- W empik go
Test ciążowy - ebook
Test ciążowy - ebook
NIGDY NIE WIEMY, CO MOŻE ZMIENIĆ NASZE ŻYCIE.
Bettina ma niespełna 30 lat. Odkąd pamięta, kochała dzieci, zawsze chciała być matką. Pracuje w ośrodku z dziećmi chorymi na zespół Downa i Aspergera. Stara się je zrozumieć, dotrzeć do nich, przebudzić.
Helgi zawsze był bardzo wrażliwy, zawsze też czuł się inny. Wrażenie to ulega pogłębieniu, gdy dowiaduje się, że człowiek, którego przez całe dzieciństwo nazywał tatą, nie jest jego biologicznym ojcem. Co gorsza, wkrótce okazuje się, że sam nigdy nie będzie mógł mieć dzieci.
Tych dwoje połączy los i osoba Andrzeja – lekarza, który pisze o nich książkę, starając się w ten sposób poukładać własne życie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-840-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Można było zdjąć wszystko, tylko nie słoneczne okulary. Na tarasie restauracji u stóp kaunertalskiego lodowca nie było ciepło – było wręcz upalnie, a słońce jak gigantyczna jarzeniówka świeciło prosto w oczy. Oślepiający potok fotonów, jaskrawa biel, jaskrawy błękit. Andrzej zdjął polar, ułożył go na leżącej obok kurtce, podwinął koszulkę wysoko do góry i położył się wygodnie na leżaku. Po chwili podniósł się i ściągnął koszulkę. Z wyraźnym zadowoleniem wrócił do poprzedniej pozycji.
Byli tu od trzech dni. Przyjechali w sobotę, późnym popołudniem. Roztasowali się szybko w obszernym apartamencie, po czym córka powiedziała do niego ze śmiechem: – To co, jak zwykle? Ja do garów, ty do pisania? – Wino w koszyku – mruknął, wyciągając z torby laptop. Kończył trzecią powieść; choć dwie poprzednie oszołamiającej kariery nie zrobiły, nie potrafił przestać. Pisanie dawało mu zbyt wiele przyjemności. Kiedy dwa lata temu zaczął, a po sześciu miesiącach skończył pierwszą, jakiś czas patrzył na samego siebie z niedowierzaniem. Nie chciało mu się wierzyć, że dotrwał do końca. Znał siebie z rozpoczynania co jakiś czas egzotycznych projektów i porzucania ich potem, dobrze jeśli w połowie drogi. W ostatnich latach tak było z malarstwem: akwarelę i temperę przetrwał, ale oleju nie ruszył; przed samym sobą uzasadniał to irytacją na ciągłe upapranie farbami wszystkiego wokół. Rzucił to w końcu i rozpoczął nowy etap. Olbrzymia granatowooka meduza – skamielina z minionej epoki – przysłuchiwała się ze ściany jego wprawkom na wiolonczeli. Trzy lata. Z niezłym efektem, jak oceniał jego metr. Pozostało mu po tym kilka własnych kompozycji i sympatia do teorii muzyki, może też lepsze rozumienie tego, czego słuchał. Dopóki słuchał, bo nieoczekiwanie dla siebie słuchać też przestał, jakby nie było już w nim miejsca na ani jedną frazę, ani jedną nutę. Chodził do pracy, potem pił żubrówkę, palił papierosy i dużo spał. Którejś grudniowej nocy nieoczekiwanie przyśniła mu się historyjka. Caluteńka, gotowa do zapisania. Zapisał ją w ciągu pół roku, a potem, już z czystej ciekawości, czy nie była to przypadkowa anomalia w ewolucji jego chaotycznej i mało cierpliwej osobowości, rozpoczął drugą. Też ją skończył i wówczas, w trakcie refleksji nad samym sobą, doszedł do wniosku, że albo anomalia okazała się trwałym etapem ewolucji, albo wreszcie trafił na siebie samego. Zawsze lubił opowiadać historyjki, ponieważ, jak to odbierał, nie on je w gruncie rzeczy opowiadał, one opowiadały się same, a jemu pozostawało relacjonować to, czego się o nich od nich dowiadywał. Zatem rządziła całym tym procesem ciekawość – jego własna niepohamowana ciekawość tego, co będzie dalej. Bo on nie wiedział, tak samo jak słuchacz, a nawet jeśli dowiadywał się chwilę wcześniej niż on, różnica była bez znaczenia. Zatem też był słuchaczem, takim samym słuchaczem historyjek, które ktoś siedzący w nim mu opowiadał.
Ewa rządziła w kuchni, on trochę pisał, wieczorami chodzili na spacery, w trakcie których pijali mleko z wiejskiego automatu, bardzo smaczne i prosto od krowy – niewykluczone, że od tej właśnie, którą rano obserwowali za oknem. Bliżej nocy pisali i czytali, wtedy już oboje: on – kolejną powieść, przeplatając ją lekturą teorii opowieści, córka – magisterium z sufizmu, urozmaicane czytaniem rubajjatów Omara Chajjama, tych ostatnich na głos. Wino było dozwolone, szczególnie że Andrzej już pierwszego dnia odkrył w miejscowym sklepiku swoje ulubione marzemino. Rano, po śniadaniu, wyjeżdżali na lodowiec, skąd wracali przed wieczorem. Teraz była druga po południu.
Ewa buszowała w restauracji. Uśmiechnął się. Dla niej zapewne cała masa słodkości, dla niego kawa… jeszcze jedna kawa – i nie zapomnij o cukrze – takie zamówienie przekazał odchodzącej córce. Nie był pewien, czy słyszała, ale po tylu wspólnych wyjazdach Ewa zapewne doskonale wiedziała, czego potrzebuje. Kawy i jeszcze raz kawy, z podwójnym cukrem. Nie jadał na stoku, natomiast cukier do kawy brał tylko tutaj, być może w taki właśnie sposób uzupełniając przeszusowane kalorie. Ewa wolała ciastka; kiedy to on szedł do bufetu na łowy, nawet jej nie pytał – najczęściej przynosił jabłecznik skąpany w waniliowym sosie, nieodmiennie radośnie przez nią witany. Była jedyną osobą, którą tolerował obok siebie w górach. W trakcie wspólnych wyjazdów – a tych bywało dwa, trzy w roku – relacje między nim a córką były bliskie i przyjazne, zmieniając się na co najmniej zdystansowane po powrocie, sam nie wiedział właściwie dlaczego. Żyli, każde z nich swoim życiem, starając się temu drugiemu nie przeszkadzać. Ewa kolejny rok studiowała filologię arabską, coraz bardziej zachwycona filozofią, poezją, nauką i techniką dawnego Orientu, czyli tym, o czym tutaj, wśród rozniecanych co chwilę sporów etnicznych, prawie nikt nie wiedział. Mieszkała, przynajmniej od czasu do czasu, z matką, osobą miłą, choć coraz bardziej kłopotliwą, łykającą coraz większe ilości leków uspokajających i nasennych, demonstrującą pogłębiające się z każdym rokiem szczególne rozdwojenie osobowości: pogodna i zrównoważona w świecie zewnętrznym, przemieniała się w rozdygotaną wariatkę we własnych czterech ścianach, z fatalnymi skutkami dla reszty domowników: córki, z roku na rok mniej odpornej na coraz drastyczniejsze fanaberie matki, zapewne też i męża, od paru już lat nowego, o którego odporności nie wiedział nic. Bo on się rozwiódł dość już dawno temu, kiedy zauważył, że w odpowiedzi na kobiece histerie zaczyna generować męskie reakcje histeryczne, a to dla wszystkich mogłoby się nieciekawie skończyć. Kontaktów z onegdajszą żoną i matką jego dziecka, mimo sentymentalnych wspomnień przetrwałych nawet rozstanie, teraz już nie utrzymywał, a to, co wiedział, wiedział od Ewy. Mało go to wszystko właściwie obchodziło, łącznie z coraz bardziej problematycznymi relacjami Ewy z matką; jest przecież dorosła – stwierdzał, wzruszając ramionami. Rzadko zresztą zarówno on, jak i córka zatrudniali siebie nawzajem do rozwiązywania własnych problemów emocjonalnych, raczej poszukując w tym drugim akceptacji dla decyzji już podjętych i ich efektów. Podczas wyjazdów, zazwyczaj jednego późnym latem i jednego zimą, rozmawiali o czymś innym: o tym, co tkwiło na przykład pomiędzy linijkami W poszukiwaniu straconego czasu albo co można zobaczyć, kiedy zamknie się na chwilę oczy, stojąc przed Czytającą list. Ten wyjazd był nieoczekiwanym i miłym dodatkiem do zrutynizowanego już niemal harmonogramu ich kontaktów, zdecydowali się w jednej chwili, w następnej mieli wynajęty apartament i potem wystarczyło trochę poczekać. Dzisiaj był szesnasty marca, wtorek, czwarty dzień nieoczekiwanych wakacji.
