- promocja
- W empik go
Teściowe muszą zniknąć. Tom 1 - ebook
Teściowe muszą zniknąć. Tom 1 - ebook
Na pozór są z dwóch zupełnie różnych bajek. Kazimiera regularnie zasila konto radia Święta Jadwiga i uważa, że największą zmorą naszego kraju są tęczowi, lewactwo i masoni. Maja regularnie paraduje w Marszach Równości, żyje w konkubinacie, a z rzeczy uznawanych za święte uznaje tylko święty spokój. Nic więc dziwnego, że obie serdecznie się nie znoszą.
Problem w tym, że syn jednej z nich i córka drugiej są małżeństwem. W dodatku takim, które wpadło w nie lada kłopoty. Kiedy jedno z ich dzieci zostaje oskarżone o morderstwo, a drugie porwane, Kazimiera i Maja muszą połączyć siły, aby udowodnić ich niewinność. Pytanie - czy same się przy tym nie pozabijają?
Alek już niejeden raz udowodnił, że zasługuje na tytuł Króla Komedii Kryminalnych. Dwie zwariowane teściowe, szczypta tajemnicy, dwie łyżki suspensu i cała garść dobrego humoru. Z tego po prostu musiała wyrosnąć przepyszna powieść!
Katarzyna Berenika Miszczuk
Alek Rogoziński - adebiutował w 2015 roku kryminałem "Ukochany z piekła rodem", za który zdobył pierwsze miejsce na liście bestsellerów
kryminalnych Empik.com. Dwie jego powieści, "Jak Cię zabić, kochanie?" i "Do trzech razy śmierć", zostały nominowane w prestiżowym plebiscycie „Książka Roku” portalu Lubimyczytać.pl. Trzykrotny zwycięzca plebiscytu „Zbrodnia
z przymrużeniem oka”: w 2017 roku za powieść "Lustereczko, powiedz przecie", w 2018 roku za "Zbrodnię w wielkim mieście" oraz w 2019 roku za książkę "Raz, dwa, trzy… giniesz ty!", którą wystawiono na deskach Teatru Druga Strefa.
Autor marzy o tym, by zwiedzić cały świat, a potem zamieszkać na jednej z wysp na Morzu Śródziemnym i pisać, pisać i pisać…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8306-6 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tradycyjnie zaklinam się na wszystkie świętości świata, łącznie z półmiskiem, na którym porusza się Latający Potwór Spaghetti (czczony przez nieliczne, acz gorliwe grono wyznawców pastafarianizmu), że występujące w tej powieści osoby są zmyślone, a opisane wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Istnieje za to blok przy ulicy Emilii Plater 47. Tylko proszę go nie nawiedzać z kilofem w nadziei wykopania skarbu, bo… już sam to zrobiłem!
Jak zawsze życzę Wam dobrej zabawy i kreślę się z nieustającą sympatią…
AlekPostaci
Maja Wrzesińska – teściowa numer jeden, prawdopodobnie najstarsza polska hipsterka, uważająca swój wiek jedynie za pozbawione większego znaczenia cyfry, lekkomyślna, nieodpowiedzialna i roztrzepana, żyjąca w konkubinacie i hołdująca teorii, że najciekawszym czasem w historii świata były lata siedemdziesiąte, a zwłaszcza królująca wówczas idea „wolnej miłości”.
Kazimiera Niedzielska – teściowa numer dwa, w swoim przekonaniu wzór cnót wszelakich, na czele z pobożnością wyrażaną w licznych, hojnych datkach na Radio Święta Jadwiga, ekstatycznym omdlewaniu na widok swojego proboszcza i uważaniu wszystkich dokoła za bezbożników, którzy po śmierci od razu trafią do czarcich kotłów.
Amelia Niedzielska – córka Mai, kobieta niezbyt pokaźna ciałem, za to silna duchem, uważająca swoją mamę za postrzeloną wariatkę, a teściową za potwora, który został zesłany na Ziemię tylko po to, żeby uprzykrzyć jej życie.
