Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Testament Ziarnka Soli. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Testament Ziarnka Soli. Część 1 - ebook

Powieść ta wprowadza do serii zasadniczą zmianę, która miała rządzić wszystkimi kolejnymi odcinkami: Rocambole, skruszony, powraca z więzienia, by przyczynić się do triumfu dobra.

Czterech mężczyzn: Gontran de Neubourg, Lord Blackstone de Galwy, Arthur de Chenevières i Albert de Verne postanawiają połączyć siły pod nazwą Bractwa Rycerzy Księżycowej Poświaty, aby pomóc tajemniczej młodej kobiecie, znanej początkowo tylko jako „domino”, która po zamordowaniu rodziców została pozbawiona spadku przez diabolicznego Ambroise’a i wicehrabiego de la Morlière. W tej historii pojawiają się jeszcze dwie inne postacie: kapitan Charles de Kerdrel – o pseudonimie Ziarnko Soli, oraz kurtyzana Saphir.

Jeśli chodzi o Rocambole’a, to pojawia się on jako tajemniczy przywódca tego stowarzyszenia arystokratów. Ale nawet w służbie dobra nie waha się sięgać po najbardziej zbrodnicze środki: szantażuje, torturuje i bez skrupułów nadużywa swoich uprawnień lekarza i magnetyzera.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66980-35-8
Rozmiar pliku: 9,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Mieszkańcy Martinière

Podróżny przekraczający Loarę w Orleanie1, jeśli skieruje się na południe, to niecałe dwie ligi dalej napotka piaszczysty, suchy kraj porośnięty skarłowaciałymi świerkami. To Sologne2.

Sologne to kraj niezdrowy, malaryczny, monotonny, którego widok napawa skrajną melancholią i niezaprzeczalną poezją.

Od czasu do czasu od strony drogi widać czerwone wieżyczki ceglanego zameczku zagubionego w środku lasu.

Czasami rano, kiedy wschodzi słońce, słyszy się odgłosy fanfar i widać przeciągającą obok zażartą sforę dużych psów z Poitou3.

Wieczorem, przez małe świerkowe gaje, lśni czerwonawy blask ogni węglarza, a w pobliżu ujada zabłąkany ogar.

Na północy leży Orlean, miasto może trochę nudne, ale przy tym najpiękniejsza kraina na świecie.

Na wschodzie jest Vierzon4, stolica kowali, gdzie kowadło nie śpi ani w dzień, ani w nocy.

Na zachodzie znajduje się Chambord5, piękna rezydencja, pałac otoczony wielkimi lasami. Nieco dalej leży Blois6, cywilizowane i uprzejme miasto, które wciąż pamięta swoich znamienitych gości.

Dalej, na południe jest Berri7, opiewane przez George Sand8; Berri, kraina legend i gęstych lasów.

Pomiędzy La Motte-Beuvron9 a Nouan10 kraj jest w całości porośnięty drzewami. Pośrodku tych lasów, około pięć kilometrów od linii kolejowej, stoi ładny dom z ubiegłego wieku, który, jak wszystkie budowle w kraju, zbudowany jest z czerwonej cegły.

Czy to zamek?

Można by tak powiedzieć na widok dwóch sześciokątnych wieżyczek, które flankują jego fasadę od strony południowej, i gdyby policzyć setki starych drzew tworzących park o powierzchni jednej ligi kwadratowej.

Lecz w kraju tym nie mówiono wcale o zamku, zadowalając się określaniem tej rezydencji nazwą Martinière.

Martinière należała podczas rewolucji 89 roku11 do dzierżawcy generalnego12 zwanego Martin i stąd się wzięła nazwa.

Pan Martin zmarł na początku Cesarstwa13, a jego ziemię w Sologne kupił niejaki pan Bernard.

Ów Bernard był wielkim łajdakiem, który zbił majątek na handlu lnem i wełną. Pełen głupoty i próżności, na bramie swojego parku kazał umieścić sporządzony wielkimi złotymi literami napis: Zamek Martinière, ale w okolicy nadal mówiono po prostu: Martinière.

Mistrz Bernard, który swojego jedynego syna ożenił z wysoką, szczupłą, wychudzoną i nieprzyjemną osobą, chciał odgrywać wielkiego pana. Zakazał polowania w swoim lesie, był bezlitosny dla kłusowników i starał się nawiązać znajomości z sąsiadami.

