Testament Odessy - ebook
Testament Odessy - ebook
Tysiącletnia Trzecia Rzesza, podbijając świat, nie miała religii, która po zwycięstwie jednoczyłaby naród. Heinrich Himmler, dowódca „Czarnego Zakonu” SS, doskonale zdawał sobie sprawę, jak ogromna jest to wada nazizmu. Niespodziewanie poszukiwania, jakie od lat trzydziestych prowadzili archeolodzy z jego organizacji „Ahnenerbe”, zakończyły się sukcesem. Znaleźli w Pirenejach ukryty tam od wieków skarb Świątyni Jerozolimskiej.
Plany Himmlera zaczęły się urzeczywistniać. Pierwszymi, którzy poznali bezwzględność nowej religii, byli mieszkańcy francuskiego miasteczka Oradour-sur-Glane, zniszczonego przez oddział dywizji „Das Reich”, wiozący totem z Pirenejów do Wilczego Szańca. Tam miał zabłysnąć w chwili śmierci Adolfa Hitlera. Jednakże zamach w Wilczym Szańcu się nie udał. Himmler musiał zlikwidować zamachowców, zanim ujawniliby jego udział w spisku, odwołać swoje plany. Już nic nie mogło odwrócić biegu wojny.
Heinrich Himmler pozostawił po sobie testament, który stał się podstawą działania wielkiej organizacji esesmanów ODESSA. Dysponując gigantycznym majątkiem, grabionym w Europie przez wojenne lata, członkowie ODESSY przeniknęli do struktur państwowych, tajnych służb i instytucji finansowych najważniejszych państw świata. Stawali się coraz bliżsi zwycięstwa w nowej wojnie, którą miały wygrać nie dywizje pancerne i armie lotnicze, lecz finanse. Skarb Świątyni Jerozolimskiej ponownie miał odegrać decydującą rolę.
Powieść Bogusława Wołoszańskiego, mistrzowsko łączącego ogromną wiedzę o drugiej wojnie światowej ze znajomością mechanizmów współczesnego świata, wciąga nas w tajemnice władzy, której religia jest najważniejszym elementem. Wartka akcja, pełna zaskakujących zwrotów i niespodziewanych rozwiązań, rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej i w szczególnym roku 2001, gdy ODESSA ponownie sięga po władzę.
Czyżby jej nie zdobyła?
Kategoria: | Naukowe i akademickie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61232-24-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyjaśnienie kim jestem jest równie niemożliwe, jak odkrycie źródeł mojej wiedzy. W każdym razie nie teraz!
To miała być największa tajemnica dwudziestego wieku, ale niespodziewanie kilka nieprzewidywalnych zajść, które możecie nazwać zbiegiem okoliczności albo przypadkiem, zmieniły bieg wydarzeń. A przecież wszystko jest przypadkiem, jak uderzenie meteorytu w prehistorii, które zabiło dinozaury i sprawiło, że życie na Ziemi potoczyło się w inną stronę.
Pierwszy wydarzył się w szczytowym okresie drugiej wojny światowej, choć był spodziewany i niecierpliwie wyczekiwany. Zwłaszcza gdy zwycięska passa Hitlera zaczęła się załamywać i narodowi niemieckiemu zagroziła zguba. Dlatego Heinrich Himmler potrafił docenić jego znaczenie. On, jeden z twórców narodowego socjalizmu, od początku zdawał sobie sprawę z największego mankamentu systemu, który współtworzył: braku religii. W latach trzydziestych i podczas wojny ten brak nie był dotkliwy. Narodowy socjalizm umundurował społeczeństwo. Wszyscy zostali zorganizowani. Mali chłopcy w Deutsches Jungvolk, nieco starsi w Hitlerjugend, dziewczęta w wieku 10–14 lat w Jungmädelbund, starsze w Bund Deutscher Mädel, pielęgniarki, robotnicy, nauczyciele... Wszyscy zostali umundurowani i żyli według wojskowego drylu. To było zrozumiałe i konieczne w czasie wojny. Naród umundurowany i zrzeszony łatwiej poddawał się rozkazom. Ale co stałoby się po zwycięstwie? Trzecia Rzesza miała trwać tysiąc lat! Co spajałoby Niemców i narody sojusznicze: Węgrów, Finów, Włochów? Wszędzie stawiano by pomniki Adolfowi Hitlerowi, ale przecież nikt by przed nimi nie klękał. Jaka religia zastąpiłaby chrześcijaństwo?
Heinrich Himmler szukał rozwiązania od pierwszych dni, gdy naziści otrzymali władzę. Zależało mu na tym szczególnie, gdyż myślał o usunięciu Hitlera i zajęciu jego miejsca. Ale warunkiem było pokazanie Niemcom, że jest „naznaczonym”. Dlatego tak usilnie poszukiwał boga, którego mógłby umieścić na ołtarzu swojego kościoła, przed którym wszyscy Niemcy chyliliby głowy i modlili się o pomyślność, zdrowie dla bliskich, odwrócenie nieszczęścia, znajdowali ukojenie. Być może podświadomie dostrzegał takie źródło w starogermańskich mitach o świętym drzewie Yggdrasil, „Drzewie Świata”, łączącym krainy bogów, ludzi i umarłych, o dobrym bogu słońca Baldurze, który miał objąć władzę nad światem po wygranej wojnie z siłami zła.
