem „Uniwersytet Sztokholmski – bractwo studenckie” w stylu amerykańskiego college’u. Marzła. Był wczesny poranek. Na błękitnym niebie świeciło słońce, ale od morza ciągnął zimny wiatr.
Said usiadł i natychmiast zaczął opowiadać. O czwartej rano.
Już kiedy stanął w drzwiach, Saleh zrozumiała, że stało się coś poważnego. Jak tylko spojrzała mu w oczy. Był roztrzęsiony.
To, co opowiedział, i ją przeraziło. Drżała tak samo jak od zimnego wiatru przed domem. Powiedział, że poczuł się tak, jakby ktoś włamał się do jego domu i zaczął mu grozić – mimo że nie było go w domu i nikt go nie zastraszał. Choć tego drugiego nie był do końca pewny. Czy w słowach dawnego kolegi z klasy nie kryła się zakamuflowana groźba?
– Dlaczego ja? – pytał Said raz za razem ich oboje: Saleh i Josefa. Niewątpliwie przez lata w różnych dyskusjach wygłaszał całe mnóstwo radykalnych idei, ale przecież nie był szczególnie religijny. Nigdy.
Saleh i Josef wynajęli domek na dwa tygodnie. Pierwszy tydzień już dobiegł końca. Na razie większość domków na niewielkim terenie wypoczynkowym przy plaży była pusta. W piątek przypadało święto midsommar. Właśnie wtedy wszystko miało się zacząć. Słup majowy leżał przygotowany na koźle roboczym przy brzegu. Czekał, aż się zazieleni.
Niektórzy jej przyjaciele żartowali, że stała się już prawdziwą Szwedką, skoro zamierza spędzić urlop w domku na Gotlandii. I nie były to tylko żarty. W końcu związała się z pół-Szwedem, wkrótce miała zostać prawniczką, mieszkała w centrum miasta. Coraz bardziej się zeszwedczała i jej to nie przeszkadzało. Nie była zainteresowana ani walką z tym procesem, ani jego przyspieszaniem. Chciała tylko żyć po swojemu.
Pobiegła z powrotem do domu i zamknęła za sobą drzwi. Said siedział w kwiecistym fotelu w rogu pokoju, leniwie wertując poranną gazetę. Jakby po opowiedzeniu całej historii opadł z sił.
– Ech, jestem wykończony – oznajmił, pocierając oczy.
– Nie pójdziesz się położyć? – zapytała.
Podczas nocnej podróży promem Said przespał zaledwie kilka godzin. Tak samo dzień wcześniej w czasie sześciogodzinnego lotu z Teheranu.
Wolno pokręcił głową.
– Nie ma sensu. I tak nie zasnę. Może bliżej popołudnia, ale nie teraz.
– W porządku, zrobię kawę. Josef powinien wrócić lada chwila.
Josef pojechał po zakupy. Chciał być pierwszy w sklepie Ica w Hemse, który otwierano już o ósmej. Nie mieli w domu chleba. Jak mogła o tym nie pomyśleć, wiedząc, że przyjeżdża jej kuzyn?
Wyszła do kuchni. Małej i ciasnej. Trzeba było w niej wykonywać delikatne, ostrożne ruchy. Nalała wody do ekspresu i odmierzyła odpowiednią ilość kawy. Wyjęła kubki z szafki i sięgnęła po torebkę muesli, którą Josef postawił tak wysoko, że musiała się wspiąć na palce.
Usłyszała samochód Josefa. Wyjrzała przez okno i patrzyła, jak nadjeżdża drogą, a właściwie sunie dwiema koleinami wyżłobionymi przez koła w ziemi. Po stronie północnej dało się dostrzec kilka turbin wiatrowych i wąski cypel, na którym pasły się krowy.
Samochód, podskakując, jechał dalej. Audi TT nie było idealne do piaszczystych dróg Gotlandii, ale Josef bardzo się z niego cieszył. Niemal jak dziecko, choć zauważyła, że próbował to ukryć.
Kiedy po raz pierwszy przyjechał nim do domu, Saleh miała nieprzyjemne wrażenie, że auto jest zbyt wyzywające. Dwoje młodych brudasów w eleganckim sportowym samochodzie. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie uczucia mogło to wzbudzić. U Szwedów, rzecz jasna. Przecież nie mogli wiedzieć, że to samochód służbowy, którego właścicielem jest pracodawca Josefa.
Po jakimś czasie dała sobie spokój z tego rodzaju myślami. Mieli przecież prawo jeździć takim samochodem, jakim chcą. Ten mógłby budzić zazdrość, nawet gdyby za kierownicą siedzieli Szwedzi. Jeśli inni jeszcze bardziej zzielenieją z zazdrości, widząc, że kierowca ma ciemniejszą skórę, to… no cóż. Oboje ciężko na to pracowali i nie mieli się czego wstydzić.
Josef zaparkował przy drodze, za starą, zardzewiałą toyotą Saida. W miejscu, gdzie widok na morze zasłaniały wysokie chaszcze głogu i jałowca. Wysiadł z samochodu, otworzył furtkę w kamiennym murze i ruszył w stronę domku. W prawej ręce niósł papierową torbę wypchaną bułeczkami i małymi żytnimi chlebkami.
Saleh nadal stała z opakowaniem muesli w ręce. Po chwili postawiła je obok ekspresu do kawy i poszła do drzwi.
– Już wrócił – oznajmiła, przechodząc przez pokój, w którym siedział Said.
– Luzik.
Cały Said. Przez ostatnie lata ciężko pracował nad szlifowaniem szwedzkiego. Chciał opanować słownictwo akademickie, ale w równym stopniu zależało mu na dopasowaniu się do stylu bywalców sztokholmskich kawiarni.
Saleh szeroko otworzyła drzwi i wyszła na schody na ganku.
Josef szeroko się do niej uśmiechnął. Choć byli razem już trzy lata, od tego uśmiechu wciąż robiło jej się ciepło.
– W sklepie Ica widziałem naprawdę dziwaczną rzecz – oznajmił. W jego oczach płonął entuzjazm.
Zanim Josef zdążył dokończyć opowieść, wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Kawałek drzwi jakby eksplodował. Odłamki drewna pofrunęły we wszystkie strony. Jeden z nich, długi i gruby na ponad centymetr, ostro zakończony, wbił się w ramię Saleh. Nie zdążyła jednak jeszcze tego zauważyć.