Kłusownicy poszli do więzienia, ale sąsiedzi zamknęli mu drzwi przed nosem.

Czas władania przez niego małą posiadłością ziemską był zresztą krótki, bowiem nadeszła Restauracja. Pana Bernarda spotkały dwa bankructwa i stracił wszystko, przy owacjach sąsiedztwa, które często biadało nad groteskowym luksusem tego dawnego handlarza.

Wtedy Martinière kupił szlachcic, który właśnie wrócił z emigracji, baron de Passe-Croix, teść generała markiza de Morfontaine, gdzie mieszkał aż do śmierci i zapisał w testamencie swojemu synowi, temu samemu baronowi de Passe-Croix, który następnie został najpierw jednym z morderców hrabiego de Main-Hardye, a następnie nieszczęsnej Diane de Morfontaine.

Teraz, w roku 184…, w październiku, baron był w Martinière, przestrzegając angielskiej mody, która wymaga spędzenia części zimy na wsi.

Pan de Passe-Croix był wówczas mężczyzną w wieku około czterdziestu dwóch lat.

Jego żona, baronowa, zbliżała się do trzydziestego szóstego roku życia.

Owocem ich związku było dwoje dzieci: syn, który miał w następnym roku opuścić Saint-Cyr, i szesnastoletnia dziewczyna, piękna jak jej matka, o imieniu Flavie.

Tak zatem w październiku roku 184…, pewnego wieczora, o zmroku, mieszkańcy Martinière usłyszeli, ćwierć ligi od domostwa, głośno graną fanfarę.

W owej chwili w salonie zgromadziły się trzy osoby: pan i pani de Passe-Croix oraz ich córka.

Pani de Passe-Croix, siedząca przed krosnami, od czasu do czasu przerywała pracę, aby ukradkiem spojrzeć na córkę.

Baron, zatopiony w fotelu przy kominku, czytał gazetę.

Jeśli chodzi o Flavie, siedzącą naprzeciw ojca, ona miała spuszczone oczy i wydawała się być pogrążona w głębokich rozmyślaniach.

Dźwięk myśliwskiego rogu sprawił, że te trzy osoby zadrżały.

– Och! – rzucił pan de Passe-Croix. – Czy Victor już wraca?

– To mało prawdopodobne – odpowiedziała baronowa.

– Victor wyjechał dziś rano do Rigoles14, gdzie ma przez tydzień polować – zauważyła Flavie.

– Jednakże – nie ustępował pan de Passe-Croix – nie mylę się, to dźwięk jego trąbki. Tylko on gra tak głośno w okolicy.

Pani de Passe-Croix wstała i poszła otworzyć okno, a potem się z niego wychyliła.

– Popełnił pan błąd, ponieważ nic już nie słyszę – powiedziała baronowa. – To niewątpliwie panowie de Cardassol.

– To rzeczywiście możliwe – przyznał baron. – Te szlachetki są kłusownikami jak jacyś wieśniacy. Choć zabraniają polowań u siebie, nie wahają się polować na posiadłościach innych i nieustannie przechodzą przez nasze ziemie.

Ludzie, o których napomykał pan de Passe-Croix i którzy zostali wezwani do odegrania roli w naszej opowieści, zasługują na zarysowanie przez nas w kilku zdaniach ich sylwetek.

Panowie Brûlé de Cardassol byli właścicielami małych działek leśnych, drobną szlachtą o miernych dochodach, zawsze ledwo wiążącymi koniec z końcem, z trudem utrzymującymi się ze swego skromnego majątku. Byli niewiarygodni w transakcjach, przysięgający, że nic nie są winni, jeśli ktoś pożyczył im na słowo; ale z drugiej strony domagający się tego, co się im nie należało, kiedy mogli nadużywać dobrej wiary sądu.

W Sologne, gdzie przecież szlachta jest dobrze widziana, kochana i szanowana, mówi się powszechnie: „nieuczciwy jak Cardassol”.