Organizowane przez Himmlera wyprawy naukowe docierały do Tybetu, Indii, Islandii, Grenlandii i Langwedocji. Ta francuska kraina wydawała się szczególnie interesująca.
W listopadzie 1942 roku Niemcy zajęli południową Francję i poszukiwania w Langwedocji ruszyły pełną parą. Już nic nie krępowało niemieckich naukowców, działających w Pirenejach pod ochroną niemieckiej policji i gestapo. Czas naglił. Przejęcie władzy stawało się coraz pilniejsze. W wielkich klęskach w 1943 roku pod Stalingradem i na Łuku Kurskim Wehrmacht stracił tak wielu żołnierzy i sprzętu, że odbudowanie pierwotnej siły militarnej było już niemożliwe. We Włoszech wylądowały wojska aliantów zachodnich i pięły się na północ Półwyspu Apenińskiego. Miasta niemieckie stały się celami nalotów wielkich formacji, liczących tysiąc samolotów.
Wojna, zakończona klęską Niemiec, zbliżała się do końca. Hitler musiał odejść, a któż, jak nie Himmler, był bardziej predestynowany do przejęcia władzy. Tylko on, rządząc policją i tajnymi służbami, mógł zapewnić spokój w Niemczech, do których wdarłby się powojenny chaos. Tylko on gwarantował stabilność w centralnym regionie Europy. Tylko on mógł oddać na usługi zachodnim aliantom potężną siłę Waffen-SS, prawie milion zaprawionych w bojach, świetnie wyszkolonych i wyposażonych żołnierzy. A Zachód potrzebowałby ich, gdyż rozpad wojennego sojuszu między kapitalizmem i komunizmem był oczywisty. Dla zachodnich mocarstw wojna z faszyzmem miała przekształcić się w wojnę z bolszewizmem.
Właśnie wtedy, w tym kluczowym okresie wojny, Himmler otrzymał informację, że w Langwedocji znaleziono skarb, którego jego naukowcy szukali przez dziesięć lat...
Skarb Lucyfera, Langwedocja, grudzień 1943 r.
Błyskawica przecięła niebo tak blisko, że siedzący obok kierowcy Rudolf Rahn wcisnął się w fotel, obawiając się, że następny piorun uderzy w samochód. Wydawało mu się, że w tej samej chwili usłyszał śmiech, ale nie odważył się odwrócić, żeby sprawdzić, czy się nie przesłyszał. Zawsze odczuwał lęk przed mężczyzną siedzącym na tylnej kanapie. I nie wynikał on ze świadomości, że był to najpotężniejszy urzędnik Trzeciej Rzeszy mający nieograniczoną władzę. W tym człowieku było coś diabolicznego, a Rahn, ilekroć stawał przed nim, zadawał sobie pytanie, co takiego wywołuje lęk i chęć podporządkowania się? Trójkątna twarz, wysoko podgolone włosy, okrąg-łe okulary w złotych drucianych oprawkach na wąsko osadzonych oczach – nic nie wskazywało na jego siłę. Tak jak budowa ciała, charakterystyczna dla ludzi spędzających większość życia za biurkiem i niechętnych fizycznemu wysiłkowi.
Znowu dobiegł go śmiech, po którym usłyszał słowa:
– To jakby Dziki Gon schodził na ziemię.
Dziki Gon, orszak boga Odyna. Dopiero teraz się odwrócił.
– Reichsführer, proszę tak nie mówić. Dziki Gon przynosi nieszczęście. – Uśmiechnął się blado.
– Odyn prowadzący procesję duchów w dzień, który chrześcijanie uważają za swą największą świętość. Czyżby obawiał się pan tego, Rahn?
Rahn wsunął wskazujący palec za kołnierzyk i przesunął kilka razy, jakby starając się go rozluźnić.
– Nie, oczywiście żartowałem – powiedział szybko, licząc, że Himmler straci ochotę do dalszej rozmowy na temat procesji z zaświatów.
Kolejna błyskawica, która na dłuższą chwilę rozświetliła góry, przerwała ich rozmowę, ale Himmler nie milczał długo.
– Nie uważa pan, że jest coś niezwykłego w naszej wycieczce? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, natychmiast dodał: – Czy przeżył pan kiedyś burzę 25 grudnia?
– W istocie, zadziwiające.
To Himmler wybrał ten dzień na podróż do odległego Ussat, miasteczka liczącego niespełna dwustu mieszkańców, zagubionego w Pirenejach na południu Francji. O zmierzchu przyjechali do pobliskiego Tarascon-sur-Ariège wygodnym pociągiem „Steiermark” złożonym z sześciu wagonów, a tam przesiedli się do wielkiego mercedesa, sprowadzonego wcześniej w tym celu. Himmler nie chciał czekać do następnego dnia i zdecydował się na wycieczkę w góry pomimo zapadających ciemności.