Janusz Niedzielski – syn Kazimiery i mąż Amelii, podzielający zdanie swojej żony co do jej matki, natomiast swoją traktujący z cierpliwością godną Szymona Słupnika i wyrozumiałością matki Teresy z Kalkuty.
Władysław Niedzielski – mąż Kazimiery, mimo tytułowania swojej małżonki publicznie „skarbem”, „perłą”, tudzież „najdroższym kochaniem” unikający jej od lat niczym diabeł święconej wody.
Elżbieta „Babette” Wrzesińska – młodsza córka Mai, mająca teoretycznie „wywalone na wszystko”, ale w głębi ducha zadowolona, że wreszcie w jej życiu wydarzyło się coś niecodziennego.
Kamilek Banasiuk – chłopak Babette, mający wpięte w różnych miejscach swojego ciała więcej metalu, niż zużyto na zbudowanie Żelaznego Tronu.
Maksymilian Różnic – konkubent Mai, bodajże jedyny w Polsce 52-latek prezentujący się seksownie w obcisłych dżinsach i dopasowanym do ciała białym T-shircie.
Marcin Marcinkowski – przyjaciel Mai, aktywista niezliczonych ruchów ekologicznych, walczący z bliżej nieokreślonym „systemem”, po cichu zarabiający na życie jako wzięty haker.
Krystyna Gajowniczek – przyjaciółka Mai, dzielnie konkurująca z nią w kategorii „największe idiotyzmy, jakie można popełnić w życiu”.
Tygrys Złocisty – szef stołecznego półświatka, do czasu poznania Mai i Kazimiery przekonany, że nikt nie stanie mu na drodze do szybkiego wzbogacenia się o ładny kawał grosza.
Marzena Wisłocka – właścicielka agencji nieruchomości Wymarzone Miejsce, niewierząca, że we współczesnych czasach ktoś może poważnie traktować „bajki o skarbach”.
Adam Krecik – podwładny Marzeny, któremu trafiła się okazja, aby szybko się wzbogacić.
Wojciech Krecik – brat Adama i podwładny Tygrysa Złocistego, wykazujący się sporą nielojalnością wobec tego ostatniego.
Marek Izdebski – właściciel restauracji Aplauz, znajdującej się w bloku, w którym zamieszkali Amelia i Janusz.
Patryk Izdebski – syn Marka, młodzieniec wywołujący grzeszne myśli u większości przedstawicielek płci pięknej, ale odrzucony przez tę jedyną, na której mu zależało.
Alojzy Masztalaniec – pracownik kancelarii notarialnej mający powiązania z półświatkiem i hołdujący zasadzie, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Pelagia Miłorząb – sąsiadka Amelii i Janusza, uważana przez mieszkańców swojego budynku za solidnie poszkodowaną na umyśle.
Sylwester Mrożek – krewny Amelii, który był pewny, że należy mu się fortuna.
Łukasz Gorlik – kelner, któremu wydawało się, że nie będzie miał problemu z pójściem na kompromis z własnym sumieniem, ale niestety, szybko przekonał się, że nie jest to wcale takie proste zadanie.
Jan Ordowski – ksiądz proboszcz targany wieczną niepewnością, czy parafianki, na czele z Kazimierą, prędzej go wykończą, czy sprawią, że stanie się najbogatszym duchownym Rzeczypospolitej.
Krzysztof Darski – komisarz policji, który na początku bardzo ucieszył się, że tym razem trafiła mu się sprawa niemająca nic wspólnego z show-biznesem, a potem bardzo żałował, że zamiast na zidiociałych celebrytów, trafił na dwie „babki z piekła rodem”.
Plus kilka postaci, które grają role trzecioplanowe, znikają szybciej, niż się pojawiają, i w związku z tym nie muszą występować w powyższym spisie.Prolog
Warszawa, 19 września 1939 roku
Dwóch młodych mężczyzn siedzących w gabinecie mieszkania w kamienicy na rogu ulicy Sosnowej i Siennej patrzyło na siebie z niepokojem.