Andrzej rozciągnął się na leżaku jeszcze bardziej, podłożył ręce pod głowę. Nie będzie już dzisiaj wiele jeździł, pomyślał. Poopala się jeszcze godzinę, potem zjedzie do dolnej stacji wyciągu i w kawiarni poczeka na Ewę. W samochodzie zostawił książkę i wydawało mu się teraz, że być może ma szansę zrozumieć dzisiaj to, czego wczoraj w tekście nie rozumiał. Z prawej strony dobiegł go kobiecy radosny śmiech. Podniósł głowę. W odległości paru metrów, wokół tarasowego stołu siedziało towarzystwo złożone z kilku mężczyzn i kobiet, wszyscy narciarze – sądząc po strojach. Jedna z kobiet stała, zwrócona do niego profilem. Raczej wysoka, zgrabna i o ładnie zarysowanych piersiach, uniesionymi rękami poprawiała rude, lekko kręcone włosy. Roześmiała się jeszcze raz i przez chwilę mówiła do atletycznie zbudowanego mężczyzny siedzącego tuż obok. Ten uniósł głowę i odpowiedział z wyraźną złością. Uderzył pięścią w stół i dodał coś, unosząc głowę jeszcze bardziej. Teraz w jego głosie była niemal wściekłość. Pozostałe towarzystwo tłumiło dyskretne zainteresowanie sceną. Kobieta odsunęła się dwa kroki, coś jeszcze powiedziała, dmuchnięciem w dłoń przesłała mężczyźnie całusa, pomachała ręką i odeszła. Patrzył za nią jeszcze przez chwilę.
Nie wiedział, jakiej narodowości byli jego sąsiedzi, z odległości nie rozpoznał języka. Atletyczny mężczyzna był śniady, w typie południowca. Przystojny i teraz, co ciekawe, z wyrazem twarzy ilustrującym nie wściekłość, obecną tam przed chwilą, a zakłopotanie i bezsilność. Sąsiad poklepał go po ramieniu, wstał, kobieta z naprzeciwka powiedziała coś do stojącego, ten odszedł, po chwili wrócił i postawił na stole tacę z kilkoma kieliszkami. Trzecia para, siedząca u szczytu stołu, przyglądała się poczynaniom pozostałych. Atletyczny mężczyzna uniósł kieliszek, wypił, podparł głowę rękami, po chwili ją uniósł, machnął ręką i wstał. Odchodził, kiedy mężczyzna u szczytu stołu poderwał się, jakby chcąc go zatrzymać. Powstrzymała go kobieta siedząca obok, ściągając go niemal siłą na ławkę i zaraz potem mówiąc coś do niego z bliskiej odległości. Andrzej spoglądał na nich ukradkiem jeszcze przez chwilę. Wszyscy mieli nie więcej niż trzydzieści parę, może czterdzieści lat, raczej zamożni, biorąc pod uwagę stroje i sposób ich zachowania. Pewni siebie – niewiele robili sobie z otoczenia. Odwrócił głowę, zamknął oczy. Śmiech kobiety miał w sobie coś absolutnie niezwykłego, coś niebywale niezależnego, nieodwołalnie spersonalizowanego; to samo wyrażała zresztą jej postawa, w której było jeszcze coś, co teraz dopiero do niego dotarło: ulga.
– Hej, tato – usłyszał nad głową. – Gdzie ci postawić kawę?
Uśmiechnięta od ucha do ucha Ewa postawiła spory kubek kawy na posadzce obok jego leżaka, sama usiadła przy stojącym obok stole. Oblizała łyżeczkę, zanurzoną wcześniej w sosie z jabłecznika, spojrzała na niego i zachichotała.
– Ale historia…
– Jaka historia? – zapytał, z leniwym raczej zainteresowaniem.
– Nigdy nie wyobrażałam sobie, że można się aż tak bać – odpowiedziała Ewa i zachichotała znowu.
– Wysokości? – zapytał właściwie tylko dla zadania pytania. Towarzystwo zajmujące sąsiedni stół wychodziło, rozmawiając półgłosem. Tylko cztery osoby, dwoje głównych protagonistów nie wróciło.
– A, właśnie – Ewa obracała w palcach łyżeczkę. Spojrzała na niego. – Jaka tu jest wysokość?
– Dwa i pół tysiąca… – umilkł. Niespecjalnie pilnował rozmowy. – Może trzy. Dlaczego pytasz? – Ewa zachichotała znowu, ale zaraz ucichła. Zmrużyła oczy i przyjrzała mu się uważnie. – Jak bardzo trzeba się bać, żeby na dwóch i pół tysiącach metrów robić sobie test ciążowy?
Teraz on przyjrzał się córce. Patrzył przez chwilę. – Nie wiem – powiedział wreszcie. Przechylił się i w kieszeni kurtki poszukał papierosów. Zapalił. – Dlaczego pytasz?
– W damskiej toalecie na umywalce leżał test ciążowy. Na wysokości dwóch i pół kilometra. Na lodowcu.
Wieczorem Andrzej próbował trochę pisać, ale test wykonywany przez jakąś desperatkę na lodowcu nie dawał mu spokoju. Na uczucie niepewności, jakie mu towarzyszyło przy próbach wczucia się w emocje kobiety, która jedzie na lodowiec z testem ciążowym i tam go robi, nakładało się wspomnienie sceny na restauracyjnym tarasie, której był mimowolnym świadkiem. Wyszedł na balkon, zapalił papierosa, przeszedł pod uchylone kuchenne okno, zastukał. Ewa podniosła głowę znad notatek.
