- W empik go
Teściowa - ebook
Teściowa - ebook
Lena jest wciąż młoda i pełna energii i ma zostać teściową. A nie za bardzo podoba się jej wybranka serca syna. W bestsellerowej powieści rosyjskiej autorki Marii Metlickiej, na podstawie której powstał bijący rekordy popularności serial komediowy, to teściowa jest fajna, a synowa zgryźliwa. Czyli wszystko na odwrót. Wzięta z życia historia, która bawi do łez autorstwa rosyjskiej Katarzyny Grocholi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-26-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Masz wrażenie, że twój syn, z którym – jak ci się zdaje – zaledwie wczoraj wróciłaś z porodówki i którego przecież całkiem niedawno wyprawiałaś do pierwszej klasy, bardzo się zmienił? Klepie esemesy, godzinami wisi na telefonie, a na twoje pytania odpowiada bez ładu i składu? Diagnoza jest oczywista. Przypomina mi się takie powiedzenie: „Matka przez dwadzieścia lat robi z syna człowieka, a jego dziewczynie wystarczy dwadzieścia minut, żeby zrobić z niego idiotę”. Tak, tak, ani się obejrzysz, kiedy staniesz się nie tylko kobietą, nawet nie tylko żoną i matką, lecz także – teściową. Dlatego zdecydowanie powinnaś przeczytać tę książkę, ponieważ to fantastyczna psychoterapia zarówno dla tych kobiet, które niedawno zmieniły się w teściowe, dla tych, które od dawna dźwigają to brzemię, jak i dla tych, które z przerażeniem oczekują zmian w swoim życiu.
A może jesteś właśnie tą dziewczyną, która najdroższego synka, pupilka rodziców przemieniła w zakochanego ciamajdę? Jeśli tak, to ta książka jest również dla ciebie! Wszak każda teściowa była kiedyś synową. A każda synowa – uwaga! – może kiedyś stać się teściową.ROZDZIAŁ 1. REWOLUCJA!
Rozdział 1
Rewolucja!
Dobrze wszystkim życzę, więc nikogo nie będę się czepiać z powodu jakiejś błahostki. Jedynie podłości i zdrady nie wybaczę – w tej kwestii jestem twarda jak skała.
Przyjaciółki mam od dziecka i na całe życie, a przyjaciół – morze. Z ludźmi schodzę się szybko i z łatwością. Chociaż przyznam, że z wiekiem mam coraz mniejszą potrzebę zawierania nowych znajomości. Co zrobić, to pewnie zmęczenie duszy. Tak się zdarza. Coraz częściej chce się pobyć samej ze sobą, na osobności. Pomilczeć. Poczytać książkę, pomyśleć o wieczności.
Mam własną sypialnię, tak, zasłużyłam na własną przestrzeń. Potrzeba mi spokoju i odpoczynku! Ale spokój… jak wiadomo… Uprzedzam wtedy moich domowników, zamykam szczelnie drzwi do mojego pokoju i… nie ma mnie w domu. Jeszcze wieszam na klamce tabliczkę: „Prosimy nie przeszkadzać”, którą zwędziłam z jakiegoś zamorskiego hotelu. Jeżeli jednak mam być szczera, domownicy mają gdzieś tę tabliczkę. Moje drzwi otwierają się co dziesięć minut. Jak gwałtownie – to syn. Jak delikatnie – to mąż. Widać, że ten drugi jest lepiej wychowany. Syn uważa, że dla niego jestem dostępna przez całą dobę. Co zrobić, sama jestem sobie winna – przyzwyczaiłam go do tego. I to prawda: jego jestem gotowa przyjąć i wysłuchać zawsze. Nie bacząc na ból głowy, ciekawą książkę, rozmowę telefoniczną z przyjaciółką lub zbliżający się sen, subtelnie otulający mnie gorącą falą. Syn jest po prostu przekonany, że jest najważniejszym człowiekiem w moim życiu. I tu ma rację. Sama to zawsze mu wmawiałam.
Wcześniej lubiłam przyjmować gości. Nasz dom, bez względu na deficyt dosłownie wszystkiego bez wyjątku, każdego przyjmował z otwartymi ramionami. Z „niczego” potrafiłam stworzyć bogaty stół. Nie odstręczały mnie najbardziej pracochłonne wyroby – galaretka z nóżek, ryba w galarecie, placki wszelkiego rodzaju. Do herbaty piekłam napoleonki. Dwunastowarstwowe! Matko kochana! Strasznie się teraz to wspomina. Serio robiłam to wszystko?
Od tamtego czasu dużo się jednak zmieniło. Nie mam ani ochoty, ani sił, żeby stać dwie doby przy piecu. W ogóle mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach ludzie przestali chodzić do siebie w gości. Łatwiej spotkać się w kawiarni. Pieniądze takie same, a zadowolenie i swoboda – większe.
