Teściowe i fałszywy papież - ebook
Kiedy umiera znany z konserwatywnych poglądów papież Urban IX, a na jego miejsce wybrany zostaje młody i postępowy Marceli III, Rzym przygotowuje się do wielkiej fety z okazji inauguracji jego pontyfikatu.
Wybierają się na nią też i bohaterki bestsellera „Teściowe muszą zniknąć” - Kazimiera Niedzielska i Maja Wrzesińska, pierwszy raz zjednoczone w tej samej, entuzjastycznej opinii o następcy świętego Piotra. Żadna z nich nie może jednak przewidzieć, że podróż do Wiecznego Miasta zamieni się w mrożący krew w żyłach thriller, w którym zmuszone będą walczyć o życie - nie tylko swoje, ale też i młodego papieża. Pytanie tylko: czy oby na pewno wiedzą, kogo ratują ze śmiertelnego niebezpieczeństwa?
„Teściowe i fałszywy papież” to kolejna komedia kryminalna Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia klasycznych intryg detektywistycznych z dużą dawką czarnego humoru.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788383298931 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy tej książce chciałbym z wyjątkową mocą podkreślić, że wszystkie opisane wydarzenia powstały tylko w mojej głowie. Konklawe nie da się (zapewne) tak łatwo sfałszować, a papieżami zawsze zostają przyzwoici duchowni, a nie ci z podejrzaną moralnością. Tak więc nie traktujcie wydarzeń, opisanych dalej, zbyt serio. Jeszcze raz podkreślę, że moje książki powstają po to, abyście się dobrze bawili, a nie traktowali je jako podręcznik albo wiadomości z serwisu Polskiej Agencji Prasowej. Niby powinno to być jasne, ale dziesięcioletnie doświadczenie uczy mnie, że nie dla wszystkich. A więc głębszy oddech, odrobina dystansu i... lecimy!
Co napisawszy, życzę Wam dobrej lektury
i dużo (u)śmiechu
Wasz AlekPOSTACI
Maja Wrzesińska – teściowa numer jeden, mająca nadzieję, że wyjazd do Rzymu będzie dla niej okazją do dolce vita, odwiedzenia kilku polecanych na Tripadvisorze restauracji oraz zrobienia zakupów w jej ulubionych sklepach vintage.
Kazimiera Niedzielska – teściowa numer dwa, szykująca się na niezwykłe przeżycia natury duchowej w czasie pierwszego pojawienia się na balkonie bazyliki Świętego Piotra nowego papieża, który co prawda jej zdaniem jest odrobinę za młody, za przystojny i zbyt postępowy jak na głowę Kościoła, ale za to bardzo ładnie śpiewał w kościelnym chórze za młodych czasów i przede wszystkim znał język polski, co jako tako równoważyło jego wady.
Amelia Niedzielska – córka Mai, przekonana, że zarówno jej mamę, jak i teściową należałoby dla ich własnego dobra zamknąć – i to dożywotnio – w jakichś kazamatach, bo inaczej przyjdzie dzień, kiedy wespół wysadzą w kosmos całą planetę.
Janusz Niedzielski – mąż Amelii, podzielający co prawda jej zdanie w kwestii Mai i Kazimiery, ale za to ciągle mający nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym obie się opamiętają i przypomną sobie, że należy „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to oznaczało.
Marcin Marcinkowski – przyjaciel Mai, pragnący sprowadzić na złą drogę co przystojniejszych papieskich gwardzistów.
Marc Lacroix – kanadyjski kardynał, mimo młodego wieku i różnych wybryków na koncie wybrany, ku zaskoczeniu wszystkich, na papieża.
Angelo Spiteri – włoski kardynał mający opinię szarej eminencji i człowieka, któremu w Watykanie nie warto podpadać.
Lorenzo Gotano – także kardynał z Italii, przyjaciel i poplecznik Angela.
Otto Fischer – arcybiskup Moguncji, który gdyby nie był księdzem, na pewno zasiliłby szeregi kryminalistów.
Michał Niewiarowski – ksiądz, który uważał, że opieka nad Mają i Kazimierą będzie najbardziej banalnym zajęciem w jego życiu, a potem żałował, że zamiast tego nie przyjął propozycji przełożonego i nie pojechał nawracać na chrześcijaństwo najbardziej dzikich afrykańskich plemion.
Michalina Stocka – gospodyni pensjonatu na Zatybrzu, zdziwiona, że jej spokojny zazwyczaj dom zamienił się nagle w miejsce zbrodni.
Lucjusz Stocki – syn Michaliny, miłośnik twórczości Dana Browna, wniebowzięty, że może wziąć udział w akcji kojarzącej się z fabułą książek jego idola.
Julia Farina – głowa mafijnej rodziny kontrolującej Zatrzybrze mniej więcej od czasów Nerona.
Giuseppe Farina – wnuk Julii, marzący o tym, aby „rodzinny interes” jak najszybciej upadł, a on sam mógł otworzyć własną restaurację i dostać gwizdkę Michelina.
Jan Lewandowski – polski archeolog, mimo wykształcenia będący fanem rozmaitych sensacyjnych teorii dotyczących jego fachu.
Kacper Panek – student archeologii przebywający w Rzymie w ekipie Jana i marzący o sławie à la Indiana Jones.
Malwina Rudzka – dziewczyna kolegi Kacpra, mająca fatalną, jak się okazało, słabość do przystojnych Włochów.
Alain Patti – francuski archeolog pragnący jako pierwszy rozwikłać zagadkę inskrypcji na starożytnym artefakcie.
Oraz gościnnie:
Klaudia Hutniak – diwa polskiej piosenki, przygotowująca się w Rzymie do występu na koncercie z okazji inauguracji pontyfikatu i pragnąca zaskoczyć nowego Ojca Świętego swoją wersją „Ave Maria” w stylu groove-jazzy-beat z elementami trip-hopu i polki-galopki.PROLOG
Rzym, 11 marca 221 roku naszej ery
– Panie!
Zamyślony chłopak idący wąską palatyńską uliczką, wiodącą wzdłuż pałacu Flawiuszy, drgnął i obejrzał się za siebie, skąd doszedł go ów okrzyk. Eskortujący go pretorianie zareagowali natychmiast, podbiegając do próbującego podejść do chłopaka, mocno wychudzonego, siwego starca, ubranego w łachmany i trzymającego w rękach coś, co wyglądało jak gruby kawałek drewna. Młodzieniec popatrzył uważnie na starszego mężczyznę i dostrzegł w jego spojrzeniu błaganie oraz przedziwną determinację. Skinął palcami na swoją eskortę, dając jej znać, aby nie czyniła starcowi krzywdy.