– A… – zamilkł na chwilę. – A jaki był wynik?
– Czego?
– Tego testu.
Ewa spojrzała z niedowierzaniem. – Obchodzi cię to?
– Tak.
– Nie wiem – Ewa patrzyła na niego i przygryzała długopis. – Nie przyjrzałam się. A dlaczego cię to obchodzi? Co ty kombinujesz?
– Nie wiem – powtórzenie, jak echo. Zaciągnął się papierosem.
– Jak będziesz wiedział, to przyjdź i powiedz.
– Dobrze.
Przymknął okno, jeszcze przez chwilę stał na balkonie, rozglądając się po czerniejących w nadchodzącym zmierzchu, porośniętych świerkami stromych zboczach doliny. Wrócił do swojego pokoju. Dłuższą chwilę siedział w bezruchu przed klawiaturą, obracając w myślach nie do końca zrozumiałą zasadę Arystotelesa: raczej niemożliwe, nawet jeśli prawdopodobne, aniżeli możliwe, a nieprawdopodobne. Nic, pustka. Zamknął laptop.
Obudził się gwałtownie w środku nocy. Przetarł oczy, popatrzył na ekran telefonu: trzecia. To absurdalne – pomyślał. Zapalił nocną lampkę, wstał, uruchomił laptop. – Dobrze – powiedział do siebie. – Napiszę to. Mogło tak być.
------------------------------------------------------------------------
(franc.) Maître – mistrzRozdział drugi
To było fantastyczne. Kochaliśmy się i tylko się kochaliśmy, nie istniało nic więcej. Byłam w kółko mokra, wystarczyło, że mnie dotknął gdziekolwiek albo tylko pomyślałam, że mnie dotyka. Idiotyczne, cudowne uczucie: fruwasz i te wszystkie motyle w brzuchu. Tak się w końcu mówi. Aleksander… Aleks… Alek… Alik… i olé, olé! Olé!!! Może i zachowywałam się głupio. Szczęśliwa? Nie, to nie to. Radosna – to byłoby bliższe. Zakochana – pewnie, że tak, ale zakochiwałam się wcześniej parę razy, a z radością bywało rozmaicie. Momenty szczęścia takiego, że nie chcesz niczego więcej, tylko żeby to trwało i trwało, ta chwila – one są zawsze, tylko potem jest różnie. A z Alikiem było inaczej. Zupełnie inaczej. Alik był… ciepły? Chyba tak, to właściwe słowo. Z Alikiem przychodziła taka cieplutka, trochę pomarańczowa aura, podchodziłam do niego na paluszkach, przytulałam się i tonęłam w tej aurze. To było jak obietnica: stała, niezmienna, ciągle obecna obietnica, że tak będzie zawsze. Że będę pod opieką, że będę bezpieczna, że będzie mi ciepło, że będę zawsze czuła siłę obejmujących mnie ramion, łagodną i stanowczą, czasami trochę… trochę brutalną, taką rozkosznie brutalną siłę, nad którą to ja mam kontrolę, i ta siła będzie jutro i pojutrze, i zawsze. Dlatego radość. Radość oczekiwania na jeszcze. Radość wynikająca z absolutnej pewności, że to wszystko będzie jutro i pojutrze, będzie zawsze, wystarczy tylko wyciągnąć rękę. Dlatego radość. I ja. Radosna, kochająca ciebie kobieta. Telefon.
– Kochanie? Alik, kochanie, ja zaraz…
Czasami trochę się gubiłam.
– I co wtedy?
– I wtedy może będziesz musiał się mną podzielić Aliku, Aliczku – zamruczałam mu wprost w ucho. – Wystarczy ci połowa?
– Połowa Bettiny? – Alik zachichotał. Była pierwsza w nocy i wreszcie leżeliśmy w łóżku; dzień był szalenie ruchliwy, a wieczorem zachciało nam się kina, właściwie to Alik chciał. Stary film Polańskiego z Catherine Deneuve, dość niesamowity. I teraz wreszcie leżeliśmy, Alik na wznak, z rękami pod głową, ja trochę obok, a trochę na Aliku. Ręką obejmowałam jego członek i przesuwałam ją w górę i w dół, raz trochę wolniej, raz trochę szybciej. Członek robił się coraz większy i coraz sztywniejszy. Cieplejszy też, wyraźnie czułam gorące fale Alikowej krwi napełniające członek. Oblizałam rękę, mokrymi od śliny palcami zaczęłam masować główkę. Alik westchnął.
– Coś nie tak? – nie przestawałam. Niemal czułam, jak wpycha mi się do dziurki, napiera… – Aaach! – teraz ja. – Chodź! Mokra jestem.
– Mmm… jeszcze.
Odciągnęłam do końca napletek i przeciągnęłam pazurkami w rowku tuż pod główką. Palce Alika dotykały mnie między wargami, coraz głębiej. Teraz ja zamruczałam. Alik przekręcił się powolutku, wyraźnie uważając, żebym nie wypuściła jego członka z ręki. Akurat! Chyba tylko w jednym celu.
– Wchodź. No, już – i bez niego robiło mi się wewnątrz straszliwie pełno i gorąco. – Już!
Alik pchnął. O Boże! Chciałabym, żeby to tam było zawsze. TO.
– Połowa Bettiny – Alik zachichotał. Krążył ręką wokół szparki między udami i palcami rozmazywał to wszystko lepkie na moich nogach i brzuchu. Dużo tego było. Pomazał mi sutki. Natychmiast stwardniały, znowu! Zaczął ssać.
– Aliku!
– Co, kochanie? – przerwał na chwilę.
– Wstydzę się – zasłoniłam oczy.
Delikatnie odsunął moje ręce. – Czego się wstydzisz? – powiedział trochę niewyraźnie. Mokry język Alika wędrował wewnątrz moich ust. Lepki członek Alika ocierał się o mój brzuch. Było cudownie. – Tego, że jestem taka… w kółko napalona – też mówiłam trochę niewyraźnie. Język Alika wędrował dalej. Przesunęłam rękę w dół. Aż taki twardy ten członek już nie był, ale…
– No, nie!
– To jest nas dwoje – Alik zabrał język. Masował moje piersi. Sutki aż piszczały do jego rąk. – Nie zgadzam się.
– Na co? – jedną ręką pocierałam główkę, a drugą masowałam znowu pulsujący i twardniejący trzonek… no, trzon.
– Na połowę Bettiny, mojej Bettiny, tyyy… – Alik sprawiał wrażenie trochę oszołomionego.
– No to nie będzie dzieci – oświadczyłam i przewróciłam go na plecy.
– A co będzie?
– To – polizałam od nasady aż po sam czubeczek sztywniejący członek. Uniosłam głowę. – Bezpieczny seks.
