Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Teściowe i fałszywy papież - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
3742 pkt
punktów Virtualo

Teściowe i fałszywy papież - ebook

Kiedy umiera znany z konserwatywnych poglądów papież Urban IX, a na jego miejsce wybrany zostaje młody i postępowy Marceli III, Rzym przygotowuje się do wielkiej fety z okazji inauguracji jego pontyfikatu.

Wybierają się na nią też i bohaterki bestsellera „Teściowe muszą zniknąć” - Kazimiera Niedzielska i Maja Wrzesińska, pierwszy raz zjednoczone w tej samej, entuzjastycznej opinii o następcy świętego Piotra. Żadna z nich nie może jednak przewidzieć, że podróż do Wiecznego Miasta zamieni się w mrożący krew w żyłach thriller, w którym zmuszone będą walczyć o życie - nie tylko swoje, ale też i młodego papieża. Pytanie tylko: czy oby na pewno wiedzą, kogo ratują ze śmiertelnego niebezpieczeństwa?

„Teściowe i fałszywy papież” to kolejna komedia kryminalna Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia klasycznych intryg detektywistycznych z dużą dawką czarnego humoru.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383298931
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OŚWIAD­CZE­NIE

Przy tej książce chciał­bym z wy­jąt­kową mocą pod­kre­ślić, że wszyst­kie opi­sane wy­da­rze­nia po­wstały tylko w mo­jej gło­wie. Kon­klawe nie da się (za­pewne) tak ła­two sfał­szo­wać, a pa­pie­żami za­wsze zo­stają przy­zwo­ici du­chowni, a nie ci z po­dej­rzaną mo­ral­no­ścią. Tak więc nie trak­tuj­cie wy­da­rzeń, opi­sa­nych da­lej, zbyt se­rio. Jesz­cze raz pod­kre­ślę, że moje książki po­wstają po to, aby­ście się do­brze ba­wili, a nie trak­to­wali je jako pod­ręcz­nik albo wia­do­mo­ści z ser­wisu Pol­skiej Agen­cji Pra­so­wej. Niby po­winno to być ja­sne, ale dzie­się­cio­let­nie do­świad­cze­nie uczy mnie, że nie dla wszyst­kich. A więc głęb­szy od­dech, odro­bina dy­stansu i... le­cimy!

Co na­pi­saw­szy, ży­czę Wam do­brej lek­tury

i dużo (u)śmie­chu

Wasz AlekPO­STACI

Maja Wrze­siń­ska – te­ściowa nu­mer je­den, ma­jąca na­dzieję, że wy­jazd do Rzymu bę­dzie dla niej oka­zją do do­lce vita, od­wie­dze­nia kilku po­le­ca­nych na Tri­pa­dvi­so­rze re­stau­ra­cji oraz zro­bie­nia za­ku­pów w jej ulu­bio­nych skle­pach vin­tage.

Ka­zi­miera Nie­dziel­ska – te­ściowa nu­mer dwa, szy­ku­jąca się na nie­zwy­kłe prze­ży­cia na­tury du­cho­wej w cza­sie pierw­szego po­ja­wie­nia się na bal­ko­nie ba­zy­liki Świę­tego Pio­tra no­wego pa­pieża, który co prawda jej zda­niem jest odro­binę za młody, za przy­stojny i zbyt po­stę­powy jak na głowę Ko­ścioła, ale za to bar­dzo ład­nie śpie­wał w ko­ściel­nym chó­rze za mło­dych cza­sów i przede wszyst­kim znał ję­zyk pol­ski, co jako tako rów­no­wa­żyło jego wady.

Ame­lia Nie­dziel­ska – córka Mai, prze­ko­nana, że za­równo jej mamę, jak i te­ściową na­le­ża­łoby dla ich wła­snego do­bra za­mknąć – i to do­ży­wot­nio – w ja­kichś ka­za­ma­tach, bo ina­czej przyj­dzie dzień, kiedy we­spół wy­sa­dzą w ko­smos całą pla­netę.

Ja­nusz Nie­dziel­ski – mąż Ame­lii, po­dzie­la­jący co prawda jej zda­nie w kwe­stii Mai i Ka­zi­miery, ale za to cią­gle ma­jący na­dzieję, że przyj­dzie dzień, w któ­rym obie się opa­mię­tają i przy­po­mną so­bie, że na­leży „sta­rzeć się z god­no­ścią”, co­kol­wiek by to ozna­czało.

Mar­cin Mar­cin­kow­ski – przy­ja­ciel Mai, pra­gnący spro­wa­dzić na złą drogę co przy­stoj­niej­szych pa­pie­skich gwar­dzi­stów.

Marc La­croix – ka­na­dyj­ski kar­dy­nał, mimo mło­dego wieku i róż­nych wy­bry­ków na kon­cie wy­brany, ku za­sko­cze­niu wszyst­kich, na pa­pieża.

An­gelo Spi­teri – wło­ski kar­dy­nał ma­jący opi­nię sza­rej emi­nen­cji i czło­wieka, któ­remu w Wa­ty­ka­nie nie warto pod­pa­dać.

Lo­renzo Go­tano – także kar­dy­nał z Ita­lii, przy­ja­ciel i po­plecz­nik An­gela.

Otto Fi­scher – ar­cy­bi­skup Mo­gun­cji, który gdyby nie był księ­dzem, na pewno za­si­liłby sze­regi kry­mi­na­li­stów.

Mi­chał Nie­wia­row­ski – ksiądz, który uwa­żał, że opieka nad Mają i Ka­zi­mierą bę­dzie naj­bar­dziej ba­nal­nym za­ję­ciem w jego ży­ciu, a po­tem ża­ło­wał, że za­miast tego nie przy­jął pro­po­zy­cji prze­ło­żo­nego i nie po­je­chał na­wra­cać na chrze­ści­jań­stwo naj­bar­dziej dzi­kich afry­kań­skich ple­mion.

Mi­cha­lina Stocka – go­spo­dyni pen­sjo­natu na Za­ty­brzu, zdzi­wiona, że jej spo­kojny za­zwy­czaj dom za­mie­nił się na­gle w miej­sce zbrodni.

Lu­cjusz Stocki – syn Mi­cha­liny, mi­ło­śnik twór­czo­ści Dana Browna, wnie­bo­wzięty, że może wziąć udział w ak­cji ko­ja­rzą­cej się z fa­bułą ksią­żek jego idola.

Ju­lia Fa­rina – głowa ma­fij­nej ro­dziny kon­tro­lu­ją­cej Za­trzy­brze mniej wię­cej od cza­sów Ne­rona.

Giu­seppe Fa­rina – wnuk Ju­lii, ma­rzący o tym, aby „ro­dzinny in­te­res” jak naj­szyb­ciej upadł, a on sam mógł otwo­rzyć wła­sną re­stau­ra­cję i do­stać gwizdkę Mi­che­lina.

Jan Le­wan­dow­ski – pol­ski ar­che­olog, mimo wy­kształ­ce­nia bę­dący fa­nem roz­ma­itych sen­sa­cyj­nych teo­rii do­ty­czą­cych jego fa­chu.

Kac­per Pa­nek – stu­dent ar­che­olo­gii prze­by­wa­jący w Rzy­mie w eki­pie Jana i ma­rzący o sła­wie à la In­diana Jo­nes.

Mal­wina Rudzka – dziew­czyna ko­legi Kac­pra, ma­jąca fa­talną, jak się oka­zało, sła­bość do przy­stoj­nych Wło­chów.

Alain Patti – fran­cu­ski ar­che­olog pra­gnący jako pierw­szy roz­wi­kłać za­gadkę in­skryp­cji na sta­ro­żyt­nym ar­te­fak­cie.

Oraz go­ścin­nie:

Klau­dia Hut­niak – diwa pol­skiej pio­senki, przy­go­to­wu­jąca się w Rzy­mie do wy­stępu na kon­cer­cie z oka­zji in­au­gu­ra­cji pon­ty­fi­katu i pra­gnąca za­sko­czyć no­wego Ojca Świę­tego swoją wer­sją „Ave Ma­ria” w stylu gro­ove-jazzy-beat z ele­men­tami trip-hopu i po­lki-ga­lopki.PRO­LOG

Rzym, 11 marca 221 roku na­szej ery

– Pa­nie!

Za­my­ślony chło­pak idący wą­ską pa­la­tyń­ską uliczką, wio­dącą wzdłuż pa­łacu Fla­wiu­szy, drgnął i obej­rzał się za sie­bie, skąd do­szedł go ów okrzyk. Eskor­tu­jący go pre­to­ria­nie za­re­ago­wali na­tych­miast, pod­bie­ga­jąc do pró­bu­ją­cego po­dejść do chło­paka, mocno wy­chu­dzo­nego, si­wego starca, ubra­nego w łach­many i trzy­ma­ją­cego w rę­kach coś, co wy­glą­dało jak gruby ka­wa­łek drewna. Mło­dzie­niec po­pa­trzył uważ­nie na star­szego męż­czy­znę i do­strzegł w jego spoj­rze­niu bła­ga­nie oraz prze­dziwną de­ter­mi­na­cję. Ski­nął pal­cami na swoją eskortę, da­jąc jej znać, aby nie czy­niła star­cowi krzywdy.