– Gdy tylko wkroczyli do Czechosłowacji, to od razu strach mnie naszedł – powiedział jeden z nich. – Abcugiem kamień na kamieniu tu nie zostanie!
– Myślisz? – zapytał drugi z lekkim powątpiewaniem.
– Wspomnisz moje słowa – westchnął pierwszy. – Na początku lata byłem u wiedźmy. Takiej, co to przyszłość z kart czyta. Kazała mi jak najszybciej uciekać z miasta, a jeśli się da, to i z kraju. Pożary tu widziała, nieszczęścia, krew, mordowanych ludzi, ruiny… Nie posłuchałem jej i teraz żałuję.
– Może jeszcze się uda. My już spakowani i gotowi, żeby uciekać. Jedź z nami!
– A matka? – westchnął znowu pierwszy. – Nie zostawię jej, a dalekiej wyprawy może nie przeżyć. Poza tym dokąd uciekasz? Do Rumunii?
– A bo to ja durny? – Drugi popatrzył na swojego towarzysza z wyraźnym politowaniem. – Już wystarczy, że Mościcki, Rydz-Śmigły i Składkowski dali się nabrać na tę rumuńską neutralność. Cyganom nigdy nie należy ufać, zawsze to powtarzałem! Mam przyjaciół, co robią u Starzyńskiego. Mówią, że ledwo co tamci przekroczyli granicę, a już ich zatrzymano. Interna! Pewnie wiozą ich teraz przed oblicze Führera jak w starożytności rzymskich senatorów do Attyli. Nie! Nie jestem frajerem. Planuję ekskursyję w inszą stronę. Familię mam w Szwecji. Stamtąd spróbujemy się dostać do Anglii. Możesz mi wierzyć, że przygotowanie tego kosztowało mnie dużo złotych cekinów. Ale jestem dobrej myśli.
– Co robimy z tym?! – Pierwszy popatrzył na leżącą na środku pokoju średniej wielkości drewnianą skrzynię, okutą żelaznymi pasami w liściaste wzory i sprawiającą wrażenie mocno leciwej, choć ciągle w idealnym stanie.
– Przydałoby się zachować to na lepsze czasy – zawyrokował drugi. – O ile jeszcze kiedyś nadejdą…
– Ale jak? – Pierwszy popatrzył na niego pytająco. – Przecież nie weźmiesz tego ze sobą w podróż!
– No nie… – Drugi zamyślił się na moment, po czym jego twarz nagle rozjaśnił uśmiech. – Kiepełka pracuje! Słuchaj! Pod koniec sierpnia pękła nam w piwnicy rura kanalizacyjna. Wezwaliśmy fachowców i nawet zaczęli pracować, ale potem przyszedł tu ich majster, który niedawno przeczytał książkę Kanalizacja Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą, i powiedział, że w rurach płynie krew Szatana i on się ich nie dotknie. Jego ludzie też nie. I że może nam co najwyżej postawić na podwórzu latrynę, żebyśmy się tam załatwiali. Czujesz? Jak za zaborów. Jakiś wariat! Zaczęliśmy chodzić po urzędach, ale… Przyszedł wrzesień i sam wiesz…
Pierwszy pokiwał głową, nie za bardzo na razie rozumiejąc, co ma niesprawna kanalizacja do problematycznej skrzyni.
– …i na ostatek zostaliśmy w piwnicy z ogromną dziurą w ziemi – dokończył jego towarzysz. – Tak sobie myślę… Może byśmy tam to ukryli? Zrobimy podkop pod tę rurę, potem wszystko zasypiemy, położymy cegły… Ta dziura jest w mojej piwnicy. Na samym środku. Zamknie się wszystko na cztery spusty i niech czeka, aż kiedyś wrócimy.