Obejmowałam go wargami i powolutku wciągałam w głąb. Czułam, jak przesuwa się po języku, gładki i nierówny jednocześnie. Pobrużdżony. Taki… archaiczny. Wciągnęłam Alikowy członek jeszcze głębiej. Miałam go pełne usta. Żołądź dotknęła mojego podniebienia, ucisnęła. Mogłabym go w tej chwili połknąć! Przesuwałam usta w dół i w górę, od czasu do czasu odrobinkę zaciskając zęby tuż poniżej żołędzi i wylizując ją językiem. Trochę musiałam Alika przytrzymywać – szalał za takimi wariactwami i zachowywał się… mało poczytalnie. Byłam ogromnie podniecona i chyba się odrobinkę posiusiałam. Miałam go! Kochałam mojego Aliczka nieprzytomnie, ale siebie kochałam też, szczególnie teraz, bo teraz Alik był mój. Mój i tylko mój. Mogłam z nim zrobić dosłownie wszystko, bylebym tylko nie wyjmowała go z ust. Jeszcze czego! Niektóre dziewczyny mówią, że się dławią. E tam, trzeba tylko oddychać przez nos.
Potem była sobota. Koło jedenastej Aleksander miał pojechać po dane do nowego projektu – tak się oni wszyscy bali, że im go ktoś ukradnie, że wozili te dane po kieszeniach, zamiast przerzucać siecią, pewnie jeszcze jeździli u-bahnem z trzema przesiadkami, ze względu na szpiegów. Faceci! Oni nigdy nie wyrastają z piaskownicy. Powinni jeździć tym u-bahnem zaopatrzeni w szpadelki i w razie czego lać się nimi po głowach. W razie jakiegoś konfliktu albo zagrożenia… dla nich wszystko jest zagrożeniem albo konfliktem, który muszą natychmiast rozwiązać, tłukąc się wniebogłosy, aż im ten amok wojny przejdzie, albo zauważą, że przeciwnikowi złamali szczękę, albo wybili oko, albo że łopatka jest cała pokrwawiona, pogięta i polepiona włosami, w dodatku nie wiadomo czyimi. Na jedno wychodzi, potem i tak pójdą razem do baru, upiją się wspólnie i będą się odprowadzać przez pół nocy do domu. Dane oczywiście zgubią i potem jakiś menel odniesie je jednemu albo drugiemu, zresztą wszystko jedno któremu, bo w tej branży wszyscy wiedzą, co kto kombinuje, i tylko udają, że podkradają sobie pomysły. Z każdego kompa można ukraść literalnie wszystko, nie ma takich zabezpieczeń, które to uniemożliwiają. Alik mi pokazywał: raz wszedł przez panel sterowania klimatyzacją do Credit Suisse i z konta jakiegoś szejka przelał na swoje osiem milionów. Potem to cofnął. Tłumaczył mi, że problem nie leży w samej operacji, tylko w kasowaniu algorytmu. To się nazywa algorytm, coś takiego! Ja myślałam, że kradzież. Sama jestem odrobinę zdemoralizowana i poprosiłam go, żeby trochę jednak zostawił, skoro nikt się nie dowie. A on na to, że nie, że oni też mają dobrych fachowców. Znaleźliby go, a tak nie będzie im się chciało grzebać za głęboko. Alik jest informatykiem, chyba niezłym.
No, ale tak czy siak Alik jest facetem. Dlatego to wszystko o laniu się szpadlami po głowie, wspólnym chlaniu i potem wydzieraniu się na pół dzielnicy jego też dotyczy. To w nim siedzi jak w każdym facecie, nawet jeśli tylko potencjalnie. Daj mu warunki, a pójdzie się bić, pić i wrzeszczeć. Jest mężczyzną, moim absolutnie najważniejszym mężczyzną, ale to nie znaczy, że nie mieszka w nim nieodpowiedzialny gówniarz. Jak w każdym facecie. Wiem to dobrze i wiem też, że ode mnie zależy, czy on wylezie z niego, czy też nie. Muszę pilnować… no, nie, to nie jest prawda. Pilnuję, a że Alika kocham i kocham to wszystko, co robimy razem i co robimy osobno, pilnowanie jest jak miłość – jest tym samym. A chcę, żeby Alik był mężczyzną, nie chłopakiem. Chłopaków to ja miałam dość. Ta moja demoralizacja, zresztą nieprzesadna – tak myślę, tylko w tym pomaga. Bo się nie dławię, tylko oddycham przez nos. Chodzę jak rybka, niech sobie szczupaki pokłapią zębami. Nawet jeśli mam niezłe cycki, to i tak zakładam push-up. A stringi noszę zimą, latem w zasadzie nie. I uważam, że najwyżej rozwinięte są bonobo. To takie małpki, szalenie sympatyczne, człowiek im do pięt nie dorasta. Wszystkie problemy rozwiązują seksem. Pieprzą się w kółko, nadstawiają tyłek, jak tylko coś idzie nie tak i zlizują śmietankę. Dobry kutas potrafi dać wiele szczęścia i nie mam nic przeciwko zlizywaniu śmietanki z kutasa. Faceci są śmieszni: czy oni nie mogą pogodzić się z faktem, że świat to takie żarty?
Aleksander, mój ukochany Aleksander kręcił się w łóżku, a ja rozczesywałam włosy. I teraz tak: jeżeli włączę suszarkę i zostawię otwarte drzwi do łazienki, Alik się obudzi i zrobi dla nas kawę. Którą wypijemy w kuchni. Natomiast jeżeli zamknę drzwi do łazienki, Alik będzie spał dalej i to ja zrobię dla nas kawę. Którą wypijemy w łóżku.
Miał jechać po te dane. Otworzyłam szerzej drzwi i włączyłam suszarkę. Seks jest bardzo ważny, ale z pewnością nie jest najważniejszy. Jest… równoważny, o właśnie! To cudowne uczucie zasypiać przy kimś, kogo się kocha aż tak, ale obudzić się otoczona ramionami Alika i czekać na pierwszy pocałunek… Mogłabym się w końcu obejść bez seksu z Alikiem, przynajmniej przez jakiś czas, ale bez tego porannego pocałunku? To trochę tak, jak z ewolucją. Powiedzmy, są różne roślinki, zwierzęta, one się zmieniają, mijają wiosny, jesienie, lata, tysiąclecia całe. I nagle pojawia się coś zupełnie nowego, jakiś niezwykły kwiat albo jaguar, albo jeszcze coś innego. I to coś wywraca dotychczasowy porządek do góry nogami i ustala nowy, w którym każda rzecz nie znaczy tego samego, co jeszcze wczoraj – znaczy coś innego. Antylopy są zafascynowane tym kotem w cętki, który może je przecież pozabijać, albo kolibry zlatują się do kwiatu, bo jest tak niezwykle kolorowy i nie ma aż takiego znaczenia nieżywy ptaszek leżący od czasu do czasu w pobliżu, bo nadmiar nektaru potrafi zabić. Świat staje się inny, kiedy już dowiesz się, że poranny pocałunek istnieje. Jesteś wtedy gdzie indziej, jesteś wyżej i chcesz tam zostać, nawet jeśli wiesz, że wypaść z okna drugiego piętra boli o wiele bardziej, niż potłuc sobie tyłek, schodząc po schodach do piwnicy.
– Kochanie?