No, ale dzisiaj jest nadzwyczajna sytuacja. Muszę, po prostu jestem zobowiązana, przyjąć gości u siebie w domu. I stać przy piecu. I nakrywać do stołu. I obcować z ludźmi – nawet jeśli nie do końca mi się chce. Wszystko dlatego, że czekam na nieprzeciętnych gości. Właściwie to goście są przeciętni (wydaje mi się, że nawet za bardzo), za to sytuacja jest daleka od przeciętnej.
Otóż mój uwielbiany i jedyny syn Daniła postanowił się ożenić.
W wieku dwudziestu trzech lat. Głuptas oczywiście, ale co zrobić. Podobno miłość do grobowej deski. Nie mogą bez siebie żyć. Nie mogą bez siebie oddychać. Przez całą noc słyszę dźwięki wysyłanych i odbieranych esemesów. I – o dziwo – to mnie usypia. Zasypiam i śpię do piątej rano.
Życie prywatne Daniły, mimo jego wieku, jest dość bogate i burzliwe – po prostu wcześnie zaczął. Gorąco mnie przekonuje (siebie także), że Andzia pasuje do niego jak ulał. Pod każdym względem. Pod każdym – co oczywiście jest bardzo istotne. Poza tym, jeśli mam być szczera, obrzydło mi już niespanie po nocach. Czekanie, aż Danik wróci z baletów. Tak więc z pewnością jego wczesny ożenek ma jakiś pozytyw i dla mnie. „Może się ustatkuje?” – myślę sobie z nadzieją.
Do miłości także odnoszę się z dużym szacunkiem. Trzeba przyznać, że nie każdemu jest ona dana.
Tak więc postanowili się pobrać. Usilnie ich namawiałam – i jak mi się zdaje, byłam w tym przekonująca – na ślub cywilny. Dlaczego na początek nie spróbować uniknąć, że tak powiem, strat finansowych?
Andzia śmiertelnie się na mnie obraziła. Można by pomyśleć, że ją znieważyłam! Nie przyjmowała moich, przecież całkiem racjonalnych, argumentów. Chodziła nabzdyczona ze dwa tygodnie. Nie chciała jeść z nami kolacji. Chłodno się żegnała przy wyjściu. Ja – różnie. Szczerze mówiąc, przestraszyłam się. Trochę za wcześnie, żeby na tym etapie psuć sobie relacje z synową. Jeszcze zdążę. Syn mówi, że Andzia jest wrażliwa i łatwo ją zranić. Prawdę mówiąc, mnie się tak nie wydaje. Jednak to była moja pierwsza lekcja. Przyswoiłam ją. Bo pojętna ze mnie uczennica. Zrozumiałam, że to ja będę się dostosowywać do mojej synowej, a nie ona do mnie. A to utrudnia sprawę, bez dwóch zdań. Ale jest jak jest. Dla dobra syna jestem gotowa na dużo więcej.
No trudno, skoro już ma być to wesele, to niech będzie. Ostatecznie damy sobie radę z kosztami i jakoś to przeżyjemy. Cóż, nie pojedziemy w tym roku nad morze. Nad moje ukochane morze… Na spotkanie z którym czekam cały zimny i ciężki rok. Które daje mi siły, żebym jakoś przeczłapała przez kolejny.
Dobra, wystarczy tego marudzenia. No ale co może być bardziej absurdalnego od wesela w restauracji? Z całą towarzyszącą temu otoczką. Totalnie idiotyczną i cholernie kosztowną. Ale, jak rozumiem, Andzi właśnie coś takiego jest potrzebne. Suknia do podłogi. Niekończący się welon. Bukiet większy od panny młodej. Białe gołębie i czarna limuzyna. A w restauracji białe obrusy z błękitnymi wstążkami i głupkowaty wodzirej trajkoczący jak papuga wyuczone zdania.
Czy wszystkie dziewczyny tego chcą? Nie, nie wszystkie. Ja na przykład nigdy czegoś takiego nie chciałam. Zawsze uważałam, że to niedorzeczne i trywialne. W moich czasach przytwierdzano jeszcze do maski auta nowożeńców sztucznego bobasa. Dziś jest nie lepiej – samochód dekoruje się jak katafalk – sztucznymi kwiatami. Zresztą Danik też zawsze się z tego naśmiewał. Mówił, że na jego weselu tak nigdy nie będzie. Że chce mieć kameralną, rodzinną kolację w przytulnej restauracji i podróż poślubną, na przykład do Wenecji. Jednak nocna gżegżółka, jak wiadomo, zawsze dzienną przekuka. Ja jestem dzienna. I myślę, że wszystko jest już zaklepane. Ale jedno dotarło do mnie z całą mocą: Danik naprawdę jest zakochany! Inaczej nie zgodziłby się na te wszystkie absurdy i dyrdymały.
I oto dzisiaj nadeszła godzina zero. Przyjeżdżają do nas rodzice Andzi. Żeby nawiązać znajomość i omówić aktualne i przyszłe sprawy, i oczywiście wydatki. Słowem: „Poznaj moich rodziców”.