– Słucham? – zapytał, starając się zapanować nad głosem, który co i rusz ostatnio płatał mu figle, raz brzmiąc piskliwie jak koguci, a raz głęboko jak bawoli. – Czego chcesz?
– Tyś, o najmiłościwszy z miłościwych, jest Aleksjan? – zapytał starzec, próbując przygładzić jedną ręką swoje, miotane wiatrem na wszystkie strony, długie białe włosy. – Brat imperatora?
– Owszem – potwierdził chłopak, po czym powtórzył: – Czego chcesz?
– Przestrzec cię – rzekł siwowłosy, patrząc na niego przenikliwie.
– Przed czym? – zdumiał się Aleksjan.
– Twój brat, Sardanapal...
– Powinieneś go tytułować cezar Marek Aureliusz Antoninus August – pouczył go młodzieniec.
– Nie jest godny żadnego z tych imion! – wykrzyknął z gniewem starzec. – Cezar i August są ojcami naszego kraju. Marek Aureliusz sprawił, że do Rzymu wróciły złote czasy, a Antoninus zasłynął jako władca prawy i odważny. Sardanapal nie jest im godny nawet stóp lizać! Choć znając jego ciągoty, sprawiłoby mu to przyjemność! Najgorsza kurtyzana w Rzymie więcej ma od niego moralności!
– Jak śmiesz? – Jeden z pretorianów wyciągnął miecz i zrobił kilka kroków w stronę bluźniącego jego zdaniem człowieka.
– Poczekaj! – bardziej poprosił, niż rozkazał Aleksjan, po czym wrócił wzrokiem do staruszka. – Zdajesz sobie sprawę, że to, co powiedziałeś, jest oszczerstwem i zdradą? I że będziesz musiał ponieść za to karę?
– Bluźnierstwem? – Starzec wzruszył ramionami. – Bluźnić można przeciw bogu, a nie przeciw komuś, przy kim nawet prostytutki jawią się statecznymi matronami!
Aleksjan przez chwilę wahał się, jak postąpić. Wiedział, że jeśli daruje starcowi owe słowa, jutro dotrze to do jego niezrównoważonego ciotecznego brata, który z radością wykorzysta to, aby i jego oskarżyć o przestępstwo.
Szaleństwo Awitusa, zwanego nieco pogardliwie przez Rzymian Sardanapalem albo Asyryjczykiem, pogłębiało się z dnia na dzień. Nie wystarczyła mu już zamiana pałacu w dom publiczny. Nie bawiło go występowanie tam w roli prostytutki, i to najgorszego sortu, bo czekającej całkiem nago na kolejnych, narajonych jej przez sługi, „klientów”. Nie dawały mu już satysfakcji niekończące się uczty, zamieniające się szybko w wyuzdane orgie. Nie wystarczyło mu rzucanie dzikich węży w tłum i obserwowanie ludzkiej paniki. Nie! Tego wszystkiego było mu za mało. Teraz znalazł kolejną podnietę: zadawanie śmierci.
Aleksjan był świadkiem tego, jak Awitus zabił kogoś po raz pierwszy. To było w Nikomedii, w której zatrzymali się w drodze z Antiochii do Rzymu po tym, jak pokonali samozwańczego imperatora Makrynusa. Zwycięstwo odnieśli dzięki geniuszowi Gannysa, wiernego dowódcy ich wojsk. Kiedy wkroczyli do Antiochii, tłum wiwatował na ich cześć, ludzie sypali im kwiaty pod rydwany, skandowali ich imiona, życzyli im, aby żyli wiecznie. A potem...
Aleksjan pamiętał, jak Awitus zmusił go, aby wziął udział w jego uczcie. Poza swoją świtą zaprosił na nią też gladiatorów, których odkupił w Antiochii i Nikomedii od ich właścicieli, kierując się przy wyborze tylko jednym kryterium, a mianowicie wielkością ich przyrodzeń i mięśni. Zbudowani jak herosi młodzieńcy byli wyraźnie skrępowani, zwłaszcza kiedy tuż po wejściu na salę usłyszeli od jego brata polecenie, aby rozebrali się do naga. A potem...
Aleksjan wolał nie przywoływać scen, których był świadkiem. Mniej więcej po godzinie do komnaty, gdzie wszyscy, upojeni winem i kadzidłami, oddawali się wyuzdanej rozpuście, wszedł Gannys. Słynący z ascezy i surowości dowódca na widok tego, co się tam wyprawiało, wybuchnął niepohamowanym gniewem i wrzasnął na zabawiającego się naraz z trzema gladiatorami Awitusa, aby się opamiętał i nie hańbił swego rodu. A przede wszystkim zdał sobie sprawę, kim teraz jest: panem całego świata.
– Zachowuj się tak, jak przystoi na twoim miejscu! Pamiętaj, że dzisiaj jesteś imperatorem, ale jutro twoje sponiewierane truchło mogą rozdziobać dzikie ptaki! Tak jak wielu przed tobą! – krzyknął na koniec.
Aleksjan pamiętał wzrok, jakim patrzył na zagniewanego żołnierza Awitus. Tylko przez pierwszych kilka sekund można było wyczytać w jego oczach zawstydzenie i obawę, a potem pojawiło się w nich coś dziwnego, czego Aleksjan nie umiał zinterpretować. Teraz już wiedział, jak to nazwać: szaleństwo.
Awitus kiwnął na Gannysa palcem, każąc mu podejść do siebie, a kiedy ów spełnił jego polecenie, wstał, cały taki, jakim go Jowisz stworzył, i wyciągnął przed siebie dłoń w geście, który nakazywał dowódcy, aby złożył na niej pocałunek.
– Nie żartuj! – prychnął lekceważąco Gannys.
Na sali zapanowała cisza. Wszystkie oczy zwróciły się w ich stronę.
– Jestem twoim bogiem – rzekł Awitus. – Musisz mnie adorować. Złóż mi hołd!
Gannys roześmiał się głośno.
– Jesteś rozkapryszonym bachorem – stwierdził twardo – którego powinienem przerzucić przez kolano i wymierzyć kilka solidnych klapsów.
Przez moment imperator i dowódca mierzyli się wzrokiem. Aleksjan, jako jedyny poza Gannysem trzeźwy i w pełni ubrany, poczuł, że lada chwila stanie się coś przerażającego. I niestety się nie pomylił.
– Całuj! – krzyknął histerycznie Awitus. – Albo...
– Albo co? – W głosie Gannysa słychać było kpinę. – Pogniewasz się? Popłaczesz? Pójdziesz ze skargą do swojej babci? Zrób to! Ona jest bardziej mężczyzną niż ty!