Oboje spojrzeli na uszkodzenie w drzwiach. Było wielkości talerza. Ułamek sekundy później eksplodowała klatka piersiowa Josefa. Fragmenty jego serca i płuc wystrzeliły na zewnątrz i razem z pokaźną ilością krwi ochlapały twarz i klatkę piersiową Saleh. Kobieta stała jak zamrożona, nie rozumiejąc, co się stało, gdy jej chłopak osunął się na ziemię. Chwilę później wciągnęła powietrze, żeby wykrzyczeć swoje przerażenie, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Zginęła, zanim zdążyła zrobić wydech. W taki sam sposób, jak chwilę wcześniej Josef. Jedyna różnica polegała na tym, że gdy kula rozdarła ciało kobiety niczym metalowy szpon, wypchnęła wnętrzności przez plecy. Zwłoki zaległy blisko siebie na progu domu.
***
Said usłyszał huk wystrzałów i natychmiast się zerwał z fotela. Zareagował instynktownie, ale ponieważ był w stanie lekkiego oszołomienia, nie miał pewności, co to był tak naprawdę za dźwięk. Zrobił kilka kroków przed siebie i zobaczył leżących na progu kuzynkę i jej chłopaka. Ciała, ściany i podłoga wokół nich były skąpane we krwi.
Natychmiast zrozumiał, co się wydarzyło. Nie potrzebował czasu do namysłu. Wykonał gwałtowny obrót i w trzech susach pokonał drogę do okien. Odblokował jedno z nich i otworzył na oścież. Postawił stopę na parapecie. Wystarczył jeden ruch i już był na zewnątrz.
Jak tylko jego stopa dotknęła ziemi, zaczął biec. Pędził jak nigdy przedtem i myślał tylko o tym, że musi się znaleźć jak najdalej od martwych towarzyszy i drzwi po drugiej stronie domu. Był przekonany, że zginie. Lada chwila zostanie rozerwany na strzępy w taki sam sposób. Będzie leżał martwy w trawie, w brei z własnej krwi i wnętrzności.
Pędził trawnikiem, przeskoczył kamienny murek, jakby to był bieg przez płotki, potem przez jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów leciał po skoszonej łące z dwiema małymi bramkami. Kluczył między sosnami i wytężając wszystkie siły, przeciskał się przez zarośla, co zostawiło krwawe zadrapania na jego odsłoniętych ramionach.
Kiedy się wydostał z zarośli po drugiej stronie, pozwolił sobie pomyśleć, że może mimo wszystko nie zginie. Przynajmniej nie od razu. Nadal miał przed sobą kilka minut życia. Czy będzie ich więcej, zależało od tego, jak szybko da radę biec, ale może jeszcze bardziej od tego, czy wybrał właściwą drogę.
Dotarł do wąskiej asfaltowej szosy, w którą zaledwie kilka godzin wcześniej skręcił z szerokiej drogi przybrzeżnej. Czuł dokuczliwy ból z tyłu głowy. Jakby snajper dokładnie w tej sekundzie wycelował w niego broń i nacisnął spust. Obejrzał się w jedną i drugą stronę. Na trasie nie dostrzegł nikogo. Postanowił biec nią dalej.
Z gwałtownie bijącym sercem i gardłem suchym jak papier ścierny przeciął trasę. Przesadził pobocze i bez wahania wbiegł w las.
Dawny kolega z klasy ostrzegał go, że coś takiego może się tutaj zdarzyć, ale Said mu nie wierzył. A przede wszystkim nie zamierzał o tym słuchać. Nie chciał być częścią czegoś takiego. Czułby się zbrukany jego wątpliwą misją i pokrętnymi teoriami spiskowymi.
Teraz jednak był w pewnym sensie wdzięczny za ostrzeżenie od przyjaciela. Gdyby nie ono, z pewnością podleciałby do ciał Saleh i Josefa. Pewnie właśnie na to liczył strzelec. Gdyby tak zrobił, już by nie żył.
Las był gęsty, ale grunt pod nogami równy i łatwo się po nim biegło. Said poruszał się szybko, choć musiał kluczyć między drzewami i się schylać, by uniknąć konarów. Bez wahania rzucił się w skłębione zarośla, nie bacząc na smagające gałęzie i kolce, które rozrywały ciało. Coraz bardziej zagłębiał się w las. Myślał tylko o tym, by uciec i pozostać w ukryciu.
***
Tommy Johansson zaparkował tam, gdzie zwykle. Pomiędzy poszarzałym kamiennym domem a dużą stodołą. Wysiadł z volva w kolorze wojskowej zieleni i zamknął drzwiczki.
Usłyszał za sobą chrzęst żwiru.
Zaklął w duchu i się odwrócił.
Zwalista postać powoli sunęła przed siebie, do drzwi kuchni. Tommy był daleko, przy stodole, ale wyraźnie słyszał ciężki oddech. Fascynujące, że tak powolny ruch może wywołać taką zadyszkę. Fascynująco groteskowe.
Cholera, że też tego nie zauważyłem, pomyślał.
Nagle ciężko stąpający wielkolud spojrzał na niego. Prosto na niego. Z głębokich oczodołów w otłuszczonej twarzy spoglądały zaciekawione oczy.
– Aha?
To było pytanie, nie tylko komentarz zaskoczonego człowieka. Wynikało z zainteresowania. Domagało się odpowiedzi. Mężczyzna spontanicznie wyrzucił je z siebie mimo niepisanej zasady. Tommy przystanął. Częściowo się odwrócił.
Patrzył na ojca.
Czy ten człowiek sądzi, że on czegoś od niego chce tylko dlatego, że przypadkiem spotkali się przed domem i mimo woli został świadkiem jego bezsensownego łażenia tam i z powrotem?
Zawsze miał to z tyłu głowy. Trzymać się z daleka od idiotycznych porannych spacerów ojca. W razie potrzeby zrobić dodatkowe kółko samochodem. Cokolwiek. Ale dziś… Myślami był gdzie indziej. A może to ojciec wstał wyjątkowo wcześnie? Coś się nie zgadzało.
Patrzył na ojca. Patrzył i milczał. Wzrokiem doprowadzał go do milczenia.