– Słu­cham? – za­py­tał, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad gło­sem, który co i rusz ostat­nio pła­tał mu fi­gle, raz brzmiąc pi­skli­wie jak ko­guci, a raz głę­boko jak ba­woli. – Czego chcesz?

– Tyś, o naj­mi­ło­ściw­szy z mi­ło­ści­wych, jest Alek­sjan? – za­py­tał sta­rzec, pró­bu­jąc przy­gła­dzić jedną ręką swoje, mio­tane wia­trem na wszyst­kie strony, dłu­gie białe włosy. – Brat im­pe­ra­tora?

– Ow­szem – po­twier­dził chło­pak, po czym po­wtó­rzył: – Czego chcesz?

– Prze­strzec cię – rzekł si­wo­włosy, pa­trząc na niego prze­ni­kli­wie.

– Przed czym? – zdu­miał się Alek­sjan.

– Twój brat, Sar­da­na­pal...

– Po­wi­nie­neś go ty­tu­ło­wać ce­zar Ma­rek Au­re­liusz An­to­ni­nus Au­gust – po­uczył go mło­dzie­niec.

– Nie jest godny żad­nego z tych imion! – wy­krzyk­nął z gnie­wem sta­rzec. – Ce­zar i Au­gust są oj­cami na­szego kraju. Ma­rek Au­re­liusz spra­wił, że do Rzymu wró­ciły złote czasy, a An­to­ni­nus za­sły­nął jako władca prawy i od­ważny. Sar­da­na­pal nie jest im godny na­wet stóp li­zać! Choć zna­jąc jego cią­goty, spra­wi­łoby mu to przy­jem­ność! Naj­gor­sza kur­ty­zana w Rzy­mie wię­cej ma od niego mo­ral­no­ści!

– Jak śmiesz? – Je­den z pre­to­ria­nów wy­cią­gnął miecz i zro­bił kilka kro­ków w stronę bluź­nią­cego jego zda­niem czło­wieka.

– Po­cze­kaj! – bar­dziej po­pro­sił, niż roz­ka­zał Alek­sjan, po czym wró­cił wzro­kiem do sta­ruszka. – Zda­jesz so­bie sprawę, że to, co po­wie­dzia­łeś, jest oszczer­stwem i zdradą? I że bę­dziesz mu­siał po­nieść za to karę?

– Bluź­nier­stwem? – Sta­rzec wzru­szył ra­mio­nami. – Bluź­nić można prze­ciw bogu, a nie prze­ciw ko­muś, przy kim na­wet pro­sty­tutki ja­wią się sta­tecz­nymi ma­tro­nami!

Alek­sjan przez chwilę wa­hał się, jak po­stą­pić. Wie­dział, że je­śli da­ruje star­cowi owe słowa, ju­tro do­trze to do jego nie­zrów­no­wa­żo­nego cio­tecz­nego brata, który z ra­do­ścią wy­ko­rzy­sta to, aby i jego oskar­żyć o prze­stęp­stwo.

Sza­leń­stwo Awi­tusa, zwa­nego nieco po­gar­dli­wie przez Rzy­mian Sar­da­na­pa­lem albo Asy­ryj­czy­kiem, po­głę­biało się z dnia na dzień. Nie wy­star­czyła mu już za­miana pa­łacu w dom pu­bliczny. Nie ba­wiło go wy­stę­po­wa­nie tam w roli pro­sty­tutki, i to naj­gor­szego sortu, bo cze­ka­ją­cej cał­kiem nago na ko­lej­nych, na­ra­jo­nych jej przez sługi, „klien­tów”. Nie da­wały mu już sa­tys­fak­cji nie­koń­czące się uczty, za­mie­nia­jące się szybko w wy­uz­dane or­gie. Nie wy­star­czyło mu rzu­ca­nie dzi­kich węży w tłum i ob­ser­wo­wa­nie ludz­kiej pa­niki. Nie! Tego wszyst­kiego było mu za mało. Te­raz zna­lazł ko­lejną pod­nietę: za­da­wa­nie śmierci.

Alek­sjan był świad­kiem tego, jak Awi­tus za­bił ko­goś po raz pierw­szy. To było w Ni­ko­me­dii, w któ­rej za­trzy­mali się w dro­dze z An­tio­chii do Rzymu po tym, jak po­ko­nali sa­mo­zwań­czego im­pe­ra­tora Ma­kry­nusa. Zwy­cię­stwo od­nie­śli dzięki ge­niu­szowi Gan­nysa, wier­nego do­wódcy ich wojsk. Kiedy wkro­czyli do An­tio­chii, tłum wi­wa­to­wał na ich cześć, lu­dzie sy­pali im kwiaty pod ry­dwany, skan­do­wali ich imiona, ży­czyli im, aby żyli wiecz­nie. A po­tem...

Alek­sjan pa­mię­tał, jak Awi­tus zmu­sił go, aby wziął udział w jego uczcie. Poza swoją świtą za­pro­sił na nią też gla­dia­to­rów, któ­rych od­ku­pił w An­tio­chii i Ni­ko­me­dii od ich wła­ści­cieli, kie­ru­jąc się przy wy­bo­rze tylko jed­nym kry­te­rium, a mia­no­wi­cie wiel­ko­ścią ich przy­ro­dzeń i mię­śni. Zbu­do­wani jak he­rosi mło­dzieńcy byli wy­raź­nie skrę­po­wani, zwłasz­cza kiedy tuż po wej­ściu na salę usły­szeli od jego brata po­le­ce­nie, aby ro­ze­brali się do naga. A po­tem...

Alek­sjan wo­lał nie przy­wo­ły­wać scen, któ­rych był świad­kiem. Mniej wię­cej po go­dzi­nie do kom­naty, gdzie wszy­scy, upo­jeni wi­nem i ka­dzi­dłami, od­da­wali się wy­uz­da­nej roz­pu­ście, wszedł Gan­nys. Sły­nący z ascezy i su­ro­wo­ści do­wódca na wi­dok tego, co się tam wy­pra­wiało, wy­buch­nął nie­po­ha­mo­wa­nym gnie­wem i wrza­snął na za­ba­wia­ją­cego się na­raz z trzema gla­dia­to­rami Awi­tusa, aby się opa­mię­tał i nie hań­bił swego rodu. A przede wszyst­kim zdał so­bie sprawę, kim te­raz jest: pa­nem ca­łego świata.

– Za­cho­wuj się tak, jak przy­stoi na twoim miej­scu! Pa­mię­taj, że dzi­siaj je­steś im­pe­ra­to­rem, ale ju­tro twoje spo­nie­wie­rane tru­chło mogą roz­dzio­bać dzi­kie ptaki! Tak jak wielu przed tobą! – krzyk­nął na ko­niec.

Alek­sjan pa­mię­tał wzrok, ja­kim pa­trzył na za­gnie­wa­nego żoł­nie­rza Awi­tus. Tylko przez pierw­szych kilka se­kund można było wy­czy­tać w jego oczach za­wsty­dze­nie i obawę, a po­tem po­ja­wiło się w nich coś dziw­nego, czego Alek­sjan nie umiał zin­ter­pre­to­wać. Te­raz już wie­dział, jak to na­zwać: sza­leń­stwo.

Awi­tus kiw­nął na Gan­nysa pal­cem, ka­żąc mu po­dejść do sie­bie, a kiedy ów speł­nił jego po­le­ce­nie, wstał, cały taki, ja­kim go Jo­wisz stwo­rzył, i wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń w ge­ście, który na­ka­zy­wał do­wódcy, aby zło­żył na niej po­ca­łu­nek.

– Nie żar­tuj! – prych­nął lek­ce­wa­żąco Gan­nys.

Na sali za­pa­no­wała ci­sza. Wszyst­kie oczy zwró­ciły się w ich stronę.

– Je­stem twoim bo­giem – rzekł Awi­tus. – Mu­sisz mnie ad­o­ro­wać. Złóż mi hołd!

Gan­nys ro­ze­śmiał się gło­śno.

– Je­steś roz­ka­pry­szo­nym ba­cho­rem – stwier­dził twardo – któ­rego po­wi­nie­nem prze­rzu­cić przez ko­lano i wy­mie­rzyć kilka so­lid­nych klap­sów.

Przez mo­ment im­pe­ra­tor i do­wódca mie­rzyli się wzro­kiem. Alek­sjan, jako je­dyny poza Gan­ny­sem trzeźwy i w pełni ubrany, po­czuł, że lada chwila sta­nie się coś prze­ra­ża­ją­cego. I nie­stety się nie po­my­lił.