Niemrawo zaproponowałam spotkanie w restauracji. Danik wydarł się na mnie, że naszym obowiązkiem jest przyjęcie ich w domu. Mój syn ma nieźle wyprany mózg przez tę Andzię. Czapki z głów. Przypomina mi się takie powiedzenie: „Matka przez dwadzieścia lat robi z syna człowieka, a jego dziewczynie wystarczy dwadzieścia minut, żeby zrobić z niego idiotę”. A niby taka malutka, taka chudziutka… Chucherko takie… A tu proszę.
Mój mąż stanął po stronie Danika. Zdrajca! Prawdę mówiąc, wiem, w czym rzecz – on nienawidzi chodzić do restauracji. A w domu zawsze znajdzie doskonałą okazję, żeby się wykpić. Oczywiście, wymawiając się czymś ważnym. Niby że do jutra musi oddać artykuł. I myk do siebie. A ja potem muszę się męczyć do końca i na całego. No i czy to jest uczciwe? A sprawiedliwe? Co zrobić, u nas zawsze i za wszystko obrywają babki. W sensie – kobiety. W sensie – słaba płeć. Mówię to ironicznie. W zasadzie z goryczą. To przez tę „słabą płeć” od wczoraj tkwię przy piecu. Syn ułożył bardzo wymagające i drobiazgowe menu. Tak jakby żenił się z duńską księżniczką, a my mielibyśmy podjąć kolacją parę królewską.
A nawiasem mówiąc, nazwisko naszych przyszłych krewnych brzmi: Iwasiuk. Piękne nazwisko i – co najważniejsze – arystokratyczne. Nie wiem dlaczego, ale mam skojarzenia z sardynką¹ – pozostałością po sowieckich czasach. Oczywiście, nie mam racji. Co ma do tego nazwisko? Ja z domu jestem Pietrakowa, a po mężu – Siergiejewa. Z nas też żadni Naryszkinowie czy Potoccy. No, ale jakoś tak śmiesznie brzmi: Iwasiuki. Mój arcybystry mąż zaproponował Danile, żeby przyjął nazwisko żony. Syn się obraził. Zwykle nabija się z tego razem z nami. Doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest ciężka. I ciężko westchnęliśmy – jednocześnie.
Danik nakrywa do stołu. Ogląda pod światło każdy kieliszek do wina i każdy do wódki.
– Ech… – wzdycham i w zamyśleniu wracam do kuchni.
– Nóżki zastygły?! – krzyczy syn z pokoju. – A ryba?!
Złośliwie nie odpowiadam. Jestem zajęta krojeniem solonego łososia.
– Mamuś, co tak grubo? – znęca się nade mną mój chłopczyk. – Krój cieniej! – zaleca.
– Idź do diabła! – odgryzam się. I dodaję groźnie: – Lepiej mnie nie prowokuj!
Groźba działa, synek się zmywa, dzięki Bogu.
Słyszę szum odkurzacza. Czyżby Danik wziął się za odkurzanie?! „Kiepsko z nami” – myślę sobie. Wszystko jest dużo poważniejsze, niż przypuszczaliśmy.
Iwasiukowie pojawiają się dokładnie co do minuty. Jasna sprawa: głowa rodziny to podpułkownik. Nie mam już czasu, żeby umalować sobie drugie oko i zdjąć fartuch. Danik piorunuje mnie wzrokiem. Wychodzi mój mąż. Uścisk dłoni, uśmiech. Doskonale wiem, o czym teraz marzy – żeby cała ta szopka jak najszybciej dobiegła końca. Spoglądam na niego jadowicie i uśmiecham się, bo raczej wątpię, byśmy mieli szybko się ich pozbyć. Mam takie przeczucie.
Mąż proponuje gościom kapcie. Nowe! Podpułkownik wkłada swoje, które żona wydobyła z reklamówki.
– Tak jest bardziej higienicznie – wyjaśnia nam, nierozgarniętym i źle wychowanym.
Denerwuje mnie to, ale właściwie on ma rację. Iwasiukowa wyciąga lakierowane pantofle. Ogląda się w lustrze, okręca wokół własnej osi. Skrapla się perfumami. Zapach jest wyrazisty, ciężki. Zaczyna mnie nieco dusić. Danik chowa się z Andzią u siebie w pokoju. Goście przechodzą do salonu, który pełni także funkcję jadalni. Rozglądają się.
– Duże pomieszczenie. – Iwasiukowa kiwa głową z uznaniem.
W zasadzie przedstawia się jako Zoja Iwanowna.
– Lena.
– A dalej? – dopytuje ona.
– Po prostu Lena – powtarzam cierpko.
Iwasiuk okazał się Walerym Pietrowiczem. Mój mąż, doktor historii, profesor i kierownik katedry – po prostu Pawłem.
– Ale ja tak nie mogę! – przejęła się Zoja Iwanowna. – Jeszcze jesteśmy dla siebie całkiem obcymi ludźmi!