Wąska droga biegnąca zboczem wzniesienia była pusta, co zapewne należało zawdzięczać jakiemuś lokalnemu dowódcy SS, który dyskretnie zadbał o bezpieczeństwo Reichsführera i zakazał, aby ktokolwiek z okolicznych mieszkańców pojawił się na trasie jego przejazdu.
Kolejna seria błyskawic zamieniła zmierzch w jasny dzień i sprawiła, że Rahn zaczynał rozpoznawać tereny, na których spędził tak wiele miesięcy.
– Za trzy kilometry będzie skrzyżowanie i tam proszę pojechać w prawo, na dół – powiedział do kierowcy.
Wybrał dłuższą drogę, ale dzięki temu mogli ominąć Ussat. I to nie ze względu na środki bezpieczeństwa podjęte dla ochrony Reichs- führera i posterunki blokujące skrzyżowania. Nie chciał, aby cokolwiek w najmniejszym stopniu zakłóciło tę najważniejszą chwilę w jego życiu, której poświęcił tak wiele lat poniewierki i poniżenia, a nawet... śmierć.
Kierowca, nieprzywykły do otrzymywania poleceń od kogokolwiek poza głównym pasażerem, zerknął w lusterko, ale gdy dostrzegł, że Himmler skinieniem głowy potwierdził dyspozycję Rahna, posłusznie skręcił w drogę biegnącą w dół. Po chwili wjechali w szpaler drzew. Burza odchodziła na południe i tylko światła reflektorów pozwalały dojrzeć wąską brukowaną jezdnię.
W istocie nazywał się Otto Rahn, jednakże, gdy w 1939 roku oznajmił Himmlerowi, że jest na tropie prowadzącym do znalezienia skarbu Świątyni Jerozolimskiej i nie ma żadnych wątpliwości, że uda mu się dokonać tego w ciągu najbliższych miesięcy, otrzymał polecenie ukrycia się, zniknięcia dla świata. Himmler obawiał się, i słusznie, że prace Ottona Rahna są zbyt dobrze znane za granicą i mog- ły zwrócić uwagę wywiadu angielskiego. Jego pierwsza książka Wyprawa krzyżowa przeciw Graalowi została sprzedana w Niemczech w pięciu tysiącach egzemplarzy i przetłumaczona na francuski. Druga, Dwór Lucyfera, miała już znacznie większy nakład i wzbudziła duże zainteresowanie za granicą. W czasie licznych wypraw do Langwedocji spotykał się z francuskimi badaczami. Musiał więc zniknąć. Nie wiedział, kto wpadł na pomysł, że najlepszą mistyfikacją będzie rozgłoszenie informacji o jego śmierci. Zaakceptował to Himmler, więc Rahnowi nie pozostało nic więcej, jak tylko się zgodzić. Pozwolono mu wybrać datę. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to 13 marca, w tym dniu bowiem niespełna siedemset lat wcześniej padło Montségur, ostatnia forteca katarów. Potem, już jako Rudolf Rahn, czytał o odnalezieniu zwłok Ottona Rahna w śniegu na szczycie góry w Tyrolu. Kilka dni później wyjechał jako ambasador do Rzymu, a więc możliwość przypadkowego rozpoznania go na ulicy w Niemczech została ograniczona do zera. Mogła go zdradzić jedynie sekretarka Tita, ale uważał ją za tak niezbędną w jego pracy, że kategorycznie zażądał oddelegowania jej do biura ambasadora, na co Himmler, acz niechętnie, się zgodził. Tak ukryty przed światem mógł prowadzić swoje poszukiwania w Langwedocji, choć rozwój wydarzeń sprawił, że cała mistyfikacja okazała się niepotrzebna. W listopadzie 1942 roku wojska niemieckie wjechały do południowej Francji i nikt już nie mógł przeszkodzić w jego działaniach w rejonie Montségur. W pobliskim Limoges utworzono silny posterunek gestapo, kierując tam najbardziej doświadczonych śledczych, którzy nie mieliby żadnych kłopotów z rozbiciem podziemia, gdyby takie się narodziło.
– Nigdy mi pan nie mówił, drogi Rahn, jak pan doszedł do tego odkrycia – odezwał się Himmler.
„Drogi Rahn” – ten sposób tytułowania osób z otoczenia Reichs- führer stosował tylko w chwilach szczególnego zadowolenia i wobec ludzi, których chciał uhonorować. Rahn uśmiechnął się na myśl, że i on znalazł się w tym kręgu. Zasłużył sobie.
– Długo to trwało, zanim pomyślałem, że głównym błędem poszukiwaczy jest lekceważenie czy niedostrzeganie najwyraźniejszych tropów. Jak to się mówi, najciemniej jest pod latarnią.