Awitus spurpurowiał. Po czym rozejrzał się po sali i zanim ktokolwiek zdołał przewidzieć, co chce zrobić, podbiegł do zdziwionego Gannysa, szybko wyjął z pochwy jego miecz i przejechał nim po gardle generała. Ten chwycił się za szyję, ale było za późno. Zachłysnął się krwią, upadł na posadzkę, przez chwilę jeszcze głośno rzęził, usiłując złapać powietrze, po czym skonał u stóp wyraźnie rozkoszującego się tym widokiem Awitusa.
– A teraz trafisz prosto do Hadesu – rzekł ten z satysfakcją, po czym skinął na osłupiałych służących, pokazując palcem na trupa. – Wynieście go za mury miasta. Skoro tak się spieszył karmić dzikie ptaki, to niech już dłużej, biedactwa, nie czekają. No, biegiem! Biegiem! – Następnie wrócił do ogłupiałych gladiatorów, aby po chwili kontynuować z nimi to, co zostało przerwane przez Gannysa.
Aleksjan odczekał trochę, po czym po cichu wymknął się z sali i pospieszył do komnat swojej babki, aby uprzedzić ją o tym, co się stało, i zastanowić, co zrobić, aby żołnierze Gannysa nie pomścili śmierci swojego dowódcy.
– Złoto – westchnęła Julia Meza, kiedy skończył sprawozdanie. – Obiecamy każdemu z nich po tysiąc sesterców i jutro nikt nie będzie już pamiętał o tym biedaku.
– Ale nie sądzisz, że Awitus... – zaczął Aleksjan, jednak babcia nie pozwoliła mu skończyć.
– Jest jaki jest – rzekła, patrząc na niego uważnie. – Nikt nie jest w stanie zmienić jego natury. Ale jest też imperatorem, kapłanem Baala i naszą jedyną nadzieją na dostatnie życie i władzę. Jego zachcianki, jakkolwiek wydałyby ci się niegodziwe, spodobają się w Rzymie. Uwierz mi, spędziłam tam długie lata. Rzymianie to zdeprawowany motłoch, który możesz trzymać w ryzach albo dzięki wojsku, albo pieniądzom. W pierwszym przypadku nie będą cię kąsać ze strachu, w drugim dla własnej wygody. Ja zamierzam zastosować obie te recepty. Będą nas kochali, ale i czuli respekt. I uwierz mi, poradzę sobie z Awitusem. To duże dziecko, dzikie i rozpustne, ale łatwe do sterowania.
Przez kilka kolejnych lat Aleksjan przyznawał babci rację. Rzym przyjął ich z równym entuzjazmem, co wszystkie miasta, w których gościli w drodze z Antiochii. Kiedy Awitus po triumfalnym wjeździe do stolicy, który odbył na złotym rydwanie, ubrany w szaty ozdobione połyskującymi w słońcu i czyniącymi go jakby nieziemską istotą szlachetnymi kamieniami, a do tego z wymalowanym na złoto ciałem, ogłosił trzymiesięczne igrzyska, tłum wręcz oszalał z radości.
I tak naprawdę nikt się nie przejął wieściami o tym, że nowy imperator wziął za żonę westalkę, czym złamał najświętszą zasadę, głoszącą, że owe kapłanki bogini Westy są nietykalne. Nikogo też nie zainteresowało, że pohańbioną dziewczynę po kilku tygodniach odesłał do świątyni, twierdząc, że ma paskudne znamię na ciele, które sprawia, że nie może na nią patrzeć, o obcowaniu z nią już nawet nie wspominając.
Darowano mu także groteskową zdaniem Aleksjana scenę w czasie igrzysk, kiedy to urodziwy gladiator wygłosił przed walką tradycyjną formułę: „Witaj, o panie, pozdrawia cię idący na śmierć!”, na co Awitus zatrzepotał zalotnie rzęsami i odparł: „Nie nazywaj mnie swoim panem! Chcę być twoją panią!”, a następnie kazał czym prędzej odprowadzić młodziana do swojej sypialni. Nic nie robiono sobie także z jego najnowszej rozrywki: zapraszania ludzi, którzy mu się czymś narazili, na ucztę, a następnie podtruwania ich tak, aby nie mieli siły się poruszyć, a potem spuszczania na nich ton róż, pod którymi nieszczęśnicy powoli się dusili.
Tak, Awitus miał coraz okrutniejsze pomysły, a lud zdawał się doskonale nimi bawić, ogłupiony darami, które hojnie rozdawały mu babka i matka imperatora, czczone przez Rzymian bez mała jak boginie.
– Starcze! – Aleksjan wciąż nie wiedział, jak postąpić, aby nie zginąć w płatkach róż na najbliższej uczcie swego brata. – Nie chcę słyszeć ani słowa więcej o naszym imperatorze i bogu. Za to, co już powiedziałeś, spotka cię kara, ale możesz ocalić choć życie, jeśli się ze słów swoich wycofasz i skruchę okażesz. Jak cię zwą?
– Kalikstus – odparł starzec. – Wiem, że być może będziesz chciał mnie zabić albo ukarać w inny sposób, ale najpierw pozwól, że coś ci wręczę. – Mężczyzna zrobił krok w stronę Aleksjana, ale na drodze stanął mu jeden z pretorianów.
Brat cezara dał znak, żeby żołnierz usunął się na bok. Czuł, że nie grozi mu nic złego ze strony staruszka.
– Nie wierzę, panie, w boskość twojego brata – rzekł starzec, kiedy stał już przy Aleksjanie i tylko on mógł usłyszeć jego ciche słowa – ani w boskość żadnego innego imperatora, dlatego że mam w sercu tylko jednego Boga.
– To tak jak mój brat. – Aleksjan uśmiechnął się lekko. – On też wierzy tylko w El Gabala.
– Mój Bóg nie jest czarnym kamieniem, wokół którego pląsa Sardanapal – wyjaśnił Kalikstus z pogardą. – Mój Bóg jest wszędzie. W każdym człowieku, nawet jeśli ów o tym nie wie, w każdej roślinie, w myśli, w słowie...
– Brzmi groźnie. – Aleksjan nadal nie pojmował, o co chodzi starcowi. Jeśli zamierzał nawracać go na jakąś nową wiarę, to chyba nie trafił na odpowiedniego człowieka. Chłopak, choć składał ofiary bóstwom olimpijskim i gorliwie, acz tylko na pokaz, czcił ulubieńca swojego brata, El Gabala, to jednak w głębi ducha wątpił w to, czy ktokolwiek z nich ma wpływ na losy świata i jego samego. Być może i bogowie stworzyli to wszystko, co go otaczało, ale potem najwyraźniej o tym zapomnieli i zostawili cały ten bałagan odłogiem. A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Moja wiara nie jest groźna – zaprzeczył starzec. – Mój Bóg jest miłosierny. Litościwy. Pełen miłości.