„I niech tak zostanie” – myślę. O ja, niedobra. Niewyrozumiała. Nietolerancyjna. Wszystko, co napisałam wyżej na swój temat, to kłamstwo. Co złego zrobili mi ci ludzie? Owszem, nie są z naszej bajki – to jasne. Prostacy i prowincjusze. No, ale czy to ich wina? Całe życie pętają się po jednostkach. W Moskwie są raptem od sześciu lat. A nadęci! Pewnie z tego zażenowania. I co ja się tak uczepiłam tych kapci? Nawiasem mówiąc, Iwasiukowa przyniosła oprócz kapci tort śmietanowy własnej roboty. Powiedziała, że nazywa się „Don Kichot”. Na pewno to żart. A może to tak na serio? Niewykluczone, że Don Kichot zlał jej się w jedno z Sancho Pansą. W jeden obraz, że tak powiem. Jak Boga kocham, przecież to wszystko nieważne!
Właściwie ta Zoja Iwanowna jest w porządku. Gdyby nie te jej wytrawione od częstego rozjaśniania, słomiane włosy, uczesane w kok spięty fioletową dalią z materiału, i bardzo perłowa szminka. I jeszcze liliowe cienie na powiekach. No i dlaczego tak jej się uczepiłam? Też mi stołeczna laska. Każdy ma własne wyobrażenia o pięknie. Zgoda, ale ten komplet z lureksu… Na bogato…
Siadają na kanapie. Mój mąż próbuje nawiązać small talk. Wyślizguję się do kuchni, żeby zapalić. Wyobrażam sobie, co powiedzą o całym tym weselu moje przyjaciółki. Żmije-intelektualistki. Moskiewskie ironiczne cizie o ciętych językach.
Zoja Iwanowna stuka we framugę drzwi kuchennych.
– Puk, puk, mogę wejść?
Dostrzega w mojej dłoni papierosa. W jej oczach pojawia się zgorszenie.
– To pani pali? – Nie wierzy temu, co widzi.
Wzdycham i wzruszam ramionami – że niby grzeszę. Niech mnie pani nie ocenia tak surowo. Niech pani będzie miłosierna, najdroższa Zojo Iwanowna.
Chichocze.
– Też sobie folguję. Czasami. – Zniża głos do konfidencjonalnego szeptu. – Naturalnie mąż nie ma o niczym pojęcia. U nas w domu patriarchat pełną gębą. – Podpułkownikowa ciężko wzdycha. – A u państwa?
Widać, że ta sprawa mocno ją zajmuje.
Znowu wzruszam ramionami.
– Nie, u nas panują partnerskie stosunki. Stawiamy na parytet.
– Ooo – podsumowuje rozczarowana Zoja Iwanowna.
Odnoszę wrażenie, że ją zasmuciłam. Wynosimy do pokoju półmiski z przystawkami. Zapraszam wszystkich do stołu, widząc, że światowa rozmowa panom nie wychodzi. Mój mąż jest wyraźnie zmieszany, a podpułkownik wbił oczy w telewizor, który na jego prośbę został włączony, bo akurat leci debata przedwyborcza. Podpułkownik ma nabrzmiałe zwisające policzki. „Coś się zaraz wydarzy” – myślę z przestrachem, bo dociera do mnie, że także nasze poglądy polityczne raczej się rozmijają.
Siadamy do stołu i wołamy dzieci. Przychodzą po jakimś czasie – są rozczochrani i zmieszani. Widzę, jak ojciec Andzi patrzy na Danika. Ten wzrok nie wróży niczego dobrego.
Andzia jest podobna do ojca. Ma wyłupiaste ciemnobrązowe oczy, duże zęby. Drobna i chuderlawa – tu raczej poszła w matkę. Co prawda, obecnie Zoja Iwanowna nabrała ciała, ale najwyraźniej to u nich przychodzi z wiekiem. Co mnie niezwykle cieszy.
Mąż pyta gości, czym będą się raczyć.
– Czyściochą – rzuca podpułkownik.
– Winkiem – wtrąca zmieszana Zoja Iwanowna.
Podpułkownik ledwo dostrzegalnie ściąga gęste brwi.
Mój mąż zachowuje na tyle przytomności umysłu, żeby nie proponować alkoholu Andzi. Nie jest zbyt rozgarnięty w tych kwestiach, ale najwyraźniej czuje podskórnie, że mógłby się w ten sposób narazić na gniew przyszłego krewnego. Chociaż kiedy Andzia do nas przychodzi, zawsze chętnie pije piwo i czerwone wino. Nie odmawia również martini.
Zaczynam nakładać przystawki na talerze.
– To pani ogórki? – pyta z pełnymi ustami podpułkownik.
– Nie. Dostałam od sąsiadki. – I tym sposobem już na początku tracę kulinarny autorytet.
– A moja wszystko sama – oświadcza z dumą on. – Po trzysta słoików robi. Pomidory, ogórki, grzyby, konfitury, kompoty.
Z szacunkiem, a zarazem z politowaniem spoglądam na biedną Iwasiukową. Rumieni się, słysząc te komplementy – najwyraźniej niezbyt często padają z ust małżonka.