– Ca­łuj! – krzyk­nął hi­ste­rycz­nie Awi­tus. – Albo...

– Albo co? – W gło­sie Gan­nysa sły­chać było kpinę. – Po­gnie­wasz się? Po­pła­czesz? Pój­dziesz ze skargą do swo­jej babci? Zrób to! Ona jest bar­dziej męż­czy­zną niż ty!

Awi­tus spur­pu­ro­wiał. Po czym ro­zej­rzał się po sali i za­nim kto­kol­wiek zdo­łał prze­wi­dzieć, co chce zro­bić, pod­biegł do zdzi­wio­nego Gan­nysa, szybko wy­jął z po­chwy jego miecz i prze­je­chał nim po gar­dle ge­ne­rała. Ten chwy­cił się za szyję, ale było za późno. Za­chły­snął się krwią, upadł na po­sadzkę, przez chwilę jesz­cze gło­śno rzę­ził, usi­łu­jąc zła­pać po­wie­trze, po czym sko­nał u stóp wy­raź­nie roz­ko­szu­ją­cego się tym wi­do­kiem Awi­tusa.

– A te­raz tra­fisz pro­sto do Ha­desu – rzekł ten z sa­tys­fak­cją, po czym ski­nął na osłu­pia­łych słu­żą­cych, po­ka­zu­jąc pal­cem na trupa. – Wy­nie­ście go za mury mia­sta. Skoro tak się spie­szył kar­mić dzi­kie ptaki, to niech już dłu­żej, bie­dac­twa, nie cze­kają. No, bie­giem! Bie­giem! – Na­stęp­nie wró­cił do ogłu­pia­łych gla­dia­to­rów, aby po chwili kon­ty­nu­ować z nimi to, co zo­stało prze­rwane przez Gan­nysa.

Alek­sjan od­cze­kał tro­chę, po czym po ci­chu wy­mknął się z sali i po­spie­szył do kom­nat swo­jej babki, aby uprze­dzić ją o tym, co się stało, i za­sta­no­wić, co zro­bić, aby żoł­nie­rze Gan­nysa nie po­mścili śmierci swo­jego do­wódcy.

– Złoto – wes­tchnęła Ju­lia Meza, kiedy skoń­czył spra­woz­da­nie. – Obie­camy każ­demu z nich po ty­siąc se­ster­ców i ju­tro nikt nie bę­dzie już pa­mię­tał o tym bie­daku.

– Ale nie są­dzisz, że Awi­tus... – za­czął Alek­sjan, jed­nak bab­cia nie po­zwo­liła mu skoń­czyć.

– Jest jaki jest – rze­kła, pa­trząc na niego uważ­nie. – Nikt nie jest w sta­nie zmie­nić jego na­tury. Ale jest też im­pe­ra­to­rem, ka­pła­nem Ba­ala i na­szą je­dyną na­dzieją na do­stat­nie ży­cie i wła­dzę. Jego za­chcianki, jak­kol­wiek wy­da­łyby ci się nie­go­dziwe, spodo­bają się w Rzy­mie. Uwierz mi, spę­dzi­łam tam dłu­gie lata. Rzy­mia­nie to zde­pra­wo­wany mo­tłoch, który mo­żesz trzy­mać w ry­zach albo dzięki woj­sku, albo pie­nią­dzom. W pierw­szym przy­padku nie będą cię ką­sać ze stra­chu, w dru­gim dla wła­snej wy­gody. Ja za­mie­rzam za­sto­so­wać obie te re­cepty. Będą nas ko­chali, ale i czuli re­spekt. I uwierz mi, po­ra­dzę so­bie z Awi­tu­sem. To duże dziecko, dzi­kie i roz­pustne, ale ła­twe do ste­ro­wa­nia.

Przez kilka ko­lej­nych lat Alek­sjan przy­zna­wał babci ra­cję. Rzym przy­jął ich z rów­nym en­tu­zja­zmem, co wszyst­kie mia­sta, w któ­rych go­ścili w dro­dze z An­tio­chii. Kiedy Awi­tus po trium­fal­nym wjeź­dzie do sto­licy, który od­był na zło­tym ry­dwa­nie, ubrany w szaty ozdo­bione po­ły­sku­ją­cymi w słońcu i czy­nią­cymi go jakby nie­ziem­ską istotą szla­chet­nymi ka­mie­niami, a do tego z wy­ma­lo­wa­nym na złoto cia­łem, ogło­sił trzy­mie­sięczne igrzy­ska, tłum wręcz osza­lał z ra­do­ści.

I tak na­prawdę nikt się nie prze­jął wie­ściami o tym, że nowy im­pe­ra­tor wziął za żonę we­stalkę, czym zła­mał naj­święt­szą za­sadę, gło­szącą, że owe ka­płanki bo­gini We­sty są nie­ty­kalne. Ni­kogo też nie za­in­te­re­so­wało, że po­hań­bioną dziew­czynę po kilku ty­go­dniach ode­słał do świą­tyni, twier­dząc, że ma pa­skudne zna­mię na ciele, które spra­wia, że nie może na nią pa­trzeć, o ob­co­wa­niu z nią już na­wet nie wspo­mi­na­jąc.

Da­ro­wano mu także gro­te­skową zda­niem Alek­sjana scenę w cza­sie igrzysk, kiedy to uro­dziwy gla­dia­tor wy­gło­sił przed walką tra­dy­cyjną for­mułę: „Wi­taj, o pa­nie, po­zdra­wia cię idący na śmierć!”, na co Awi­tus za­trze­po­tał za­lot­nie rzę­sami i od­parł: „Nie na­zy­waj mnie swoim pa­nem! Chcę być twoją pa­nią!”, a na­stęp­nie ka­zał czym prę­dzej od­pro­wa­dzić mło­dziana do swo­jej sy­pialni. Nic nie ro­biono so­bie także z jego naj­now­szej roz­rywki: za­pra­sza­nia lu­dzi, któ­rzy mu się czymś na­ra­zili, na ucztę, a na­stęp­nie pod­tru­wa­nia ich tak, aby nie mieli siły się po­ru­szyć, a po­tem spusz­cza­nia na nich ton róż, pod któ­rymi nie­szczę­śnicy po­woli się du­sili.

Tak, Awi­tus miał co­raz okrut­niej­sze po­my­sły, a lud zda­wał się do­sko­nale nimi ba­wić, ogłu­piony da­rami, które hoj­nie roz­da­wały mu babka i matka im­pe­ra­tora, czczone przez Rzy­mian bez mała jak bo­gi­nie.

– Star­cze! – Alek­sjan wciąż nie wie­dział, jak po­stą­pić, aby nie zgi­nąć w płat­kach róż na naj­bliż­szej uczcie swego brata. – Nie chcę sły­szeć ani słowa wię­cej o na­szym im­pe­ra­to­rze i bogu. Za to, co już po­wie­dzia­łeś, spo­tka cię kara, ale mo­żesz oca­lić choć ży­cie, je­śli się ze słów swo­ich wy­co­fasz i skru­chę oka­żesz. Jak cię zwą?

– Ka­lik­stus – od­parł sta­rzec. – Wiem, że być może bę­dziesz chciał mnie za­bić albo uka­rać w inny spo­sób, ale naj­pierw po­zwól, że coś ci wrę­czę. – Męż­czy­zna zro­bił krok w stronę Alek­sjana, ale na dro­dze sta­nął mu je­den z pre­to­ria­nów.

Brat ce­zara dał znak, żeby żoł­nierz usu­nął się na bok. Czuł, że nie grozi mu nic złego ze strony sta­ruszka.

– Nie wie­rzę, pa­nie, w bo­skość two­jego brata – rzekł sta­rzec, kiedy stał już przy Alek­sja­nie i tylko on mógł usły­szeć jego ci­che słowa – ani w bo­skość żad­nego in­nego im­pe­ra­tora, dla­tego że mam w sercu tylko jed­nego Boga.

– To tak jak mój brat. – Alek­sjan uśmiech­nął się lekko. – On też wie­rzy tylko w El Ga­bala.

– Mój Bóg nie jest czar­nym ka­mie­niem, wo­kół któ­rego pląsa Sar­da­na­pal – wy­ja­śnił Ka­lik­stus z po­gardą. – Mój Bóg jest wszę­dzie. W każ­dym czło­wieku, na­wet je­śli ów o tym nie wie, w każ­dej ro­śli­nie, w my­śli, w sło­wie...