– Niczym Apollo – mruknął Aleksjan.
– Uwierz mi, panie, kto raz poznał mego Boga, ten nie ma już innych przed nim – wyjaśnił Kalikstus. – Ja zaś jestem opiekunem jego wyznawców, którzy wiele już razy prześladowani byli przez imperatorów.
– Chwila! – Aleksjan pstryknął palcami. – Wiem! Jesteś z tej sekty... Jak to ją nazywają...? Christiani!
– Tak. – Kalikstus pokiwał głową. – Chrystus był naszym największym prorokiem i nauczycielem. Jego uczniowie przekazali nam mądrość, którą Bóg przez niego nam zesłał. Naszym głównym przykazaniem jest miłość, którą mamy sobie okazywać.
– I z tej miłości spaliliście Rzym? – zdziwił się Aleksjan.
– Niczego takiego nie zrobiliśmy – zaprotestował Kalikstus. – To było kłamstwo cesarza Nerona, który potrzebował pretekstu, aby na popiołach starego miasta wybudować nowe, nazwane jego imieniem. Neropolis. A kiedy ten plan mu się nie udał, zrzucił winę na nas. Zawsze trzeba znaleźć jakąś ofiarę, aby zakamuflować własne grzechy.
– Uczono mnie, że było inaczej – rzekł Aleksjan – ale to już teraz nieważne. Rzym przetrwał, Neron nie. Było, minęło. Nadal nie mogę pojąć, czego chcesz ode mnie.
– Wiem, że za sprawą twojego szalonego brata skarbiec powoli zaczyna świecić pustkami. A kiedy nie można dać ludowi igrzysk, szuka się kozła ofiarnego i wskazuje się go, żeby motłoch mógł się na nim wyżyć i w tym znaleźć rozrywkę – wyjaśnił starzec. – Boję się, że wcześniej czy później ktoś podpowie mu, że idealnie się do tego nadajemy. Jestem pasterzem mojej trzódki i dbam o to, aby nic złego jej nie spotkało. Dlatego przyszedłem do ciebie, aby prosić cię o wstawiennictwo w naszej sprawie u twojej babki, która, nie oszukujmy się, rządzi całym naszym imperium i, jak udało mi się dowiedzieć, gotowa jest znów rzucić nas motłochowi na pożarcie.
Aleksjan chciał zaprzeczyć, ale po chwili doszedł do wniosku, że nie ma to sensu. Nie było to żadną tajemnicą, że zajęty adoracją El Gabala, przyjęciami i orgiami Awitus ma mały wpływ na to, co się dzieje w rządzonym przez niego państwie. Babcia za to władała Rzymem pewną ręką. Niestety, Kalikstus nie kłamał też, kiedy stwierdził, że Julia ma coraz mniej pieniędzy. Wybryki jego brata były kosztowne. Nie dalej jak miesiąc wcześniej kazał sprowadzić z Afryki słonie do swojego rydwanu, a kiedy przejeżdżał nim przez Rzym, rozrzucał garściami złote monety, aby tylko usłyszeć od ludu, jaki jest wspaniały i piękny, tudzież jak bardzo go wszyscy kochają i podziwiają. Uparł się też, aby doprawiać ryby perłami, oraz chciał wybudować pałac w całości z kości słoniowej. Julia nie ryzykowała dyskusji z nim w żadnej z tych kwestii. Chciała mieć święty spokój i gotowa była zapłacić za to każdą cenę. Tyle że coraz częściej zadawała sobie pytanie, skąd pozyskać nowe fundusze. I faktem jest, że kilka razy wspomniała, że ludowi Rzymu przydałoby się zapewnić jakąś mało kosztowną rozrywkę. Prześladowanie sekt samo nasuwało się na myśl jako pierwsze.
– Czemu miałbym to zrobić? – zapytał powoli.
Na twarzy starca pojawił się uśmiech.
– Jeśli zapewnię, że dzięki temu trafisz po śmierci do królestwa mego Boga, gdzie spędzisz wieczność w szczęśliwości, to pewnie cię nie przekonam...
– No nie – przyznał Aleksjan.
– W takim razie – Kalikstus wyciągnął przed siebie dłoń, w której trzymał domniemany kawałek drewna – może to sprawi, że zmienisz zdanie.
Chłopak przejął z jego rąk coś, co okazało się małym srebrnym pojemnikiem. Gdyby było większe, można byłoby to nawet nazwać szkatułką.
– Otwórz, proszę – wyszeptał starzec.
Brat imperatora zajrzał do środka, aby zobaczyć dwa cienkie zwoje srebra z wyrytymi na nich napisami.
– Na pierwszym znajdziesz naszą modlitwę – wyjaśnił Kalikstus. – Przyda się, kiedy przeczytasz to, co znajduje się na drugim.
Aleksjan zmarszczył brwi i wyciągnął najpierw zwój z modlitwą, a potem drugi. Przebiegł go wzrokiem i poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz.
– Teraz rozumiesz, dlaczego dałem to tobie? – chciał wiedzieć starzec.
Aleksjan pokiwał głową.
– Jesteś pewny, że to o mnie? – zapytał cicho, łapiąc się na niepokojącej myśli, że jego racjonalny umysł nie umie znaleźć wytłumaczenia na to, co właśnie ma miejsce.
– Wszystko na to wskazuje – odpowiedział Kalikstus, po czym ściszył głos jeszcze bardziej i dodał: – O ile, oczywiście, zostaniesz kolejnym imperatorem. Ale wiem, że tak będzie.
– Byłbym ostrożny w formułowaniu takich myśli. Nasz czcigodny Cezar ma się znakomicie.
– Już niedługo – rzekł Kalikstus. – Wspomnisz moje słowa!
Aleksjan nie wygłosił żadnego komentarza, choćby dlatego, że w głębi ducha podzielał zdanie swojego rozmówcy. Można było znosić wybryki jego brata długo, ale przecież nie w nieskończoność. Historia pokazywała, że wszyscy jego szaleni poprzednicy, Kaligula, Neron, Kommodus, kończyli żywot bardzo szybko.
– Kiedy to ma się wydarzyć? – zapytał cicho, przebiegając ponownie zawartość srebrnych zwitków.
– Tego nie wie nikt. – Kalikstus rozłożył ręce. – Dwadzieścia pięć po zerze może oznaczać, że wkrótce, a może że za wiele, wiele piasku przesypanego w klepsydrze. Ale wiem, że się wydarzy. W tym mieście. Być może nawet w tym miejscu, gdzie teraz stoimy.