Wyłączyłam suszarkę, odłożyłam ją i podeszłam trzy kroki.
– Chodź. Dzień dobry, kochanie.
– Nie. Dzień dobry, kochanie – siedziałam na krawędzi łóżka. Sama nie wiem, kiedy tam usiadłam. Pocałunek. Ten pocałunek. A tak ładnie sobie wszystko zaplanowałam.
Alik wyszedł nawet nie bardzo spóźniony. Z tym momentem jest właśnie tak jak z antylopą i jaguarem albo kwiatem i kolibrem. Wciąga. Chciałam się przytulić i poocierać, potem Alik chciał się przytulić i poocierać, potem zrobiliśmy kawę razem, potem szukaliśmy ciasteczek do kawy i znaleźliśmy je, i dopiero potem Alik pojechał po te dane. Zanim wyszedł, popatrzył mi w oczy i starał się, żeby to było takie bardzo głębokie spojrzenie – dostrzegłam to bardzo wyraźnie. – Naprawdę byś chciała? – zapytał. – Nie wiem – odpowiedziałam, bo tak naprawdę ciągle nie wiedziałam, nawet jeśli raz byłam już prawie pewna, że wiem. Tylko skończyło się, jak się skończyło. Trudno. Miałam prawie trzydzieści lat i pracowałam akurat w takim miejscu, w którym skutki późnych ciąż to było to, co trzeba było łagodzić od momentu otworzenia drzwi i choćby dlatego powinnam wiedzieć. – A ty? – zapytałam trochę z nadzieją. – Chciałbyś? – Trochę bym jeszcze pożył – mruknął Alik. – Dobrze – odpowiedziałam. – Poczekam, aż się nażyjesz, kochanie.
Kiedy na długo przed maturą powiedziałam mamie, że chcę studiować pedagogikę specjalną, ona popatrzyła na mnie z takim niedowierzaniem, jakbym powiedziała, że chcę zostać zawodową kurwą. Wtedy byłam trochę cofnięta seksualnie i raczej nieśmiała, nawet jeśli mocno rozrywkowa. Potańczyć, porozrabiać, do domu wrócić w środku nocy – to ja, ale żeby ktoś mnie macał wiadomo gdzie i jeszcze dyszał – to już nie. Raz w klubie potrzymałam koledze kutasa, bo bardzo prosił. Prawie się popłakał, kiedy prosił, to stwierdziłam czemu nie. Nie bardzo mi się ten kutas podobał. Strasznie był duży i na dokładkę krzywy; jakoś nie wydawało mi się, żeby się zmieścił. Tam. Oczywiście wtedy byłam jeszcze dziewicą, stuprocentową. W każdym razie potrzymałam mu uczciwie, w końcu postawił mi sok z mango i dał się sztachnąć jointem. Ścisnęłam, a on prawie zemdlał. Pociągnął tę skórkę z wierzchu parę razy i prawie mnie ochlapał. No, dobrze. W każdym razie mama tak na mnie popatrzyła i zawołała tatę. Mój tato jest genialny. Pije, pali, kłóci się z mamą, ale jest genialny. Mama zresztą też tak uważa. Mój tato jest lekarzem. Kiedyś pracował w klinice onkologii, aż nagle rzucił to wszystko i poszedł do miejskiej przychodni leczyć katary i wypisywać pigułki antykoncepcyjne. Powiedział nam, że za bardzo go bolą te wszystkie raki. Mama się nawet ucieszyła, bo tato powiedział to dziwnie pogodnie, a przez parę miesięcy chodził taki ścięty, że mama kazała mu wypełniać ankietę dla niedoszłych samobójców. Mama pracuje w policji, w sekcji młodocianych i stąd ta ankieta. Moi rodzice świetnie się ze sobą bawią i, co by nie mówić, bardzo się ze sobą przyjaźnią. No więc tato jest genialny. Przyszedł, usiadł, uśmiechnął się. Najpierw do mamy, potem do mnie. – Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego, kochanie, chcesz się użerać z poplątanymi wrażliwcami? Mało ci, że mama przynosi do domu kaca po tych wszystkich naćpanych histerykach? – Tu wszyscy mają jakiegoś kaca – wtrąciła się mama znacząco. – Poczekaj – powiedział tata. – Tina, kochanie. Dlaczego? – Właśnie dlatego – odpowiedziałam stanowczo, bo się wcześniej przygotowałam. – Bo to jest prawdziwe. Oni są prawdziwi. Nie są zafałszowani jak wszyscy naokoło, bo nie umieją. Po prostu. – No to już wiesz – powiedział tato do mamy i to był koniec dyskusji.
Skończyłam pedagogikę specjalną i zaraz potem dostałam pracę w takim niby przedszkolu, niby ośrodku opiekuńczym dla dzieci niepełnosprawnych. Były tam małe dzieci i takie większe też, ale dzieci. One wszystkie to dzieci, małe dzieci, bo tylko całkiem małe dzieci nie umieją kłamać i udawać. W przedszkolu były maluchy, a w ośrodku te większe. Te z ośrodka rodzice zazwyczaj zabierali na sobotę i niedzielę do domu, czasami w tygodniu też. Wśród maluchów dominowało porażenie mózgowe i zespół Downa, praca z nimi to coś świetnego – właściwie to nie praca, a zabawa. Za to w ośrodku, w grupie starszych najwięcej było autyzmu i tam już łatwo nie było. Każdego dzieciaka, nawet takiego pod metr osiemdziesiąt trzeba było uczyć się odczytywać. Jeśli się udawało, to radość była szalona, bo on nagle zaczynał mnie widzieć, ale nie zawsze był to sukces, bo z każdym, jak już coś zobaczy, zaczynają się dziać różne rzeczy. Co jakiś czas przychodził profesor Reimann, obserwował, podpowiadał, podsuwał lektury. Trochę się do mnie dobierał, ale jak się człowiek chce czegoś nauczyć… w każdym razie jeżeli wiedziałam, że profesor przyjdzie, wkładałam naprawdę krótką kieckę. Dobra, jakby na to nie patrzeć, praca była super i dalej jest super. Najpierw miałam grupę maluchów, potem przez parę lat autystyków, a od roku znowu maluszki i dlatego coraz bardziej się zastanawiam. Nad dzieckiem.