– Brzmi groź­nie. – Alek­sjan na­dal nie poj­mo­wał, o co cho­dzi star­cowi. Je­śli za­mie­rzał na­wra­cać go na ja­kąś nową wiarę, to chyba nie tra­fił na od­po­wied­niego czło­wieka. Chło­pak, choć skła­dał ofiary bó­stwom olim­pij­skim i gor­li­wie, acz tylko na po­kaz, czcił ulu­bieńca swo­jego brata, El Ga­bala, to jed­nak w głębi du­cha wąt­pił w to, czy kto­kol­wiek z nich ma wpływ na losy świata i jego sa­mego. Być może i bo­go­wie stwo­rzyli to wszystko, co go ota­czało, ale po­tem naj­wy­raź­niej o tym za­po­mnieli i zo­sta­wili cały ten ba­ła­gan odło­giem. A przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wało.

– Moja wiara nie jest groźna – za­prze­czył sta­rzec. – Mój Bóg jest mi­ło­sierny. Li­to­ściwy. Pe­łen mi­ło­ści.

– Ni­czym Apollo – mruk­nął Alek­sjan.

– Uwierz mi, pa­nie, kto raz po­znał mego Boga, ten nie ma już in­nych przed nim – wy­ja­śnił Ka­lik­stus. – Ja zaś je­stem opie­ku­nem jego wy­znaw­ców, któ­rzy wiele już razy prze­śla­do­wani byli przez im­pe­ra­to­rów.

– Chwila! – Alek­sjan pstryk­nął pal­cami. – Wiem! Je­steś z tej sekty... Jak to ją na­zy­wają...? Chri­stiani!

– Tak. – Ka­lik­stus po­ki­wał głową. – Chry­stus był na­szym naj­więk­szym pro­ro­kiem i na­uczy­cie­lem. Jego ucznio­wie prze­ka­zali nam mą­drość, którą Bóg przez niego nam ze­słał. Na­szym głów­nym przy­ka­za­niem jest mi­łość, którą mamy so­bie oka­zy­wać.

– I z tej mi­ło­ści spa­li­li­ście Rzym? – zdzi­wił się Alek­sjan.

– Ni­czego ta­kiego nie zro­bi­li­śmy – za­pro­te­sto­wał Ka­lik­stus. – To było kłam­stwo ce­sa­rza Ne­rona, który po­trze­bo­wał pre­tek­stu, aby na po­pio­łach sta­rego mia­sta wy­bu­do­wać nowe, na­zwane jego imie­niem. Ne­ro­po­lis. A kiedy ten plan mu się nie udał, zrzu­cił winę na nas. Za­wsze trzeba zna­leźć ja­kąś ofiarę, aby za­ka­mu­flo­wać wła­sne grze­chy.

– Uczono mnie, że było ina­czej – rzekł Alek­sjan – ale to już te­raz nie­ważne. Rzym prze­trwał, Ne­ron nie. Było, mi­nęło. Na­dal nie mogę po­jąć, czego chcesz ode mnie.

– Wiem, że za sprawą two­jego sza­lo­nego brata skar­biec po­woli za­czyna świe­cić pust­kami. A kiedy nie można dać lu­dowi igrzysk, szuka się ko­zła ofiar­nego i wska­zuje się go, żeby mo­tłoch mógł się na nim wy­żyć i w tym zna­leźć roz­rywkę – wy­ja­śnił sta­rzec. – Boję się, że wcze­śniej czy póź­niej ktoś pod­po­wie mu, że ide­al­nie się do tego na­da­jemy. Je­stem pa­ste­rzem mo­jej trzódki i dbam o to, aby nic złego jej nie spo­tkało. Dla­tego przy­sze­dłem do cie­bie, aby pro­sić cię o wsta­wien­nic­two w na­szej spra­wie u two­jej babki, która, nie oszu­kujmy się, rzą­dzi ca­łym na­szym im­pe­rium i, jak udało mi się do­wie­dzieć, go­towa jest znów rzu­cić nas mo­tło­chowi na po­żar­cie.

Alek­sjan chciał za­prze­czyć, ale po chwili do­szedł do wnio­sku, że nie ma to sensu. Nie było to żadną ta­jem­nicą, że za­jęty ad­o­ra­cją El Ga­bala, przy­ję­ciami i or­giami Awi­tus ma mały wpływ na to, co się dzieje w rzą­dzo­nym przez niego pań­stwie. Bab­cia za to wła­dała Rzy­mem pewną ręką. Nie­stety, Ka­lik­stus nie kła­mał też, kiedy stwier­dził, że Ju­lia ma co­raz mniej pie­nię­dzy. Wy­bryki jego brata były kosz­towne. Nie da­lej jak mie­siąc wcze­śniej ka­zał spro­wa­dzić z Afryki sło­nie do swo­jego ry­dwanu, a kiedy prze­jeż­dżał nim przez Rzym, roz­rzu­cał gar­ściami złote mo­nety, aby tylko usły­szeć od ludu, jaki jest wspa­niały i piękny, tu­dzież jak bar­dzo go wszy­scy ko­chają i po­dzi­wiają. Uparł się też, aby do­pra­wiać ryby per­łami, oraz chciał wy­bu­do­wać pa­łac w ca­ło­ści z ko­ści sło­nio­wej. Ju­lia nie ry­zy­ko­wała dys­ku­sji z nim w żad­nej z tych kwe­stii. Chciała mieć święty spo­kój i go­towa była za­pła­cić za to każdą cenę. Tyle że co­raz czę­ściej za­da­wała so­bie py­ta­nie, skąd po­zy­skać nowe fun­du­sze. I fak­tem jest, że kilka razy wspo­mniała, że lu­dowi Rzymu przy­da­łoby się za­pew­nić ja­kąś mało kosz­towną roz­rywkę. Prze­śla­do­wa­nie sekt samo na­su­wało się na myśl jako pierw­sze.

– Czemu miał­bym to zro­bić? – za­py­tał po­woli.

Na twa­rzy starca po­ja­wił się uśmiech.

– Je­śli za­pew­nię, że dzięki temu tra­fisz po śmierci do kró­le­stwa mego Boga, gdzie spę­dzisz wiecz­ność w szczę­śli­wo­ści, to pew­nie cię nie prze­ko­nam...

– No nie – przy­znał Alek­sjan.

– W ta­kim ra­zie – Ka­lik­stus wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń, w któ­rej trzy­mał do­mnie­many ka­wa­łek drewna – może to sprawi, że zmie­nisz zda­nie.

Chło­pak prze­jął z jego rąk coś, co oka­zało się ma­łym srebr­nym po­jem­ni­kiem. Gdyby było więk­sze, można by­łoby to na­wet na­zwać szka­tułką.

– Otwórz, pro­szę – wy­szep­tał sta­rzec.

Brat im­pe­ra­tora zaj­rzał do środka, aby zo­ba­czyć dwa cien­kie zwoje sre­bra z wy­ry­tymi na nich na­pi­sami.

– Na pierw­szym znaj­dziesz na­szą mo­dli­twę – wy­ja­śnił Ka­lik­stus. – Przyda się, kiedy prze­czy­tasz to, co znaj­duje się na dru­gim.

Alek­sjan zmarsz­czył brwi i wy­cią­gnął naj­pierw zwój z mo­dli­twą, a po­tem drugi. Prze­biegł go wzro­kiem i po­czuł, jak po ple­cach prze­biega mu dreszcz.

– Te­raz ro­zu­miesz, dla­czego da­łem to to­bie? – chciał wie­dzieć sta­rzec.

Alek­sjan po­ki­wał głową.

– Je­steś pewny, że to o mnie? – za­py­tał ci­cho, ła­piąc się na nie­po­ko­ją­cej my­śli, że jego ra­cjo­nalny umysł nie umie zna­leźć wy­tłu­ma­cze­nia na to, co wła­śnie ma miej­sce.

– Wszystko na to wska­zuje – od­po­wie­dział Ka­lik­stus, po czym ści­szył głos jesz­cze bar­dziej i do­dał: – O ile, oczy­wi­ście, zo­sta­niesz ko­lej­nym im­pe­ra­to­rem. Ale wiem, że tak bę­dzie.

– Był­bym ostrożny w for­mu­ło­wa­niu ta­kich my­śli. Nasz czci­godny Ce­zar ma się zna­ko­mi­cie.

– Już nie­długo – rzekł Ka­lik­stus. – Wspo­mnisz moje słowa!

Alek­sjan nie wy­gło­sił żad­nego ko­men­ta­rza, choćby dla­tego, że w głębi du­cha po­dzie­lał zda­nie swo­jego roz­mówcy. Można było zno­sić wy­bryki jego brata długo, ale prze­cież nie w nie­skoń­czo­ność. Hi­sto­ria po­ka­zy­wała, że wszy­scy jego sza­leni po­przed­nicy, Ka­li­gula, Ne­ron, Kom­mo­dus, koń­czyli ży­wot bar­dzo szybko.

– Kiedy to ma się wy­da­rzyć? – za­py­tał ci­cho, prze­bie­ga­jąc po­now­nie za­war­tość srebr­nych zwit­ków.