Po krótkim czasie ojciec uciekł spojrzeniem. Tchórzliwy unik, taki znajomy. Zaciekawienie zniknęło. Oczy zwróciły się z powrotem w kierunku drzwi. Tam, gdzie zamierzał przetransportować swoje cielsko.
O co mu chodziło z tym „aha”? Na jaką reakcję liczył?
W miarę jak kołyszące się plecy ojca coraz bardziej się oddalały, Tommy czuł dyskomfort. Jakby w rytmie tego kolebania coś ulegało zaburzeniu, rozproszeniu.
Z brzucha zaczął promieniować znajomy chłód. Rozchodził się po klatce piersiowej i docierał do głowy. Był siłą, bezpieczeństwem i samotnością.3
Wtorkowy wieczór, godzina dwudziesta trzydzieści. Grał przyciszony telewizor. Promienie słońca dostały się do salonu, rozjaśniając stare tapety we wzór medalionowy i tworząc na nich żółtozłote kratki. Fredrik Broman wstał z niewygodnej sofy z lat trzydziestych i niespokojnie przeszedł po pokoju. Zbliżył się do okna i spojrzał na niszczejący długi budynek z szarego wapienia. W tej oborze już od dawna nie stała żadna krowa.
Dawny kolega ze Sztokholmu, Jesper, użyczył Fredrikowi swój domek letniskowy.Jesper, na szczęście dla Fredrika, miał urlop dopiero w weekend po midsommar.
Do świątecznego wieczoru pozostały zaledwie dwa dni, a on nie miał pojęcia, z kim ani nawet jak będzie świętował. Pewny był jedynie, z kim go nie spędzi, nie będzie to jego rodzina.
Przynajmniej miał dach nad głową. Może powinno mu to wystarczyć.
Wszedł do kuchni, zajrzał do lodówki i wyjął lekkie piwo. Otworzył i upił prosto z puszki. Inny jego dawny kolega twierdził, że tydzień trzeźwości oznacza nieograniczoną konsumpcję piwa niskoalkoholowego. Przechrzcił takie piwo na „Mała pomoc dla ojca”, bo pił je podczas swojego trzymiesięcznego urlopu ojcowskiego. Teraz była to „Mała pomoc dla Fredrika”, pozwalająca jakoś znieść samotność w ciemnych, ozdobionych medalionowymi tapetami pokojach.
Wrócił do salonu z puszką w dłoni.
Jesper miał wyjątkową miejscówkę. To prawda, że stary budynek gospodarczy był mocno zapuszczony, a kiedy gospodarz się wprowadził, brakowało bieżącej wody i kanalizacji, a po drugiej stronie stała ruina starszego budynku głównego. Wyjątkowa była lokalizacja. Zaledwie kilka minut rowerem do plaży w Austre. Dom leżał w popularnym wśród turystów okręgu Vamlingbo, ale w wygodnej odległości od firmy odzieżowej Vamlingbolaget, gdzie podczas gorączkowych tygodni w szczycie sezonu sztokholmczycy krążyli jak muchy wokół kostki cukru.
Kiedy Ninni go wyrzuciła, naprawdę dosłownie wypchnęła z ich wspólnego domu, nie miał bladego pojęcia, dokąd się udać. Przez kilka godzin siedział w samochodzie. Rozpaczał i rozmyślał. W końcu przyszło mu do głowy, że na początku czerwca wiele domków letniskowych na wyspie z pewnością świeci pustkami.
Zaczął przewijać w myślach listę przyjaciół i znajomych, o których wiedział, że mają domek na Gotlandii. Było ich całkiem sporo. Po zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że tylko Jespera można o to zapytać bez skrępowania. Zwłaszcza jeśli będzie musiał ujawnić powód.
Zadzwonił do niego i dostał zgodę na wprowadzenie się jeszcze tego samego wieczoru. To przekraczało najśmielsze oczekiwania. Klucz był u człowieka mieszkającego w sąsiednim budynku przez okrągły rok.
Jesper tylko się z niego śmiał. Swoim zwyczajowym „e-hyy, e-hyy”.
– Nie mogę – gulgotał do słuchawki. – To przecież stereotyp ze szwedzkich kryminałów. Gliniarz, który ma problemy małżeńskie i jest w trakcie rozwodu, jedzie się przekimać do domku wypoczynkowego swojego kumpla.
Akurat wtedy Fredrik miał kłopoty z dostrzeżeniem komizmu całej sytuacji. Ponieważ jednak zależało mu na dachu nad głową, nie kazał Jesperowi się zamknąć.
– Nie rozwiodłem się – podkreślił nieco zaciętym tonem.
To tylko jeszcze bardziej rozśmieszyło Jespera. Z telefonu dobiegł trzeszczący charakterystyczny śmiech.
– Mogłeś chociaż wymyślić coś bardziej oryginalnego. Ujawnić, że jesteś pedziem. Albo notorycznie zaliczać każdą laskę z komisariatu. Zostać wyrzuconym przez żonę z domu za romans z koleżanką z pracy to banał, jakich mało.
I znowu ten śmiech.
Fredrik milczał.
Kiedy jednak włożył klucz do zamka i wszedł do wyziębionego, wilgotnego wnętrza, poczuł ogromną wdzięczność.
Od wyprowadzki minęło już półtora tygodnia. Znów podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Za godzinę słońce zniknie za koronami drzew. Wtedy w środku znowu będzie zimno, ale miał drewno, którym mógł napalić.
Fredrik otworzył okno. Powietrze było wilgotne. Prawdziwe ciepło kazało na siebie czekać. W okolicach midsommar zwykle tak to wyglądało. Wystawił głowę na zewnątrz i nasłuchiwał. Wyraźnie usłyszał nadjeżdżający samochód. Stanął w drzwiach z założonymi rękami i oparł się ramieniem o futrynę. Wkrótce spostrzegł czarnego mercedesa Evy. Pojazd zniknął za w połowie zawaloną oborą i wynurzył się znowu zza fragmentu, który jeszcze stał. Eva skręciła na posesję. Samochód, kolebiąc się, przejechał przez zarośnięte podwórze i zaparkował przed niskim kamiennym murkiem obok volva Fredrika.