– Dwadzieścia pięć po zerze... – Aleksjan przez chwilę rachował w głowie, po czym wrócił spojrzeniem do swojego rozmówcy. – Skąd to masz?
– Lata temu cesarz Tytus kazał obrabować Wielką Świątynię Jerozolimską i zagarnął z niej wszystkie skarby. Łącznie z tymi, których nie należało stamtąd ruszać. Nawet pochwalił się tym na swoim łuku. Nie wiem, czy kiedykolwiek miałeś okazję przyjrzeć mu się dokładnie...
Aleksjan pokręcił głową.
– Widać tam scenę, jak jego żołnierze wynoszą ze świątyni wielką menorę i ogromną skrzynię. W tej ostatniej znajdowało się to, co jest źródłem boskiego prawa na świecie. Ale nie tylko. Było tam też to, co teraz trzymasz w dłoniach. To znaczy nie dokładnie to, tylko te słowa. Wyryte na kamiennej tablicy. To tylko kopia, wykonana przez jedną z naszych wyznawczyń.
– Musi być bogata – mruknął Aleksjan.
– Owszem, to patrycjuszka – przyznał starzec. – Ową tablicę ukradł ze skrzyni jeden ze sług Tytusa. I spotkała go za to kara. Tablica zaś trafiła do naszego ówczesnego wielkiego kapłana Anakleta. A potem do jego następcy. To najcenniejsza pamiątka po świątyni. Niestety, z czasem słowa wyryte na niej zaczęły się zamazywać. I wtedy przenieśliśmy je na srebro. Najwytrzymalsze.
– A teraz dajesz ją mnie? – zdumiał się Aleksjan.
– Niekoniecznie – zaśmiał się Kalikstus, po czym pokazał palcem coś na jednym ze zwojów. – Nikt nie wie, co to oznacza. Staramy się jakoś to odkryć. Wertujemy stare księgi, szukamy odpowiedzi. Jeśli tylko się to uda, natychmiast dam ci znać. I liczę na to, że teraz, kiedy znasz już prawdę, zwrócisz mi ów skarb i zrobisz wszystko, aby nikt się o nim nie dowiedział. Bo jak widzisz, tylko my możemy to powstrzymać. A poza tym...
– Tak? – Aleksjan popatrzył na niego uważnie.
– Dokładnie za trzysta sześćdziesiąt pięć dni twój szalony brat będzie chciał cię zgładzić – rzekł spokojnie Kalikstus. – Pamiętaj, aby mieć wtedy przy sobie miecz. Obronisz nim siebie i swoją matkę.
– Zabiję go? – zdziwił się Aleksjan.
– Nie – starzec zaprzeczył. – Inni zrobią to za ciebie. Ty zaś zostaniesz imperatorem. Ale tylko wtedy, jeśli nie zapomnisz o mieczu. Inaczej przesądzisz los swój i Rzymu. Choć Rzym już i tak jest stracony.
– Jak i cały świat – rzekł Aleksjan, patrząc znacząco na pudełko.
– Nie – szepnął Kalikstus. – Dla świata jest jeszcze nadzieja. Zawsze jest. Nadzieja to najpotężniejsza broń, jaką posiadają ludzie. Kiedy umiera, wszystko przestaje mieć sens. A więc...? Jaka jest twoja decyzja?
Dokładnie rok później chcący zabić swego brata i odstraszony przez niego mieczem, Awitus został zasiekany przez pretorianów.
Aleksjana obwołano imperatorem.
Kalikstus spotkał się z nim jeszcze tylko jeden raz.
Srebrne puzderko zostało nieco później zabrane z rąk umierającego Kalikstusa przez jednego z wyznawców nowej wiary, który następnego dnia wyruszył krzewić swoją religię wśród dzikich plemion Germanii.
Rychło wszyscy zapomnieli o istnieniu owego skarbu.
Na ponad tysiąc osiemset lat.ROZDZIAŁ III
Następny wieczór, luksusowa willa na Zatybrzu
Giuseppe Farina zawsze wiedział, że nadejdzie taki czas, kiedy przyjmie „rodzinny biznes”, pod którym to hasłem kryło się zarządzanie mafią, trzęsącą nie tylko Wiecznym Miastem, ale też północną połową Włoch. Południowa znajdowała się pod kontrolą mafii sycylijskiej, z którą stojąca na czele jego rodziny babcia Julia zawarła lata temu pakt o nieagresji i wzajemnej pomocy. A ponieważ była osobą honorową, podobnie jak jej sycylijski niegdyś konkurent, a obecnie partner, to nikt inny nie miał nawet szans, aby choć odrobinę namieszać w ich interesach.
Samym Rzymem familia Fariny rządziła niepodzielnie od stuleci, rezydując przez cały czas w zaułkach Zatybrza, gdzie wino lało się zawsze wodospadami, a zapach świeżo wypieczonej focaccii mieszał się z dymem papierosów. Farinowie, niegdyś uchodzący za rozrabiaków i okrutników, pod rządami Julii działali z gracją godną opery Verdiego i precyzją szwajcarskiego zegarmistrza.
Sama donna Farina, niepozorna sześćdziesięciolatka o siwych włosach, łagodnej twarzy i nienagannych manierach, nie miała w sobie nic z typowego mafijnego bossa. Nie nosiła czarnego garnituru ani ciemnych okularów, nie rozbijała się luksusowymi limuzynami. Ba! Nie miała nawet pistoletu. Jedyną jej bronią był wałek do ciasta, którym nie raz i nie dwa „przekonywała” opornych dłużników, że rachunki u Farinów płaci się terminowo. Słynęła z tego, że każdego człowieka potrafiła zastraszyć jednym, cierpliwym spojrzeniem, dokładnie tym samym, którym włoskie matki karcą dzieci, gdy te odmawiają dokładki makaronu. Jeśli jednak ktoś, kto miał nieszczęście z nią zadrzeć, nie dawał się przekonać łagodną perswazją, wtedy dopiero do akcji wkraczały reszta rodziny oraz rzesza zatrudnionych przez nią najemników, słynących z absolutnego braku empatii połączonego ze skłonnościami do sadyzmu, i to w wydaniu godnym bohatera thrillera „Piła” – Jigsawa.