– Tego nie wie nikt. – Ka­lik­stus roz­ło­żył ręce. – Dwa­dzie­ścia pięć po ze­rze może ozna­czać, że wkrótce, a może że za wiele, wiele pia­sku prze­sy­pa­nego w klep­sy­drze. Ale wiem, że się wy­da­rzy. W tym mie­ście. Być może na­wet w tym miej­scu, gdzie te­raz sto­imy.

– Dwa­dzie­ścia pięć po ze­rze... – Alek­sjan przez chwilę ra­cho­wał w gło­wie, po czym wró­cił spoj­rze­niem do swo­jego roz­mówcy. – Skąd to masz?

– Lata temu ce­sarz Ty­tus ka­zał ob­ra­bo­wać Wielką Świą­ty­nię Je­ro­zo­lim­ską i za­gar­nął z niej wszyst­kie skarby. Łącz­nie z tymi, któ­rych nie na­le­żało stam­tąd ru­szać. Na­wet po­chwa­lił się tym na swoim łuku. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek mia­łeś oka­zję przyj­rzeć mu się do­kład­nie...

Alek­sjan po­krę­cił głową.

– Wi­dać tam scenę, jak jego żoł­nie­rze wy­no­szą ze świą­tyni wielką me­norę i ogromną skrzy­nię. W tej ostat­niej znaj­do­wało się to, co jest źró­dłem bo­skiego prawa na świe­cie. Ale nie tylko. Było tam też to, co te­raz trzy­masz w dło­niach. To zna­czy nie do­kład­nie to, tylko te słowa. Wy­ryte na ka­mien­nej ta­blicy. To tylko ko­pia, wy­ko­nana przez jedną z na­szych wy­znaw­czyń.

– Musi być bo­gata – mruk­nął Alek­sjan.

– Ow­szem, to pa­try­cjuszka – przy­znał sta­rzec. – Ową ta­blicę ukradł ze skrzyni je­den ze sług Ty­tusa. I spo­tkała go za to kara. Ta­blica zaś tra­fiła do na­szego ów­cze­snego wiel­kiego ka­płana Ana­kleta. A po­tem do jego na­stępcy. To naj­cen­niej­sza pa­miątka po świą­tyni. Nie­stety, z cza­sem słowa wy­ryte na niej za­częły się za­ma­zy­wać. I wtedy prze­nie­śli­śmy je na sre­bro. Naj­wy­trzy­mal­sze.

– A te­raz da­jesz ją mnie? – zdu­miał się Alek­sjan.

– Nie­ko­niecz­nie – za­śmiał się Ka­lik­stus, po czym po­ka­zał pal­cem coś na jed­nym ze zwo­jów. – Nikt nie wie, co to ozna­cza. Sta­ramy się ja­koś to od­kryć. Wer­tu­jemy stare księgi, szu­kamy od­po­wie­dzi. Je­śli tylko się to uda, na­tych­miast dam ci znać. I li­czę na to, że te­raz, kiedy znasz już prawdę, zwró­cisz mi ów skarb i zro­bisz wszystko, aby nikt się o nim nie do­wie­dział. Bo jak wi­dzisz, tylko my mo­żemy to po­wstrzy­mać. A poza tym...

– Tak? – Alek­sjan po­pa­trzył na niego uważ­nie.

– Do­kład­nie za trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni twój sza­lony brat bę­dzie chciał cię zgła­dzić – rzekł spo­koj­nie Ka­lik­stus. – Pa­mię­taj, aby mieć wtedy przy so­bie miecz. Obro­nisz nim sie­bie i swoją matkę.

– Za­biję go? – zdzi­wił się Alek­sjan.

– Nie – sta­rzec za­prze­czył. – Inni zro­bią to za cie­bie. Ty zaś zo­sta­niesz im­pe­ra­to­rem. Ale tylko wtedy, je­śli nie za­po­mnisz o mie­czu. Ina­czej prze­są­dzisz los swój i Rzymu. Choć Rzym już i tak jest stra­cony.

– Jak i cały świat – rzekł Alek­sjan, pa­trząc zna­cząco na pu­dełko.

– Nie – szep­nął Ka­lik­stus. – Dla świata jest jesz­cze na­dzieja. Za­wsze jest. Na­dzieja to naj­po­tęż­niej­sza broń, jaką po­sia­dają lu­dzie. Kiedy umiera, wszystko prze­staje mieć sens. A więc...? Jaka jest twoja de­cy­zja?

Do­kład­nie rok póź­niej chcący za­bić swego brata i od­stra­szony przez niego mie­czem, Awi­tus zo­stał za­sie­kany przez pre­to­ria­nów.

Alek­sjana ob­wo­łano im­pe­ra­to­rem.

Ka­lik­stus spo­tkał się z nim jesz­cze tylko je­den raz.

Srebrne puz­derko zo­stało nieco póź­niej za­brane z rąk umie­ra­ją­cego Ka­lik­stusa przez jed­nego z wy­znaw­ców no­wej wiary, który na­stęp­nego dnia wy­ru­szył krze­wić swoją re­li­gię wśród dzi­kich ple­mion Ger­ma­nii.

Ry­chło wszy­scy za­po­mnieli o ist­nie­niu owego skarbu.

Na po­nad ty­siąc osiem­set lat.ROZ­DZIAŁ III

Na­stępny wie­czór, luk­su­sowa willa na Za­ty­brzu

Giu­seppe Fa­rina za­wsze wie­dział, że na­dej­dzie taki czas, kiedy przyj­mie „ro­dzinny biz­nes”, pod któ­rym to ha­słem kryło się za­rzą­dza­nie ma­fią, trzę­sącą nie tylko Wiecz­nym Mia­stem, ale też pół­nocną po­łową Włoch. Po­łu­dniowa znaj­do­wała się pod kon­trolą ma­fii sy­cy­lij­skiej, z którą sto­jąca na czele jego ro­dziny bab­cia Ju­lia za­warła lata temu pakt o nie­agre­sji i wza­jem­nej po­mocy. A po­nie­waż była osobą ho­no­rową, po­dob­nie jak jej sy­cy­lij­ski nie­gdyś kon­ku­rent, a obec­nie part­ner, to nikt inny nie miał na­wet szans, aby choć odro­binę na­mie­szać w ich in­te­re­sach.

Sa­mym Rzy­mem fa­mi­lia Fa­riny rzą­dziła nie­po­dziel­nie od stu­leci, re­zy­du­jąc przez cały czas w za­uł­kach Za­ty­brza, gdzie wino lało się za­wsze wo­do­spa­dami, a za­pach świeżo wy­pie­czo­nej fo­cac­cii mie­szał się z dy­mem pa­pie­ro­sów. Fa­ri­no­wie, nie­gdyś ucho­dzący za roz­ra­bia­ków i okrut­ni­ków, pod rzą­dami Ju­lii dzia­łali z gra­cją godną opery Ver­diego i pre­cy­zją szwaj­car­skiego ze­gar­mi­strza.

Sama donna Fa­rina, nie­po­zorna sześć­dzie­się­cio­latka o si­wych wło­sach, ła­god­nej twa­rzy i nie­na­gan­nych ma­nie­rach, nie miała w so­bie nic z ty­po­wego ma­fij­nego bossa. Nie no­siła czar­nego gar­ni­turu ani ciem­nych oku­la­rów, nie roz­bi­jała się luk­su­so­wymi li­mu­zy­nami. Ba! Nie miała na­wet pi­sto­letu. Je­dyną jej bro­nią był wa­łek do cia­sta, któ­rym nie raz i nie dwa „prze­ko­ny­wała” opor­nych dłuż­ni­ków, że ra­chunki u Fa­ri­nów płaci się ter­mi­nowo. Sły­nęła z tego, że każ­dego czło­wieka po­tra­fiła za­stra­szyć jed­nym, cier­pli­wym spoj­rze­niem, do­kład­nie tym sa­mym, któ­rym wło­skie matki karcą dzieci, gdy te od­ma­wiają do­kładki ma­ka­ronu. Je­śli jed­nak ktoś, kto miał nie­szczę­ście z nią za­drzeć, nie da­wał się prze­ko­nać ła­godną per­swa­zją, wtedy do­piero do ak­cji wkra­czały reszta ro­dziny oraz rze­sza za­trud­nio­nych przez nią na­jem­ni­ków, sły­ną­cych z ab­so­lut­nego braku em­pa­tii po­łą­czo­nego ze skłon­no­ściami do sa­dy­zmu, i to w wy­da­niu god­nym bo­ha­tera thril­lera „Piła” – Jig­sawa.