Z samochodu wysiadła Eva Karlén i posłała mu szeroki uśmiech. Miała na sobie dżinsy i brunatnoczerwoną skórzaną kurtkę z paskiem, którego końce wisiały po bokach. Jasne włosy, na służbie zawsze spięte, opadały na kołnierz kurtki.
Eva w gotlandzkiej policji zajmowała się techniką kryminalistyczną i od trzech lat pracowała z Fredrikiem. Od kilku tygodni była też dla niego kimś jeszcze. Kimś więcej. Nie wiedział, kim dokładnie. Pewnie lepiej by zrobili, gdyby pozostali kolegami, ale na to i tak było już za późno. Może i nie za dobrze się stało, że go tu odwiedziła, przynajmniej jeśli zamierzał się przeprowadzić z powrotem do swojego właściwego domu. Na razie jednak nie był w stanie myśleć o tym, co jest słuszne, a co nie, i jak w tej sytuacji zachować się rozsądnie.
Eva lekko pokonała stopnie. Na jej twarzy znów wykwitł szeroki uśmiech. Oczy zmalały w wąskie szparki, a przy ich kącikach pojawiły się zmarszczki mimiczne.
– No hej – powiedziała głosem pełnym radości.
Fredrik poczuł, że na sam jego dźwięk serce zaczyna mu bić szybciej. Po dwóch krótkich słowach. Naprawdę nie wyglądało to dobrze. Przecież nawet go nie dotknęła. Zrobiła to jednak chwilę później. Objęli się. Wsunął ręce pod jej kurtkę, a Eva stanęła na palcach i go pocałowała, przyssawszy się do jego ust.
Poczuł się odurzony. Tu i teraz mógł przestać myśleć o tym, że jego życie to totalny chaos i że sam do tego doprowadził. Stali tak dłuższą chwilę i się całowali, zapominając o całej reszcie.
W końcu Eva psotnie uszczypnęła go w krocze kciukiem i palcem wskazującym i wyswobodziła się z uścisku.
– Poczęstujesz mnie czymś? – zapytała.
– Oczywiście. Może najpierw wejdź – odparł i się odsunął, żeby ją przepuścić.
Zdjęła kurtkę i rzuciła ją na krzesło w przedpokoju. On poszedł za nią. Nie mógł się powstrzymać przed pogłaskaniem jej po szyi i ramieniu. Chwyciła go za rękę i pierwsza ruszyła do kuchni.
– Jadłaś coś? – zapytał.
– Tak, z dziećmi. Ale chętnie wypiję kieliszek wina.
– Czerwone może być? – zapytał, puszczając jej dłoń.
– Może.
– To dobrze, bo chyba nie mam innego.
Odkorkował butelkę hiszpańskiego wina z Navarry. To zasada numer dwa wyrzuconego z domu męża, który nie chce upaść na dno. Żadnego wina z kartonu.
– Kto się teraz opiekuje Stiną i Filipem? – spytał, nalewając wino do szklanki.
Nie znalazł w domu żadnych kieliszków, a nie miał ochoty dzwonić do Jespera i pytać, gdzie są.
– Zostali z mamą.
Skinął głową. Eva wzięła szklankę do ręki.
– Ona jest o tyle w porządku, że nie zadaje żadnych pytań.
Wypiła łyk wina.
– A przynajmniej niewiele – dodała.
Eva pod koniec roku zdecydowała się na separację z mężem. A zatem nikogo nie zdradzała. W przeciwieństwie do niego. Może popełniała błąd, zadając się z żonatym facetem. Pewnie tak jej to tłumaczyły przyjaciółki. Jeśli z nimi o tym rozmawiała.
Fredrik napełnił szklankę dla siebie.
– Zdrowie – powiedział. – Twoje zdrowie.
– I twoje – odpowiedziała i stuknęli się solidnymi szklankami.
Wzięli po łyku wina, a Eva odstawiła szklankę na zlewozmywak. Jej oczy znów się zwęziły – i to w sposób, któremu ledwo potrafił się oprzeć. Podeszła do niego, wsunęła ręce pod jego sweter, a palce pod pasek spodni, ale równie szybko je cofnęła i pogładziła go po plecach. Fredrik trochę nieporadnie odstawił szklankę. Otworzył usta, żeby skomentować, że mimo wszystko nie wygląda na szczególnie zainteresowaną winem, ale zdążył wypowiedzieć tylko kilka słów, bo zaczęła go całować. Podskoczyła i usiadła na zlewozmywaku, nogami objęła biodra Fredrika. Przywarł do niej.
Eva była jedną z pierwszych osób z Visby, które naprawdę poznał. Zawsze łatwo im się rozmawiało. Ich relacje były nieskomplikowane i odprężające. Zauważył, że jest szczęśliwy, mogąc z nią pracować. Nie myślał jednak o niej jako o kimś więcej niż przyjaciółce i koleżance z pracy.
A może… szczerze musiałby przyznać, że jednak myślał. Przyłapał się na tym, że nieco zbyt długo przygląda się jej twarzy. Kiedy patrzyła mu w oczy, czuł, że może nim zawładnąć silne i piękne uczucie. Tyle tylko, że miał żonę, a poza tym na świecie nie brakowało atrakcyjnych kobiet. Starał się skierować myśli na inne tory.
Najwyraźniej coś między nimi było. Buzowało pod powierzchnią. A przed pięcioma tygodniami wybuchło.
– Może byśmy poszli na górę i zobaczyli, jak wszystko tam wygląda? – zapytała. – Co ty na to?
Wydawała się lekko zdyszana.
– Jestem za – odpowiedział, a ona się roześmiała, patrząc na niego. Ich usta dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
Pół piwa, łyk wina, Eva, prawie niczego więcej nie było mu potrzeba. Podniósł ją ze zlewozmywaka i niósł na rękach, lekko się zataczając od ciężaru i alkoholu. Kiedy szedł w kierunku schodów, parkiet w przedpokoju skrzypiał.
– Nie, stój, poczekaj! – zawołała Eva.
Zeskoczyła.
– Ze złamanym karkiem na nic mi się nie przydasz.