Ci mili drobni szlachcice, w liczbie pięciu, przypisywali sobie tytuł łowczego, który łączyli z tak szlachetnymi stanowiskami, jak woźnicy, parobka i ogrodnika. Utrzymywali jednego konia do polowania, trzy mieszańce małych psów myśliwskich i jednego wyżła. Ponieważ ich lasy były małe, kłusowali w należących do innych ludzi. Latem swoich robotników dniówkowych i wyrobników karmili jeleniami zabijanymi przy wodopoju.

Zimą jeździli odgrywać wielkich panów do sąsiedniego miasteczka i na salony podprefektury wprowadzali żony, wielce szpetne kobiety, poślubione nie wiadomo gdzie.

Pan de Passe-Croix i Cardassol stykali się z sobą raz do roku. Pierwszego stycznia wymieniali wizyty, opowiadali sobie o małżeństwach i narodzinach dzieci.

Victor de Passe-Croix, młody kadet z Saint-Cyr i najmłodszy z Cardassolów, imieniem Octave, poznali się w szkole średniej, ale nie stali się kolegami z tego doskonałego powodu, że Victor był szczery i otwarty, a Octave de Cardassol był przebiegły, samolubny, kłamliwy i zapowiadał się na skąpca.

W gimnazjum Victor i Octave walczyli ze sobą na pięści; w szkole przygotowawczej do studiów, gdzie znowu się spotkali, walczyli na florety bez zabezpieczeń. Cardassol został ranny. Jak zobaczymy później, tego nie wybaczył.

Tacy byli najbliżsi sąsiedzi pana de Passe-Croix.

Baron wrócił do czytania, pani de Passe-Croix po zamknięciu okna usiadła ponownie przed krosnami. Flavie nadal marzyła.

Minęło kilka minut, a potem znowu rozbrzmiały fanfary.

– Och! Och! – rzucił baron. – Tym razem się nie mylę, to mocne dźwięki Victora.

Pani de Passe-Croix wróciła do okna, następnie przycisnęła twarz do szyby i usiłowała przeniknąć wzrokiem ciągle narastającą ciemność.

Fanfara zbliżała się i wkrótce, sto metrów od schodów, baronowa zobaczyła wyłaniającego się jeźdźca, a za nim tuzin psów, które powiązane parami prowadził sługa.

– Ach! To rzeczywiście Victor – powiedziała.

– To dziwne – szepnęła Flavie, która mocno zbladła.

– Victor jest kłótliwy – powiedział z kolei baron – i założę się, że w Rigoles wdał się w jakąś awanturę.

– W każdym razie – odparła baronowa – nie spotkała go żadna wielka krzywda, skoro teraz powraca.

Na szczęście salon oświetlał tylko odblask ognia w kominku, bo inaczej pani de Passe-Croix zauważyłaby zmieszanie i bladość córki.

Po chwili milczenia baronowa odezwała się znowu:

– Ale na czym opiera pan domysł, że Victor mógł być w Rigoles swarliwy?

– Państwo Montalet goszczą u siebie wielu ludzi.

– To prawda.

– A wśród gości jest kilku młodych ludzi z Paryża.

– Ach! – rzuciła obojętnie baronowa.

– Kto więc mi opowiedział o oficerze marynarki wojennej…? Daję słowo, to może być Victor! Podano mi nawet nazwisko tego oficera, ale ono mi umyka…

Kiedy baron kończył, otworzyły się drzwi i wszedł Victor. Był to wysoki i przystojny chłopiec mający dwadzieścia lat, na którym strój myśliwski i buty do jazdy konnej wyglądały jeszcze lepiej, niż mundur z Saint-Cyr.

– Ach, mój drogi – powiedział baron, wstając – z czyjego powodu tu jesteś?

– Z niczyjego. Dobry wieczór, ojcze; dobry wieczór, matko, dobry wieczór moja mała Flavie…

Młody człowiek po kolei pocałował trójkę obecną w salonie, a potem opadł na fotel.

– Uff! – powiedział. – Jestem tak zmęczony, jak tylko można być, i głodny jak cały pułk.

– Wszelako, mój piękny przyjacielu – zapytał baron – czy wyjaśnisz mi, dlaczego tak wcześnie przyjechałeś do nas z Rigoles?

– Oczywiście, ojcze.

– Wyjechałeś dziś rano?

– Zgadza się.

– I wracasz osiem godzin później.