Od czasu, kiedy Ju­lia za­częła nią rzą­dzić, ma­fia Fa­ri­nów działa jed­nak bar­dziej jak ro­dzinny biz­nes niż or­ga­ni­za­cja prze­stęp­cza. Je­śli ktoś nie spła­cił długu, star­sza pani naj­pierw wy­sy­łała do niego, oczy­wi­ście z od­po­wied­nią ob­stawą, swoją tylko tro­chę młod­szą sio­strę Rosę, któ­rej od śmierci męża nu­dziło się w domu i nie miała z kim po­ga­dać. Jej, wy­gła­szany mo­no­ton­nym, łza­wym to­nem, mo­no­log o roz­cza­ro­wa­niu, ja­kie od­czuwa, kiedy ktoś za­wo­dzi za­ufa­nie jej bli­skich, tu­dzież nie­koń­czące się opo­wie­ści o zmar­łym ślub­nym trwały z re­guły tak długo, że więk­szość dłuż­ni­ków już po kil­ku­na­stu mi­nu­tach bła­gała o moż­li­wość na­tych­mia­sto­wego ure­gu­lo­wa­nia na­leż­no­ści, byle tylko nie mu­sieć jej słu­chać.

Raz do­szło na­wet do tego, że je­den ze skle­pi­ka­rzy za­pła­cił za­le­gły ha­racz za ochronę swo­jego sklepu tylko na sam wi­dok Rosy, twier­dząc, że po jej po­przed­niej wi­zy­cie mu­siał sko­rzy­stać z usług hip­no­ty­zera, żeby nie bu­dzić się w środku nocy z krzy­kiem na wspo­mnie­nie jej ża­ło­snych ję­ków i stę­ków oraz łza­wej opo­wie­ści o tym, jak to „jej Lu­igi rwał dla niej po­lne kwiatki w To­ska­nii, na­zy­wa­jąc ją bel­lis­simą i swoją ma­leńką ko­teczką”. Wziąw­szy pod uwagę, że od tam­tej pory Rosa przy­tyła o po­nad czter­dzie­ści kilo, wy­ły­siała i wy­pa­dły jej dwa przed­nie zęby, je­den na dole i je­den na gó­rze, trudno było się dzi­wić re­ak­cji bied­nego skle­pi­ka­rza.

Cały ten szem­rany biz­nes miał wkrótce przejść w ręce je­dy­nego wnuka Ju­lii. Giu­seppe Fa­rina, ku roz­pa­czy babci, nie prze­ja­wiał jed­nak naj­mniej­szego in­stynktu ma­fij­nego. Kiedy usi­ło­wała na­uczyć go, jak po­słu­gi­wać się bro­nią, o włos, a byłby wy­słał do Kró­le­stwa Nie­bie­skiego Bogu du­cha win­nego li­sto­no­sza, a póź­niej o mało co nie od­strze­lił so­bie nosa. Na wi­dok krwi mdlał. Co gor­sza, wzru­szał się od byle czego i kiedy zo­stał po raz pierw­szy wy­słany przez nią po ha­racz, to nie dość, że nie przy­niósł ani gro­sza, to jesz­cze ze łzami w oczach od­dał dłuż­ni­kowi całą go­tówkę, jaką miał przy so­bie, wzru­szony opo­wie­ścią o tym, jak ów musi sa­mot­nie wy­cho­wy­wać swoją ka­leką có­reczkę, która uro­dziła się z jedną nogą dłuż­szą od dru­giej i cze­kać miała wła­śnie na ciężką ope­ra­cję w kosz­tow­nej szwaj­car­skiej kli­nice.

Po­mna tego, że dłuż­nik jest ge­jem i nie ma żad­nej córki, Ju­lia sama po­fa­ty­go­wała się do niego z wał­kiem, przy oka­zji od­zy­sku­jąc pie­nią­dze wła­snego wnuczka. Wtedy po raz pierw­szy za­dała so­bie py­ta­nie, czy Giu­seppe aby na pewno po­wi­nien zo­stać jej dzie­dzi­cem. Je­dy­nym, do czego miał smy­kałkę, było go­to­wa­nie. Po­tra­fił przy­go­to­wać naj­lep­sze can­noli i la­sa­gne w ca­łym Rzy­mie. Lep­sze, co przy­zna­wała z nie­chę­cią, na­wet od tych, które ro­biła ona sama. To jed­nak nie po­winno być główną za­letą szefa ma­fii. Jej wnu­czek miał być naj­lep­szym gang­ste­rem w Ita­lii, a nie wło­skim Ja­miem Oli­vie­rem! Gdy raz ura­czył ją bo­lo­gnese wła­snej re­cep­tury, wes­tchnęła z lekką roz­pa­czą:

– Ale tak ogól­nie, to zda­jesz so­bie sprawę, że mamy re­stau­ra­cje kon­tro­lo­wać i w ra­zie czego pa­lić, a nie otwie­rać?!

Giu­seppe ro­bił wszystko, aby nie roz­gnie­wać babci, sam jed­nak zda­wał so­bie sprawę, że gang­ster z niego taki jak ze sło­nia ba­let­nica. Kiedy więc do­stał za­pro­sze­nie na na­radę do willi Ju­lii, w du­chu przy­go­to­wał się na ko­lejne po­le­ce­nia, któ­rych ni­jak nie bę­dzie umiał wy­peł­nić, tu­dzież ak­cje, od któ­rych chciałby się trzy­mać jak naj­da­lej. Tym ra­zem cze­kało go jed­nak nie lada za­sko­cze­nie.

– Co ta­kiego?! – za­py­tał, kiedy już bab­cia ura­czyła go por­cją gnoc­chi ze swoim nie­po­wta­rzal­nym so­sem bro­ku­ło­wym i po­sypką z mniej wię­cej ki­lo­grama par­me­zanu. – Czyś ty zwa­rio­wała?!

Bab­cia ude­rzyła go w lewą dłoń, którą trzy­mał na stole.

– Słow­nic­two! – wark­nęła ze złą miną. – I sza­cu­nek!

Giu­seppe z tru­dem prze­łknął trzy­maną w ustach por­cję gnoc­chi.

– Prze­cież to jest nie­do­rzeczne! – rzekł sta­now­czo. – Ni­gdy ci się to nie uda!

– Czemu nie mia­łoby? – prych­nęła Ju­lia z lek­ce­wa­że­niem. – Od­kąd tylko go zo­ba­czy­łam, od razu ude­rzyło mnie po­do­bień­stwo. A kiedy go do­dat­kowo ucha­rak­te­ry­zo­wa­li­śmy, to wy­gląda jak wierna ko­pia! Nie spo­sób z tego nie sko­rzy­stać. Taka oka­zja zda­rza się raz na ty­siąc lat! My­śla­łam, że nie uda nam się z kon­klawe, ale po­szło ła­twiej, niż kie­dy­kol­wiek bym mo­gła przy­pusz­czać...

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że... – Giu­seppe na­wet nie wie­dział, jak ma ubrać w słowa po­dej­rze­nie, które za­lę­gło się w jego gło­wie – ...opła­ci­łaś kar­dy­na­łów i sfał­szo­wa­łaś wy­bory?!

– Osza­la­łeś?! – Bab­cia po­pa­trzyła na niego z po­li­to­wa­niem. – Żeby prze­ku­pić tych wszyst­kich pa­zer­nych du­chow­nych, mu­sia­ła­bym dys­po­no­wać więk­szym ma­jąt­kiem niż ten Ame­ry­ka­nin, któ­rego więk­szość lu­dzi na świe­cie po­dej­rzewa o to, że jest jasz­czu­rem albo ko­smitą. Nie, nie! Nie mu­sia­łam prze­ku­py­wać wszyst­kich. Tylko nie­któ­rych.

– Nie­któ­rych...?

Ju­lia prze­szyła go wzro­kiem.

– Wiesz, jak wy­gląda kon­klawe? – za­py­tała.

– A poza jego uczest­ni­kami jest kto­kol­wiek, kto to wie? – od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie Giu­seppe.

– Ow­szem. Aku­rat sam me­cha­nizm jest znany od lat – po­uczyła go bab­cia, prze­wra­ca­jąc oczami. – Jaki ty je­steś nie­do­uczony! Jak wszy­scy mło­dzi lu­dzie te­raz! W trak­cie kon­klawe kar­dy­na­ło­wie otrzy­mują karty do gło­so­wa­nia. Na każ­dej u góry wid­nieje na­pis: „Wy­bie­ram na Ojca Świę­tego”. Imię i na­zwi­sko wpi­suje się na dole. Oczy­wi­ście w ta­jem­nicy przed in­nymi. W wy­tycz­nych do­ty­czą­cych tej pro­ce­dury jest na­wet za­pis na­ka­zu­jący kar­dy­na­łom, żeby na­skro­bać te dane ta­kim pi­smem, żeby po­tem nie można było zi­den­ty­fi­ko­wać jego au­tora. Każdy kar­dy­nał elek­tor po za­pi­sa­niu i zgię­ciu karty, trzy­ma­jąc ją pod­nie­sioną, tak aby była wi­doczna, przy­nosi ją do oł­ta­rza, przy któ­rym stoją li­czący głosy i na któ­rym jest po­sta­wiona przy­kryta urna. Pod­cho­dząc do oł­ta­rza, wy­po­wiada gło­śno przy­sięgę. O ile do­brze pa­mię­tam, brzmi ona: „Po­wo­łuję na świadka Chry­stusa, który mnie osą­dzi, że mój głos jest od­dany na tego, który we­dług woli Bo­żej po­wi­nien być, moim zda­niem, wy­brany”.