Kilka godzin później, ciemną nocą, ich plan został wcielony w życie. Rankiem na solidnej kracie w piwnicy zawisła kłódka wielkości bez mała kołatki w Drzwiach Gnieźnieńskich, a przyjaciele rozdzielili między siebie dwa pasujące do niej klucze, uprzednio złożywszy uroczystą przysięgę, że „gdy kiedyś koszmar minie”, sprawiedliwie podzielą się zawartością skrzyni. W przypadku zaś, gdy jeden z nich nie przeżyje, przypadnie ona w udziale jego najbliższemu krewnemu. Jeśli zaś i taki się nie znajdzie, zostanie oddana najbliższemu kościołowi na cele dobroczynne. Minęło południe, kiedy podali sobie ręce, a potem uścisnęli, życząc szczęścia. Obaj mieli nadzieję, że niebawem znów się zobaczą.
Niestety, nie spotkali się już nigdy więcej.
Nazajutrz wieczorem w kamienicę trafiła bomba, grzebiąc pod gruzami ich sekret.
Dziewiętnaście lat później dokładnie w tym samym miejscu wybudowano nowoczesny, jak na tamte czasy, blok mieszkalny, w którym błyskawicznie otworzyła się też poradnia lekarzy specjalistów Izis. O fakcie tym mieszkańców stolicy powiadomił gigantyczny neon prezentujący egipską boginię płodności, ze względu na swój rozmiar widoczny prawdopodobnie nawet z kosmosu. Mieszkania w owym ekskluzywnym, oczywiście jak na tamte czasy, bloku były sennym marzeniem co drugiego warszawiaka. Już zwłaszcza te, z których widok rozciągał się na śnieżnobiały wtedy Pałac Kultury i Nauki. Choć byli też i tacy, którzy twierdzili, że akurat za ten widok powinno się lokatorom dopłacać.
Minęło kolejnych sześćdziesiąt lat, blok otoczony nowoczesnymi drapaczami chmur mocno stracił na atrakcyjności, a Pałac Kultury z białego stał się szarobury, gdy pewnego słonecznego letniego poranka pojawiły się w tym miejscu dwa pojazdy. Pierwszym z nich była ciężarówka ozdobiona napisem: „Tylko Jancio Las przewiezie ci meble na czas”, a drugim citroën ZX, z którego wysiadła dwójka młodych, na oko trzydziestoparoletnich osób: wysoki, postawny szatyn i nieco od niego niższa szczuplutka blondynka. Każdy, kto choć przez chwilę by ich poobserwował, bez trudu odgadłby, że są na tym etapie znajomości, który autorki romansów opisałyby jako „czas motyli w brzuchu”. Niestety, owa sielanka miała się skończyć w ekspresowym tempie. Tyle że Amelia i Janusz Niedzielscy wtedy jeszcze o tym nie wiedzieli…Rozdział 1
– To będzie prawdziwa katastrofa! – Amelia wpatrywała się z rozpaczą w męża.
Ponieważ kilka minut wcześniej odebrała telefon od jednej ze swoich kuzynek, która tak bardzo pokochała rolę matki, że w ciągu dekady dorobiła się siódemki dzieci, w tym dwóch par bliźniąt, Janusz poczuł, że wszystko w środku kamienieje mu ze zgrozy. Na wszelki wypadek zaczął w duchu mówić modlitwę, aby zapowiedzianą katastrofą nie okazała się wielkanocna wizyta kuzynki wraz z całą jej rodziną. Doskonale pamiętał jeszcze traumę, którą przeżył kilka miesięcy wcześniej w czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy to miał wrażenie, że jakimś cudem ich mieszkanie zamieniło się w filię przedszkola, dzieci kuzynki co godzinę magicznie się mnożą, najpewniej poprzez klonowanie, każde z nich ma co najmniej sto rąk, nóg i dwie głowy niczym jakiś mityczny potwór, a do tego wszystkie obdarzone są głosami mogącymi bez problemu zagłuszyć syreny strażackie. Już pod koniec wigilijnego wieczoru Janusz złożył sobie uroczystą przysięgę, że nigdy nie będzie miał własnego potomstwa, a w drugi dzień świąt, po zażyciu silnych środków na ból głowy, wyszukał w komórce adresy klinik przeprowadzających zabieg wazektomii. Jego ulubionym momentem Bożego Narodzenia stała się chwila, kiedy za kuzynami zamknęły się drzwi, a Amelia, jeszcze kilka dni wcześniej snująca wizję przerobienia jednego z domowych pomieszczeń na pokoik dziecięcy, stwierdziła, że chyba powinni się trochę wstrzymać z planami powiększenia rodziny i na razie poszukać kogoś, kto „zrobi remont albo przynajmniej odmaluje tu ściany”. Na myśl o tym, że wataha pod wodzą kuzynki, w dodatku wzmocniona kolejną dwójką małej szarańczy, znów nawiedzi ich domostwo, siejąc w nim większe zniszczenie niż siedem plag egipskich, Januszowi aż pociemniało w oczach.