Mój syn, zwykle taki gawędziarz i dowcipniś, milczy jak zaklęty. Andzia też nie kwapi się do rozmowy. Za to najlepsza pod słońcem Zoja Iwanowna nie może się nachwalić efektów mojej pracy. Podpułkownik uroczyście kiwa głową, zgadza się z żoną. Znaczy jakoś przeżył, acz z trudem, „nie moje” ogórki. Zrehabilitowałam się galaretką z nóżek i plackiem z kapustą.
Widać, że podpułkownik lubi sobie pojeść i popić. Powolutku zaczyna odpływać. Przechwytuję przerażone spojrzenie jego połowicy.
– Do rzeczy! – oznajmia Iwasiuk i odchyla się na krześle.
Poprawiamy się na naszych siedzeniach i prostujemy plecy.
– Wesele będzie w restauracji – oświadcza podpułkownik tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Spoglądamy na siebie z mężem. Danik wpatruje się w talerz.
– W Moskwie jest drogo – wyjaśnia nam podpułkownik. – Żona mojego przyjaciela, dowódcy jednostki, jest szefową restauracji. W Nowomoskowsku. Przygotują wszystko jak się patrzy. Nie oszukają.
– A co zrobimy z gośćmi? Gdzie ich przenocujemy? – Delikatnie rzecz ujmując, jestem zbita z tropu. – W tamtą stronę jeszcze jakoś dojadą. A z powrotem? Czy mamy im wynająć hotel?
– Autobus – wyjaśnia Iwasiuk. – Autobus z jednostki wojskowej. Wszyscy zostaną odwiezieni do Moskwy. Do metra. A tam już sobie poradzą.
Wyobrażam sobie moich przyjaciół. Restauracja w Nowomoskowsku. Ozór wołowy, sałatka jarzynowa, śledź pod pierzynką. Stary pekaes z rozdartymi siedzeniami. Nie. Nie! W żadnym wypadku! Jeszcze tego brakowało, żeby Iwasiuk rządził moim życiem! I życiem mojego uwielbianego, jedynego syneczka. A na dodatek decydował o wygodzie moich przyjaciół i krewnych!
– Nie! – prawie krzyczę. – Nam to nie pasuje!
Brwi podpułkownika powoli idą w górę, a Zoja Iwanowna wciska głowę w ramiona.
Danik i mój mąż patrzą na mnie z przestrachem.
– No więc tak – zaczynam stanowczo. – Wesele odbędzie się w Moskwie. W przytulnej i niedrogiej restauracji. Dziś takich jest cała masa. I nie na obrzeżach. Tak, by każdy mógł dojechać bez problemu. Kocham i szanuję moich bliskich. Siebie zresztą też.
Na żadne zadupie nie pojedziemy.
– Trzeba decydować kolektywnie – cicho wtrąca mój miękki i liberalny mąż.
Podpułkownik jest zdezorientowany. Wzrusza ramionami. Widać, że nie jest przyzwyczajony do nieposłuszeństwa. Cóż, będzie musiał zmienić swoje przyzwyczajenia.
– Noo – odzywa się przeciągle. – Można to rozważyć.
Zoja Iwanowna wzdycha z wyraźną ulgą. Rozumiem, że zwyciężyłam.
Danik przynosi cenniki restauracji i kawiarni. Długo się spieramy i omawiamy menu. Podpułkownik spogląda na mnie niepewnie i, jak mi się zdaje, z szacunkiem.
Omawiamy desery.
– A co to jest tiramisu? – ostrożnie pyta Zoja Iwanowna.
Andzia wykrzywia usteczka. Wstyd jej za matkę. Córka doskonale wie, co to jest tiramisu. Dzięki mojemu synowi, tak à propos.
Cierpliwie wyjaśniam podpułkownikowej wszystko na temat włoskich deserów. Zasępia się i proponuje, że sama upiecze trzy ciasta.
– Proszę uprzejmie – pozwalam jej wielkodusznie.
Zaczynamy liczyć gości obu stron. Wychodzi prawie po równo. Iwasiuk proponuje, żeby wydatki podzielić na pół. Po co zawracać sobie głowę i rozważać, kto ma ile osób? Wspaniałomyślny. I nie skąpiec. Mój stosunek do niego nieco się poprawia. Przynajmniej jest otwarty na dyskusję. Czyli nie jest beznadziejny.
Rozmawiamy o sukni Andzi. Ojczulek przyszłej panny młodej obstaje przy welonie. Matula marzy o kreacji do podłogi, wspaniałej, rozkloszowanej i białej, zdobionej strasem, koronkami i falbankami. Andzia się krzywi i oznajmia, że jej suknia będzie wąska, kremowa i bez tych wszystkich cacek.