Powracał myślami do jesiennego dnia, gdy olśniony tak prostą myślą postanowił powrócić do Montségur, gdzie od 1929 roku bywał dziesiątki razy. Tak często rozważał niezwykłe wydarzenia z dwunastego wieku. Wtedy trzydzieści tysięcy rycerzy ruszyło na Langwedocję, aby zniszczyć katarów. Nakazał im to papież Innocenty III, który uznał, że katarzy, głosząc swoją wiarę odrzucającą Chrystusa i ukrzyżowanie, zagrażają katolicyzmowi. Ludzie garnęli się, bo znajdowali w nich skromność, prawdziwe oddanie wierze, co kontrastowało z zachowaniem kleru, zepsutego i przekupnego, poświęcającego się przyjemnościom i gromadzeniu bogactw. Rycerstwo z północnej Europy chętnie podjęło wezwanie „zniszczcie ich!”. Wiedziano, że katarzy, nazywani również albigensami, gdyż Albi było ich stolicą, to lud bogaty, a nic tak nie zagrzewa do walki jak możliwość zysku. Tym bardziej że papież obiecał odpuszczenie grzechów, więc grzeszyli strasznie, mordując każdego, kto na drodze tej krucjaty nawinął się pod rękę. Nie zastanawiali się, w kogo wbijają miecz: katara czy dobrego katolika. „Wycinajcie ich, Bóg pozna swoich!”.
Tak, paląc, mordując i grabiąc, w maju 1243 roku doszli do ostatniej twierdzy katarów w Montségur. Położona na niedostępnej skale, dobrze zaopatrzona i przygotowana do obrony przez dziesięć miesięcy opierała się atakom. Pięciuset katarów zdecydowanych było walczyć do śmierci. Zapewne też dlatego, że zdawali sobie sprawę, iż nic lepszego nie spotka ich ze strony zwycięzców. Ich siły wyczerpały się 1 marca 1244 roku, gdy zawarty został rozejm, przewidujący, że obrońcy opuszczą twierdzę dwa tygodnie później. Przed wyznaczonym terminem kilku potajemnie uciekło stamtąd, unosząc skarb, którego potem poszukiwano przez setki lat.
Rahn przekręcił się na fotelu i odwrócił jak mógł najbardziej do Himmlera, aż poczuł ból karku. Pomyślał, że wygodniej byłoby, gdyby Reichsführer posadził go obok siebie na tylnej kanapie, ale nie śmiał tego zaproponować.
– No, no... – Himmler pochylił się, co miało manifestować jego żywe zainteresowanie.
– W każdym źródle na temat obrony Montségur jest wzmianka, że 13 marca kilku rycerzy uciekło stamtąd jedyną drogą, jaka nie była zablokowana.
– O ile wiem, twierdzę oblegało dziesięć tysięcy ludzi. Jak liczna armia mogła pozostawić drogę ucieczki?
– Góra, na której posadowiono twierdzę, wygląda jak wielka jaszczurka. Z jednej strony, od ogona – Rahn używał tego porównania, aby jak najbardziej obrazowo oddać kształt wzgórza – po łagodnie wznoszącym się zboczu prowadzi jedyna droga do barbakanu, blokującego wejście do twierdzy. Z drugiej strony, od łba, jest przepaść. Dlatego napastnicy zablokowali podejście do twierdzy od strony jaszczurczego ogona, ale nie pomyśleli, że ktokolwiek może wyjść po pionowej skalnej ścianie liczącej trzysta metrów. Skoro więc tamtędy się wydostali, unosząc skarb, postanowiłem zacząć szukać od tego miejsca. Nie było to łatwe, ale znalazłem...
Postanowił ponownie podkreślić swoje zasługi. Nie mówił, że w dotarciu do skarbu było więcej zasług naukowców francuskich, którzy częściej i dłużej prowadzili tam wykopaliska i poszukiwania. Zaprzyjaźnił się z nimi w końcu lat dwudziestych, gdy przybywał do Langwedocji jako biedny badacz, którego ledwo było stać na najtańsze hotele. A i tak zdarzało się, że uciekał z nich, nie płacąc, gdyż nie miał czym. W naturalny sposób, kierując się środowiskową solidarnością, pomagali mu, a on umiał to wykorzystać.
– A to dlaczego „nie było łatwe”? Skarpa jest chyba dobrze widoczna – zdziwił się Himmler.
– Na skale są inne ruiny niż w XII wieku. Zdobywcy zniszczyli Montségur katarów i wybudowali tam nową twierdzę. Nie ma żadnej możliwości odtworzenia kształtu tej, która mnie interesowała. Musiałem więc wielokrotnie opuszczać się po stromiźnie.
– Schodził pan po pionowym zboczu? – Himmler uniósł brwi ze zdziwienia.
– Tak jest. Przy dzisiejszej technice alpinistycznej to nie jest trudne – odpowiedział skromnie Rahn. – Wtedy było nie lada wyczynem. Zwłaszcza że uciekający byli obciążeni skarbem.
– No, no... – Himmler wydawał się coraz bardziej przejęty.
– To było w lipcu, gdy po raz kolejny zjechałem na dół – podjął Rahn. – Źle oceniłem wysokość w tym miejscu i zabrakło mi z metra do podłoża. Nie było to wysoko, więc postanowiłem skoczyć. Uderzyłem butami o omszały głaz, ześlizgnąłem się i spadłem, ale na miękkie poszycie, nic złego sobie nie robiąc. Coś mnie zaniepokoiło, choć nie mogłem uprzytomnić sobie, co to takiego. Byłem już daleko od głazu, idąc po mocno pochylonym zboczu, gdy uświadomiłem sobie źródło niepokoju. Moje buty zdarły warstwę mchu z kamienia, odsłaniając coś, co początkowo uznałem za pęknięcie, ale było ono zbyt regularne, aby mogła je utworzyć natura. Wróciłem i z niemałym wysiłkiem wdrapałem się na ten kamień. Nie myliłem się. Zdarty mech odsłonił znak, mocno już zatarty, wyglądający jak „x”. Szybko pomyślałem, że przypomina to runiczny znak „gebo”.