– Na­dal nie ro­zu­miem, jak... – za­czął młody Fa­rina, ale Ju­lia mach­nęła mu ręką przed no­sem.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łam – oznaj­miła gniew­nie. – Przed roz­po­czę­ciem li­cze­nia gło­sów po­trząsa się urną, aby wy­mie­szać kartki. Na­stęp­nie li­czy się je wszyst­kie, przy oka­zji prze­kła­da­jąc je do in­nej urny. Do­piero po pod­li­cze­niu ca­ło­ści roz­po­czyna się spraw­dza­nie, na kogo od­dano głosy. Li­czący za­pi­sują to na swo­ich kar­tach. Ostatni kar­dy­nał, peł­niący funk­cję li­czą­cego, prze­bija srebrną igłą słowo „Wy­bie­ram” i na­ciąga kartę na czer­wony je­dwabny sznu­rek, po czym gło­śno od­czy­tuje na­zwi­sko kar­dy­nała, na któ­rego od­dano głos. Ale to nie wszystko. Kar­dy­na­ło­wie tak so­bie za­wsze ufali, że prze­li­czają głosy drugi raz. Tyle że ro­bią to ko­lejni kar­dy­na­ło­wie wy­brani w dro­dze lo­so­wa­nia przed roz­po­czę­ciem kon­klawe. Gdy wszyst­kie głosy zo­staną prze­li­czone dwu­krot­nie, tra­fiają do pieca. I tu była na­sza furtka. Ro­zu­miesz?

– Nie za bar­dzo... – przy­znał Giu­seppe.

– Och... – wes­tchnęła Ju­lia. – Kiedy głosy zo­stają spa­lone, nie zo­staje po nich ża­den ślad. Wy­star­czy więc mieć tylko sześć prze­ku­pio­nych osób: trzech li­czą­cych i trzech spraw­dza­ją­cych.

– Ale prze­cież sama mó­wi­łaś, że ich się lo­suje – za­uwa­żył jej wnuk – więc niby jak masz prze­wi­dzieć, kto to bę­dzie?

– Kar­dy­na­ło­wie są sta­rzy. – Ju­lia uśmiech­nęła się chy­trze. – Ni­gdy nie wia­domo, czy któ­ryś nie za­słab­nie albo nie do­sta­nie udaru. Dla­tego przy kon­klawe asy­stuje le­karz.

– Chcesz po­wie­dzieć, że... – Głos uwiązł Giu­seppe w krtani.

– Yhm. – Ju­lia wy­glą­dała na sza­le­nie dumną z sie­bie. – Le­karz jest już mi­lio­ne­rem i może spo­koj­nie prze­stać prak­ty­ko­wać. Na całe szczę­ście kar­dy­na­ło­wie też oka­zali się roz­sądni. Traf chciał, że wszy­scy byli zgodni co do tego, że pa­pie­żem nie po­wi­nien zo­stać czło­wiek pre­zy­denta USA ani też ktoś ciem­no­skóry. Ła­two było ich prze­ko­nać, acz per­trak­ta­cje za­jęły nam tro­chę czasu.

– Ja pier­dzielę... – szep­nął nie­bo­tycz­nie zdu­miony młody Fa­rina. – I te­raz chcesz, że­bym go po­rwał?

– No, trzeba ich ja­koś pod­mie­nić – przy­tak­nęła głowa ro­dziny.

Jej wnu­czek roz­pacz­li­wie pró­bo­wał opa­no­wać chaos w gło­wie.

– Ale... po co...? Dla­czego? – wy­ją­kał nie­skład­nie. – Co ci...? Jak?

– Wa­ty­kan pe­łen jest ta­jem­nic oraz dzieł sztuki, które są ma­rze­niem sen­nym wielu ko­lek­cjo­ne­rów – wy­tłu­ma­czyła Ju­lia, zro­zu­miaw­szy wi­docz­nie, o co chce za­py­tać jej wnu­czek. – Spo­koj­nie, zro­bimy to wszystko w bia­łych rę­ka­wicz­kach. Zle­ci­łam już za­ufa­nym ar­ty­stom wy­ko­na­nie ko­pii. A ta­jem­nice... Cóż... Można je pew­nie wy­ko­rzy­sty­wać przez wiele lat...

– I nie bę­dziesz miała wy­rzu­tów su­mie­nia, że po­zba­wiasz Wło­chy naj­cen­niej­szych dzieł sztuki?!

– Wło­chy?! – prych­nęła Ju­lia. – Czy pa­pie­stwo, które przez lata je kra­dło?

– Kra­dło...? – zdu­miał się Giu­seppe.

– A niby co?! Ko­ściół przez lata kon­fi­sko­wał ma­jątki i dzieła sztuki, choćby upa­dłych wład­ców czy też lu­dzi, któ­rych uznał za he­re­ty­ków. Nie mó­wiąc już o kru­cja­tach i mi­sjach. Gre­cja, Tur­cja, Etio­pia, to tylko parę kra­jów, które w ciągu ostat­nich lat do­ma­gały się zwrotu swo­ich dzieł. Ze­mdlał­byś, gdy­bym ci po­wie­działa, ile pie­nię­dzy go­towy jest dać je­den z grec­kich mul­ti­mi­lio­ne­rów za zwrot kilku ar­te­fak­tów. Choć aku­rat z Gre­cją i tak się Wa­ty­kan ob­szedł ła­ska­wie. Kilka lat temu zwró­cił jej frag­menty de­ko­ra­cji Par­te­nonu. Tyle że to wierz­cho­łek góry lo­do­wej. Wiesz, ile za­in­ka­su­jemy, je­śli nasz pa­pież za­cznie zwra­cać resztę?

– Po­cze­kaj chwilę... A co chcesz zro­bić z praw­dzi­wym pa­pie­żem? – W oczach Giu­seppe po­ja­wiło się prze­ra­że­nie. – Chyba nie za­mie­rzasz go...

– Uka­tru­pić? – Ju­lia się za­śmiała, a wła­ści­wie wy­dała z sie­bie chro­po­waty, nie­przy­jemny skrzek. – Nie upa­dłam jesz­cze na głowę. Po­sie­dzi so­bie chwilę w od­osob­nie­niu, a po­tem wróci na tron. Bądź spo­kojny, że nie pi­śnie ani słowa. A na­wet je­śliby chciał, to mu nie po­zwolą.

– To jest... – Giu­seppe po­czuł, że z emo­cji wy­siada mu gar­dło. – To jest...

– Nor­malne – do­koń­czyła za niego bab­cia. – Nie je­stem pierw­szą osobą, która ma­ni­pu­lo­wała przy kon­klawe. Nie mo­żesz tego pa­mię­tać, ale przed Urba­nem pa­pie­żem zo­stał Bra­zy­lij­czyk, Kle­mens Pięt­na­sty. Też w wy­niku ma­łego sza­cher-ma­cher.

– Jak to?

– Pew­nia­kiem był wów­czas nasz kar­dy­nał. Z Me­dio­lanu. Gio­vanni Cor­sini. Wy­grał trzy ko­lejne gło­so­wa­nia, ale nie na tyle, żeby dojść do dwóch trze­cich gło­sów. Za­rzą­dzono więc czwarte gło­so­wa­nie i Cor­sini zdo­był wy­ma­ganą więk­szość, ale wtedy je­den z li­czą­cych oświad­czył, że jedna z kart do gło­so­wa­nia jest po­dwójna, bo skle­iła się z inną, pu­stą. I gło­so­wa­nie unie­waż­niono. Po­nie­waż ar­ty­kuł sześć­dzie­siąty dzie­wiąty kon­sty­tu­cji wa­ty­kań­skiej nie daje moż­li­wo­ści gło­so­wa­nia wię­cej niż cztery razy dzien­nie, więc kar­dy­na­ło­wie po­szli spać. A na­stęp­nego dnia na­gle ich olśniło i wy­brali Bra­zy­lij­czyka. Od razu, ro­zu­miesz? W pierw­szym po­ran­nym gło­so­wa­niu. Je­stem pewna, że nocą ktoś wpły­nął na ich de­cy­zję. Zresztą ta hi­sto­ria zo­stała szcze­gó­łowo opi­sana w książce Mar­ga­ret Rot­teri, którą Wa­ty­kan sku­tecz­nie za­blo­ko­wał. Mam w swo­jej bi­blio­teczce je­den z kil­ku­set wy­dru­ko­wa­nych eg­zem­pla­rzy. Rot­teri na­pi­sała, że już w cza­sie pon­ty­fi­katu po­przed­nika Kle­mensa grupa kar­dy­na­łów spo­ty­kała się, aby de­ba­to­wać nad tym, w jaki spo­sób można osa­dzić na Tro­nie Pio­tro­wym ko­goś z Ame­ryki Po­łu­dnio­wej. Jak wi­dać, do­pięli swego. Tak jak ja! Zo­stała tylko jedna drobna kwe­stia.