Kiwam głową na znak, że zgadzam się z Andzią. Ale Zoja Iwanowna tak się tym przejmuje, że aż łzy napływają jej do oczu. Kremowa? Wąska? Bez welonu? Jednak godzi się z tym. Najwyraźniej przywykła do tego, by godzić się ze wszystkim. Myślę, że dobra będzie z niej teściowa. Gorzej z teściem. Ten z niczego nie jest zadowolony, w dodatku znowu poszła w ruch czysta. Podpułkownik topi smutki. A potem zaczyna opowieść o swojej długiej i trudnej służbie. Ze zgrozą słuchamy o tym, jak to był klawiszem w łagrze. Pilnował więźniów politycznych. Opowiada z dumą, że będąc chłopakiem, widział samego Sołżenicyna. Nie widział tak po prostu – on go eskortował.
Milczymy, zszokowani. Przypomina mi się opowieść mojej mamy, jak to jej rodzice przynieśli do domu „Archipelag Gułag”. I dali jej, małej dziewczynce, do przeczytania. A potem zaczęli szukać miejsca, w którym mogliby tę książkę schować. Mama zaproponowała im swojego pluszowego misia Stefanka z kieszonką i zamkiem błyskawicznym na brzuszku. I takim sposobem „Archipelag Gułag” przetrwał do samej pierestrojki w wysłużonym i wytartym Stefanku.
Podpułkownika wzięło teraz na rozmowy o polityce. Tego bałam się najbardziej. Wiedziałam, że w tej kwestii nasze zdania na pewno się rozjadą. Uśmiechać się, kiwać głową i zgadzać się z przedmówcą – tego z pewnością nie potrafię. Mam twardą obywatelską postawę. „No, to zaraz się zacznie” – myślę sobie. I żadnego ślubu nie będzie. A może to i lepiej? Dzięki temu krewnych Iwasiuków też nie będzie. Jakich krewnych? Raczej wrogów ideologicznych. Dokąd może popłynąć podpułkownik? – zasadniczo dość dobrze to sobie wyobrażam.
Okazuje się, że Iwasiuk nikogo nie toleruje. Bez wyjątku. I tych z prawej, i tych z lewej. Już mi lepiej. Jednak nie jest z niego aż taki dureń. A myślałam, że zacznie opłakiwać stalinowskie czasy. Brieżniewowskie – to jeszcze bym przeżyła, ale nie stalinowskie. Stalin był tyranem i mordercą własnego narodu. Co najistotniejsze – zniszczył elitę wojskową. Brawo, Iwasiuk! Piąteczka! Breżniew – nic złego, w sensie – dobrego więcej niż złego. Nie upieram się. Jest w tym jakieś ziarno prawdy. No, może ziarenko. Zupełnie malusieńkie.
Poczułam się niemal odprężona. Przedwcześnie, jak się okazało. Zaczynają się ataki na Gajdara. Gładko włączam się w dyskusję. Wydaje mi się, że byłam dostatecznie przekonująca, bo na koniec mojej gorącej przemowy odzywa się Iwasiuk:
– No, nie wiem, nie wiem…
O Czubajsie nie chcę już rozmawiać. Prawdę powiedziawszy, trochę się przestraszyłam.
Zwycięstwo, doprawdy! Jakiś chwiejny ten podpułkownik. Szybko się zgadza. A może po prostu taki przekonujący i wspaniały ze mnie mówca?
Mój mąż robi wielkie oczy i kręci głową zniesmaczony. Potępia. Mnie, ma się rozumieć. Oczywiście ma rację – nie w tym celu się tutaj zebraliśmy. Wiecznie mnie ciągnie nie tam, gdzie trzeba! Co mi do tego, na kogo głosowali Iwasiukowie? To ich prywatna sprawa. Ich, nie moja. Najważniejsze, żebyśmy znaleźli porozumienie w innych kwestiach, takich jak dzieci czy wnuki.
Paweł zapragnął napić się herbaty. Wzdycham i idę do kuchni. Zoja Iwanowna oferuje mi swoją pomoc. „Normalna z niej babka” – myślę sobie. A jej córka nawet tyłka nie oderwała od krzesła. Danik czule trzyma ją za rękę.
Przy herbacie poruszamy inny temat: gdzie młodzi zamieszkają. Mówię, że u nas będzie wygodniej. Mieszkanie jest większe, uczelnia tuż obok. Iwasiukowie wzdychają i aprobują. Przecież nie oddam mojego dziecka do koszar! Widzę jednak, że Andzia nieco wykrzywiła buźkę.
Iwasiuk z przyjemnością wypija likier cytrynowy – na drogę. Kiedy jego małżonka sięga po swój kieliszek, oczy groźnie mu błyszczą, więc Zoja Iwanowna płynnie opada na krzesło.
Przy drzwiach długo się żegnamy. Iwasiuk, kiwając się w przód i w tył i grożąc mi palcem, oświadcza:
– Tak czy siak, Gajdarowi zdecydowane „nie”!
Wzruszam ramionami.
– Tutaj, kobieto, nie masz racji! – dodaje podpułkownik i czka.
I w taki oto sposób przechodzimy na „ty”.
Zoja Iwanowna ściska dłonie mojego męża i syna. Podchodzi do mnie – cmok w policzek. Obejmuję ją delikatnie.
– W przyszłą sobotę u nas! – kategorycznie oznajmia podpułkownik i znowu, nie wiedzieć czemu, grozi mi palcem.