Mam prawie trzydzieści lat. Zostałam przygotowana do pracy z dziećmi, które są inne, czasami tylko bardziej wrażliwe, ale bywają też takie jak ufoludki. Zostałam do tej pracy przygotowana dobrze. Nawet jeżeli niekiedy jestem wykończona albo zniechęcona, to bardzo lubię moją pracę, lubię te dzieci, a czasami nawet kocham. Rozmawiam z rodzicami i wiem, że oni swoje dzieci kochają takie, jakie są. Może nawet kochają bardziej niż te… normalne, właśnie dlatego, że są inne: czasami tylko bardziej wrażliwe, a czasami jak ufoludki. Ale to nie znaczy, że, mając wybór, zdecydowałabym się na takie dziecko. Inne. Nie ze względu na siebie, a ze względu na dziecko. Żeby mu oszczędzić zderzenia jego inności ze światem, który dla odmienności wcale przyjazny nie jest, mimo naprawdę niemałych wysiłków, jakie wkłada się w unormalnienie relacji między odmiennością a światem. Rozmawiam z tymi dziećmi i wiem, że mogłyby być mniej smutne. Rozmawiam z ich rodzicami i też wiem, że mogliby być mniej smutni. Staram się, ale świata nie zmienię. On się i tak bardzo zmienił, bo przecież nie odrzucamy tych dzieci jak niegdyś, choć niewiele trzeba było, aby w dwudziestym stuleciu w kraju, w którym żyję, zaczęto te dzieci zabijać. Dlatego czasami się boję i wolałabym jednak normalne dziecko. Nie ze względu na siebie, naprawdę. Oprócz tego, że rozmawiam, przyglądam się. Rodzicom. Poza tym, nauczono mnie pewnych rzeczy na studiach, a są to prawdy podstawowe. W takim zwyczajnym przedszkolu po dzieci przychodzą młode mamuśki, dziewczyny prawie. Tatusiowie to faceci co najwyżej w wieku Alika, a jeśli przychodzi osoba starsza, to zapewne ktoś z dziadków. W naszym przedszkolu rodziców w średnim wieku, a nawet starszych jest zdecydowanie więcej i jest to konsekwencja znanej od dawna reguły: im później zachodzisz w ciążę, tym większa szansa na wadę u dziecka. Oczywiście, są badania prenatalne, ale czasu na nie wcale nie ma za dużo. A potem co? Czasami to jest decyzja ponad siły. A Alik mówi, że chce pożyć. Cholera jasna.Rozdział trzeci
– Odbiło ci – stanowcze stwierdzenie Ewy odbiło się echem od ścian rozległego, niemal pustego pomieszczenia. Z przodu i z tyłu ściana książek, górą skosy dachu rozbiegające się w dwie strony, na środku stolik zawalony książkami, obok, na dywanie, też książki, pomiędzy nimi dwa fotele i kanapa. Andrzej mieszkał na poddaszu. Pomieszczenia były duże, o egzotycznych proporcjach i symetrii, przypominające nieco wnętrze średniowiecznego zamczyska. Siedząc w fotelu, przez przebite w połaciach dachu okna patrzyło się w niebo. Określenie miejsca pobytu na podstawie widoku było niemożliwe.
– Odbiło ci – powtórzyła Ewa. Patrzyła na zadrukowane stronice. – I to wszystko z powodu testu ciążowego? – pokręciła głową. – Wymyśliłeś absurdalną dziewczynę, zdemoralizowaną… – zawahała się. – Nie, nie zdemoralizowaną. Amoralną albo pozamoralną, bo jakieś zasady ona chyba ma… – zawahała się znowu. – Wymyśliłeś ją?
Andrzej milczał. Doskonale wiedział: pielęgniarka oddziałowa w domu opieki, gdzie był zatrudniony do konsultacji. Najbardziej światły doktor w mieście – ale też to było miasto, no! Zarozumiały skurwysyn w oczach jednych, zbawca w przekonaniu innych – takim się światu przedstawiał i ani zamierzał to zmieniać. W rzeczywistości medycznej ewoluującej w kierunku wielkich i wątpliwych etycznie biznesów on, który swoje honoraria brał niezmiennie zażenowany, odnajdywał się coraz trudniej, czasami myśląc o rzuceniu zawodu, który go zawiódł. Bo zawiódł go, z jednej strony owym uczynieniem interesu z leczenia ludzi, a z drugiej narastającą wrogością i arogancją, nieufnością, sprawdzaniem wiadomości z Harrisona w Wikipedii i oby w niej, napastliwością na naturalną w końcu niemoc wobec pewnych patologii, na którą to napastliwość odpowiedział kiedyś: może zapytają państwo Pana Boga. Raz, czasami dwa razy w tygodniu jeździł do domu opieki i tam po wjechaniu windą na drugie piętro spotykał tego egzotycznego rudzielca, poruszającego się jak kot, noszącego fartuszki jak z Egiptu faraonów, siadającego, kiedy już odbyli kwerendę, na dość wysokiej kozetce stojącej tuż przy biurku, na którym pisał swoje deklaracje niemocy, i wówczas, kiedy on te deklaracje pisał, ruda piękna obciągała ten swój więcej niż krótki fartuszek, a on kątem oka rejestrował kolor jej majteczek. To już medycyna nie była. I najpierw myślał, że ta ruda śliczna zapewnia mu nie lada komfort w trakcie obcowania z własną niemocą, a potem, że ta ruda śliczna zapewnia mu komfort, a jeszcze potem, że ta ruda jest śliczna i, jak zauważał, niemocy raczej w tym nie było. Niewiele o swojej skrywanej sympatii wiedział na początku, a i później nie bardzo chciał się dowiedzieć, jakby to, czego mógłby się dowiedzieć, miało zburzyć jego obraz rudej siedzącej tuż obok na dość wysokiej kozetce i obciągającej fartuszek. On do niej podchodził niemal jak prawiczek, co było tym śmieszniejsze, że ponadczterdziestoletni.
– No? – głos Ewy.
Ocknął się. – Wymyśliłem – mruknął. Jego ruda piękna miała na imię Lila.
– Ty myślisz, że takie kobiety istnieją?
– Jakie?
– Inteligentne, zdeprawowane dziewczynki?
Uśmiechnął się. – Ja tak nie myślę. Ja to wiem.
W czwartek wczesnym popołudniem Andrzej jechał windą, jedyną zresztą w tym „też mi mieście”, które zabudową centrum mogło konkurować z dowolnym średniowiecznym miejskim skansenem, byle w ruinie. Na obrzeżach „też mi miasta” pleniły się czteropiętrowe betoniaki – w końcu także skansen jakiejś minionej epoki, a jeszcze dalej panoszyły się gargamele czasów ostatnich, uzbrojone w płoty, kamery i tabliczki informujące o ilości psów. Przed kilkunastoma raptem minutami, wychodząc od pacjentki, Andrzej patrzył na to chaotyczne rumowisko przez okno na podeście czwartego piętra betonowego bloku, bez windy naturalnie, bo do czwartego piętra wind w owych czasach nie instalowano, zaś czteropiętrowce budowano przede wszystkim. Pacjentka miała osiemdziesiąt sześć lat. Żyła samotnie. Mąż na cmentarzu, dzieci w metropoliach, jedyna jeszcze żyjąca siostra w na wpół zrujnowanej chałupie w okolicznej wsi. Tej zresztą było wszystko jedno, bo od dawna nie opuszczała łóżka. Zaś jego pacjentka ciągle jeszcze chodziła. Co prawda od dwóch lat tylko po mieszkanku, bo czwarte piętro, a winda – wiadomo, tylko z chodzikiem i tylko w pampersie, ale chodziła. Wspomagając nadzieję stertą potrzebnych i niepotrzebnych medykamentów, dwoma aparatami do mierzenia ciśnienia, glukometrem, termometrem – wszystkie te urządzenia pokazywały oczywiście zawsze nieprawidłowe wartości, jakie by one nie były, dreptała po utrzymywanym w coraz bardziej ograniczonym porządku mieszkanku i… żyła. Andrzej trochę jej w tym pomagał.
Schodząc po schodach, doznał wizji. W nieodległej przyszłości, w tym miejscu – bezsensownie zakołatał mu w głowie motyw z Gwiezdnych Wojen – bezładnie wędrujący chodnikami staruszkowie, niektórzy z tabliczkami na szyi: imię, nazwisko, adres, inni z wystającym z kieszeni palta workiem na mocz i dyndającym z rozporka cewnikiem, przewrócony u wejścia do „Biedronki” chodzik i rozsypane wokół kilkanaście pudełek karpatki, bo może dzieci przyjadą, spotkanie na środku jezdni dwóch dziewięćdziesięcioletnich przyjaciółek i jedna z nich wygrażająca laską policjantowi nieporadnie próbującemu sprowadzić je obie na chodnik i rozładować zator, zagubione, uwalane kupą pampersy, kolejka wózków inwalidzkich pod zakładem fryzjerskim, naprawa protez dentystycznych, naprawa protez dentystycznych… fanfary z Gwiezdnych Wojen raz jeszcze i na koniec czyste spojrzenie nieco wyblakłych i nieco załzawionych oczu przed chwilą spoglądających na kartkę, na której prawie dziesięciocentymetrowymi literami napisał zalecenia dotyczące kolejnej wielkiej nadziei białych. – To trzeba wieczorem? – Nie, rano – po raz siódmy. – I trzeba połknąć? – Tak.
Trzeba było to przełknąć. Karta dań na najbliższe dziesięciolecia niewiele więcej zawierała – duże litery, miksowana zupka, ziemniaki purée, cewnik, kupa. Zatrzasnął drzwi samochodu, przekręcił kluczyk, pojechał do domu z windą.
Stał bokiem do łóżka. Dwa kroki przed nim, z lewą nogą ugiętą lekko w kolanie i niżej stopą postawioną na palcach Lila, pielęgniarka oddziałowa drugiego piętra domu z windą, patrząc na niego spod oka, przygryzała długopis. Bettina – pomyślał. – Możesz sobie wyobrazić, że ona zachowuje się jak Bettina?
– Panie doktorze? – na ustach miała leciuteńko ironiczny uśmiech. W jego rozumieniu, oczywiście.
– Tam jest udar? W rozpoznaniu?
Lila delikatnie wyjęła z jego rąk historię choroby, chwilę szukała, z plastikowej koszulki wysunęła kartę informacyjną, wyciągnęła rękę. – Proszę.
Przy tym ruchu piersi pielęgniarki oddziałowej unosiły się nieco ku górze i fartuszek, z rozpiętym u góry guziczkiem, rozchylał się jeszcze bardziej. A niech sobie szczupaki pokłapią.
– Raczej uszkodzenie wieloogniskowe – mruknięcie.
– Alkohol – stwierdziła Lila, absolutnie bezosobowo. Takie przynajmniej odniósł wrażenie.
Siedząca na łóżku chora drapała łydki. Przez głos z telewizora materializował się chrzęst paznokci brużdżących skórę.
Lila uniosła rękę powtórnie, z czoła na twarz opuściła okulary w czarnej, poważnej oprawce, spojrzała na Andrzeja. – To się nasila nocą. Krzyczy, że ktoś polewa jej nogi wrzątkiem.
– Młoteczek.
– Proszę – kolejny ruch ręki. Potem ramienia i szyi. Jeszcze raz ręka, teraz odgarniająca włosy z twarzy.
– Igła.
– Proszę.
Chwila ciszy. Mantra różańca odmawianego półgłosem na sąsiednim łóżku. Ruchy jego rąk wokół nóg chorej jak ruchy egzorcysty.
– Zabierz to, kurwa!
Andrzej narzucił kołdrę na nogi chorej, wyprostował się. – To jest obwodowe. Polineuropatia alkoholowa prawdopodobnie. Chodźmy.
– On już nie będzie. Uspokój się – pielęgniarka oddziałowa drugiego piętra domu z windą pochylała się nad chorą.
Andrzej pisał. Lila siedziała na kozetce, od czasu do czasu prostowała to jedną, to drugą stopę. Odpiął się – pomyślała, patrząc na ostatni guzik fartuszka. Znowu. Zawsze się odpina. A co mnie to obchodzi. Ja jestem zimna suka. Czterdzieści godzin, tyle zostało na teraz, a potem od nowa jak zwykle. Jeszcze zebranie w przedszkolu, a wieczorem zmusić Piotrka do ortografii. Nie mogę teraz zapiąć, a nie chce mi się zejść. To niech tak sobie będzie. Wykasować telefon, wykasować historię w komputerze, schować nowe sandałki. Koszmar mojego życia. Jeszcze pieniądze, wiecznie pieniądze…
– Lilu, niech pani…
– Tak? Przepraszam, tak?
– Niech pani spróbuje – Andrzej przesunął historię choroby z wpisem.
Lila założyła nogę na nogę i przechyliła się. – Będzie spać.
– Jezu – mruknął Andrzej. – Jaka wymagalska. Ale nie będzie się czochrać i wyć. Ostatecznie niech będzie połowa pernazyny.
– To proszę dopisać.
– Dobrze – Andrzej dodał uwagę. – Jeszcze recepty. Na zatrzaski do fartuszka też – nieoczekiwanie zachichotał.
– Co? – pełne zdumienia. – Aha… – Lila palcami lewej stopy dotknęła podłogi, fartuszek podjechał jeszcze wyżej, Lila stanęła, wygładziła fartuszek, zapięła guzik. – Recepta nie będzie potrzebna.
– Hm… szkoda – we wzroku Andrzeja pojawiła się nutka żalu.
– Panie doktorze, niech pan się niepotrzebnie nie rozprasza – powiedziała z powagą Lila. – Jeszcze jedna pacjentka nam została.
Właściwie… on jest zabawny. Nieoczekiwanie dla samej siebie Lila sformułowała wniosek, który w zamierzeniu miał zakończyć próbę uporządkowania popołudnia tak, żeby pomiędzy zebraniem u Majki w przedszkolu a wieczornym starciem z Piotrkiem o gramatykę znaleźć pół godziny na solarium. Miał zresztą być zupełnie innym wnioskiem, ale skoro powstał taki, to niech będzie taki. Lila akceptowała samą siebie. Wyjęła telefon, chwilę czekała.
– Tato, będziesz mógł? Na godzinę, koło wpół do czwartej?
Czy on mnie podrywa? Mnie? Trochę jednak była zdumiona.
– Jesteś kochany, dziękuję. Możesz przyjechać pod przedszkole? Ja potem zostanę na zebraniu…
Piotruś miał oczywiście własne plany. Dojadając resztki bułki, umazany majonezem i keczupem oświadczył, że on idzie zaraz do Norberta.
– Po co?
– Grać.
– W co?
Dziesięcioletni Piotruś popatrzył na nią z politowaniem. – W taką grę. I tak nie zrozumiesz. Dasz mi na jeszcze jedną bułkę?
– Jak powiesz, co to za gra.
Piotruś wyglądał, jakby chciał ją kopnąć w kostkę. Zdecydował się na krawężnik. – Minecraft! – wrzasnął, podskakując na jednej nodze. – Dasz?
– Pójdziesz do dziadka i zjesz normalny obiad.
– Maaamo!!! – Piotruś zaczął krzyczeć i tupać.
– Dam ci, dobrze – Lila przejechała ręką po czuprynie synka i wyciągnęła portmonetkę. – Kup sobie i Norbertowi też. Przyjdę po ciebie przed szóstą.
Piotruś przetarł twarz. Smarki i łzy zmieszały się z keczupem, tworząc połyskliwą powłokę na policzkach. – Jesteś najlepsza, kocham cię – powiedział i objął ją w pasie.
Kiecka do prania, pomyślała Lila, przytulając syna.
– Kiedy tato przyjedzie?
Lila zesztywniała na moment. – Jutro wieczorem. A dlaczego?
– Bo mi obiecał, że pójdziemy na kajak.
Jak wytrzeźwieje, pomyślała. I jeśli nie zdąży się znowu upić.
Czasami myślała, że źle je wychowuje albo że nie wychowuje ich wcale. Dlaczego nie mają jeść lodów, skoro lubią lody? Albo pizzę? Dlaczego Piotruś ma zawsze iść do szkoły? Czasami przecież naprawdę nie ma ochoty. I dlaczego Majeczka nie ma ubierać się tak, jak chce? Trochę z tym było co rano kłopotów, ale za to ile radości. No i wreszcie: dlaczego ona sama nie miałaby spać tyle, ile lubi? Że śpi, zamiast sprzątać i stać przy garach? – W kółko śpisz – teściowa. – Tylko, kurwa, śpisz – mąż. – Liluś, czy ty nie śpisz za dużo? – nawet mama. A odpierdolcie się wszyscy ode mnie! Jak śpię, to nie pamiętam. A jak są dzieci, to jest bałagan. Mają się bawić pod linijkę? A ja mam wszystko w kwadraciki ustawiać? Ileż to roboty, pięć minut? Że podłoga się lepi? Niech ktoś spróbuje pić jogurt, jeżdżąc po kuchni na rowerze, i nic nie rozlać, no? Wytrę, jutro. Dzisiaj to bez sensu, za chwilę będzie tak samo. – Lila! – usłyszała. Tato już czekał pod przedszkolem.
Maja biegła dróżką do bramy. Tato przybrał zgorszony wyraz twarzy, chyba na wszelki wypadek, żeby nie zrobić tego, co córka. Lila wybuchnęła śmiechem.
– Kto cię tak uczesał?
– Pani! – zasapana trzylatka wczepiła się w mamę. Główkę miała upstrzoną kilkunastoma blond warkoczykami, każdy zakończony kolorową zapinką: pszczółki, kotki i króliczki tańczyły w słońcu. – Mami, na plac zabaw!
– Gdzie masz butki, dziewczynko? – pytanie Lili zabrzmiało poważnie. Maja miała na stopach kolorowe, grube zimowe frotki, na które uparła się rano i nie dała sobie ich wyperswadować. Butów natomiast nie było.
– Mi było za ciepło. Na plac zabaw, proszę! – Maja biegała wokół mamy.
– Nie mogłaś zdjąć skarpetek?
– Mogłam! – Maja zatrzymała się nagle i popatrzyła figlarnie na mamę. Usiadła na chodniku i błyskawicznie ściągnęła skarpetki.
– Ty niegrzeczna! Nie kocham cię ani trochę. Wkładaj zaraz te skarpetki! – Lila odwróciła się do ojca. – Poczekaj tu z nią chwilę, ja pójdę po buty.
Kiedy wróciła, Maja, nadal boso, kucała na skraju kałuży pozostałej po przedpołudniowym deszczu i patyczkiem próbowała wyturlać z niej kamyk. W sporej części była już mokra. Ojciec palił i patrzył w przeciwną stronę.
– Majka!!!
Córunia odwróciła się. – Ależ ja ciebie bardzo przepraszam. Tylko wyłowię żółwika.
– Wyłaź natychmiast z tej kałuży, ty niedobra!
Ojciec zaczął przyglądać się konfliktowi.
– Ja ciebie bardzo naprawdę przepraszam, ale nie mogę porzucić żółwika w potrzebie.
– Ty mnie w kółko nie przepraszaj – mruknęła Lila. – Wyłaź z kałuży!
– Ja ciebie bardzo przepraszam, że cię w kółko przepraszam.
Ojciec nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Podszedł i uniósł maleństwo.
– Pójdziemy na plac zabaw? – zapytała Maja z wysokości dziadkowych ramion.
– Tak, kochanie.
Wieczorem Andrzej pił kiepską brandy i trochę grał na wiolonczeli. Nieoczekiwanie przypomniał sobie utwór, który wpędzał go w niesłabnący niepokój, kiedy znał tylko jego tytuł, i który wpędził go w irytację jeszcze bardziej niesłabnącą, kiedy już poznał sam utwór. Nomos Alpha Iannisa Xenakisa. Był to utwór na wiolonczelę solo, skomponowany przez muzyka awangardowego tak bardzo, że właściwie on sam ginął na horyzoncie zdarzeń, a wyznawcy mogli sobie posłuchać Nomos Alpha – nagiej osobliwości, tkwiącej we wnętrzu muzycznej czarnej dziury. Zza horyzontu dochodził chichot Xenakisa. Zapewne, bo to, z czym zostawiał słuchaczy, nawet jeśli odrobinę wykształconych, tak jak Andrzej, mogło być wszystkim, być może nawet muzyką, klucz do dylematu tkwił w tym właśnie słówku: nawet. Jeśli coś zostanie zatytułowane Nomos Alpha… Coś jakby harmonia przedustawna, gdyby pokusić się o wykładnię z wolnego tłumaczenia. Może Xenakis jakąś ideę miał, kiedy wpadł na pomysł, by tak właśnie zatytułować tego dziwoląga. Kilka tonów wydobytych z wiolonczeli w sposób tradycyjny tam było, ale tylko kilka. Poza tym utwór zawierał odgłosy: podrapywania i postukiwania o pudło, przeciągania smyczkiem po częściach drewnianych, tarmoszenia strun i suwania czegoś po nich w górę i w dół, być może smyczka, ale raczej odwrotnie trzymanego, chyba też walenia wiolonczelą o coś – w sumie odgłosy świadczące o użyciu wiolonczeli jako, hm… totalnego instrumentu muzycznego? Andrzej postukał w pudło wiolonczeli, poskrobał, przeciągnął smyczkiem po krawędzi. Zamyślił się. Może konwencja, wedle której pojmujemy świat i potem wchodzimy z nim w interakcje, jest naznaczona nieświadomym, kulturowo zaimpregnowanym samoograniczeniem? Może heretyckie pukanie w pudło wiolonczeli coś otwiera? Dokończył brandy i poszedł spać.
------------------------------------------------------------------------
Harrison’s Principles in Internal Medicine – biblia internistów, wydawana w kolejnych wznowieniach od kilkudziesięciu lat. Redaktorem pierwszych wydań był profesor Harrison i stąd nazwa.