– Co się stało? – zapytał ochrypłym z emocji głosem.
– Wujek Karol nie żyje – powiedziała Amelia. – Zmarł we śnie dzisiaj w nocy.
Janusz ostatkiem sił powstrzymał się, żeby nie wydać radosnego okrzyku ulgi. Byłoby to o tyle niestosowne, że akurat tego krewniaka swojej żony szczerze lubił. Mieszkający pod Warszawą stryjeczny dziadek Amelii, dla wygody tytułowany po prostu wujkiem, był u nich częstym gościem. Nigdy jednak nie przeciągał swoich wizyt, a poza tym zawsze opowiadał tak ciekawe historie, że Janusz ani razu nie czuł się jego obecnością znużony albo zirytowany. Nie mówiąc już o tym, że gdyby nie on, nie byliby teraz tu, gdzie są.
– Wielka strata – stwierdził ze szczerym żalem. – Będzie mi go brakować. Chorował na coś?
– Na serce. Leczył się od lat. Tyle że nie robił z tego jakiegoś wielkiego halo, choć oczywiście wszyscy w rodzinie o tym wiedzieli. Wiesz, tak sobie myślę… – zamilkła na chwilę – o ile śmierć w ogóle może być dobra, to chyba właśnie taka jest najlepsza. Bez bólu, bez cierpienia, bez bycia zdanym na łaskę innych. Jeśli miałabym wpływ na to, jak umrę, to wybrałabym właśnie taki sposób. Zasnąć i już się nie obudzić…
Januszowi przeleciało przez głowę, że może byłby to doskonały sposób na następne święta, tyle że z małą modyfikacją. Zasnąłby w dniu przyjazdu kuzynów, a obudził się po ich wyjeździe. Nie byłby to sen wieczny, ale na pewno bezpieczny. Zwłaszcza dla małoletnich kuzyniątek, które zawsze przy okazji wizyty miał ochotę związać i zakneblować.
– Wiadomo już, kiedy pogrzeb? – zapytał, próbując wymazać sprzed oczu przerażającą wizję, że po zaśnięciu w Wigilię zostaje uznany za martwego i pochowany, po czym budzi się sześć stóp pod ziemią, ubrany w ślubny garnitur, bo żadnego innego nie posiada, a do tego umalowany i z gromnicą w dłoniach.
– Nie. – Amelia pokręciła głową. – Ale pewnie jeszcze w tym tygodniu…
Janusz westchnął i wrócił do lektury artykułu o najlepiej opłacanych zawodach, z którego jasno wynikało, że zamiast pracować jako kierownik działu graficznego w jednym z największych polskich wydawnictw, MarioPresse, powinien czym prędzej zostać youtuberem i wypowiadać się o wszystkim, najlepiej o tym, na czym się nie zna, a potem przekonać żonę, by porzuciła posadę bibliotekarki i stała się influencerką modową, cokolwiek to ostatnie miałoby oznaczać. Po chwili przypomniało mu się jednak zdanie, które przyszła domniemana wyrocznia mody wygłosiła do niego kilka minut wcześniej.
– Dlaczego powiedziałaś, że to będzie katastrofa? – zapytał.
Amelia spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Wyobrażasz sobie nasze matki przy jednym stole, kiedy nie będzie między nimi wujka? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Nie wiem jak ty, ale ja nie będę miała odwagi rozłożyć tam noży. A już na pewno nie tych co bardziej ostrych!