Od czasu, kiedy Julia zaczęła nią rządzić, mafia Farinów działa jednak bardziej jak rodzinny biznes niż organizacja przestępcza. Jeśli ktoś nie spłacił długu, starsza pani najpierw wysyłała do niego, oczywiście z odpowiednią obstawą, swoją tylko trochę młodszą siostrę Rosę, której od śmierci męża nudziło się w domu i nie miała z kim pogadać. Jej, wygłaszany monotonnym, łzawym tonem, monolog o rozczarowaniu, jakie odczuwa, kiedy ktoś zawodzi zaufanie jej bliskich, tudzież niekończące się opowieści o zmarłym ślubnym trwały z reguły tak długo, że większość dłużników już po kilkunastu minutach błagała o możliwość natychmiastowego uregulowania należności, byle tylko nie musieć jej słuchać.
Raz doszło nawet do tego, że jeden ze sklepikarzy zapłacił zaległy haracz za ochronę swojego sklepu tylko na sam widok Rosy, twierdząc, że po jej poprzedniej wizycie musiał skorzystać z usług hipnotyzera, żeby nie budzić się w środku nocy z krzykiem na wspomnienie jej żałosnych jęków i stęków oraz łzawej opowieści o tym, jak to „jej Luigi rwał dla niej polne kwiatki w Toskanii, nazywając ją bellissimą i swoją maleńką koteczką”. Wziąwszy pod uwagę, że od tamtej pory Rosa przytyła o ponad czterdzieści kilo, wyłysiała i wypadły jej dwa przednie zęby, jeden na dole i jeden na górze, trudno było się dziwić reakcji biednego sklepikarza.
Cały ten szemrany biznes miał wkrótce przejść w ręce jedynego wnuka Julii. Giuseppe Farina, ku rozpaczy babci, nie przejawiał jednak najmniejszego instynktu mafijnego. Kiedy usiłowała nauczyć go, jak posługiwać się bronią, o włos, a byłby wysłał do Królestwa Niebieskiego Bogu ducha winnego listonosza, a później o mało co nie odstrzelił sobie nosa. Na widok krwi mdlał. Co gorsza, wzruszał się od byle czego i kiedy został po raz pierwszy wysłany przez nią po haracz, to nie dość, że nie przyniósł ani grosza, to jeszcze ze łzami w oczach oddał dłużnikowi całą gotówkę, jaką miał przy sobie, wzruszony opowieścią o tym, jak ów musi samotnie wychowywać swoją kaleką córeczkę, która urodziła się z jedną nogą dłuższą od drugiej i czekać miała właśnie na ciężką operację w kosztownej szwajcarskiej klinice.
Pomna tego, że dłużnik jest gejem i nie ma żadnej córki, Julia sama pofatygowała się do niego z wałkiem, przy okazji odzyskując pieniądze własnego wnuczka. Wtedy po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy Giuseppe aby na pewno powinien zostać jej dziedzicem. Jedynym, do czego miał smykałkę, było gotowanie. Potrafił przygotować najlepsze cannoli i lasagne w całym Rzymie. Lepsze, co przyznawała z niechęcią, nawet od tych, które robiła ona sama. To jednak nie powinno być główną zaletą szefa mafii. Jej wnuczek miał być najlepszym gangsterem w Italii, a nie włoskim Jamiem Olivierem! Gdy raz uraczył ją bolognese własnej receptury, westchnęła z lekką rozpaczą:
– Ale tak ogólnie, to zdajesz sobie sprawę, że mamy restauracje kontrolować i w razie czego palić, a nie otwierać?!
Giuseppe robił wszystko, aby nie rozgniewać babci, sam jednak zdawał sobie sprawę, że gangster z niego taki jak ze słonia baletnica. Kiedy więc dostał zaproszenie na naradę do willi Julii, w duchu przygotował się na kolejne polecenia, których nijak nie będzie umiał wypełnić, tudzież akcje, od których chciałby się trzymać jak najdalej. Tym razem czekało go jednak nie lada zaskoczenie.
– Co takiego?! – zapytał, kiedy już babcia uraczyła go porcją gnocchi ze swoim niepowtarzalnym sosem brokułowym i posypką z mniej więcej kilograma parmezanu. – Czyś ty zwariowała?!
Babcia uderzyła go w lewą dłoń, którą trzymał na stole.
– Słownictwo! – warknęła ze złą miną. – I szacunek!
Giuseppe z trudem przełknął trzymaną w ustach porcję gnocchi.
– Przecież to jest niedorzeczne! – rzekł stanowczo. – Nigdy ci się to nie uda!
– Czemu nie miałoby? – prychnęła Julia z lekceważeniem. – Odkąd tylko go zobaczyłam, od razu uderzyło mnie podobieństwo. A kiedy go dodatkowo ucharakteryzowaliśmy, to wygląda jak wierna kopia! Nie sposób z tego nie skorzystać. Taka okazja zdarza się raz na tysiąc lat! Myślałam, że nie uda nam się z konklawe, ale poszło łatwiej, niż kiedykolwiek bym mogła przypuszczać...
– Chcesz mi powiedzieć, że... – Giuseppe nawet nie wiedział, jak ma ubrać w słowa podejrzenie, które zalęgło się w jego głowie – ...opłaciłaś kardynałów i sfałszowałaś wybory?!
– Oszalałeś?! – Babcia popatrzyła na niego z politowaniem. – Żeby przekupić tych wszystkich pazernych duchownych, musiałabym dysponować większym majątkiem niż ten Amerykanin, którego większość ludzi na świecie podejrzewa o to, że jest jaszczurem albo kosmitą. Nie, nie! Nie musiałam przekupywać wszystkich. Tylko niektórych.
– Niektórych...?
Julia przeszyła go wzrokiem.
– Wiesz, jak wygląda konklawe? – zapytała.
– A poza jego uczestnikami jest ktokolwiek, kto to wie? – odpowiedział pytaniem na pytanie Giuseppe.
– Owszem. Akurat sam mechanizm jest znany od lat – pouczyła go babcia, przewracając oczami. – Jaki ty jesteś niedouczony! Jak wszyscy młodzi ludzie teraz! W trakcie konklawe kardynałowie otrzymują karty do głosowania. Na każdej u góry widnieje napis: „Wybieram na Ojca Świętego”. Imię i nazwisko wpisuje się na dole. Oczywiście w tajemnicy przed innymi. W wytycznych dotyczących tej procedury jest nawet zapis nakazujący kardynałom, żeby naskrobać te dane takim pismem, żeby potem nie można było zidentyfikować jego autora. Każdy kardynał elektor po zapisaniu i zgięciu karty, trzymając ją podniesioną, tak aby była widoczna, przynosi ją do ołtarza, przy którym stoją liczący głosy i na którym jest postawiona przykryta urna. Podchodząc do ołtarza, wypowiada głośno przysięgę. O ile dobrze pamiętam, brzmi ona: „Powołuję na świadka Chrystusa, który mnie osądzi, że mój głos jest oddany na tego, który według woli Bożej powinien być, moim zdaniem, wybrany”.