Zaczęła iść tyłem po schodach, a na jej twarzy znów pojawił się ten szeroki uśmiech. Fredrik ruszył za nią, zaczarowany i podniecony ponad wszelką miarę i rozsądek.4
Słońce nad Gotlandią świeciło nawet w środowy poranek, ale z zachodu nadciągał masywny pas chmur. Magnus Forsberg, zwany Manganem, stał z jedną ręką opuszczoną, a drugą uniesioną do czoła i chroniącą oczy przed słońcem. Przyglądał się dużemu drapieżnemu ptakowi szybującemu po niebie wysoko nad Nisseviken. Pokazała mu go kilka dni temu żona Josefin, zdrobniale Jossan. Jej z kolei zwróciła na niego uwagę dziewczyna z zagranicy wynajmująca domek przy nabrzeżu. Magnus nie miał pojęcia, czym się różni na przykład bielik od jastrzębia. Wiedział jedynie, że bielik jest raczej większy i bardziej okazały niż jastrząb. A ten ptak wyglądał na dużego.
– Wynosimy je?
Żona Magnusa chciała się wziąć do roboty przy zadaszeniu. Trzeba było je wyrównać po raz drugi. Najpierw jednak musieli przenieść rattanowe meble, żeby mieć miejsce do pracy.
Jossan stała gotowa do działania, w znoszonych dżinsach i T-shircie w kolorowe plamy. Jej rude włosy były zaplecione w warkocz. Przed zaplanowanym na midsommar wieczorem grillowym czekało ich jeszcze wiele pracy.
Restaurację i kawiarnię Nisseviken kupili pod koniec marca. Lokal wymagał remontu. Duże i wygodne rattanowe meble, stojące pod ochronnym zadaszeniem między restauracją a kioskiem, były jednym z etapów tej drogi. Innym ważnym elementem rekonstruowanego lokalu był Mangan. Kucharz… i to bardzo zdolny – czego, jak głosiła plotka, nie dało się powiedzieć o poprzednim właścicielu. Mangan miał piętnaście lat doświadczenia w branży restauracyjnej. Ostatnio w niezłej restauracji przy Surbrunnsgatan w Sztokholmie.
Kiedy wynieśli rattanowe meble, zapalił papierosa i zszedł sprawdzić temperaturę wody. Zatoka Nisseviken była płytka, przy końcu pomostu – pięćdziesiąt metrów od plaży – miała zaledwie metr głębokości. Zanurzył termometr i czekał. Podmuchy wiatru od morza rozpraszały dym z papierosa i targały jego jasną grzywkę. Miał na sobie tylko szorty w kolorze khaki, bluzę z kapturem i sandały Birkenstock na bosych stopach, ale chłodny wiatr nie stanowił dla niego problemu. Mangan nie był zmarzlakiem, a poza tym chroniła go dodatkowa warstwa tłuszczu pod skórą.
Wydmuchał dym i powiódł spojrzeniem po plaży.
Za kamiennym murkiem stało kilkanaście starych chatek rybackich, a kawałek dalej znajdowały się restauracja i kiosk. Było też trochę atrakcji dla dzieci: huśtawki, stół do ping-ponga, flipper. Okolica nie wyglądała zbyt ciekawie. Wszędzie wysokie sosny i lepka ziemia. Chodziło jednak o spokój i bliskość morza. Gdy była piękna pogoda, bywało tam czasem tłoczno, ale po siedemnastej mała grupka letników Nisseviken miała plażę tylko dla siebie. W bezwietrzny i bezchmurny wieczór można było zejść tam z piwem, grillem albo piłką do nogi. Słońce znikało w różowofioletowym morzu około dwudziestej drugiej.
Mangan wyciągnął termometr z wody. Niezbyt zachęcające szesnaście stopni. Był jednak wczesny ranek. Woda jeszcze się nagrzeje. Ziewnął szeroko i ruszył z powrotem w kierunku lądu.
Przeszedł jeszcze kawałek nabrzeżem i minął restaurację, żeby dopalić papierosa. Za dwoma pierwszymi domami usłyszał ciche elektroniczne piski. Odruchowo wyciągnął telefon z kieszeni. Czyżby wyładowywała się bateria? Nie, na wyświetlaczu nic nie było widać. Piski nie ustawały. Rozejrzał się, nie rozumiejąc, skąd dochodzą. Może z któregoś z domków?
Zmrużył oczy. Najbliższy wynajmowała para imigrantów. Za jednym z okien coś się poruszało. Zafalowała firanka.
Dopiero wtedy Mangan zobaczył pożar.
Wypuścił z ręki termometr i papierosa i pobiegł do restauracji. Wpadł do środka i omal nie zderzył się z Jossan.
– Pali się. Dzwoń po straż pożarną! – krzyknął.
Spojrzała na niego przerażona.
– Tutaj?
– Nie, nie tutaj. W jednym z domów. Dzwoń, do diabła!
W kuchni złapał jedną z gaśnic i wybiegł z powrotem na zewnątrz. Jossan podniosła słuchawkę telefonu w barze i wystukała 112.
Trzymając oburącz dużą czerwoną gaśnicę, Mangan Forsberg popędził w stronę płonącego domku. Biegł ociężale. Jego stopy zapadały się w piasek.
Dopadł do furtki, otworzył ją nogą i pognał dalej w stronę domu. Drzwi nie były zamknięte. Uznał to za dobry znak. Przynajmniej było wiadomo, że w środku nikt nie śpi. W progu coś leżało. Człowiek? Czy ktoś się obudził, próbował wyjść podtruty dymem i tuż za drzwiami runął na ziemię?
Mangan gwałtownie przystanął. Szeroko otworzył oczy. Najpierw spostrzegł krew na drzwiach i ścianach, potem zobaczył zakrwawione, zmasakrowane ciała. Powoli ruszył w ich stronę. Stawiał małe, ostrożne kroki. Nagle poczuł, że traci siłę w nogach. Podszedł jeszcze bliżej. Co tu się wydarzyło? – pomyślał.
A potem ich rozpoznał.
Próbował odwrócić wzrok, ale nie był w stanie. Zmasakrowane ciała wyglądały inaczej, skóra miała ciemny rudobrunatny kolor, miejscami prawie czarny. Wokół nich unosił się gęsty rój much. Mimo to Magnus Forsberg natychmiast rozpoznał kobietę.
Miał wrażenie, że jego serce przestaje bić. Że jakaś substancja rośnie mu w ustach.
Zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i opadł na suchą trawę. Wpatrywał się bezmyślnie przed siebie, ściskając w rękach gaśnicę.
Taniec płomieni za oknem kuchni był coraz dzikszy.
– Już jadą. Jak ci idzie? – rozległ się krzyk Jossan od strony plaży.
Wbiegła przez bramkę.
– O co chodzi? – krzyknęła zdyszana na widok męża. – Magnus, co się stało?
Zaczęła do niego lecieć, ale stanęła na widok trupów przed drzwiami.
– O mój Boże, co to jest? O Boże – powiedziała zduszonym głosem.
Odwróciła się do Magnusa i już głośniej dodała:
– Musimy coś zrobić. Słyszysz?
Prawie nie zareagował. Wzrok miał nieobecny, jakby był rozmarzony.
Josefin obrzuciła krótkim spojrzeniem oba ciała, a potem drgające płomienie za oknem. Popędziła do Magnusa i wyszarpnęła mu gaśnicę. Jego luźne ręce zsunęły się po czerwonym zbiorniku.
Podbiegła do okna i stłukła gaśnicą jedną z szyb. Wyciągnęła zawleczkę z uchwytu, wsunęła dyszę do otworu w oknie i nacisnęła dźwignię. Miała dziesięć sekund. Paliło się coś na ławie obok zlewozmywaka, a oprócz tego płonęła jedna z zasłon. Na szczęście ogień nie trafił jeszcze na podatny grunt. Płomienie szybko zgasły, a Josefin na oślep skierowała dyszę ku sufitowi.
Ciśnienie w gaśnicy nagle się wyczerpało. Josefin odetchnęła i przykucnęła. Opuściła gaśnicę i zaczęła szperać w kieszeni dżinsów, szukając telefonu.5
Fredrik obudził się wcześnie. Sypialnia była skąpana w świetle. W oknach brakowało firanek, a nie zebrał się do powieszenia żadnej zasłony. I to mimo tego, że światło budziło go co rano przez półtora tygodnia.
Eva nadal spała. Leżała na boku, oddychała spokojnie i miarowo. Włosy opadły jej na twarz. Odgarnął je ostrożnie, odsłaniając oczy, dzięki czemu mógł zobaczyć piękne łuki rzęs. Podciągnęła jedną nogę, ale się nie obudziła.
Dłuższą chwilę leżał, patrząc na nią. Zaledwie kilka godzin wcześniej siedziała na nim okrakiem i schrypniętym głosem szeptała swoje: „Dochodzę, dochodzę…”. Te wspomnienia napełniły go nagłym pożądaniem. Położył dłoń na biodrze Evy, przesunął ku górze, a potem ostrożnie opuścił na brzuch. Czuł ciepło jej skóry. Lekki prąd wprawiał jego dłoń w drżenie. Eva jęczała z zadowoleniem, a jeden z kącików jej ust zaczynał się poruszać jak przy uśmiechu. Fredrik pozwolił sobie na powolne zsunięcie dłoni między nogi kobiety. Otworzyła oczy i spojrzała na niego zamglonym wzrokiem.
Nieoczekiwany sygnał jej telefonu był niemal jak cios w twarz. Wibracje zostały spotęgowane przez stolik nocny, którego skrzypienie było głośniejsze i bardziej nieznośne niż sam sygnał. Zanim się odwróciła, wibrujący telefon przesunął się do krawędzi i spadł na podłogę.
– Cholera – wymamrotała, wyciągnęła rękę i go chwyciła. – Eva Karlén – przedstawiła się nieco ochryple, siadając na skraju łóżka.
Na chwilę umilkła i tylko raz na jakiś czas wydawała pomruki na znak potwierdzenia.
– Mogę tam być za półtorej, może dwie godziny. Muszę najpierw wstać i odebrać wóz.
Fredrik zrozumiał, że stało się coś poważnego. Mimo woli na widok nagiego ciała obok siebie poczuł ukłucie rozczarowania. Jak tylko Eva skończy rozmowę, będzie musiała pędzić do Visby.
Zgasiła wyświetlacz komórki. Odwróciła się do Fredrika.
– Dzwonił Göran – oznajmiła. – W domku w Nisseviken leży dwoje zastrzelonych obcokrajowców.
– Obcokrajowców?
– Tak. Imigrantów czy coś. Dziś rano znaleźli ich właściciele tego kiosku tam w dole.
Fredrik poczuł, że pożądanie szybko go opuszcza.
– Pewnie niedługo do ciebie zadzwoni. Wolałabym nie mówić, że leżałeś tu obok mnie – powiedziała z krzywym uśmiechem.
– No, lepiej nie – odparł, gramoląc się z łóżka.
– Wezmę szybki prysznic. Do zobaczenia na miejscu – powiedziała Eva.
Pozbierała swoje ubranie, szybko go pocałowała, włożyła do ust porcję snusa i ruszyła w dół po schodach, ściskając w rękach stertę ciuchów. Kiedy zniknęła mu z oczu, zadzwonił jego telefon. Był to oczywiście Göran Eide, szef Wydziału Kryminalnego w Visby.
Fredrik słuchał, jak Göran opowiada to samo co Evie.
– Czy ktoś jest na miejscu? – spytał.
– Tak, dotarł już tam pierwszy wóz i mamy potwierdzenie. Z ich słów można by wywnioskować, że to istna krwawa łaźnia. Zobaczymy. Poza tym w domku ponoć wybuchł pożar, ale kiedy na miejsce przyjechała straż pożarna, ogień był już ugaszony.
– Okej – odparł Fredrik. – Jadę tam natychmiast.
– Dobrze. W takim razie jako pierwsi od nas przyjedziecie ty i Gustav.
Tylko Gustav, pomyślał Fredrik. Nie powiedział jeszcze szefowi, że mieszka pół godziny drogi samochodem od tamtego miejsca, w południowej części wyspy. Choć może Göran powinien o tym wiedzieć. O ile już się nie dowiedział pocztą pantoflową.
– To było tam w dole, przy kąpielisku? – zapytał Fredrik.
– Tak, zgadza się.
Zakończyli rozmowę. Zlustrował swoje ubrania i ze stojącej przy nogach łóżka torby wyjął slipy i parę skarpetek.