Andzia i Danik nie mogą się od siebie odkleić.
„Nie, to jednak jest miłość” – myślę.
Czyli w przyszłą sobotę trzeba będzie pojechać…
Wzdycham i idę umyć naczynia. Syn poszedł odprowadzić gości do taksówki.
Mój mąż przycupnął na kuchennym taborecie i pyta płaczliwie:
– Czy możemy jakoś uniknąć tej przyszłej soboty? Ja tego nie wytrzymam!
– Nie! – krzyczę w odpowiedzi. – Wytrzymasz. Niczego nie będziesz unikać. To dla dobra twojego jedynego syna.
Paweł ciężko wzrusza ramionami, wstaje i wlecze się do salonu po resztę brudnych naczyń.
Wraca Danik, wodząc wokół pochmurnym wzrokiem.
„Jakiś nieswój – myślę. – Dzieciak ewidentnie jest nieswój”.
– Zadowolony? – pytam kwaśno.
W odpowiedzi kiwa głową.
– A „dziękuję” gdzie?
– Dziękuję, mamuś! – mówi zmęczonym głosem. W drzwiach jeszcze się odwraca. – Chociaż mogliście sobie darować tych Gajdarów i Czubajsów – dodaje jadowicie.
– Czubajsów sobie darowałam. Możesz mi podziękować.
W odpowiedzi macha tylko ręką i idzie do swojego pokoju.
Wreszcie skończyłam sprzątać i usiadłam na krześle. Do jednej ręki włożyłam papierosa, drugą sięgam po słuchawkę telefonu. Wiem, że mama się denerwuje i czeka na mój telefon.
Odbiera po pierwszym dzwonku.
– No i?
– Mogło być gorzej – mówię niemrawo.
– Jasne – wzdycha mama. – Jakieś szczegóły?
– Jutro, mamuś. Jestem potwornie zmęczona.
– Jasne – powtarza mama. – Na nic innego nie liczyłam – dodaje i się rozłącza. Obraziła się.
Ponownie wybieram jej numer.
– Nie obrażaj się – proszę ją.
– A co w tym dziwnego! – gorączkuje się mama. – Jakbyś nie wiedziała, że cały wieczór czekam na twój telefon! Można by pomyśleć, że ty nie jesteś moją córką, a Danik nie jest moim wnukiem!
I wtedy zaczynam jechać ze szczegółami. Przez czterdzieści pięć minut. Ale mamie się wydaje, że coś upuszczam. Albo opuszczam. Więc moje sprawozdanie nie w pełni ją satysfakcjonuje. Koniec rozmowy. Pełznę do sypialni. Włażę pod kołdrę i z błogością wyciągam nogi. Ależ jestem zmęczona! I fizycznie, i psychicznie. Psychicznie nawet bardziej.
Wchodzi mój mąż.
– Może jakoś to będzie? – pyta płaczliwie.
– Nie zrozumiałam pytania – odpowiadam więc przekornie. – Co będzie?
– Wszystko. – Wzdycha ze smutkiem. – Albo chociaż cokolwiek.
– Wątpię. – Tym słowem przypieczętowuję dyskusję i odwracam się do ściany.
Cholera, liczyłam, że w moim wieku będę już miała prawo nie dostosowywać się do obcych ludzi! Najwyraźniej się pomyliłam!
I zmuszam się do zaśnięcia.
Cały tydzień rozmyślam o zbliżającej się rewizycie. Ogarnia mnie smutek. Dzielę się tym uczuciem z moją przyjaciółką Tanią. Uspokaja mnie, mówi, że wszystko to trzeba przeżyć. I że są na świecie gorsze rzeczy.
Sama dobrze wiem, że tak jest. Ale dlaczego tak mi się nie chce wlec w sobotę do Bratejewa? Przecież to nie są źli ludzie. Na pewno są gościnni. Otwarci. Z sercem na dłoni.
Mój mąż milczy i wciąż wzdycha jak chora krowa. Synek też jakiś nieswój.
No dobra! Staram się samą siebie przekonać, że to wszystko jest tylko czasowe. Wątpię, żebyśmy mieli ze sobą po ślubie stały kontakt. Mieszkamy daleko od siebie. Od maja do listopada oni są na daczy. Szklarnie, grzyby i trzysta słoików przetworów. Na daczę do nich nie pojedziemy – sto dwadzieścia wiorst² i wychodek na podwórku. Mamy własną – pół godziny od Moskwy, sosnowy las i żadnych grządek. A poza tym we wrześniu wyjeżdżamy nad morze. A na sylwestra często jeździmy do naszych przyjaciół, Olgi i Igora, do Lipawy na Łotwie – mają tam mieszkanie i zawsze z przyjemnością nas goszczą. Natomiast urodzin świętować nie lubimy, taką mamy zasadę. „A oni?” – zastanawiam się z niepokojem.