– O cholera, masz rację… – zasępił się Janusz, z miejsca pojmując, jak duże szkody dla dobrych układów rodzinnych wyrządziło odejście Karola.
W ocenie swoich matek małżonkowie od lat mieli prawie takie samo zdanie, tyle że wyrażane nieco innymi słowy. Amelia uważała mamę Janusza za zdewociałą wariatkę, co w wersji jej małżonka przekładało się na opinię: „mamusia faktycznie bywa czasem zbyt religijna”. Janusz z kolei nazywał w duchu swoją teściową „dzidzią piernik”, co w złagodzonej formie Amelii brzmiało: „no owszem, mama mogłaby czasem sprawdzić w dowodzie, ile ma lat”. O ile jednak z osobna żadna z nich nie była szczególnie groźna, o tyle kiedy zeszły się razem, w mgnieniu oka rozpętywały prawdziwe piekło. Potrafiły się pokłócić o wszystko, nawet najmniejszy drobiazg, a jeśli nawet jakimś cudem uniknęły awantury, to i tak każda ich konwersacja była jednym wielkim pasmem złośliwości i wbijanych sobie nawzajem szpil. Interwencje Amelii i Janusza z reguły kończyły się mniejszym lub większym fiaskiem. Mniejsze oznaczało, że panie przestawały się do siebie odzywać i siedziały nadąsane, starając się udawać, że nie dostrzegają nawzajem swojej obecności. Finał większego fiaska bywał różny. Kiedyś po kłótni o Marsz Równości Kazimiera zadzwoniła po egzorcystę z żądaniem, aby natychmiast przyjechał i sprawdził, czy w jej domu nie zalęgło się jakieś „złe” po wszystkich „grzesznych bezeceństwach” wypowiedzianych przez Maję, najwyraźniej opętaną, jeśli nie przez samego Lucyfera, to na pewno przez naszego Rokitę. Innym razem, po potężnej awanturze o reformę sądownictwa, doprowadzona do szewskiej pasji Maja wybiegła z mieszkania, zapowiadając, że „jej noga więcej tu nie postanie”, i nie zauważając przy tym, że opuszcza swój własny dom. Jedynym człowiekiem na planecie, który umiał obie niewiasty uspokoić, był właśnie wujek Karol. Z bliżej niezbadanych przyczyn Kazimiera i Maja słuchały go z taką bałwochwalczą czcią, jakby był ordynatorem szpitala, w którym obie mają się leczyć.
– Na stypie pewnie jakoś się jeszcze opanują – westchnęła Amelia – ale zaraz potem jest Wielkanoc i jestem pewna, że wtedy sobie odbiją za wszystkie czasy. Nie mam pojęcia, jak to przeżyjemy…
Januszowi zaświtało w głowie, żeby w takim razie Wielkanoc spędzić jak najdalej od miejsca zamieszkania, choćby na pasujących do tych świąt z nazwy Wyspach Wielkanocnych. Szybko jednak ów pomysł porzucił, i to nie tylko dlatego, że podróż tam z pewnością by go zrujnowała. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet tak niekonwencjonalna kobieta jak jego teściowa akurat przy okazji świąt zamienia się magicznie w obyczajową konserwatystkę i hołduje tradycji głoszącej, że takowe dni trzeba celebrować w gronie rodziny. O reakcji swojej własnej mamy wolał już w ogóle nie myśleć. Z pewnością na wieść o tym, że nie spędzi świąt z ukochanym jedynakiem, od razu zaczęłaby odczuwać wszystkie możliwe przypadłości zdrowotne świata. Odkryłaby, że łupie ją wątroba, dwunastnica i trzustka, czułaby kołatanie w sercu, duszności, zawroty głowy, a może nawet zaburzenia wzroku i słuchu. Dolegliwości te spadały na nią dziwnym trafem zawsze wtedy, kiedy syn usiłował zrobić coś wbrew jej woli. Zważywszy na to, że teraz chodziłoby o tak istotną rzecz jak święta, to kto wie, czy nie spróbowałaby symulować nawet czegoś poważniejszego. Zawału albo apopleksji.