– Uznał pan, że mogli go wyryć zbiegowie z fortecy? Kuć w kamieniu, w czasie ucieczki? Gdy wokół wrogowie? – przerwał mu Himmler.
– To nie był kamień twardy jak granit czy bazalt, a więc wymagający kucia. Bardziej przypominał piaskowiec, w którym można łatwo ryć. Pomyślałem, że ci ludzie uchodząc z fortecy, musieli pozostawić jakiś znak, że ucieczka się udała. A może nawet zaznaczyć, dokąd idą...
– Myśli pan, że nie ustalili tego przed wyjściem z twierdzy?
– Przyjmowałem taką możliwość. Wynosząc skarb, nie chcieli, aby ktokolwiek z tych, którzy mieli dostać się w ręce wroga, znali tajemnicę. Na torturach mogli ją wydać.
Himmler pokiwał głową, sygnalizując, że przekonuje go logika Rahna.
– Znak gebo ułożony był dziwnie. Uznałem, że człowiek, który go rył, miał bardzo niewygodną pozycję. Zrobił to jednak z jakiegoś powodu. Jedno z ramion, dłuższe, musiało wskazywać kierunek dalszej ucieczki. I w tamtą stronę poszedłem. Łatwo się mówi, ale zajęło mi to wiele miesięcy – zakończył niespodziewanie Rahn.
Wiedział, że zbliżają się do wąskiej drogi biegnącej w bok, w którą powinni skręcić. Dopiero teraz dostrzegł ciemne sylwetki żołnierzy stojących na poboczach drogi. Byli rozstawieni co kilkadziesiąt metrów i starali się chronić pod konarami drzew, choć widząc światła nadjeżdżającego samochodu, wysuwali się do przodu. Rahn zauważył, że ich mundury są przemoczone, wydawało mu się dziwne, że nie założyli peleryn. Po chwili pomyślał, że trudno się temu dziwić: w końcu 1943 roku Trzecia Rzesza nie miała już tyle wyposażenia dla swoich żołnierzy, aby nie mokli.
– Daleko? – odezwał się Himmler.
Bez wątpienia nie nużyła go podróż, lecz stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Świadomość, że zbliża się do przedmiotów, które w jego planach odgrywały jakąś nadzwyczaj istotną, choć trudną do określenia rolę, wywoływała widoczne podenerwowanie.
– Jeszcze kilka kilometrów, choć ostatni odcinek będziemy musieli przejść pieszo – odpowiedział Rahn.
Kręta górska droga urywała się tak nagle, że tylko dzięki znakom dawanym latarką przez żołnierza stojącego na poboczu kierowca nacisnął hamulec w odpowiednim momencie.
Z ciemności wynurzył się oficer w pelerynie, niosący pod pachą dwa wielkie parasole, które rozłożył, zanim Himmler zdołał wysiąść. Nie podniósł ręki w salucie, ale stanął na baczność i powiedział dość cicho:
– Melduje się sturmbannführer Adolf Diekmann.
Wiedział, że Reichsführer zabronił jakichkolwiek gestów i słów, które mogłyby zdradzać jego obecność w tym rejonie. Podsunął usłużnie parasol, aby osłonić Himmlera przed deszczem, i równocześnie podał drugi Rahnowi. Wszystko odbywało się w ciszy, w której słychać było tylko odległe grzmoty odchodzącej burzy.
– Pomyśleć można, że bóg przygotował odpowiednią oprawę naszej wizyty – odezwał się Himmler, wpatrując się w odległe błyski, które nie miały już dość siły, aby oświetlić całą scenerię. – Niech pan prowadzi – odwrócił się do Rahna i odsunął o krok na bok, aby ten mógł przejść.
Weszli na ścieżkę wyłożoną deskami, na które nabito poprzeczki, aby wchodzący się nie ślizgali. Było to o tyle potrzebne, że wkrótce droga stała się bardzo stroma. Himmler szedł pochylony, chwytając się liny, którą rozciągnięto z jednego z boków. Rahn słyszał jego krótki świszczący oddech. Reichsführer nie był nawykły do fizycznego wysiłku, a może świadomość zbliżającej się chwili dodatkowo przyspieszała bicie jego serca.
– Jeszcze kilka kroków. – Rahn uznał, że powinien przekazać taką informację, na co Himmler mruknął coś, co można było odczytać jako oznakę zadowolenia.
Brama, zbita naprędce z nieokorowanych belek, jaką wydobyło z ciemności światło latarki niesionej przez Diekmanna, wskazywała, że najbardziej męcząca część wspinaczki dobiega końca. Przeszli jeszcze kilkanaście kroków po drewnianym pomoście, przerzuconym nad niewielkim, acz głębokim rozpadliskiem, gdy Himmler zatrzymał się.
– Jak pan tu dotarł? Przejście zostało zbudowane chyba teraz – zapytał zdziwiony.
– Od góry – odparł Rahn, kierując snop latarki na pionową ścianę, wznoszącą się nad drewnianą obudową zabezpieczającą wejście do jaskini.
– Chce pan powiedzieć, że tędy zeszli ludzie obciążeni skarbem? – Himmler odwrócił się w jego stronę. Zapewne wykorzystał pierwszy pretekst, żeby się zatrzymać i odpocząć po męczącej wędrówce.
– Nie, uważam, że to jedno z kilku wejść. Tylko to odnalazłem, a oni weszli łatwiejszym dla kogoś niosącego ciężar. Zapewne potem zostało zasypane. Pozostawiono to, trudniejsze – wyjaśnił Rahn.
– Nierozsądne – skrzywił się Himmler.
– Takich szczelin w tych górach są tysiące. W tej okolicy naliczyłem sześćdziesiąt jaskiń o większych wejściach. I proszę mi wierzyć, dotarcie do tego było dość trudne. Nikt poza poszukiwaczami nie miał powodu, aby tutaj się zapuszczać.
– Jak daleko stąd jest twierdza Montségur?
– Drogą około czterdziestu kilometrów, ale to okrężna trasa, choć bez wątpienia istniała w trzynastym wieku. Francuscy archeolodzy znaleźli tam jakieś skorupy. Uważam jednak, że uciekinierzy z Montségur szli najkrótszą trasą, prowadząc muły. To wąska ścieżka, ale dostępna dla zwierząt. Na jej początku znalazłem run oznaczający wędrowca. Być może były inne, ale czas je zatarł.
Himmler wskazał, aby Rahn ruszył pierwszy, a sam zerknął na oficera, oczekując informacji, że wejście jest całkowicie bezpieczne. Ten skinął głową, potwierdzając, że nie ma tam żadnego zagrożenia.
Przejście między głazami nie było długie. Po kilku krokach rozszerzało się na tyle, że można było przyjąć naturalną pozycję i swobodnie oddychać. Po następnych metrach znaleźli się w długim tunelu, wystarczająco wysokim, aby niski Himmler nie musiał pochylać głowy. Całość oświetlały lampy naftowe zawieszone na alpinistycznych hakach powbijanych w skalne szczeliny. Himmler już o nic nie pytał, najwyraźniej zbyt przejęty zbliżającą się chwilą. Rahn też czuł narastające napięcie podobne do tego, które przeżywał, gdy po raz pierwszy, dwa miesiące temu, dotarł do tego korytarza. Wtedy, idąc w świetle lampy karbidowej, jaką niósł przed sobą, nie wiedział, że będzie to inna wędrówka niż te, których setki odbył po okolicznych jaskiniach, a kończących się rozgoryczeniem, że kolejny wysiłek nie doprowadził do celu. A zawsze uważał, że idzie dobrym tropem, dopóki nie przeczytał zapisków francuskiego archeologa, który badał drogi, jakimi katarzy mogli uciekać z Montségur. Nie odkrył tej właściwej, ale jego analizy naprowadziły Rahna na właściwy ślad. Mimo tego wielokrotnie błądził po stromych górskich ścieżkach, coraz dalej odchodząc od Montségur, aż w listopadzie tego roku odnalazł run wyryty na pionowej skalnej ścianie, dobrze widoczny, gdyż w tym miejscu nie istniało niebezpieczeństwo, że ktokolwiek może skojarzyć proste linie z odległą twierdzą.
Opadający tunel, wciąż wystarczająco wysoki, aby nie musieli się schylać, prowadził do niewielkiej komory, którą dostrzegli z daleka dzięki temu, że zainstalowano tam elektryczne oświetlenie. Nie widać było kabli biegnących na ścianach, co oznaczało, że świecą tam akumulatorowe reflektory.
– Niech pan spojrzy – powiedział Rahn, gdy dotarli do wejścia. Wskazywał na głaz.
– Waży z pół tony, a dał się odsunąć jedną ręką.
Himmler podszedł do kamienia i spojrzał zdziwiony.
– Stoi na równoważni – wyjaśnił Rahn. – Pchany ręką ani drgnął, a wystarczało włożyć łom w odpowiednie miejsce i poruszyć go o milimetry, a uruchamiało się równoważnię i głaz się przesuwał. Ten mechanizm wykonano siedemset lat temu, a działa bez zarzutu.
– Sprawdził pan jak? – zainteresował się Himmler.
Rahn wzruszył ramionami i nie musiał niczego dodawać, gdyż Himmler skinął głową i sam odpowiedział:
– Rozumiem, że nie miał pan czasu.
Tuż przed wejściem musieli pochylić głowy i znaleźli się w komorze, gdzie widać było betonową płytę, już rozkutą.
– Beton? – Himmler, wyraźnie zdziwiony, pochylił się i podniósł okruch. Przybliżył go do światła reflektora i przyglądał się z niesłabnącym zaskoczeniem. – To musiało być wylane nie tak dawno. Może kilkadziesiąt lat temu.