A co, jeśli będą wnuki? Wspólne, nawiasem mówiąc…
W sobotę toczymy się do Bratejewa. Milczymy całą drogę. Nastroje – gorsze już chyba być nie mogą. Myślę, jacy jesteśmy skomplikowani. Pełni dziwactw! Zawsze problem. Zawsze coś nie tak. Zawsze jakaś spinka.
Iwasiukowie są szczerze zadowoleni z naszego przyjazdu. Pachnie pierogami – smacznie pachnie! Zoja Iwanowna oprowadza nas po mieszkaniu. Z dumą prezentuje dywany na ścianach i kryształy w meblościance. Zasadniczo ze wszystkiego jest dumna. Tylko się skarży, że ciasto nie wyrosło jak trzeba. Denerwuje się i skubie ramiączko fartucha.
My, moskwianie, jesteśmy jednak okropni. Snoby i szpanerzy! Bo jakiż niby mamy powód do dumy? Taki, że urodziliśmy się w Moskwie? Że mieliśmy dostęp do muzeów i teatrów? Tylko dlatego mamy prawo czuć się lepsi? Czy to jej wina, że jest prostą kobietą z uralskiego miasteczka, jej mama sortowaczką w fabryce, a tata dźwigowym? Że widziała pagórki i garnizony. Poznała przerwy w dostawie towarów i trudności w zdobyciu dziecięcych rajstop i polskiego szamponu. Amatorski zespół muzyczny „Rumianek” i kółko robótek ręcznych z zajęciami z makramy. To ma być jej wina? Kto miał jej wyjaśnić, że wieszanie dywanów na ścianach jest prymitywne i niehigieniczne? A trywialny radziecki kryształ to kiczowate pozdrowienia od przeszłości?
Robi mi się wstyd i zaczynam chwalić jej dywany i naczynia. Oglądam zdjęcia wiszące na ścianie. Zoja – chudziutka dziewczynka z grubym jasnym warkoczem. Ślicznotka! Iwasiuk – dobrze zbudowany, szczupły, z gęstą kędzierzawą czupryną. Też sympatyczny. A jego los wojaka? Żołnierz służy tam, gdzie mu nakazuje ojczyzna. Wstydź się, Leno!
Gospodarze zapraszają nas do stołu. Wszystkiego jest w bród i wszystko jest bardzo smaczne. Własne ziemniaki – białe i sypkie. Własne kiszone pomidory. I świeże rydze szczodrze posypane koperkiem. I pierogi! Nawiasem mówiąc, z czeremchą. Coś takiego jemy po raz pierwszy w życiu. Niewiarygodnie smaczne!
Zoja uskarża się, że nie może się przyzwyczaić do Moskwy. Hałas, brud, ludzie nieprzyjemni. Jacyś tacy obcy. Z nostalgią wspomina swoje życie na osiedlu wojskowym. Gospodarz jest powściągliwy. Pije niewiele. Widać, że jest zadowolony z żony. Nagle Zoja proponuje, żebyśmy wspólnie zaśpiewali. Spoglądamy na siebie z mężem niepewnie. Zoja intonuje wysokim i czystym głosem: „Tam, gdzie szumiący klon nad falą rzeczną…”. Znam tę piosenkę. Zaczynam podśpiewywać. Dołącza Iwasiuk swoim przyjemnym barytonem. Są zgrani i brzmią harmonijnie. Widać, że to lubią. Od razu robi się lżej na duszy. Potem pijemy herbatę. Ani słowa o polityce czy o ślubie. Zoja pakuje nam pierogi do domu. Dostajemy też dwa słoiki – z konfiturą wiśniową i kiszonymi grzybami. Podpułkownik idzie do garażu, w którym urządzili sobie piwnicę, i nakłada nam ziemniaków do worka. Sprzeciwiamy się głośno i energicznie, ale wszystko na próżno. Gospodarze odprowadzają nas do auta. Obejmujemy się z Zoją. Machają nam na pożegnanie.
– Dobrzy z nich ludzie! – mówię.
– Prości. Bez drugiego dna – dodaje mój mąż. – A może to dobrze, że są prości, bez upiększeń?
Nie odpowiadam na to pytanie. Sama nie wiem dlaczego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Mimo wszystko jesteśmy zupełnie inni niż oni. Nie gorsi, nie lepsi – inni. Wszak nie bez powodu kiedyś „brało się” za żonę kobietę ze swojego kręgu, ze swojej piaskownicy. Jak Boga kocham, nie wiem. W moje serce znów wkrada się niepokój. Andzia nie jest taka jak jej rodzice. Trochę się ich wstydzi. A to źle. Robi z siebie nie wiadomo kogo, marudzi. Na pewno nie będzie z niej taka żona jak z Zoi.
Danik uśmiecha się i spogląda przez okno. Dzisiaj jest z nas zadowolony.
1.
Nazwisko Iwasiuk kojarzy się z rosyjskimi słowami селедка иваси („sielodka iwasi”) – oznaczają one iwasi, sardynkę pacyficzną, bardzo popularną w czasach Związku Radzieckiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2.
Dawna rosyjska jednostka długości równa 1,0668 km.