– Tajemnica – rzucił ze śmiechem młody człowiek.

– Twój ojciec twierdzi – powiedziała baronowa – że się z kimś poróżniłeś…

– Ach! Coś takiego!

– No to dlaczego przyjechałeś?

– Nic się nie stało, mamo, zupełnie nic; założyłem się dziś rano, podczas śniadania, to wszystko.

– Co to za zakład?

– Taki, że Fanchette, moja mała suka beagle15, sama zaatakuje dzika i zmusi go do wycofania się na legowisko.

– A co dalej?

– Dalej, wróciłem do Martinière po Fanchette i zamierzam dziś wieczorem wyjechać po kolacji.

– Jak to? Nie będziesz tu nocował?

– Nie będę, mamo.

– Przecież stąd do Rigoles jest pięć lig!

– Phi! Neptun pokona je w godzinę.

– A droga wiedzie przez las…! – odważyła się nieśmiało odezwać Flavie.

– Dobrze! Widzę, do czego zmierzasz – powiedział, śmiejąc się, młody człowiek. – Powiesz mi o złodziejach i kłusownikach.

– O złodziejach nic nie wiem, ale są kłusownicy…

– Często jedni i drudzy to ci sami – odparł ze śmiechem Victor. – Świadczą o tym nasi sąsiedzi Cardassolowie, którzy zeszłej jesieni ukradli mi psa. Ale nie martw się, moja mała Flavie, nikogo się nie boję, ani kłusowników, ani złodziei.

– Czy wróciłeś sam, Victorze?

– Nie, Antoine jest ze mną; przyprowadził moje psy. Aha, czy wkrótce zjemy obiad?

– W tej chwili, mój synu.

– Umieram z głodu – powtórzył Victor.

Baronowa wstała.

– Pójdę ponaglić kucharkę – powiedziała.

– A ja – dodał pan de Passe-Croix – pójdę na chwilę do mojego pokoju i wrócę; porozmawiaj ze swoją siostrą.

Flavie znowu się wzdrygnęła, ale nie odważyła się wstać i wyjść z salonu, jak to zrobili jej ojciec i matka.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Victor przysunął swój fotel do Flavie.

– Siostrzyczko – zapytał – czy wiesz, dlaczego wróciłem?

– Przecież dopiero co nam powiedziałeś – odparła. – Wróciłeś po Fanchette.

– Nie, nie dlatego – powiedział poważnie Victor.

Jej głos nagle stracił radosny akcent, jaki miał wcześniej. Flavie zbladła i szepnęła:

– Dlaczego więc?

– Żeby zobaczyć się z tobą.

– Och! Dziwny pomysł! – wyjąkała Flavie, której zmieszanie nie miało granic.

– Siostrzyczko – powiedział ze smutkiem Victor – jestem, uwierz mi, twoim najlepszym przyjacielem na świecie, i myliłaś się, że nie chciałaś mi się zwierzyć.

– Ależ, bracie…

– Posłuchaj mnie więc – mówił dalej Victor. – Pojechałem dziś rano do Rigoles z zamiarem zatrzymania się tam przez tydzień, a jeśli wróciłem dziś wieczorem, to ze względu na ciebie i dla twego szczęścia.

Flavie ukryła głowę w dłoniach.

– Muszę z robą porozmawiać dziś wieczorem – ciągnął młody człowiek. – Po kolacji weźmiesz mnie pod ramię i pójdziemy na spacer po parku. Chcę wiedzieć wszystko… Chcę! – zakończył Victor władczym tonem.

– Zgoda! – wyszeptała dziewczyna zduszonym głosem.

W tej chwili wróciła baronowa.

– Chodźcie, moje dzieci – powiedziała – podano kolację.

– Ach! To bardzo dobrze! – zawołał Victor, wróciwszy do swojego wesołego tonu.

Aby lepiej pojąć rozmowę, o którą Victor de Passe-Croix poprosił swoją siostrę, należy cofnąć się o kilka godzin i przenieść do Rigoles. Zamek, który nosił tę nazwę, znajdował się pięć lig od Martinière i należał do panów de Montalet.

Montaletowie byli szlachcicami z Poitou, którzy każdego roku przed dniem świętego Huberta16 zamieszkiwali w Sologne. Zimę spędzali w Paryżu i często spotykali się z rodziną Passe-Croix.