– Nadal nie rozumiem, jak... – zaczął młody Farina, ale Julia machnęła mu ręką przed nosem.
– Jeszcze nie skończyłam – oznajmiła gniewnie. – Przed rozpoczęciem liczenia głosów potrząsa się urną, aby wymieszać kartki. Następnie liczy się je wszystkie, przy okazji przekładając je do innej urny. Dopiero po podliczeniu całości rozpoczyna się sprawdzanie, na kogo oddano głosy. Liczący zapisują to na swoich kartach. Ostatni kardynał, pełniący funkcję liczącego, przebija srebrną igłą słowo „Wybieram” i naciąga kartę na czerwony jedwabny sznurek, po czym głośno odczytuje nazwisko kardynała, na którego oddano głos. Ale to nie wszystko. Kardynałowie tak sobie zawsze ufali, że przeliczają głosy drugi raz. Tyle że robią to kolejni kardynałowie wybrani w drodze losowania przed rozpoczęciem konklawe. Gdy wszystkie głosy zostaną przeliczone dwukrotnie, trafiają do pieca. I tu była nasza furtka. Rozumiesz?
– Nie za bardzo... – przyznał Giuseppe.
– Och... – westchnęła Julia. – Kiedy głosy zostają spalone, nie zostaje po nich żaden ślad. Wystarczy więc mieć tylko sześć przekupionych osób: trzech liczących i trzech sprawdzających.
– Ale przecież sama mówiłaś, że ich się losuje – zauważył jej wnuk – więc niby jak masz przewidzieć, kto to będzie?
– Kardynałowie są starzy. – Julia uśmiechnęła się chytrze. – Nigdy nie wiadomo, czy któryś nie zasłabnie albo nie dostanie udaru. Dlatego przy konklawe asystuje lekarz.
– Chcesz powiedzieć, że... – Głos uwiązł Giuseppe w krtani.
– Yhm. – Julia wyglądała na szalenie dumną z siebie. – Lekarz jest już milionerem i może spokojnie przestać praktykować. Na całe szczęście kardynałowie też okazali się rozsądni. Traf chciał, że wszyscy byli zgodni co do tego, że papieżem nie powinien zostać człowiek prezydenta USA ani też ktoś ciemnoskóry. Łatwo było ich przekonać, acz pertraktacje zajęły nam trochę czasu.
– Ja pierdzielę... – szepnął niebotycznie zdumiony młody Farina. – I teraz chcesz, żebym go porwał?
– No, trzeba ich jakoś podmienić – przytaknęła głowa rodziny.
Jej wnuczek rozpaczliwie próbował opanować chaos w głowie.
– Ale... po co...? Dlaczego? – wyjąkał nieskładnie. – Co ci...? Jak?
– Watykan pełen jest tajemnic oraz dzieł sztuki, które są marzeniem sennym wielu kolekcjonerów – wytłumaczyła Julia, zrozumiawszy widocznie, o co chce zapytać jej wnuczek. – Spokojnie, zrobimy to wszystko w białych rękawiczkach. Zleciłam już zaufanym artystom wykonanie kopii. A tajemnice... Cóż... Można je pewnie wykorzystywać przez wiele lat...
– I nie będziesz miała wyrzutów sumienia, że pozbawiasz Włochy najcenniejszych dzieł sztuki?!
– Włochy?! – prychnęła Julia. – Czy papiestwo, które przez lata je kradło?
– Kradło...? – zdumiał się Giuseppe.
– A niby co?! Kościół przez lata konfiskował majątki i dzieła sztuki, choćby upadłych władców czy też ludzi, których uznał za heretyków. Nie mówiąc już o krucjatach i misjach. Grecja, Turcja, Etiopia, to tylko parę krajów, które w ciągu ostatnich lat domagały się zwrotu swoich dzieł. Zemdlałbyś, gdybym ci powiedziała, ile pieniędzy gotowy jest dać jeden z greckich multimilionerów za zwrot kilku artefaktów. Choć akurat z Grecją i tak się Watykan obszedł łaskawie. Kilka lat temu zwrócił jej fragmenty dekoracji Partenonu. Tyle że to wierzchołek góry lodowej. Wiesz, ile zainkasujemy, jeśli nasz papież zacznie zwracać resztę?
– Poczekaj chwilę... A co chcesz zrobić z prawdziwym papieżem? – W oczach Giuseppe pojawiło się przerażenie. – Chyba nie zamierzasz go...
– Ukatrupić? – Julia się zaśmiała, a właściwie wydała z siebie chropowaty, nieprzyjemny skrzek. – Nie upadłam jeszcze na głowę. Posiedzi sobie chwilę w odosobnieniu, a potem wróci na tron. Bądź spokojny, że nie piśnie ani słowa. A nawet jeśliby chciał, to mu nie pozwolą.
– To jest... – Giuseppe poczuł, że z emocji wysiada mu gardło. – To jest...
– Normalne – dokończyła za niego babcia. – Nie jestem pierwszą osobą, która manipulowała przy konklawe. Nie możesz tego pamiętać, ale przed Urbanem papieżem został Brazylijczyk, Klemens Piętnasty. Też w wyniku małego szacher-macher.
– Jak to?
– Pewniakiem był wówczas nasz kardynał. Z Mediolanu. Giovanni Corsini. Wygrał trzy kolejne głosowania, ale nie na tyle, żeby dojść do dwóch trzecich głosów. Zarządzono więc czwarte głosowanie i Corsini zdobył wymaganą większość, ale wtedy jeden z liczących oświadczył, że jedna z kart do głosowania jest podwójna, bo skleiła się z inną, pustą. I głosowanie unieważniono. Ponieważ artykuł sześćdziesiąty dziewiąty konstytucji watykańskiej nie daje możliwości głosowania więcej niż cztery razy dziennie, więc kardynałowie poszli spać. A następnego dnia nagle ich olśniło i wybrali Brazylijczyka. Od razu, rozumiesz? W pierwszym porannym głosowaniu. Jestem pewna, że nocą ktoś wpłynął na ich decyzję. Zresztą ta historia została szczegółowo opisana w książce Margaret Rotteri, którą Watykan skutecznie zablokował. Mam w swojej biblioteczce jeden z kilkuset wydrukowanych egzemplarzy. Rotteri napisała, że już w czasie pontyfikatu poprzednika Klemensa grupa kardynałów spotykała się, aby debatować nad tym, w jaki sposób można osadzić na Tronie Piotrowym kogoś z Ameryki Południowej. Jak widać, dopięli swego. Tak jak ja! Została tylko jedna drobna kwestia.