– Rzadko pamiętamy, Reichsführerze, że kopuła Panteonu w Rzymie została wylana z betonu, a pochodzi z początku drugiego wieku naszej ery.
– Nie pomyślałem o tym! – Himmler wydawał się zakłopotany, ale natychmiast dodał: – I nie była to pierwsza budowla z betonu. Tenże Apollodoros zbudował chyba betonowe mosty na Dunaju. – Od razu uśmiechnął się zadowolony, że może pochwalić się swoją erudycją. Był w świetnym nastroju.
Odrzucił okruch betonu i pochylił się nad niewielką piwniczką, w której widać było wieka brązowych skrzynek.
– Nie otworzył ich pan? – zapytał zdziwiony, nie dostrzegając na wiekach żadnych śladów.
– Otworzyłem jedną, aby sprawdzić, czy się nie myliłem. Innych nie śmiałem ruszyć przed panem – odpowiedział Rahn, co wyraźnie spodobało się Himmlerowi.
– Dobrze, dobrze, Rahn. Nie chodzi o moją próżność, nieprzemyślane otwarcie mogłoby zaszkodzić ich zawartości. Co pan znalazł w tej otwartej?
– Złote monety z pierwszego wieku naszej ery...
Rahn sięgnął do wewnętrznej kieszeni w marynarce i wyjął papierośnicę wypełnioną bibułkami. Wykorzystał ją jako odpowiednie opakowanie, zabezpieczające zawartość. Odwinął bibułki i wyjął niewielki, cienki krążek o nierównych brzegach. Trzymając go ostrożnie w dwóch palcach, podał Himmlerowi.
– Sprawdziłem, pochodzą z Jerozolimy – dodał.
Himmler przyglądał się długo, obracając monetę w palcach. Rahn to rozumiał. Chciał odwlec moment otwarcia pozostałych skrzyń albo zastanawiał się, czy ma to zrobić teraz.
– W drugiej znaleźliśmy menorę... – wstrzymał głos, nie wiedząc, czy ma dalej wyjaśniać znaczenie tego znaleziska. Nie chciał urazić Himmlera, podobnie jak zrobił to przed momentem, wyjaśniając, że beton nie jest wynalazkiem ostatnich stu lat. Miał rację. Himmler dobrze wiedział, o czym Rahn mówi, a może chciał go powstrzymać przed kolejną niezręcznością i powiedział:
– Jak na łuku Tytusa...
– Tak jest – potwierdził szybko Rahn.
Mówił o reliefie na łuku Tytusa, wzniesionym w Rzymie w 81 roku naszej ery dla upamiętnienia zwycięstw tego cesarza w Judei, gdy jego wojska ograbiły Świątynię Jerozolimską. Płaskorzeźby były zatarte, ale widać wyraźnie łupy: trąby i siedmioramienny świecznik.
Himmler milczał, wciąż wpatrując się w monetę.
– Czy pan wie, Rahn, czego pan dokonał? – zapytał wreszcie tak cicho, że jego słowa zamieniły się w szept.
– Tak jest, Reichsführer. Szukałem tego przez czternaście lat – Rahn odpowiedział równie cicho.
– Nasza Rzesza przeżywa najtrudniejszy okres w swojej historii. – Himmler zdawał się coraz bardziej wzruszony. – Führer traci wielki dar, jaki dał mu Bóg, gdy wyruszaliśmy na wojnę.
Rahn patrzył zaskoczony. Nigdy się nie spodziewał, że może usłyszeć takie słowa z ust człowieka, który wydawał się bezgranicznie wierny Hitlerowi.
– Wiedziałem, że tak się stanie, i jestem gotowy przejąć to brzemię. Tym większe, że błędy, jakie popełnił Führer, postawiły naród niemiecki na skraju zagłady. Mogą ginąć miasta, miliony żołnierzy, ale nie naród. Pan to rozumie?
Rahn przytaknął, wciąż jednak nie wiedząc, do czego zmierza szef SS. Nie mieściło mu się w głowie, że usłyszy tak jawne przyznanie się do zdrady.
Himmler niespodziewanie zamilkł. Widocznie uznał, że niepotrzebnie dał się ponieść wzruszeniu, jakie wywołał widok metalowych skrzyń, które miały dla niego jakieś szczególne znaczenie.
– Nie interesuje pana, co zawierają? – zapytał Rahn po długiej chwili milczenia. Był zadowolony, że Reichsführer nie kontynuował tematu. Powiedział coś, czego mógł żałować już po wyjściu z zimnej jaskini. A wówczas wydałby rozkaz zgładzenia świadka jego słabości.
Wzruszony Himmler odwrócił się do Rahna i położył mu rękę na ramieniu.
– Ten skarb zniszczy chrześcijaństwo i da nową moc narodowi niemieckiemu. Teraz wiem, że sprawdziły się przepowiednie, w które wsłuchiwałem się od lat.
Rahn dostrzegł łzy w jego oczach. Pomyślał, że gdyby nie jego obecność, Himmler padłby na kolana.
– Co pan się spodziewa tam znaleźć? – zapytał wreszcie Reichs-führer.
– Szmaragd ze stu czterdziestoma czterema ściankami. Z korony Lucyfera – wyjaśnił szybko Rahn. – To na pewno...
– Lucyfer, czyli „Niosący światło” – dodał Himmler.
Bez wątpienia czytał książkę, w której Rahn dowodził, że Lucyfer był bogiem dobra, a nie przywódcą diabłów, jakim uczynił go Kościół katolicki, aby zatrzeć ślady kradzieży germańskiej symboliki.
– Tak, zbyt spieszne otwarcie mogłoby zaszkodzić zawartości – powiedział Himmler. – Każę to przewieźć do któregoś z największych miast, aby poddać badaniu w odpowiednich warunkach.
Odwrócił się, zmierzając do wyjścia, ale zatrzymał się, zanim przekroczył kamienne obramowanie jaskini.
– Wie pan co... – odwrócił się w stronę podążającego za nim Rahna. – Musimy pomyśleć o zabezpieczeniu tego skarbu.
– Okolicy pilnuje stu kilkudziesięciu esesmanów – wyjaśnił Rahn.
– Wiem, ale to za mało. – Himmler zniecierpliwiony machnął ręką. – Jeżeli wiadomość o pańskim odkryciu dotarła do aliantów, to możemy się spodziewać silnego ataku. Tak silnego...
Jakaś myśl przyszła mu do głowy, gdyż nie kontynuował tego tematu.
Przez całą powrotną drogę milczał. Rahn nie śmiał się odzywać, gdyż uznał, że Reichsführer przemyśliwuje jakiś plan o ogromnym znaczeniu dla dalszego biegu polityki. Ta myśl napawała go przerażeniem, że któregoś dnia może zostać obarczony pośrednią odpowiedzialnością za to, co miało się stać.
Powrotna droga do Tarascon wydawała się krótsza. Dojechali tam tuż przed północą. Przemknęli szybko ulicami miasta, w którym okiennice wszystkich domów były pozamykane, a jedyne światła, jakie można było dostrzec, to reflektory posterunków poustawianych w każdym zaułku. Jechali wprost na bocznicę za dworcem, gdzie stał sześciowagonowy pociąg.
Himmler, ledwo zatrzymali się na wybetonowanym podjeździe, pospiesznie wysiadł i wspiął się po wysokich stopniach do wagonu łączności. Rahn podążył za nim.
– Znajdźcie Lammerdinga! – Himmler krzyknął do oficera, który zerwał się od stolika zastawionego aparaturą radiową.
Zdjął czapkę i usiadł na wąskiej kanapce przy ścianie wagonu. Wciąż był mocno podekscytowany.
Ktoś odepchnął Rahna i przemknął obok. To adiutant Himmlera przybiegł do wagonu na wieść, że szef właśnie przybył. Już w drzwiach usłyszał polecenie odnalezienia Lammerdinga.
– Reichsführer, od trzech dni nie mamy łączności z jego grupą – wyjaśnił jeszcze zdyszany krótkim biegiem. – Sądzę, że jest w ogniu najgorętszych walk.
– Dobrze. – Himmler przesunął dłonią po gładko wygolonym karku. – Szukajcie go i równocześnie przekażcie wiadomość do dowódcy armii: oddział „Lammerding” ma zostać natychmiast odesłany do Francji w celu odbudowy stanu osobowego.
Rahn słyszał, że generał Heinz Lammerding dowodził dywizją „Das Reich”, która poniosła bardzo ciężkie straty na froncie wschodnim. Z kilkunastu tysięcy żołnierzy pozostał oddział liczący nieco ponad dwa tysiące i nazwany „Grupą Lammerdinga” przedzierał się przez Ukrainę do Polski. Zrozumiał, że oni mają przejąć straż nad skarbem. I pomyślał, że nie sposób znaleźć lepszego strażnika niż oddział, który walczył w tej wojnie od samego początku na wszystkich frontach: od Polski, poprzez Francję, Bałkany, aż wykrwawił się na froncie wschodnim. Ci, którzy tam pozostali, byli diabłami.
Himmler podniósł się ciężko z niewygodnej ławki. Mimo wielogodzinnej podróży pociągiem, potem wyprawy do jaskini, nie wyglądał na zmęczonego.
– A, Rahn, omalże o panu zapomniałem – uśmiechnął się i podszedł bliżej.
– Jakieś rozkazy, Reichsführer?
– Nie – odpowiedział po namyśle. – Na razie wszystko pozostaje na swoim miejscu. Nie muszę panu mówić, że to największa tajemnica. Największa tajemnica, Rahn – powtórzył, a w jego głosie można było łatwo wyczytać groźbę.
– Rozumiem, że mam pozostać tutaj. – Rahn chciał wyjaśnić swoją sytuację.
– Tak, jako kurator. Wkrótce przybędzie dywizja „Das Reich”. Jej obecność odstraszy ewentualnych intruzów. Gdy nadejdzie czas, pana odkrycie odegra swoją rolę w historii. Proszę mi wierzyć.
Odwrócił się i skierował do drzwi wagonu. Gdy był już na stopniach, spojrzał na Rahna.
– Niech pan weźmie kąpiel i, chociaż jest późno, to zapraszam do mojej salonki na koniak – powiedział już innym tonem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------