Teoretycznie Janusz już dawno powinien się na te jej teatralne sztuczki uodpornić, tym bardziej że wbrew propagandzie, jaką wokół siebie siała, a przedstawiającej ją jako najbardziej chorowitą istotę na planecie, Kazimiera cieszyła się końskim zdrowiem. Za każdym razem potrafiła jednak zaskoczyć go czymś nowym. Janusz miał jeszcze świeżo w pamięci, jak niedawno próbował się wyłgać z konieczności wybierania z nią nowego żyrandola do dużego pokoju i związanego z tym obwożenia jej po wszystkich możliwych sklepach z wyposażeniem wnętrz, żeby mogła sobie do woli skrytykować znajdujący się w nich asortyment. Na jego słowa, że dostał pilny projekt i nie może się od niego oderwać, Kazimiera obrażonym tonem oświadczyła, że kilka dni wcześniej spożyła „dziwną niemiecką wołowinę”, po której czuje, że gąbczeje jej mózg, i że proszę bardzo: jeśli on, jej najukochańszy synuś, nie chce z nią spędzić ostatnich godzin, kiedy jest jeszcze w stanie go poznać, to ona może sobie wybrać żyrandol w internecie. Na nieśmiałą uwagę, że choroba Creutzfeldta-Jakoba występuje u jednej osoby na milion i na pewno nie daje objawów po kilku dniach od zjedzenia trefnego posiłku, Kazimiera fuknęła, że syn zapewne czerpie te mądrości z jakiegoś żydowskiego portalu, gdzie wszystkie informacje podawane są tylko po to, aby ogłupić Polaków. Po czym rozłączyła się, a następnie nie odbierała od niego połączeń i nie odpowiadała na esemesy przez całe półtora dnia, po którym to czasie uraczyła go wiadomością tekstową treści: „Nie wiem, czy cię to ucieszy, ale jeszcze żyję”.
– Mogiła – potwierdził grobowym tonem. – Może zaprosimy jedną na pierwszy dzień świąt, a drugą na drugi.
Małżonka spojrzała na niego z wyraźnym politowaniem.
– Czyli drugiego dnia będziemy świętować sami, bo ta, której nie zaprosimy jako pierwszej, na pewno się obrazi – skwitowała. – Nie. Obawiam się, że nie mamy wyjścia. Musimy zaprosić je obie, zacisnąć zęby i jakoś to przetr…
Jej słowa przerwał głośny rumor dochodzący z korytarza. Oboje poderwali się na równe nogi.
– Wariatka? – zapytała Amelia.
– Na pewno. – Janusz pokiwał głową, po czym popatrzył na żonę z nadzieją. – Ty, słuchaj, a może tym razem wreszcie się zabiła?!
Niezbyt miłym, ale za to wyjątkowo trafnym określeniem „wariatka” małżonkowie ochrzcili sąsiadkę mieszkającą piętro niżej. Sprawiająca początkowo wrażenie kobiety dobrotliwej, kruchej i serdecznej Pelagia Miłorząb wprowadziła się do bloku mniej więcej w tym samym czasie co oni. Szybko też okazała się osobą, przed którą respekt czułby zapewne i sam Hannibal Lecter. Zwłaszcza gdyby nieopatrznie wpadło mu do głowy otworzyć któreś z okien na klatce schodowej w pobliżu jej mieszkania.