Pan de Montalet, ojciec, był byłym oficerem gwardii królewskiej.

Był mężczyzną w wieku sześćdziesięciu pięciu lub sześćdziesięciu sześciu lat, bardzo jarym, bardzo wesołym, znakomitym myśliwym i właścicielem znacznego majątku. Jego dwaj synowie, Amaury i Raoul, mieli odpowiednio dwadzieścia osiem i dwadzieścia trzy lata.

Raoul de Montalet i Victor de Passe-Croix byli kumplami w Liceum Bonaparte17 i byli bliscy siebie jak bliźniacy.

Pan de Montalet, ojciec, był od wielu lat wdowcem; W Rigoles jego jedyną kobietą była pani Gertrude, łącząca w sobie funkcje gospodyni i damy do towarzystwa.

Jednak do tych czterech postaci, które zazwyczaj zamieszkiwały w Rigoles, należy dodać piątą, który pozostawała z Montaletami, odkąd tylko przyjeżdżali.

Ów osobnik był mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, który nazywał się Albert Morel.

Posiadacz tego pospolitego nazwiska zasługiwał jednak na lepsze.

Pan Morel był ideałem dżentelmena: bogaty, przystojny kawaler, zasłużony sportowiec, znamienity myśliwy, chłodny gracz, uduchowiony rozmówca. Dwukrotnie bardzo dzielnie się pojedynkował i wypuścił w świat tancerkę, która wkrótce stała się znana, żeby nie powiedzieć sławna.

Pan Albert Morel dwa lata wcześniej kupił w Poitou duży majątek ziemski, przylegający do należącego do Montaleta. Wspólnie odbywane polowania doprowadziły do pewnej zażyłości między nowymi sąsiadami; spotkali się również w Paryżu i panowie de Montalet zostali przedstawieni panu Albertowi Morelowi u baronowej de Passe-Croix, która przyjmowała w każdy czwartek.

Jednakże Albert Morel, chociaż uchodził za eleganta, pomimo znacznego majątku, który umiał szlachetnie wydawać oraz wyróżniającego się jak rzadko dowcipu i postawy, był postacią raczej tajemniczą. Nie wiedziano bliżej, skąd pochodził, nie znano żadnych jego starych przyjaciół.

Według jednych był Kreolem18 z Mauritiusu19; według drugich jego nazwisko było tylko pseudonimem; inni, bardziej odważni, posuwali się nawet do twierdzenia, że był żonaty, lecz żyjący z żoną w separacji; ale żadna z tych plotek niewątpliwie nie dotarła do Montaleta, ponieważ Albert Morel od dwóch miesięcy mieszkał w Rigoles na stopie ogromnej zażyłości.

Od kilku wszakże dni nie był już jedynym gościem Montaletów, ponieważ Raoul, młodszy syn, do swojego przyjaciela Victora de Passe-Croix napisał następujący list:

Halali!20, mój drogi staruszku! W tym roku będziemy mieli takiego świętego Huberta, o którym będzie się trochę mówiło i liczymy na Ciebie, mój zacny Victorze.

Jest nas już dziesięciu, ty będziesz jedenasty. Przyprowadź swoje psy. Chcemy mieć ich sześćdziesiąt i zapolować na potwornego dzika, o którym nasi strażnicy wiedzą od wczorajszego wieczora. Oczekujemy Ciebie na śniadaniu!

Twój

Raoul

Właśnie po otrzymaniu tego listu Victor wysłał swoje psy i swojego dojeżdżacza21, aby przenocowali w Rigoles.

Następnie w poniedziałek rano sam wyjechał.

1 Orlean – miasto w północnej Francji, stolica departamentu Loiret, nad środkową Loarą, 100 km na południowy zachód od Paryża, powstało w czasach celtyckich, główny ośrodek krainy Orleanii, rozwój od XVII wieku jako ważny ośrodek handlu, obecnie ma około 115 tys. mieszkańców, ośrodek przemysłowy, uniwersytecki i turystyczny z wieloma zabytkami.

2 Sologne – kraina geograficzna w środkowej Francji, między Loarą a rzeką Cher, o powierzchni około 5 tys. km2, bagnista i piaszczysta, mało nadająca się do rolnictwa, słabo zaludniona.