– Za­miany pa­pieża – do­koń­czył Giu­seppe.

– Do­kład­nie! – Ju­lia po­ki­wała głową. – Na szczę­ście mamy swo­ich lu­dzi w Wa­ty­ka­nie. Na­wet w Gwar­dii Pa­pie­skiej. Dzięki nim wiemy coś, co trzy­mane jest w ta­jem­nicy.

– To zna­czy?

– Pry­watne po­koje pa­pieża w Pa­łacu Apo­stol­skim są w tej chwili od­na­wiane. W związku z czym na kilka dni Mar­celi za­miesz­kał w Domu Świę­tej Marty. Ma tam do dys­po­zy­cji trzy po­koje i pry­watną służbę. A wśród niej na­szego czło­wieka, który śle­dzi każdy jego krok. – Ju­lia po­pa­trzył na wnuka uważ­nie. – To on da nam znać, kiedy do­ko­namy pod­miany. Nasz nowy Oj­ciec Święty już kilka razy wy­mknął się stam­tąd, żeby po­spa­ce­ro­wać so­bie nocą po Rzy­mie. A poza tym wspo­mniał parę razy o tym, że chciałby od­wie­dzić grób Świę­tego Pio­tra. In­co­gnito. A sam wiesz, kto od­po­wiada tam za po­rzą­dek. Je­stem pewna, że oka­zja wkrótce się nada­rzy. I wtedy wkro­czymy do ak­cji. Trzeba tylko wy­cze­kać na od­po­wiedni mo­ment.

Giu­seppe przez chwilę mil­czał.

– Czemu mi o tym wszyst­kim mó­wisz? – za­py­tał wresz­cie.

– Bo... – Ju­lia po­pa­trzyła na niego uważ­nie. – To ty bę­dziesz to wszystko ko­or­dy­no­wał. I ra­dzi­ła­bym, że­byś się do tego przy­ło­żył. Ina­czej bo­wiem...

– Tak? – Chło­pak po­czuł się nie­swojo.

– Po­wiedzmy, że to twoja ostat­nia szansa na to, aby nie zo­stać wy­dzie­dzi­czo­nym – oświad­czyła spo­koj­nie donna Fa­rina.

– Kiedy ja nie chcę ro­bić tego co ty! – wy­krzyk­nął Giu­seppe. – Wiesz, że się do tego nie na­daję!

– Wy­daje mi się, że po pro­stu jesz­cze tego nie po­czu­łeś. – Ju­lia była sta­now­cza. – A na­wet je­śli masz ra­cję i będę zmu­szona po­szu­kać ko­goś in­nego, to i tak za­pewne chciał­byś do­stać choć część ro­dzin­nych pie­nię­dzy. Wiem, że ma­rzysz o tym, aby otwo­rzyć re­stau­ra­cję. Poza tym do­sko­nale oboje wiemy, że nie umiesz żyć bez pie­nię­dzy.

Jej wnuk nie za­pro­te­sto­wał, bo zda­wał so­bie do­brze sprawę, że bab­cia ma ra­cję. Wy­cho­wy­wany przez nią po śmierci ro­dzi­ców, któ­rzy zgi­nęli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, kiedy był na­sto­lat­kiem, przy­zwy­czaił się, że nie musi się li­czyć z wy­dat­kami i że co­kol­wiek by mu przy­szło do głowy, zre­ali­zuje to dzięki hoj­no­ści Ju­lii. Myśl, że ta ode­tnie go od pie­nię­dzy, w wy­niku czego zmu­szony zo­sta­nie do tego, aby zna­leźć so­bie ja­kąś nor­malną pracą, wy­dała mu się prze­ra­ża­jąca.

– Do­brze – zgo­dził się z re­zy­gna­cją. – Wy­gra­łaś. Dam z sie­bie wszystko. Nie licz jed­nak na to, że stanę się tym kim ty. Ni­gdy!

– Oczy­wi­ście, że ni­gdy mi nie do­rów­nasz. – Ju­lia ura­czyła go lek­ce­wa­żą­cym uśmiesz­kiem. – Nie mam co do tego naj­mniej­szych złu­dzeń. Pora jed­nak, abyś udo­wod­nił, że je­steś męż­czy­zną. I mnie, i przede wszyst­kim so­bie. Uwierz mi, przyda ci się to w ży­ciu. Nie­za­leż­nie od tego, co bę­dziesz w nim da­lej ro­bił.

Giu­seppe po­my­ślał trzeźwo, że skoro jego do­ro­słość ma się roz­po­cząć od po­rwa­nia pa­pieża, to woli na­wet nie my­śleć o tym, co może cze­kać go na sta­rość. Do­jadł gnoc­chi, po­ca­ło­wał bab­cię w rękę i czym prę­dzej opu­ścił jej willę, za­opa­trzony przez nią w nie­za­re­je­stro­wany ni­g­dzie smart­fon, za­wie­ra­jący nu­mery osób, z któ­rymi po­wi­nien się czym prę­dzej skon­tak­to­wać. Kiedy już zna­lazł się na ulicy, wziął kilka głęb­szych od­de­chów, za­sta­no­wił się, czy nie po­stą­piłby le­piej, ku­pu­jąc bi­let sa­mo­lo­towy na ja­kiś inny kon­ty­nent, z re­zy­gna­cją do­szedł do wnio­sku, że roz­cza­ro­wana bab­cia na pewno zna­la­złaby go na­wet ukry­tego pod li­ściem wik­to­rii kró­lew­skiej w do­rze­czu Ama­zonki, po czym z wes­tchnie­niem wy­cią­gnął wrę­czony mu te­le­fon, wy­brał je­den z kon­tak­tów, a kiedy uzy­skał po­łą­cze­nie, rzekł nieco drżą­cym gło­sem:

– Ha­sło: pon­ti­fex ma­xi­mus. Tu alfa osiem. Mel­duję go­to­wość do ode­bra­nia prze­syłki. W każ­dej chwili!

* * *

Dwóch męż­czyzn stało na mo­ście pro­wa­dzą­cym do zamku Sant’ An­gelo.

– Wiem, co knu­je­cie – rzekł je­den z nich.

– Tak? – W gło­sie dru­giego można było wy­czuć iro­nię. – Co knu­jemy?

Pierw­szy męż­czy­zna wziął od­dech i wy­rzu­cił z sie­bie kilka po­spiesz­nych zdań.

– To non­sens – sko­men­to­wał drugi. – I sza­leń­stwo. Nie wiesz, co mó­wisz!

– Ja­sne – mruk­nął pierw­szy. – Go­rzej tylko, że po­tra­fię to udo­wod­nić.

– A po­tra­fisz? – za­cie­ka­wił się drugi.

– Je­śli od­po­wiedź brzmia­łaby „nie”, na pewno by­śmy tu­taj te­raz nie stali.

Przez chwilę mil­czeli, mie­rząc się wzro­kiem.

– Czego chcesz w za­mian za mil­cze­nie? – za­cie­ka­wił się drugi.

– Tylko jed­nego – od­po­wie­dział sta­now­czo pierw­szy. – Nie­ustan­nie tego sa­mego.

– I tylko tyle?! – zdzi­wił się drugi.

– Nie, nie tylko – wes­tchnął pierw­szy. – To jest aż tyle! Uwierz mi. To jest waż­niej­sze od wszyst­kiego na świe­cie!PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Bę­dzie krótko i na te­mat:

– Ani i An­drze­jowi Żo­chow­skim dzię­kuję za to, że każde na­sze spo­tka­nie jest ma­łym świę­tem,

– Mag­dzie Za­jąc za to, że za­wsze mogę na nią li­czyć (wiesz, że to działa w dwie strony, prawda?),

– Mo­jej Ma­mie za to, że prze­żywa wszyst­kie moje boje li­te­rac­kie i nie tylko bar­dziej emo­cjo­nal­nie ode mnie (ale uwa­żaj, Ko­chana, na ci­śnie­nie!),

– Paw­łowi Płacz­kowi za to, że dba o mnie tak, jakby mnie ad­op­to­wał (może zresztą ten fakt miał miej­sce? sam nie wiem, ostat­nio po­mięć mi nie służy),

– Gosi za to, że po­pra­wia moje książki i tylko co ja­kiś czas każe mi „od­sta­wić to, co biorę w cza­sie ich pi­sa­nia”,

oraz

– Wam – Moje Ko­chane Czy­tel­niczki i Moi Dro­dzy Czy­tel­nicy za dzie­sięć lat (jak to leci...) wspól­nej, mam na­dzieję, faj­nej za­bawy!

Alek
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij