- W empik go
Testament lubieżnika - ebook
Testament lubieżnika - ebook
Bożydarowi, wychowanemu przez despotyczną babkę, skrajną dewotkę, od najmłodszych lat wpajano, że cielesne przyjemności są największym grzechem, a pewność siebie jest tożsama z pychą. Nic dziwnego, że młody mężczyzna stroni od silnych kobiet, irracjonalnie lęka się wpływu Boga na swoje życie, a wszystkie jego związki z płcią przeciwną kończą się katastrofą. W nieporadny sposób odkrywając swoją seksualność, Bożydar szuka jednocześnie zrozumienia i odrobiny ciepła.
Testament lubieżnika to fascynująca podróż po meandrach męskiej duszy, historia gwałtownych upadków i powolnego podnoszenia się. Śmiech przeplata się tutaj z rozpaczą, miłość z nienawiścią, a wszystko okraszone zostało sporą dawką erotyzmu.
Mimo wykazanych przeciwności moja ewolucja prawdopodobnie przebiegała pomyślnie, gdyż wyrosłem na zdrowego i przystojnego młodzieńca. Ta nieskromna hipoteza wymaga drobnego zastrzeżenia – moja uroda, choć frapująca, musiała być specyficzna. Czarującym nazywały mnie zgodnie panie w wieku balzakowskim, które kokieteryjnie i śmiało werbalnie wyrażały swój zachwyt. W ciemno mogłem też liczyć na pełne uwielbienie dziewczynek przed czternastym rokiem życia – cielęce spojrzenia i przyjazne zaczepki dowodziły tego aż nadto. Z kolei kobiety w przedziale od czternastego roku życia do wieku średniego nie zdradzały żadnego zainteresowania mną. Za to mnie interesował wyłącznie ten przedział.
Jarosław Rabenda
Absolwent aktorstwa PWSFTviT w Łodzi. Aktor, reżyser, prozaik, lektor audiobooków. Związany z Teatrem Powszechnym im. J. Kochanowskiego w Radomiu oraz z Teatrem Capitol w Warszawie. Laureat Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i Festiwalu Piosenki Kabaretowej O.B.O.R.A. w Poznaniu. Odznaczony medalami: „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” oraz „Bene Merenti Civitas Radomiensis”. W 2015 roku debiutował powieścią „Kiedy ślepiec płacze”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-723-5 |
Rozmiar pliku: | 965 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z życia wyższych sfer: pokaźny pająk zażywał przedwieczornej sjesty na utkanym przez siebie hamaku w najbardziej zagrzybionym kącie pod sufitem. Tkwił w bezruchu od wielu godzin, jakby nie mógł nasycić wzroku panoramą, choć nie można wykluczyć, że pajęcze odrętwienie mogło być wynikiem stresu spowodowanego antycypacją tego, co nieuniknione. Wzbierająca na spoconym suficie kropla wody spadła wreszcie, nieuchronnie jak uwolniona właśnie gilotyna, rozbryzgując się na pajęczej sieci i burząc jej wzorową strukturę.
– Wiesz, co to jest: białe i jak spadnie na głowę, to boli?
– Co?
– Sufit! – Agnieszka jak zwykle grzebała w trzewiach internetowych pudli.
– Co: sufit?
– Nie słuchasz mnie! Białe i jak spadnie na głowę, to boli.
– A, sufit. Dobre… – Jak zwykle usiłowałem czytać, wiedząc, że nie dostąpię jej ciała, póki nie skończy.
– A wiesz, jak nazywa się żona Herkulesa?
– Nie wiem.
– Frau Kules. – Zaśmiewała się.
– Gdzie ty znajdujesz te wszystkie sakramenckie pierdoły? To jakaś specjalna strona z zagadkami?
– Pierdoły jakie? Jezu! Chciałeś powiedzieć, że beton, tak? Suchar, znaczy?
– Chyba tak.
– To gadaj po ludzku. Trzeba umieć szukać, Fipku. W necie jest wszystko. Dlatego jest genialny.
– Pewnie jest. Ale tej strony jego geniuszu możesz mi oszczędzić. I nie mów do mnie „Fipku”, prosiłem.
– Dobra, człowieku trojga imion, Bożydarze Filipie Wojciechu.
– Już?
– Już! – odburknęła, nie kryjąc zawodu.
Podejrzewałem, że za chwilę usłyszę kilka wypowiedzianych powoli, starannie, ciepłym tembrem głosu słów, które zabrzmią niczym wyznanie, a gdy tylko dam się w to wciągnąć, oberwę obuchem w łeb. Wszystko po to, by ukryć podły cel – odegranie się.
– A co tam maglujesz tym razem, kochany? – zaczęła nadto słodko; wiedziałem, do czego zmierzała.
– _Miłość w czasach zarazy_.
– Jezu! Gdzie? – Zaskoczona, porzuciła swój plan.
– Co: gdzie?
– Gdzie ta miłość?
– W Ameryce Południowej.
– Nie, coś innego powiedziałeś!
– W czasach zarazy.
– Jezu, a komu by się chciało miłości w czasach zarazy!
– Nam się chce.
– Co?
– Nam się chce.
– Aaa… Rozumiem! – Agnieszka pierwszy raz od godziny oderwała wzrok od monitora, by spojrzeć w moim kierunku. – Proszę państwa, oto buc! Buc zapadł się w dole zużytego wyra. Dół wypełnił cały jego żywioł, żywot, nie, czekaj…
– Może: jestestwo – zaproponowałem życzliwie.
– Okej, jestestwo. Chociaż nie całe! Głowa i stopy wystają ponad linię dołu. Złap się ostatnich niezdołowanych bastionów. Walcz! Bo inaczej znów zaczniesz zamulać.
– Od tego dołu boli mnie kręgosłup, śpimy wygięci jak jakieś skoble – rzuciłem bez zastanowienia, zupełnie nie w porę.
– Mówiłam.
– Nie, nie będę zamulać – zadeklarowałem nadto energicznie, jak zawsze, gdy spotykałem wzrokiem jej oczy, ciesząc się kolejną chwilą skradzioną internetowemu kudłaczowi.
– Ludluma byś poczytał, działa pobudzająco. Przydałoby ci się – dorzuciła, wracając do monitora.
– Do czego by się przydało? – spytałem pleców swojej dziewczyny, po czym skwitowałem: – Nie, nieważne. – Powietrze z płuc uszło wraz z nadzieją. – Jeszcze nie potrzebuję twoich podniet. Chociaż pewnie niedługo nie będzie wyjścia – wymamrotałem grobowym półszeptem ni to do siebie, ni to do pustki nad zapajęczonym sufitem. Zauważyłem przyczynę ożywienia w narożniku. – Sufit przecieka, zauważyłaś? Może by podstawić miskę, co? – Odpowiedzi nie było. – Tak myślałem…
Odtąd nie potrafiłem się skupić na treści, więc ostrożnie odłożyłem książkę kartkami do dołu, pilnując, by się nie zagięły.
Musisz mnie przyjąć do grona na wieki wieków odrzuconych, panie pająku. Jak to jest być najwstrętniejszym żywym tworem na Ziemi? A może pani pajęczyco? Jak ci zajrzeć pod ogon? Zresztą, po co – jako dość umiarkowanie szowinistyczna męska świnia orzekam, żeś jest chłop! Trudno byłoby zaakceptować fakt, że miliony ludzi trzęsą dupą przed samicą. Na odwrót: to samica trzęsie dupą przed milionami! Tu łatwiej wskazać precedens, wysoki sądzie.
Zaplątałem się w sieci. A tobie się zdarza?
Więc, pająku, jak to jest cierpieć przez powszechne odrzucenie, nienawiść, odrazę – a wszystko spowodowane paraliżującym strachem przed twoją odpychającą powłoką? Arachnofobia funduje najwięcej cykora na świecie. Możesz być dumny. Robią w majty, choć wystarczy najmarniejszy obcas. Więc jak to jest z twojego punktu widzenia? Wyjaw mi ten sekret. W zamian zdradzę ci garść banałów – o samotności w tłumie, braku celu, konflikcie płci – i jeden niebanał o ręce aluminiowego Chrystusa oderwanej od niewielkiego drewnianego krzyża, która zawisła złowieszczo nad głową małego chłopca, zsyłając nań dożywotnią klątwę. Nie widzę jej, ale czuję. Rękę, nie klątwę. Mimo upływu lat. Zawiążmy sojusz człowieczo-pajęczy. Ale ty poskarżysz się pierwszy. Więc jak to jest, paskudo? Zapytać Quasimodo i nie zawracać ci odwłoka? Racja.
Przekręciłem się na bok, rozluźniając spięty kark i ramiona. W tej pozycji część lędźwiowa kręgosłupa cierpiała niemiłosiernie, ale za to mogłem obserwować, jak Agnieszka nerwowo stukała w klawiaturę. Jej smukła sylwetka coraz bardziej wierciła się na krzesełku, zdradzając niezadowolenie z wyników poszukiwania. I znowu w samych majtkach i koszulce na tym poobdzieranym siedzisku krzesła biurowego złożonego z propagandy sukcesu: skaj i stalowe rurki zamiast skóry i solidnego drewna. Epoka została oceniona i odeszła w niesławie, zapewne z powodu niewłaściwego użytkowania. Zostały relikty, jak to krzesełko: przeżarte przez rdzę, pogięte, wypaczone.
Jak my.
Moja dziewczyna nie zdążyła nawet założyć swoich ulubionych liliowych spodni dresowych i bluzy. Liliowy to jej kolor i trzeba szczerze pochwalić wybór. Barwa ta tworzy miły dla oka kontrast z jej aksamitną skórą i podkreśla jej opaleniznę, wzmagając apetyt obserwującego. Nawet kiedy siedzi, jak teraz, tyłem, półtora metra dalej. Nawet gdy liliowe są tylko oblamówki majteczek i koszulki. Ten obraz ma potencjał, by nie rzec – potencję! Niesie obietnicę skosztowania mitologicznej ambrozji… Ucieszyłem się jak osioł, któremu w żłoby dano, więc zeżarł, beknął, przetrawił i znowu nie ma co żreć. Niby jedzenie jest na wyciągnięcie ręki, tylko ręka ciągle za krótka.
Trwanie tuż obok nieosiągalnego obiektu pożądania wzmaga depresję i pasie kompleksy. W ramach naturalnej obrony trzeba analizować szczegóły. Zdzierać warstwę po warstwie. Ale nigdy do spodu! Nokaut zadany przez detale – ten nadruk na slipach tuż nad anusem: „Exit only”! Plus znak: zakaz wjazdu. To jak kosztować ową ambrozję, będąc do pasa zanurzonym w szambie. Ambiwalentne. Czyż świątynią kobiecości nie jest estetyka? Kobieto, puchu marny, zasuwaj do świątyni. Niewierząca? No to dupa.
Takie samookaleczanie estetyczne powinno być karane przymusowym kursem odróżniania piękna od ohydy. Piękno i ohyda. Jedyne antonimy, które dla każdego znaczą co innego. Pewnie dlatego, że definiowane są przez gust. A każdy gust to bezguście.
Z wyjątkiem mojego.
A może to prowokacja, zachęta, propozycja, kuszenie. Ostatnie kuszenie… Za niestosowne skojarzenia nie odpowiadam. Ta kobieta każdego faceta doprowadziłaby do dowolnego stopnia zidiocenia. Na szczęście dla nas nie posiadła świadomości swojej oczywistej potęgi. Jest absolutnie piękna. Na ulicy oglądają się za nami, ściślej – za nią, nawet faceci w towarzystwie swoich kobiet. Pękam z dumy.
Najbardziej szaleję za jej pępkiem! Powinienem iść do doktora? Kocham jej pępek, taki nieprzenikniony, chciałbym tam wleźć, zamieszkać. Talia osy, pępek otoczony dwiema kolumnami delikatnie wyrzeźbionych mięśni brzucha, zaprasza do gwałtu. Przyjmuję zaproszenie. Kobietom się nie odmawia. Pod koszulką te słodkie, figlarne piramidki z prawie zawsze sterczącymi sutkami, niewidziane już chyba ze trzy dni, niedopieszczone, samotne. Pod durnym nadrukiem dwie boskie półkule: jędrne, przybrązowione, młode, więc jeszcze bez kory; podobnie jak atłasowy wzgórek z wypielęgnowaną pionową kreseczką, niby strzałką zdradzającą, którędy do raju, jakby kto nie wiedział; wrota lekko uchylone, zapraszające („zrobię sobie operację, niech je schowają albo wytną”; „niemądra jesteś, nie wstydź się ich, są bardzo podniecające, uwielbiam, gdy mnie obejmują i muskają”); oczy roześmiane, śliczne, choć szkoda, że nie można ich nazwać rozmarzonymi, przez to żal pali mą szlachetną romantyczność; usta pełne, zawsze minimalnie rozwarte, ale to nie botoks, to natura; cały ten pyszczek kochany, utopiony w ekranie…
– Chodź do mnie – zaprosiłem bez wiary w sukces.
– Spadaj. To są moje godziny i chcę się pobawić.
Godziny moje, twoje, nasze, wasze, ichnie. Godziny obce, samotne, puste, głupie. Godziny długie. Godziny w sieci. Musiałem się zgodzić. A jakie miałem wyjście? Prędzej zrezygnowałaby ze mnie.
Za szybkie są te komputery, to jest – za szybko się włączają. Taki zniewolony bajtofil wchodzi do chaty, biegnie włączyć kompa, potem wraca do przedpokoju zdjąć buty, nie tracąc czujności, sprawdzając, czy już coś dzieje się na ekranie, czy jeszcze zdąży zdjąć okrycie. Czas na zrzucenie spodni i sweterka to jak dary losu. W domowym pożyciu pary daleko przed pierwszą rocznicą zamiast wspólnego posiłku zmieściło się ledwie pół pytania: „gdzie moje liliowe…”, bo już jest! – martwy ekran ożywiła kolorowa tapeta: tandetny miś grizzly na skałach zroszonych strugami rachitycznego wodospadu, wśród pinii, limb czy innych iglaków z rodziny sosen, w górach jakichś tam. Więc dziś w majtkach i koszulce. A mnie nawet w swetrze zimno. Znów kartofle z sadzonymi. Nic innego nie potrafię. Zrobić ci? Zrobię, poruszam się, to nie zmarznę. Bo ja tkwię tu najczęściej w bezruchu. A ona podskakuje, jakby ją to zdezelowane krzesełko kłuło w ten ekscytujący tyłeczek. Ukłuć! Taa… _Exit only_!
Co siedzi w głowie kogoś, kto wymyślił taki nadruk na damskich majtkach w tym miejscu? Co kieruje dziewczyną, która to kupuje? Napiszę o tym doktorat: _Napisy na bieliźnie damskiej w procesie historycznym_ i stanę do walki o prymat z innymi opublikowanymi niedawno: _Wpływ sesji egzaminacyjnej na stan biologii pochwy u studentek środowiska wrocławskiego_ albo _Fizykochemiczne i smakowo-zapachowe cechy serów poddanych działaniu prądu stałego_.
Nie mam szans.
Znowu deszcz.
Deszcz młóci. Deszcz młóci o dach i moje myśli. Słychać każdą kroplę, setki uderzeń na minutę. Może więcej. Gdy się mieszka tuż pod dachem, deszcz znacznie częściej pada. I mocniej.
Wszystkie kawalerki mają naturalne tendencje do kurczenia się w miarę ich użytkowania. Nasza, ulokowana na poddaszu starej kamienicy, zdawała się dowodzić tego w dwójnasób. Łóżko w narożniku zajmowało wraz z sąsiadującymi z nim po lewej drzwiami do przedpokoju dwie ściany prostokątnego pudełka. Po prawej okno zaopatrzone w liliową roletę, bez firan i zasłon, pod nim biurko, komputer, myszka podświetlona na fioletowo. I ona. Zawsze tam. Z przerwami na seks. Niekiedy na sen. Zdarzało się, że spała z głową na klawiaturze. Naprzeciw łóżka stara meblościanka, wyprężona aż po sufit. Półki zawalone kasetami video („kto dziś ogląda video! przecież nawet odtwarzacza nie masz, po cholerę to trzymać?!”; „bo lubię”), kolorowymi magazynami dla kobiet („skoro przeczytałaś, wyrzuć! to i tak o jeden raz za wiele”; „przeczytałeś tę książkę, to po kiego ją trzymasz?”), dziesiątkami słoników z podniesioną trąbą, z czego jedynie połowa w odcieniach fioletów („gdyby to chociaż jakoś poukładać, byłoby miejsce na cokolwiek”; „wolę słoniki, chyba że «cokolwiek» przynosi szczęście”), porozrzucanymi wszędzie częściami damskiej bielizny, nie tylko liliowej („jak rozpoznajesz w tym bajzlu, które są wyprane, a które nie?”; „po zapachu, głąbie!”), i niezliczonymi częściami po dwóch ostatnich śp. komputerach („nawet nie próbuj! mogą się przydać!”). Byle gdzie, czyli w kącie na podłodze, moja walizka z ciuchami („ja się do ciebie nie przeprowadzę, bo miałabym za daleko do roboty, ale ty do mnie możesz zawsze”; „dobra, to przecież nieważne, że będę miał daleko do roboty”) i wędrujący karton z książkami. Zawsze gdzie indziej. Jak to się dzieje? Wczoraj karton stał swobodnie, z dostojeństwem pudła dźwigającego literaturę, przy biurku. Dziś wygląda na wrośnięty w podłogę po przeciwnej stronie, przy drzwiach. Przecież by nie uniosła. Czary. Lub szczury, zainspirowane treścią, w nocy zabawiły się w kariatydy. A może najzwyczajniej w świecie sam przeniosłem i nie pamiętam, bo kiedy zrozumiałem, że seksu nie będzie, wypiłem drinka. Albo cztery. Na pudle wędrowna lampka nocna koloru wrzosowego, na długim kablu, z pękniętym białym kloszem imitującym pokrywę lamp naftowych. Usiłując czytać, wyginałem śmiało ciało, by oświetlić zadrukowane strony jej skąpym światłem. Ręce od tego mdlały, a powykręcany kręgosłup mścił się, zadając ból. Górnego oświetlenia nie mogłem stosować, gdyż odbijało się w monitorze komputera. I tak na niewiele by się zdało, bo żarówka pod sufitem skryta była w obszernym okrągłym kloszu z drutu powleczonego ciemnofioletową bibułą. Do seksu dla moich łapczywych oczu znakomitość, ale do pokonywania tekstu – bezużyteczne. W efekcie pomysł na dłuższe czytanie jawił się jako zapowiedź seansu masochistycznego. Właściwie słusznie. Wszak nie od dziś wiadomo, że tylko trafiona lektura może zrekompensować cierpienia jej poznania.
Jedno ze skrzydeł zamykających karton uniosło się leniwie, rzucając długi, szpiczasty cień precyzyjnie nad głową Agnieszki. Wielka czapa błazeńska wieńczyła moje szczęście („masz do mnie mówić: moje szczęście!”). Przez załamanie cienia oryginalny kanciasty pompon zajął miejsce na złączeniu sufitu i ściany.
Szczęście ty moje błazeńskie…
***
– Mam coś dla ciebie.
– …
– Hej! Mam coś dla ciebie!
– Tak? – Przebudziłem się z odrętwienia.
– Wiesz, co to jest apatia?
– No?
– Stosunek do stosunku po stosunku!
– Dla mnie, powiadasz. – Uśmiechnąłem się kwaśno i wyrecytowałem ze sztucznie wyolbrzymioną emfazą: – W czterech ścianach pustki tęsknię za apatią. Nasyć mnie. – Starannie umieściłem zakładkę między stronicami i odłożyłem książkę na podłogę przy kartonie-matce.
– Co tam chrzanisz?
– Chodź tu i wprowadź mnie w słodki stan apatii. – Przeciągnąłem się, rozkładając nogi i ręce, przez co zająłem prawie całą powierzchnię łóżka pokrytego kapą koloru, a jakże, liliowego.
– Leż tam, stary świntuchu, i nie zaczepiaj młodocianych. – Agnieszka nawet na moment nie oderwała oczu od monitora.
– To teraz stary świntuch posiądzie młodocianą z użyciem przemocy – pogroziłem, ale zapomniałem się ruszyć.
– Jak będziesz wstawał, zachowaj ostrożność.
– Co?
– Uważaj na swoje czterdziestoletnie stawy, żeby ci nie spuchły. – Zarechotała jakoś obleśnie. Krzywdząco. Niesłusznie. Niesprawiedliwie!
– Myślałem, że torcik i świece, ale nie – poskarżyłem się konfidencjonalnie pająkowi pod sufitem.
– Co tam… – Agnieszka zawahała się, jakby szukała słowa – bajdurzysz?
– Bajdurzę?! – ożywiłem się. – Już nie pieprzę, nie chrzanię, nie truję i nie przynudzam, brawo!
– Ale jeszcze zamulasz, bucu. To co tam pie… bajdurzyłeś?
– Nic takiego, chciałem tylko zwrócić ci uwagę, że na twoim miejscu nie poruszałbym tematu wieku. Kobieta starzeje się dwa razy szybciej, pamiętasz? Jak by nie liczyć, przy moich czterdziestu masz pięćdziesiąt dwa.
– Chciałbyś, obleśniaku!
– Bynajmniej. Idziesz do mnie czy nie? – Zachęcająco wygładzałem i przyklepywałem kapę.
– O Jezu, znowu? Nie możesz sobie zawiązać na supełek?
– Co znaczy: znowu?! Ostatnio kochaliśmy się trzy dni temu!
– Co ty pleciesz!
– Owszem. Przez ten zwierzyniec próżności na ekranie tracisz rachubę czasu. Co gorsza, zapominasz o naszych aktach… („o seksie mów wulgarnie, to mnie kręci”; „ale ja nie potrafię!”) to znaczy o rżnięciu.
– Świnia!
– Ale jaka apetyczna, zobacz!
Przyjąłem, jak mi się zdawało, ponętną pozycję na łóżku. Ułożenie ciała skopiowałem z jedynego obrazka stojącego na półce wśród słoników. Przedstawiał opalonego faceta na plaży, szczerzącego się do obiektywu jak idiota albo model, co na jedno wychodzi. Goguś chroniony szybką, oprawiony w lawendową ramkę, zawsze mnie wkurzał („kto to jest ta karmelkowa, banderasopodobna lala, twój były? wypieprzę go na śmietnik”; „ani mi się waż, to mój idol z czasów dzieciństwa, nie powinieneś być zazdrosny, on teraz musi patrzeć, jak mnie posuwasz, świntuchu”).
– Może i apetyczna – zerknęła na moment – tylko starawa odrobinę.
– Jak nie przestaniesz z tym wiekiem, to spotka cię kara dożywocia ze mną…
– Przetrzymam, przecież ty już niedługo umrzesz, dziadku.
– …nie skończyłem odczytywać wyroku. Ponadto nastąpi odłączenie Internetu.
– O, nie! Netu sobie zabrać nie dam! Mógłbyś ze mną robić, co tylko… – Agnieszka zamilkła na chwilę, zaśmiała się, po czym zawołała: – O! Mam coś dla ciebie!
– Nie, już nie chcę słuchać tych bzdetów – lamentowałem. – Chodź tu!
– Zaraz! Posłuchaj, to nie tylko dla ciebie, ale również o tobie! _Wraca facet do domu z pracy i widzi, jak jego dziewczyna się pakuje. – Co robisz, kochanie? – pyta zaskoczony. – Odchodzę. – Ale dlaczego? – Bo jesteś pedofilem! – No, no! Mocne słowa jak na dziesięciolatkę._
Agnieszka dławiła się ze śmiechu.
– Stare te twoje kawałki. Prawie tak stare jak ja. A teraz czterdziestoletni pedofil dokona całkiem typowej zbrodni. – Zerwałem się z posłania, złapałem ją wpół i porwałem na łóżko.
Do końca trzymała myszkę od komputera, która – wyrwana z dłoni przez opór kończącego się kabla – dyndała długo na krawędzi biurka, przypominając wahadło starego zegara, który przeczy, przestrzega lub broni dostępu.
Na wymuszonej drodze do nie swojego raju Agnieszka zgubiła spinkę, więc długie, kasztanowe włosy pokryły jej twarz i ramiona.
– Filipek wyskakuje z konopi, to lubię, zwierzaku! – rzuciła, nie kryjąc podniecenia.
Dziecinnie wyszczerzyła zęby i udała, że palce dłoni zakończone są pazurami, jakby zamierzała drapać i gryźć w udawanej obronie przed agresywnym samcem. Doceniała moje męstwo, gdy inicjowałem zabawę w przemoc. Właściwie tylko wtedy. Oszołomiony bliskością, do której tęskniłem, mimo iż spędzaliśmy razem wiele godzin, napawałem się widokiem jej dziecinnego rozbawienia. Odsunąłem włosy z jej twarzy, by spotkać ukochane, figlarne, wesołe oczy w pięknych naturalnych oprawach, lekko zadarty nosek i śliczne, wydatne usta, które natychmiast obsypałem pocałunkami. Pieściłem jej bajeczne smukłe ciało powoli, intensywnie, jakbym chciał odłożyć w pamięci zapasy cudownych doznań, bo kto wie, kiedy znowu będzie mi dane… Podniecenie rosło wraz z uniesieniem. Pocałowałem ją gorąco, żarliwie. Przerwałem pocałunek, by powiedzieć, że jest dla mnie ważna. Szukałem słów, jednak ona znalazła je wcześniej.
– Tylko szybko, bo jeszcze chcę sobie pobuszować. – Oczy Agnieszki już nie błyszczały ciekawością emocjonującej przygody, pazurki na powrót stały się palcami, kły zębami, uśmiech był ledwie uprzejmy.
– To nie może być prawda. Przesłyszałem się, na pewno się przesłyszałem – wyjęczałem do ucha poduszce.
– Oj, Fipku, nie rób problemów! Zabierasz się do tego jak prawiczek. Zrobimy szybki numerek i już. Przecież to i tak dla ciebie. Mnie się nie chce.
– Od razu poczułem się podniecony. – Opadłem, jakbym omdlał. – Jak prawiczek, mówisz – dodałem jakoś grobowo, po czym zapragnąłem odwrócić się plecami, demonstrując rozpacz. Zamiast tego na moment zawisłem na krawędzi łóżka, by po chwili z hukiem spieprzyć się na podłogę.
– Nie strzelaj mi tu fochów! – Wciągnęła mnie z powrotem na łóżko. – Twoje szczęście zrobi ci loda, będzie szybciutko, tak jak lubisz, i wszyscy zadowoleni.
– Uwielbiam cię między innymi za twoją spontaniczność i żywiołowość, ale coś mi się zdaje, że przez spędzanie dziesięciu godzin na dobę w sieci chamieje twój język.
– Coś rzuciłeś o rżnięciu niedawno. Tobie nie chamieje?
– Sama chciałaś, żebym mówił…
– Już nie chcę. W twoim wykonaniu to kabaret.
– A w czyim wykonaniu brzmi lepiej?
– Zamknij się, idioto. Jak będziesz zamulał, to od razu stąd idę. – Poczekała, aż pokażę znak zasznurowanych ust, usiadła na mnie okrakiem, przyjęła dziwnie znajomą bufońską pozę i przedrzeźniała na wyrost: – „Spontaniczność uwielbiam, powiadam ci”, co to znaczy w ogóle? W jakim języku ty nadajesz? Już ja wiem, co ty uwielbiasz. Dawaj!
– A miało być uroczyście…
– Co? – Agnieszka zamarła na moment. – Przecież to nie dziś, kurde, mówiłeś, że dziewiątego.
– Dziś jest dziewiąty.
– Przegapiłam?! A tak chciałam pamiętać. – Zamarła na moment. – Fipku, słoneczko kochane moje, kocham cię! – Obsypywała mnie chaotycznymi pocałunkami, a dłonie panicznie wędrowały po mojej twarzy, kroczu, brzuchu, szyi, udach, klatce piersiowej, jakby nie wiedziały, za co złapać, więc na wszelki wypadek złapały za rozporek. – Wszystkiego najlepszego, mordeczko, staruchu, następnych czterdziestu, a potem kolejnych, Bożydarku ty mój najmilszy. Szit, zapomniałam o prezenciku, znaczy, właściwie to nie zapomniałam, chciałam już kupić, nawet wybrałam w tym kącie, w którym stoisz najdłużej w antykwariacie, ale się bałam, żebyś nie pomyślał, że chcę ci coś sugerować, bo dla ciebie to zawsze, cholera, wszystko musi coś znaczyć, no bo wybrałam dla ciebie _Samotnię_, bo taka grubaśna i miałbyś na długo, no i widziałam, że nie masz, i wiesz, no, nie byłam pewna… – Agnieszka zawiesiła się nagle, choć dotąd tłumaczyła się z przejęciem, wykonując rękami zamaszyste gesty, które z pewnością niosły treść. Bacznie śledziłem słowa, ale przez te nie do końca kontrolowane gestykulacje za sensem nadążałem powoli. – …i w końcu najpierw chciałam zapytać – dokończyła spokojniej – czy byś się nie naburmuszył, że się czepiam, robię aluzje, bo niedawno zamulałeś trochę o samotności, czy coś… To jest tego od _Opowieści Wigilijnej_, co wiesz…
– Wiem. Na drugi raz się nie bój. Akurat ta _Samotnia_ ma niewiele wspólnego z samotnością. Nie kupuj, znam to. Najlepszy jest tytuł. I nie jest to rzecz, do której się wraca.
– No więc nic dla ciebie nie mam.
– Nie szkodzi, szczęście ty moje. Ważne, że ja mam ciebie. Daj mi swój czas, swoją uwagę, swoje ciepło, wystarczy.
– Okej, za karę zrobię ci laskę stulecia, a właściwie czterdziestolecia, albo cztery, co? Po jednej na każde… Albo wiem: obciągnę ci tyle razy, że aż padniesz i będziesz błagał, żebym już przestała, chcesz?
„Baza wirusów została zaktualizowana” – dobiegło z komputera. Agnieszka spojrzała na ekran, nie potrafiąc ukryć, czym wolałaby się teraz zająć.
– Wyciągaj emeryta! – rozkazała, wskazując mój rozporek.
– Nie wiem, czy jeszcze chcę. – Spojrzałem na pająka, który pod sufitem walczył o utrzymanie sieci demolowanej przez kolejne spadające krople.
– Tylko nie zamulaj! Już ja wiem, czego ty chcesz. – Szybko zsunęła mi spodnie i slipy. – Dawaj!
– Masz.
Jolanta
_Niewiasty jednak mają osobliwą predylekcję do przyciskania noża, który rani im serce._
Jerome
– Dawaj! – wycharczałem, wyciągając panicznie ręce w kierunku leżących na podłodze majtek, ale reszta ciała nawet nie drgnęła niczym sparaliżowana.
– Masz. – Ewa szybko wykonała polecenie.
Kroki rozlegające się w długim mrocznym korytarzu starej kamienicy nagle ustały. Wiedziałem, co to oznacza: półbabka dotarła do włącznika światła, teraz nastąpi kilka plaśnięć otwartą dłonią w lamperię, aż wreszcie go odnajdzie.
Naga, brudna, oklejona zaschniętymi owadami żarówka o słabej mocy, zwisająca na kablu pod sufitem, rozświetliła sień w chwili, kiedy szarpałem uwięzione między stopą a sandałkiem majtki. Podniosłem głowę, by przekonać się o tym, o czym już wiedziałem. Gwałtowny ruch spowodował utratę równowagi, więc runąłem na plecy, przyjmując pozycję horyzontalną. Prezentowałem teraz swoje malutkie genitalia w pełnym świetle, bez tajemnic, frontem do Ewy. Właściwie zgodnie z umową. Tyle że Ewa już nie miała szansy spełnić swojej części umowy i moim chciwym oczom nie ukaże się to, co tak bardzo chciałem zobaczyć. I do czego obnażenia namawiałem Ewę od tygodnia. Że też musiałem być pierwszy…
Dwie kobiety, sześcioletnia i z górą dziesięciokrotnie starsza, wbiły spojrzenia w moje mikre jajczątka, jednak ich twarze zdradzały zgoła odmienne emocje. Ewa, purpurowa ze wstydu, a może ekscytacji, chłonęła obraz, jakby spoglądała na uwięzione za szybą wystawową upragnione ciastko z bitą śmietaną i słodką wisienką pośrodku (skąd u sześciolatki takie spojrzenie!?). Półbabka, purpurowa z wściekłości, przewiercała wzrokiem mojego peniska, jakby chciała go zakląć, by sczezł, zanim stanie na wysokości zadania. I rzeczywiście – pod naporem miażdżącego spojrzenia maleństwo kurczyło się, jakby błagało o litość.
– Możesz już, dziecko, iść do domu – wyskandowała półbabka z nienaganną, jak nigdy, dykcją.
Zadrżałem, gdyż polecenie skierowane wprost do mojego siusiaka przekraczało ten niewielki stopień abstrakcji, jaki może przyswoić sześciolatek.
– Słyszysz?! Idź do domu! – Półbabka, zerknąwszy z obrzydzeniem na Ewę, sprecyzowała adresata.
Ewa dygnęła skromnie, rzekła do półbabki: „dobrze, proszę pani”, do mnie rzuciła oficjalne: „do widzenia, Bożydar” i pobiegła drewnianymi schodami do swojego mieszkania na górze. Nim zniknęła za drzwiami, nie zapomniała jednak sprawdzić, jak wisienka prezentuje się z perspektywy piętra.
– Lubieżność! – wysyczała półbabka w kierunku moich genitaliów, a bąble śliny wydostawały się spomiędzy jej koślawych zębów.
***
Następne dni spędziłem na przemian przełożony przez twarde krzesło lub na kolanach. Na krześle półbabka wybijała mi z dupy bezwstyd, zepsucie i lubieżność za pomocą pasa nabitego cekinami. Klęczeć musiałem przed wykoślawionym krucyfiksem zwisającym ze ściany, gdzie miałem przepraszać Pana Boga za całą swoją bękarcią ohydę. Pan Bóg nie dał się przebłagać moją najżarliwiej wyrażaną skruchą. Na dodatek w jakiś tajemniczy sposób poinformował o tym półbabkę, która, gdy tylko odsapnęła, wracała do pewniejszych niż modlitwa metod.
Nie wiedziałem, jak przeprosić skutecznie Pana Boga, który zdawał się być nieprzejednany również wizerunkowo – prawa ręka Chrystusa oderwała się od krzyża, przez co cała postać przechyliła się w stronę wnętrza pokoju, wyciągając do domowników zaciśniętą pięść, w której widniała maleńka dziurka po dawno zapodzianym gwoździku. Głowa Chrystusa ukrzyżowanego skierowana była w prawo, w stronę opuszczonego ramienia, a twórca figurki pomieszał wyraz cierpienia na twarzy Jezusa z gniewem, co w połączeniu z wyciągniętą i zaciśniętą pięścią stawało się złowieszczo deklaratywne. Adresowanie próśb o zrozumienie, wybaczenie czy choćby litość do figury o takim wyrazie twarzy wydawało mi się bezprzedmiotowe. Bo niby jak modlitwą skruszyć kogoś, kto permanentnie pokazuje mi wała? Wszystko to osłabiało żar mojej modlitwy, rozpraszało, rodziło wątpliwości natury fundamentalnej.
– Już przeprosiłem – zapewniałem, żeby wreszcie wstać z obolałych kolan.
– Na pewno? – pytała.
– Na pewno! – potwierdzałem.
– I co? Wybaczył? – kpiła otwarcie.
Wtedy patrzyłem lękliwie na tego z wyciągniętą pięścią, czy aby nie przemówi. Milczał. Jak zawsze. Wiedział, co nastąpi. I prawdopodobnie cieszył się razem z nią.
– Wybaczył.
– Powiedział ci? Bo ja jakoś nie słyszałam! – rozgrzewała się.
– Wybaczył.
– A mnie powiedział, że nie!
Znów zerkałem kontrolnie na uszkodzony krucyfiks, ale „wisielec” nic nie mówił. Może szeptał jej jakoś, a może dawał znaki, kiedy byłem odwrócony.
– A ja jakoś nie słyszałem, żeby do babci coś mówił.
– Ty bękarci pomiocie z piekła rodem, będziesz mi tu pyskował!? Wybiję ci z dupy pyskowanie i lubieżność, rozbieranie się przed dziewczynkami i wszystko…
No i wybijała. Wybijała na tyle skutecznie, że odtąd bałem się rozebrać nawet przed kąpielą czy snem. Wtedy wybijała mi z dupy fochy. Wszystko wybijała mi z dupy. Regularnie i metodycznie. To, co moja mała dupa mogła pomieścić, i to, czego nigdy w niej do wybicia nie było. Na wszelki wypadek. Żeby tam nie wlazło i się nie zagnieździło. Na koniec za wszystko, co uparcie tkwiło w mojej dupie, przepraszałem na kolanach Pana Boga.
Kiedyś zapytałem – jeśli wszystko złe siedzi w mojej dupie, to nie powinienem przepraszać Pana Boga tyłem? Lekko wypięty? Żeby mógł widzieć, gdzie to zło siedzi, i… Cios otwartą dłonią był tak silny, że przewrócił mnie na kredens. Głową zbiłem grubą szybę. Rozcięcie, szwy i kilka groźnych słów od lekarza na pogotowiu wstrzymały wychowywanie na tydzień. Może dwa, nie pamiętam. Ale pamiętam, że to było jak wakacje. A potem wszystko wróciło.
Gdy nie mogłem wytrzymać bólu, bo cekiny rozorały moje pośladki do krwi, wrzeszczałem i wołałem o pomoc. Nigdy nie nadeszła, a Pan Bóg konsekwentnie pokazywał, w co mogę go pocałować albo gdzie mu skoczyć. Wtedy się zaciąłem. Odtąd w trakcie wybijania z dupy nie krzyczałem, nie protestowałem, nie walczyłem, a po jakimś czasie udawało mi się nie uronić nawet jednej łzy. Półbabka zdębiała. Najpierw wymieniała narzędzia tortur – skórzany pas z cekinami został zastąpiony przez odpinany kabel od żelazka, a później druciany wieszak. Potem zwiększała siłę i intensywność uderzeń – wszystko na nic. Przełożony przez krzesło, nawet nie jęknąłem. Z zaciśniętymi zębami i twarzą skierowaną w stronę wiecznie ględzącego telewizora łączyłem się w bólu z innym cierpiącym.
Na ekranie małego odbiornika marki Koral jakiś starszy pan z oryginalną fryzurą „na siwego jeżyka” codziennie prosił swoich licznych widzów, aby mu pomogli. Tłum deklarował zgodnym chórem, że pomoże, po czym bił jeżykowi gromkie brawa. Po kilku tygodniach tego monotonnego serialu doszedłem do wniosku, że tłum prawdopodobnie nie dogaduje się z jeżykiem, podobnie jak ja z Panem Bogiem, bo w innym wypadku trudno byłoby pojąć, po cholerę jeżyk co rusz wprowadza tę samą mantrę.
A potem znów rytm gromadnych braw bitych jeżykowi w telewizji zlewał się z rytmem ubijania mojego zadka. Dlatego już zawsze, nawet po latach, widok jeżyka na archiwalnych filmach w telewizji wywoływał we mnie permanentny ból dupy.
***
Mimo wykazanych przeciwności moja ewolucja prawdopodobnie przebiegała pomyślnie, gdyż wyrosłem na zdrowego i przystojnego młodzieńca. Ta nieskromna hipoteza wymaga drobnego zastrzeżenia – moja uroda, choć frapująca, musiała być specyficzna. Czarującym nazywały mnie zgodnie panie w wieku balzakowskim, które kokieteryjnie i śmiało werbalnie wyrażały swój zachwyt. W ciemno mogłem też liczyć na pełne uwielbienie dziewczynek przed czternastym rokiem życia – cielęce spojrzenia i przyjazne zaczepki dowodziły tego aż nadto. Z kolei kobiety w przedziale od czternastego roku życia do wieku średniego nie zdradzały żadnego zainteresowania mną. Za to mnie interesował wyłącznie ten przedział.
Po śmierci dziadka dorastałem w otoczeniu dwóch silnych, zdecydowanych kobiet – drugiej żony dziadka, którą od jego pogrzebu nazywałem półbabką, i jej siostry, która z oddaniem kibicowała stosowanym w naszym domu metodom wychowawczym. Półbabka konsekwentnie wybiła mi z dupy wszelką śmiałość, nie tylko w stosunku do ludzi, ale też zachowań, zjawisk. Każdy śmiech na szkolnym korytarzu wzbudzał moją panikę – natychmiast upewniałem się, czy to nie ja jestem obiektem drwin. Śmiech na szkolnych korytarzach jest zjawiskiem powszechnym, więc pewnie zachowywałem się jak zaszczuty. Albo jak idiota. Albo jak zaszczuty idiota. Moja ewentualna aktywność czy inicjatywa musiały być poprzedzone rachunkiem zysków i strat. A ten zawsze wykazywał ryzyko kompromitacji, więc trzymałem się na uboczu. Nadzwyczaj ostrożnie podchodziłem do poznawania istot płci przeciwnej. W każdej widziałem coś z półbabki. A kiedy mimo strachu i wstydu natura brała górę, kończyło się jak z moim pierwszym listem miłosnym, który chyłkiem dostarczyłem klasowej piękności – przekazany nauczycielce, potem wręczony na wywiadówce półbabce, wybijany był z mojej dupy z uporem godnym lepszej sprawy, bo Pan Bóg znowu nie dał się przeprosić. Klęską zakończyło się też drugie podejście, kilka lat później, kiedy zakochałem się w ślicznej Eli z równoległej klasy sportowej.
Od początku swej edukacji widziałem się w klasie sportowej. Niestety półbabka mnie w niej nie widziała. Może dlatego czym prędzej wybiła mi z dupy wszelkie gry z kolegami na podwórku oraz pozalekcyjne treningi szkolne. W efekcie tak ukierunkowanego dorastania, gdy stanąłem do egzaminu, okazało się, że nawet piłki dobrze kopnąć nie potrafię. Pierwszy raz sam musiałem sobie coś z czegoś wybić. Wybrałem głowę. Ale bolało podobnie.
Wkrótce nadszedł termin corocznych zawodów międzyklasowych w siatkówce, podczas których miałem bronić honoru swojej klasy w konfrontacji z tą sportową. W roli kibiców na sali gimnastycznej zasiadło pół szkoły, a wśród nich moja boska Ela. Zajęła miejsce na ławce tuż obok mnie, gdy w ramach rozgrzewki podchodziłem do zbicia. Mogłem jej zaimponować jak nigdy przedtem, patrzyła tylko na mnie. Podejrzewała, że ją wielbię. Obserwowała mnie uważnie z nieuprawnioną nadzieją, że przystojny, acz zahukany pierdoła o dziwacznym imieniu na jej oczach przepoczwarzy się w bohatera. Odczuwałem i doceniałem powagę chwili. Podałem do rozgrywającego, ten odegrał zupełnie nieźle, piłka była dobra do zbicia, należało się tylko solidnie przyłożyć, a potem spojrzeć na nią tym znanym z westernów spojrzeniem: „widzisz, maleńka, jak to się robi? chodź tu!”. Wziąłem głęboki wdech, napiąłem wszystkie mięśnie, podbiegłem, wyskoczyłem i… wtedy moja ubita dupa postanowiła przemówić! Pierd ogromny, głośny jak wystrzał armatni i długi jak hejnał z Wieży Mariackiej zdominował całą przedmeczową rozgrzewkę.
Cóż to była za klęska! Upadek Rzymu, tragedia Titanica, dramat Waterloo – wszystko mało! Gromki śmiech zawodników obu drużyn oraz licznych kibiców chłostał boleśniej niż razy mojej opiekunki. Może i dałoby się to znieść, jednak szyderczy i donośny rechot Eli szarpał skórę na kawałki i odzierał z marzeń. Wybiegłem do szatni, by w pierwszej minucie odkochać się bez wybijania skądkolwiek. W drugiej podjąłem życiową decyzję: kobiety należy omijać szerokim łukiem, bo potrafią jedynie zadawać ból, a wszelkie niepowodzenia i kompromitacje mają związek z ich niepokojącą i niebezpieczną obecnością. W trzeciej minucie zadziwiająco spokojny wróciłem na boisko, by w meczu wypaść nadspodziewanie dobrze i przyczynić się do zaskakującego zwycięstwa mojej z góry skazanej na porażkę klasy. Mimo sprzyjającej atmosfery nie byłem zainteresowany konsumowaniem wygranej. Do końca podstawówki nie zdradzałem zainteresowania żadną osobą płci przeciwnej. Z nieczęstymi wówczas problemami wynikającymi z nadmiernie rozbrykanych hormonów radziłem sobie własnoręcznie. Napięcia typowe dla dojrzewającego młodzieńca stały się namolne dopiero wtedy, gdy byłem już mieszkańcem internatu, a tam dążeń poznawczych nikt mi z dupy wybijać nie próbował.
Na koniec podstawówki jedno wydarzenie zachwiało moim postanowieniem. Po uroczystości wręczania świadectw zauważyłem Elę. Stała z rodzicami. Jak wszyscy. Z wyjątkiem mnie. Podeszła i wyszeptała niepewnie: „szkoda, byłam w tobie bardzo zakochana”.
E tam…
***
Sądzę, że nie tylko wrodzona – czy raczej nabita wcześnie – nieśmiałość utrudniała mi kontakty z płcią przeciwną. Już jako nastolatek prezentowałem się dojrzalej, niż można by oczekiwać na podstawie metryki urodzenia. Zwłaszcza dwie wyraźne bruzdy wokół ust, charakterystyczne dla znacznie starszych, nadawały mej twarzy taki wyraz, że często oskarżano mnie o cynizm, zanim cokolwiek powiedziałem. Wielokrotnie słyszałem też opinię, że patrzę spojrzeniem mordercy tuż przed atakiem furii. Poległem, próbując zrozumieć, jak pożenić ogień z wodą – pociągającą powierzchowność, o której zapewniały mnie panie w wieku wymagającym szacunku, ze spojrzeniem psychopatycznego szaleńca. Wreszcie – jeśli moja powierzchowność zdradzała cechy maniactwa i obłędu, to skąd cholerne zaufanie, a wręcz chorobliwe i bezwarunkowe przywiązanie całych rzesz młodszych nastolatek i przedszkolaków płci żeńskiej do „wujcia Bożydarka”?
Może te specyficzne znamiona, a może po prostu fakt, że byłem nieco dojrzalszy od rówieśników, sprawiły, że trudno mi się było wkomponować w ich sposób rozumowania, język i zasady współżycia.
***
– Oj, przepraszam. – Udałem, że wpadłem na nią przez gapiostwo.
– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. Lepiej, żeby tego nie robiła.
– Ale pada – chlapnąłem.
– Co? – Zaczęła się rozglądać, jakby szukała deszczu, durna.
– No przecież… – Wskazałem park za wielkimi oknami na korytarzu prowadzącym do stołówki.
– Tak?
Uświadomiłem sobie, że owszem, padało, ale rano! Kiedy szliśmy na śniadanie. A teraz zmierzaliśmy na kolację. Durny.
– Ale padało! – zauważyłem logicznie, zgodnie z prawdą.
– Tak – dobiła dialog.
– To cześć. – Uciekłem.
***
Półbabka, umęczona znojem wychowania, postanowiła oddać mnie na wychowanie państwu. Gdy kończyłem podstawówkę, należało podjąć decyzję, co dalej z moją edukacją. Nawet gdybym potrafił wyartykułować swoje zdanie na ten temat, nie miałoby ono większego znaczenia. Nie potrafiłem, więc nie cierpiałem. Półbabka z siostrą orzekły przytomnie, że mężczyzna powinien mieć zawód, którego uczy szkoła zawodowa, a nie jakieś liceum ogólnokształcące o profilu humanistycznym, co polecał, argumentując z przekonaniem, mój szkolny wychowawca. Szukając odpowiedniej placówki, półbabka dowiedziała się, nie kryjąc radości, że może mnie umieścić w dowolnej szkole z internatem na terenie całego kraju. Mało tego – państwo uwolni ją od obowiązku utrzymania przybranego wnuka. Należne mi stypendium socjalne wystarczy na wszystkie bieżące potrzeby, a jeśli zapracuję sobie na stypendium naukowe, „będę się pławił w dostatku”.
Cóż to za idealna zgodność celów – półbabka wyekspediowała swoje utrapienie, a wraz z nim obciążenia finansowe, ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów w głąb kraju. Ja, wreszcie wolny, nie musiałem się obawiać gwałtownych reakcji otoczenia, a co najwyżej błahej ustnej reprymendy opiekuna. Mógłbym znieść najbardziej upierdliwego wychowawcę. Zresztą, często wdawałem się z nimi w polemiki, zachwycony tym, że mogę mieć inne zdanie i nikt mnie za to nie bije. Odwrotnie niż większość kolegów, którzy na wszelkie, nawet najdrobniejsze ograniczenia reagowali nastroszeniem. Ich motywacje były dla mnie niezrozumiałe, więc umościłem sobie bezpieczne gniazdo na marginesie internackiego życia.
Kto spędził tam choć miesiąc, ten wie, że w internacie szkoły zawodowej nie da się ukryć na żadnym marginesie. Chciał nie chciał, musiałem uczestniczyć w dziwacznej konspiracji, kiedy matka współlokatora przyjeżdżała w odwiedziny do syna i po cichu recytowała antyjaruzelskie wiersze, pisane z użyciem jarmarcznych rymów, ale podawane z podnieceniem, emfazą, błyskiem w oku i wyraźnie wyczuwalną satysfakcją glanowania Goliata. Nawet jeśli ten ostatni nie miał o tym pojęcia. Słuchaczami byli dwaj wielkomiejscy młodzieńcy: Adam, syn kobiety, z kumplem Grzegorzem – zdecydowanie para liderów czteroosobowego pokoju – ja, Bożydar, z małego prowincjonalnego miasteczka, oraz Syrop, syn rolników z Ameryki („gdzie jest Ameryka?”; „jak gdzie!? jak się jedzie z Łodzi do Łolsztyna”). Syrop był najbardziej malowniczą postacią w naszym pokoju, a kto wie, czy nie w całym internacie. Wyróżniał się permanentnie zakatarzonym nosem. Przeźroczysta maź o konsystencji gęstego syropu na kaszel groźnie zwisała do połowy jego górnej, filuternie zawiniętej wargi. Nigdy niżej. Gdy wytarł nos, najczęściej przez nieuwagę, nowa porcja mazi zajmowała miejsce poprzedniej – i znów precyzyjnie do połowy wargi. Wypada przyznać, że ta charakterystyczność znakomicie konweniowała z przepełnionym troską o zrozumienie świata wyrazem twarzy Syropa: zawsze otwarte usta, ospowata powierzchowność, rzadkie blond włosy, zmarszczone czoło i te mętne, szeroko otwarte ślepia przedzielone czymś na kształt bulwy w roli nosa – wszystko zdradzało wielki głód pojęcia niepojętego.
Wracając do rzeczy: dwójka pokojowych liderów z rumieńcami na twarzy wsłuchiwała się w te waleczno-buntownicze strofy, podniecona udziałem w tak bliskiej sercu młodego człowieka swawoli niesubordynacji, tajemnicy dokonującego się spisku czy cholera wie czym. Oni też nie wiedzieli, ale czuli, że to musi być ważne. Ja nie czułem. Jak wielu chłopaków z głębokiej prowincji wiedzę miałem wyłącznie oficjalną, telewizyjną, więc to wszystko, czego dowiadywałem się poza hermetycznym domem, było absolutnym _novum_. Mało tego – treści głoszone przez matkę-wichrzycielkę zadawały kłam tak łatwo przyswajalnemu porządkowi świata, prezentowanemu przez tych – jak mówiła półbabka – „ładnych i mądrych panów w telewizorze”. Należało to wszystko skonfrontować ze sobą, wyrobić sobie własne zdanie, a to wymagało czasu. Agresywna presja otoczenia co do błyskawicznych jasnych deklaracji wyłącznie zniechęcała.
Natomiast co ewentualnie czuł wtedy Syrop, niech pozostanie nieodgadnione.
***
– O, mielone znowu – zagaiłem przy okienku na stołówce.
– No – potwierdziła.
– I zupa! – kontynuowałem świetnie zapowiadający się dialog.
– No – potwierdziła.
– Ale zupa inna – zauważyłem trzeźwo.
– No – potwierdziła.
– I kompot… – Wskazałem palcem.
– Zawsze jest. – Znów zamordowała dialog.
– To cześć. – Wziąłem swoją tacę i polazłem usiąść jak najdalej od niej.
***
Dyskomfort mojego położenia pogłębił się, kiedy jednomyślni (w stale rosnącej liczbie zasilanej przez młodzież z sąsiednich pokoi) odkryli wreszcie, że jestem (poza Syropem, od którego nie wymagano aż tak wiele) jedyną osobą, która nie uczestniczy aktywnie w owym patriotycznym dziele. Nigdy nie przywiozłem z domu własnych materiałów (bo skąd – od półbabki?), nie wnosiłem niczego wartościowego do dyskusji, wręcz unikałem wypowiedzi. Wywołany gwałtem do zabrania głosu, jąkałem bez ładu, że generalnie zgadzam się oraz popieram. Po czym lękliwie spoglądałem na krucyfiks, który, ku mojemu przerażeniu, zawiesiła na ścianie naszego internackiego pokoju matka-buntowniczka. Jezus nie był tak wściekły jak ten znad telewizora w domu półbabki. Jednak jego nieodgadniona intencjonalnie, ale z pewnością pozorna obojętność paraliżowała mnie. Sparaliżowany, nie byłem w stanie wydukać nic sensownego. Co miałem im powiedzieć? Że miałem ubitą dupę w dniu ogłoszenia stanu wojennego, bo przecież „telewizor sam się nie zepsuł”? A gdy okazało się, że to nie moja wina, oberwałem za to, że domagałem się od połbabki przyznania do błędu? I co oni by z tym zrobili?
Podejrzany czy tylko dziwaczny, zostałem wreszcie uwolniony od poufnych zebrań. Bynajmniej się nie zmartwiłem, bo wszystko to oceniałem jako jałowe. Gdyby zamiast przekonywania przekonanych uczestnicy spotkań deklarowali jakiekolwiek konkretne działanie, wtedy mógłbym się zaangażować. Raz wyraziłem taki pogląd. Usłyszałem, że nie wiem, co mówię, że jeszcze nie czas, że teraz trzeba ducha nie gasić i czekać.
Czekając na Godota, można realizować się w całkiem przyziemnych dyscyplinach, pomyślałem z refleksem, więc systematycznie nadrabiałem zaległości w treningach sportowych, z coraz większą ochotą odwiedzałem teatry i kina, bywałem na koncertach gwiazd polskiego rocka oraz w pokojach dziewcząt zakazaną porą nocną.
***
– Kurde, to znowu ty. – Zamierzałem zagaić luzacko, powiedzieć, że się cieszę ze spotkania.
– Przepraszam. – Odsunęła się.
– Za co? – zapytałem.
– No nie wiem… – wydukała jakoś ostrożnie.
– Nie, no co ty. – Jakąś treść pewnie wyraziłem, ale jaką?
– Dziś groch z kapustą – podsumowała.
– To fakt, kompletnie. – Ucieszyłem się, że rozumie moje męki.
– Co kompletnie? – zapytała nie wiadomo o co.
– W głowie kompletnie – wyjaśniłem.
– Co? – dociekała, durna.
Spojrzałem na talerze i uciekłem bez pożegnania.
***
Doświadczenie prekursorów uczyło, że do czteroosobowych pokojów dziewcząt na ostatnim piętrze internatu należało się zakradać grupowo i kompletnie, to znaczy, że delegacja męska winna składać się z tylu osobników, ilu obiektów spodziewała się na miejscu. Wszystko po to, by łóżka były obłożone w stu procentach. W przeciwnym wypadku dziewczyna pozbawiona adoratora często wykonywała czynności destrukcyjne, jak zapalanie ogólnego oświetlenia w rażąco niestosownych momentach (właściwie wszystkie momenty były rażąco niestosowne), wypraszanie gości pod pretekstem zakłócania czasu przeznaczonego na relaks (choć pozostali zażywali relaksu w pełni) oraz kąśliwe komentarze na temat dochodzących z sąsiedniego łóżka odgłosów (wbrew przykazaniu: „nie będziesz zazdrościła adoratora koleżance swojej”), co zawsze powodowało obniżenie gotowości do współpracy emablowanej tam wybranki. Był jeszcze jeden ważniejszy powód: dziewczyna nieobłożona miała przewagę nad koleżankami w postaci wiedzy o ich rozpuście, podczas gdy sama pozostawała czysta. Tego najbardziej pragnęły uniknąć adorowane, dlatego utrudniały, a często uniemożliwiały pokonywanie kolejnych raf.
Rytuał wypracowany przez lata żmudnych doświadczeń wielu pokoleń jurnych młodzieńców był niezmienny: czas po kolacji do magicznej godziny dwudziestej drugiej mijał leniwie, głównie na zabiegach higieniczno-estetycznych, planowaniu strategii i dzieleniu skóry na niedźwiedziu. Gdy wreszcie nastała upragniona cisza nocna, grupa ochotników ostrożnie wdrapywała się na ostatnie piętro internatu, gdzie najpierw należało bezszelestnie minąć pierwszą szykanę – pokój opiekuna. Jeśli drzwi stróżówki były otwarte, następował odwrót i mozolne oczekiwanie, aż strudzony obowiązkami dyżurny wychowawca wreszcie zmęczy się na tyle, by sposobić się do snu. Mało który czynił to przy otwartych drzwiach. Wtedy przemieszczano się na paluszkach pod pokój wybranek, które z reguły zadbały wcześniej, aby fatalnie zapodziać klucz.
Po sforsowaniu otwartych wrót do raju kawalerowie z finezyjnie udaną dezynwolturą rzucali kilka dowcipów na dobry wieczór, a dziewczęta strofowały ich za lekkomyślność i sugerowały dostosowanie natężenia dźwięku do rygorów ciszy nocnej. Trudno porozumiewać się szeptem na odległość, więc dla ułatwienia komunikacji każdy z gości mimochodem znajdował się w pobliżu łóżka upatrzonej bądź uzgodnionej wcześniej ofiary. Była to ta magiczna chwila, gdy dziewczęta gremialnie zaczynały odczuwać potworne zmęczenie wyczerpującym dniem, a na to, jak powszechnie wiadomo, zbawiennym lekarstwem jest odpoczynek w pozycji leżącej.
W ramach najgłębszej empatii chłopcy próbowali pod byle pretekstem „rozprostować nogi” albo „wyciągnąć się na chwilę”. Jednym udawało się wcześniej, innym później – to zależało od uroku osobistego i poczucia humoru zawodników przystępujących odtąd do kolejnej konkurencji pod nazwą „chyba nie sądzisz, że cię wpuszczę do mojego łóżka!”. Gdy co najmniej połowa zawodników wychodziła z niej zwycięsko, któregoś zawsze potwornie raziło światło – choroba spojówek dotykała wszystkich aktywnych wycieczkowo samców w internacie. Odtąd ze wszystkich kątów dobiegały szepty, chichoty, odgłosy zapasów w wadze lekkiej i temu podobne. Gdy dziewczyna miała ochotę pozwolić na nieco więcej niż pocałunki, nerwowo rozglądała się po innych stanowiskach, by stwierdzić, czy jest bezpiecznie. W poświacie lamp zza wielkich internackich okien widać było wyraźnie nie tylko kontury. Bezpiecznie było tylko wtedy, kiedy wszystkie pary były na tyle zajęte sobą, by nie oglądać się na innych.
I tu powstawał „problem Bożydara”.
***
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_