Zdaniem Pelagii czynność ta powodowała bowiem, że do jej mieszkania w zależności od pory roku wlatywał albo zabójczy mróz, albo śmiercionośny upał. W chwilach, kiedy za oknem panowała słoneczna, nie za ciepła wiosna albo prawdziwie złota polska jesień, Miłorząb atakował z kolei duszący smog, od którego jak twierdziła, dostawała astmy, berylozy i gruźlicy. W związku z powyższym zimą, nawet najłagodniejszą, łaziła wiecznie po mieszkaniu w waciaku i czapie narciarskiej, latem w bejsbolówce z wiatraczkiem, a wiosną i jesienią w masce antysmogowej. Na jej nieszczęście owe okna były jedynym źródłem wentylacji klatek schodowych, co w połączeniu z faktem, że znajdowały się tam mało aromatyczne zsypy, sprawiało, że co kilkadziesiąt, a czasem nawet co kilkanaście minut ktoś je otwierał. Pelagia, czatująca prawie całą dobę przy drzwiach, początkowo natychmiast je zamykała, aż w końcu wpadła na epokowy pomysł uszkodzenia klamek. Kiedy, ku jej utrapieniu, okazało się, że jeden z sąsiadów jest złotą rączką i przywraca okna do stanu pierwotnego szybciej, niż ona je psuje, Pelagia zamontowała w nich swoje własne klamki, w dodatku zamykane na kluczyk. Wydała na to całe osiem złotych i dziewięćdziesiąt groszy, czego nie omieszkała potem wiele razy wykrzyczeć dramatycznym tonem, twierdząc przy tym, że doprowadziło ją to do bankructwa, w związku z czym klamki powinny być traktowane przez wszystkich wokół z taką nabożną czcią jak ta, która otwiera drzwi do katedry w Magdeburgu.
Niestety, reszta wspólnoty mieszkaniowej nie doceniła jej heroicznego poświęcenia i szybko dokonała stosownej zamiany. W odpowiedzi Miłorząb kupiła drabinę i zaczęła zalepiać framugi od góry do dołu szarą taśmą klejącą. Ponieważ zachodziła obawa, że jeszcze moment i spróbuje owe nieszczęsne okna zamurowywać, sąsiedzi zaczęli jej pilnować i zwracać uwagę. Początkowo grzecznie, jednak w miarę upływu czasu z coraz większym zniecierpliwieniem, zwłaszcza że Miłorząb uskuteczniała swoje szaleństwa w środku nocy, szeleszcząc taśmą i obijając drabinę o schody, co sprawiało takie wrażenie, jakby odbywał się tam występ zespołu Stomp grającego na koszach na śmieci. Prośby i groźby pozostałych mieszkańców nie robiły jednak na Pelagii żadnego wrażenia. W czasie coraz częstszych awantur zelżyła kilku sąsiadów mianem „zimnokrwistych potworów”, potem oskarżyła wszystkich o to, że są w zmowie mającej na celu wykończyć ją na zapalenie płuc połączone z pylicą. Po czym, przydybawszy pewnego dnia Amelię na zrywaniu ohydnych taśm, rzuciła się na nią z pięściami z okrzykiem: „Mam cię, ty wszeteczna ruro!”.
Janusz, pomny tego, że jego małżonka jedynie sprawia wrażenie słabiutkiej kruszynki, a tak naprawdę mogłaby wzorem króla Augusta Mocnego zginać podkowy rękami i do tego błyskawicznie wpada w stan furii, na widok owego incydentu od razu ruszył z interwencją. Nie tyle w obronie swojej ukochanej, ile z obawy, że za moment na klatce schodowej dojdzie do krwawej masakry, po której Amelia trafi za kratki i oboje będą zmuszeni odbywać stosunki małżeńskie pod okiem strażnika więziennego. Pelagia początkowo usiłowała się rzucić i na niego, ale usłyszawszy zdziwione Januszowe: „Serio?!” i oszacowawszy różnicę wzrostowo-wagową między nimi, dała za wygraną i nawiała. Niemniej jednak przy oknach manipulowała dalej, głównie za pomocą noża i widelca, co zrodziło w Januszu podejrzenie, że być może nikt jej nie wytłumaczył, do czego owe przedmioty służą.
– Jeśli się nie zabiła i znowu coś lepi, to przysięgam – zagroziła Amelia – że tym razem zerwę jej te taśmy i okręcę wokół głowy. Jeśli będzie musiała pozbyć się włosów i zacznie wyglądać jak wyłysiały koczkodan, to może wreszcie coś do niej trafi…