Zabrzęczało szkło, kiedy Eva zamknęła za sobą drzwi. Jak tylko Fredrik został sam, wrócił do rozwodowego piekła. Piekła separacyjnego, piekła zdrady czy jak je tam nazwać. Upojenie, które czuł w obecności Evy, prysło jak bańka mydlana. Zastąpiły je wątpliwości.
Eva była wspaniała, to prawda. Oszałamiająco wspaniała. Ale czy właśnie w tym nie kryło się coś niezdrowego? Przecież miał życie, miał małżeństwo, które właśnie się rozpadało. A także dwójkę dzieci, z którymi spotkał się raz w ciągu ostatnich dwunastu dni. Musiał myśleć jasno, nie dać się oślepić. Chociaż Eva była chyba kimś więcej niż obiektem chwilowego zauroczenia? Była? A może nie?
Zorientował się, że stoi z ubraniami w rękach. Spodnie i sweter trzymał w lewej dłoni, a slipy i skarpetki ściskał w prawej. Czekano na niego na miejscu zbrodni, gdzie było dwóch nieboszczyków. Musiał myśleć jasno. A przede wszystkim się pospieszyć.
Zbiegł po skrzypiących schodach, po drodze do łazienki wyjrzał przez okno i stwierdził, że samochód Evy już odjechał.
***
Kiedy zadzwonił dyżurny, Göran Eide akurat zawiązywał pasek szlafroka. Miał w zwyczaju wstawać wcześnie. Lubił się zjawiać na miejscu chwilę przed współpracownikami. Mógł dzięki temu pracować w ciszy i spokoju. Jako szefowi dawało mu to tę przewagę, że kiedy w danym dniu rozpoczynała się praca, miał sytuację pod kontrolą. Był o krok przed innymi.
Będąc nadal w szlafroku, powiadomił ludzi, których musiał poinformować, a pomiędzy rozmowami pozwalał sobie na łyk kawy. Teraz szybko się ubrał.
Alarm od dyżurnego sprawił, że poczuł się młody i żywotny – w takim sensie, jakiego mu brakowało. Miał za sobą długi okres, kiedy to chodził z kąta w kąt i czuł się staro. Nie bez powodu. W końcu był stary. Wprawdzie na razie los oszczędził mu chorób i dolegliwości, organizm trzymał się dobrze jak na pięćdziesiąt siedem lat, ale co z tego. Göran Eide i tak czuł się staro. Tkwiło to raczej w głowie niż w ciele. Wciąż zajmowało jego myśli. Pięćdziesiąt siedem lat. Poza tym widział, co się działo z ludźmi, którzy go otaczali. Lennarta Svenssona ból pleców zmuszał do coraz częstszego brania zwolnień lekarskich. Ktoś z dawnych znajomych zmarł przedwcześnie, „zniknął za rogiem”, jak to kiedyś określił Lennart.
W ostatnie Boże Narodzenie wpadł mu w oko artykuł prasowy na temat raka krtani. Przeczytał go niechętnie, ale uważnie. Z tekstu wynikało, że choroba ta dotyka niemal wyłącznie palaczy. Mniej więcej miesiąc później zaczął odhaczać kolejne objawy i był coraz bardziej przekonany, że jest chory i czeka go śmierć.
W końcu poszedł do lekarza. Nie oznajmił od progu, że ma raka krtani. Poprzestał na opisaniu objawów. Wystarczyła minuta, by lekarz stwierdził, że to zapalenie gardła spowodowane zwykłym przeziębieniem, z którym pacjent chodził dłuższy czas.
Mimo to Eide był zadowolony, że rzucił palenie, choć w poranek taki jak ten, gdy rozpoczynało się śledztwo w sprawie zabójstwa, zdarzało mu się zatęsknić za papierosami. Od samego myślenia o tytoniu poczuł jego zapach.
Był już ubrany i gotowy do wyjścia.
– Jadę! – krzyknął w stronę łazienki. – Zdążysz?
– Tak, już idę – mruknęła Sonja.
Po jej niewyraźnej odpowiedzi domyślił się, że myła zęby.
Od kilku tygodni we wtorki i czwartki przyjmowała zgłoszenia w policyjnej centrali. Była to pewna odmiana po pracy w recepcji, ale oznaczała również, że już o siódmej Sonja musiała być w Visby.
– Wyprowadzę samochód.
Praca w policji nie jest zajęciem, przy którym można się spokojnie zestarzeć, pomyślał, idąc do garażu. Chociaż może dotyczy to większości współczesnych profesji.
Ich najstarsze dziecko, syn Peter, miał trzydzieści dwa lata i mieszkał w Sztokholmie. Dawniej pracował jako programista, ale od trzech lat był bezrobotny. Próby przebicia się do dotkniętej kryzysem branży wydawały się z góry skazane na porażkę. Poza tym Peter twierdził, że kiedy firma znów zacznie zatrudniać, będzie raczej wybierała dwudziestodwulatków, kształconych na najnowszych systemach i językach programowania.
Göran nie miał możliwości sprawdzić, czy Peter przesadza, czy naprawdę jest tak źle. Brzmiało jednak nie najlepiej. Był niepotrzebny, choć przecież niedawno skończył trzydziestkę.
Ostatnio Peter postanowił wrócić na uczelnię i kształcił się, by zostać matematykiem. Robił to z mieszanymi uczuciami, ale był pewny, że kiedy skończy, dostanie pracę w szkole. Zapowiadało się dobrze. Kiedy jednak syn o wszystkim opowiadał, Göran czuł ból. Widział w oczach potomka, że to nie jest coś, czego on by chciał. Przynajmniej w głębi serca. Co prawda ścieżka zawodowa Görana również nigdy nie była prosta jak drut i pozbawiona trudności, ale nie został odstawiony na boczny tor, nie musiał zaczynać od zera, jak najwyraźniej wielu ludzi obecnie.
Czasy były ciężkie. Życie często nie miało nic wspólnego z wyobrażeniami.
Ich córka nadal przebywała na Gotlandii. Cieszył się z tego. Pracowała w szpitalu w Visby i mieszkała w Endre, zaledwie pięć kilometrów od Ekeby. Widywali się co tydzień.
Zamknął drzwi garażu, włączył silnik i siedział w samochodzie. Już miał nacisnąć klakson, kiedy Sonja wyszła z domu.