– Zamiany papieża – dokończył Giuseppe.
– Dokładnie! – Julia pokiwała głową. – Na szczęście mamy swoich ludzi w Watykanie. Nawet w Gwardii Papieskiej. Dzięki nim wiemy coś, co trzymane jest w tajemnicy.
– To znaczy?
– Prywatne pokoje papieża w Pałacu Apostolskim są w tej chwili odnawiane. W związku z czym na kilka dni Marceli zamieszkał w Domu Świętej Marty. Ma tam do dyspozycji trzy pokoje i prywatną służbę. A wśród niej naszego człowieka, który śledzi każdy jego krok. – Julia popatrzył na wnuka uważnie. – To on da nam znać, kiedy dokonamy podmiany. Nasz nowy Ojciec Święty już kilka razy wymknął się stamtąd, żeby pospacerować sobie nocą po Rzymie. A poza tym wspomniał parę razy o tym, że chciałby odwiedzić grób Świętego Piotra. Incognito. A sam wiesz, kto odpowiada tam za porządek. Jestem pewna, że okazja wkrótce się nadarzy. I wtedy wkroczymy do akcji. Trzeba tylko wyczekać na odpowiedni moment.
Giuseppe przez chwilę milczał.
– Czemu mi o tym wszystkim mówisz? – zapytał wreszcie.
– Bo... – Julia popatrzyła na niego uważnie. – To ty będziesz to wszystko koordynował. I radziłabym, żebyś się do tego przyłożył. Inaczej bowiem...
– Tak? – Chłopak poczuł się nieswojo.
– Powiedzmy, że to twoja ostatnia szansa na to, aby nie zostać wydziedziczonym – oświadczyła spokojnie donna Farina.
– Kiedy ja nie chcę robić tego co ty! – wykrzyknął Giuseppe. – Wiesz, że się do tego nie nadaję!
– Wydaje mi się, że po prostu jeszcze tego nie poczułeś. – Julia była stanowcza. – A nawet jeśli masz rację i będę zmuszona poszukać kogoś innego, to i tak zapewne chciałbyś dostać choć część rodzinnych pieniędzy. Wiem, że marzysz o tym, aby otworzyć restaurację. Poza tym doskonale oboje wiemy, że nie umiesz żyć bez pieniędzy.
Jej wnuk nie zaprotestował, bo zdawał sobie dobrze sprawę, że babcia ma rację. Wychowywany przez nią po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, kiedy był nastolatkiem, przyzwyczaił się, że nie musi się liczyć z wydatkami i że cokolwiek by mu przyszło do głowy, zrealizuje to dzięki hojności Julii. Myśl, że ta odetnie go od pieniędzy, w wyniku czego zmuszony zostanie do tego, aby znaleźć sobie jakąś normalną pracą, wydała mu się przerażająca.
– Dobrze – zgodził się z rezygnacją. – Wygrałaś. Dam z siebie wszystko. Nie licz jednak na to, że stanę się tym kim ty. Nigdy!
– Oczywiście, że nigdy mi nie dorównasz. – Julia uraczyła go lekceważącym uśmieszkiem. – Nie mam co do tego najmniejszych złudzeń. Pora jednak, abyś udowodnił, że jesteś mężczyzną. I mnie, i przede wszystkim sobie. Uwierz mi, przyda ci się to w życiu. Niezależnie od tego, co będziesz w nim dalej robił.
Giuseppe pomyślał trzeźwo, że skoro jego dorosłość ma się rozpocząć od porwania papieża, to woli nawet nie myśleć o tym, co może czekać go na starość. Dojadł gnocchi, pocałował babcię w rękę i czym prędzej opuścił jej willę, zaopatrzony przez nią w niezarejestrowany nigdzie smartfon, zawierający numery osób, z którymi powinien się czym prędzej skontaktować. Kiedy już znalazł się na ulicy, wziął kilka głębszych oddechów, zastanowił się, czy nie postąpiłby lepiej, kupując bilet samolotowy na jakiś inny kontynent, z rezygnacją doszedł do wniosku, że rozczarowana babcia na pewno znalazłaby go nawet ukrytego pod liściem wiktorii królewskiej w dorzeczu Amazonki, po czym z westchnieniem wyciągnął wręczony mu telefon, wybrał jeden z kontaktów, a kiedy uzyskał połączenie, rzekł nieco drżącym głosem:
– Hasło: pontifex maximus. Tu alfa osiem. Melduję gotowość do odebrania przesyłki. W każdej chwili!
* * *
Dwóch mężczyzn stało na moście prowadzącym do zamku Sant’ Angelo.
– Wiem, co knujecie – rzekł jeden z nich.
– Tak? – W głosie drugiego można było wyczuć ironię. – Co knujemy?
Pierwszy mężczyzna wziął oddech i wyrzucił z siebie kilka pospiesznych zdań.
– To nonsens – skomentował drugi. – I szaleństwo. Nie wiesz, co mówisz!
– Jasne – mruknął pierwszy. – Gorzej tylko, że potrafię to udowodnić.
– A potrafisz? – zaciekawił się drugi.
– Jeśli odpowiedź brzmiałaby „nie”, na pewno byśmy tutaj teraz nie stali.
Przez chwilę milczeli, mierząc się wzrokiem.
– Czego chcesz w zamian za milczenie? – zaciekawił się drugi.
– Tylko jednego – odpowiedział stanowczo pierwszy. – Nieustannie tego samego.
– I tylko tyle?! – zdziwił się drugi.
– Nie, nie tylko – westchnął pierwszy. – To jest aż tyle! Uwierz mi. To jest ważniejsze od wszystkiego na świecie!PODZIĘKOWANIA
Będzie krótko i na temat:
– Ani i Andrzejowi Żochowskim dziękuję za to, że każde nasze spotkanie jest małym świętem,
– Magdzie Zając za to, że zawsze mogę na nią liczyć (wiesz, że to działa w dwie strony, prawda?),
– Mojej Mamie za to, że przeżywa wszystkie moje boje literackie i nie tylko bardziej emocjonalnie ode mnie (ale uważaj, Kochana, na ciśnienie!),
– Pawłowi Płaczkowi za to, że dba o mnie tak, jakby mnie adoptował (może zresztą ten fakt miał miejsce? sam nie wiem, ostatnio pomięć mi nie służy),
– Gosi za to, że poprawia moje książki i tylko co jakiś czas każe mi „odstawić to, co biorę w czasie ich pisania”,
oraz
– Wam – Moje Kochane Czytelniczki i Moi Drodzy Czytelnicy za dziesięć lat (jak to leci...) wspólnej, mam nadzieję, fajnej zabawy!
Alek