***
Obudzona przez Görana Eidego Sara Oskarsson od razu poszła pod prysznic. Stała pod strumieniem wody nie dłużej niż minutę. Pobieżnie wytarła ciało ręcznikiem, naga weszła do pokoju i się ubrała. Tu i ówdzie zamoczyła ciuchy, ale wiedziała, że niedługo wyschną.
Spojrzała na młodego mężczyznę, który leżał w jej łóżku. Przystojniak, prawdziwe ciacho. Spędzili razem miły wieczór. Był jednak o sześć lat od niej młodszy i – jak się spodziewała – to wszytko zaczęło ją nudzić. O ile w ogóle różnica wieku miała tu cokolwiek do rzeczy.
Nudził ją ten chłopak. Wiedziała, że musi się go pozbyć, zanim on za bardzo się przywiąże. Albo zanim sama zanadto przywyknie do bycia częścią tego małego miasteczka. Kiedy rozważała zerwanie, powstrzymywała ją myśl, że straci kontakt ze wszystkimi, których dzięki niemu poznała. Takie podejście było chore. A co najmniej niemądre.
Wielu przyjaciół było od niego starszych. Dziwne, zważywszy, że potrafił się zachowywać naprawdę dziecinnie jak na dwudziestosiedmiolatka. Jednocześnie był bezpośredni, wesoły i przystojny. Tacy otwierają różne drzwi, nawet jeśli czasem zachowują się niezbyt rozsądnie.
Dzień wcześniej, kiedy byli w łóżku, zapytał, czy mogłaby przynieść z pracy policyjne kajdanki i być skuta podczas seksu. Roześmiała się. Po chwili zrozumiała, że mówił poważnie. Odpowiedziała, że teraz używa się pasków, nie kajdanek. A sama nie ma nawet tego – w końcu pracuje w policji kryminalnej. Była to półprawda. Nie używała paska na służbie, ale jak wszyscy inni miała mundur z paskiem w szafce w piwnicy. Nie była z natury pruderyjna i pytania o kajdanki z całą pewnością nie uznałaby za kroplę, która przelała czarę goryczy. Po prostu pytanie tak ją rozbawiło, że zaczęła się zastanawiać, co on w niej widzi. Czy jej zawód ekscytował go równie mocno, jak być może kręciła wynosząca sześć lat różnica wieku? Musiała się pozbyć chłopaka. Mimo wszystko miała nadzieję, że nie straci kontaktu z niektórymi z jego znajomych.
– No już, wstawaj i zmykaj – powiedziała głośno. – Muszę jechać.
Nie chciała, by pozostał w mieszkaniu pod jej nieobecność. Wydawało się to stanowczo zbyt intymne.
– No już, zmykaj. Masz minutę.10
Iman Habib siedziała ściśnięta w przepełnionej kolejce wąskotorowej z torbą zakupów spożywczych ze sklepu T-Jarlen między stopami. W wagonie unosiła się woń potu i kwaśnego piwa. Źródłem tego ostatniego zapachu był zapewne mężczyzna z przetłuszczonymi włosami i w podartej kurtce siedzący przed Iman.
Iman Habib była zadowolona z pracy w hotelu Strand. Poza tym dobrze jej się mieszkało w Täby. Nie cierpiała jednak wieczornych podróży do domu. Ciasnych wagonów, zmęczonych i zrzędliwych pasażerów. Dziś doszedł do tego jeszcze niekulturalny konduktor. Jeden z tych, którzy stemplują paski biletowe, opierając je sobie o okryty rękawiczką nadgarstek, i nigdy po prostu nie spojrzą na karty miesięczne, tylko wyrywają je pasażerom z ręki wściekłym szarpnięciem.
Spojrzała na swoje odbicie w szybie. Włosy miała długie i czarne, ale nie był to ich naturalny kolor. Farbowała je. Nie chcąc wyjść na zbyt próżną, w myślach tłumaczyła się tym, że ma pracę, w której musi wyglądać reprezentacyjnie. Taka zresztą była prawda.
Kurs recepcjonistki zrobiła dopiero wtedy, kiedy wszystkie dzieci zaczęły chodzić do szkoły. Trochę się martwiła, że kobiecie w wieku czterdziestu lat trudno będzie znaleźć pracę, ale poszło jak po maśle. Może zadecydowały jej umiejętności językowe: znała arabski, perski, francuski i angielski. Nie była pewna, czy to dlatego dostała tę posadę. Tak czy inaczej w hotelu Strand była główną recepcjonistką.
Nagle przyszło jej do głowy, że powinna zadzwonić do Saleh. Zerknęła na telefon w torebce. Nie miała jednak ochoty wyciągać go w zatłoczonej kolejce. Nie chciała też, by cały wagon słuchał ich rozmowy. No i wreszcie wolała nie mówić przy wszystkich po arabsku. Zaczęliby się gapić. Wiedziała to z góry.
Kiedy dwadzieścia minut później taszczyła torbę z zakupami ścieżką wiodącą do willi z cegły wapienno-piaskowej, drzwi samochodu zaparkowanego przy ulicy się otworzyły. Na ten dźwięk Iman się odwróciła. Ze środka wysiedli mężczyzna i kobieta, zatrzasnęli drzwi i ruszyli w jej stronę.
– Iman Habib? – spytała kobieta, kiedy byli już nieco bliżej.
Natychmiast zrobiło jej się nieprzyjemnie.
Mieszkała w Szwecji od dwudziestu sześciu lat, ale nie zapomniała o swoim pochodzeniu. Na widok nieproszonych gości, którzy już z daleka pachnieli urzędowo, zawsze przeszywał ją dreszcz.
– Tak – odparła i zrobiła krok w ich stronę, jakby chciała ich zatrzymać już na granicy posesji.
– Jesteśmy z policji – oznajmiła kobieta i pokazała legitymację. – Czy możemy na chwilę wejść? – spytała, wskazując głową dom.
Iman poczuła narastający dyskomfort. Natychmiast ogarnął ją chłód. Lodowaty dreszcz przeszedł od karku przez kręgosłup. Uświadomiła sobie, że tysiąc razy wolałaby, aby Bóg zesłał na nią oskarżenie o działanie na szkodę państwa od tego, co miało nastąpić za chwilę.