3 Psy z Poitou – poitevin, rasa psów myśliwskich, gończych, wyhodowana w XVII we francuskiej krainie Poitou, używane do polowań na wilki; dość duże (60-70 cm wysokości), krótkowłose, o sierści trójkolorowej.

4 Vierzon – małe miasto w środkowej Francji, w departamencie Cher, nad rzeką Cher, 70 km na południe od Orleanu, powstało w X wieku obok klasztoru benedyktynów i normańskiego zamka, od końca XVIII wieku powstało tam wiele warsztatów produkujących narzędzia i maszyny rolnicze, obecnie ma około 25 tys. mieszkańców.

5 Chambord – największy z zamków nad Loarą, 45 km na południowy zachód od Orleanu, 6 km na wschód od Loary, budowany na rozkaz króla Franciszka I w latach 1519-1547 jako zamek myśliwski, w stylu renesansowym.

6 Blois – miasto w środkowej Francji, stolica departamentu Loir-et-Cher, nad rzeką Cher, 50 km na południowy zachód od Orleanu, powstało w X wieku, główna siedziba potężnych hrabiów Blois, od XV miasto należące do królów Francji, obecnie ma około 45 tys. mieszkańców, miasto zabytkowe.

7 Berri – obecnie Berry, kraina historyczna w środkowej Francji, ze stolicą w Bourges, dawne księstwo, obejmuje departamenty Cher i Indre, między Sologne i Masywem Centralnym, wyżynna, słabo rozwinięta gospodarczo.

8 George Sand (1804-1876) – pseudonim literacki Amantine Aurore Dudevant, francuskiej pisarki, kochanki Fryderyka Chopina, autorki wielu powieści, w tym także o krainie Berry, z której pochodziła, np. Légendes rustiques (Legendy z Berry) z roku 1857.

9 La Motte-Beuvron – obecnie Lamotte-Beuvron, miasteczko w środkowej Francji, w departamencie Loir-et-Cher, 30 km na południe od Orleanu, w Sologne, pośród jednych z największych lasów we Francji, ma około 5 tys. mieszkańców.

10 Nouan-le-Fuzelier – miasteczko w środkowej Francji, w departamencie Loir-et-Cher, 7 km na południe od Lamotte-Beuvron, w Sologne, stacja na linii kolejowej z Orleanu do Bourges, ma około 2 tys. mieszkańców.

11 Rewolucja 89 roku – wielka rewolucja francuska z roku 1789.

12 Dzierżawca generalny – dawniej we Francji członek zarządu dzierżawy podatków państwowych, ściągający je w imieniu władzy.

13 Cesarstwo (Empire) – w dziejach Francji określenie okresu 1804-1814, kiedy to Napoleon Bonaparte był cesarzem Francuzów.

14 Rigoles – miejsce nieznane, nie ma go na dostępnych mapach Sologne i okolic.

15 Beagle – rasa małych psów myśliwskich, gończych, powstała w Anglii, średnich rozmiarów (do 40 cm wysokości), krótkowłose, najczęściej trójbarwne, używany do tropienia, polowań na dziki.

16 Dzień świętego Huberta – 3 listopada, święto myśliwych, leśników, także jeźdźców, sportowców, kuśnierzy i matematyków, których patronem jest święty Hubert (655-727), biskup Liège w Belgii, w ten dzień tradycyjnie odbywano uroczyste polowania.

17 Liceum Bonaparte – nazwę tę nosiło kilka szkół średnich we Francji, w omawianym okresie najbardziej znane to liceum w Autun, do którego uczęszczał Napoleon Bonaparte, i Liceum Condorceta w Paryżu, zwane Bonaparte w latach 1805-1814 i 1848-1870.

18 Kreol – człowiek pochodzenia francuskiego, niekiedy też hiszpańskiego, urodzony w posiadłościach kolonialnych, głównie w Ameryce.

19 Mauritius – wyspa w archipelagu Maskarenów na Oceanie Indyjskim, 900 km na wschód od Madagaskaru, o powierzchni 2040 km2, odkryta w roku 1505, należąca do Hiszpanów, Francuzów (w latach 1715-1810), Anglików, od roku 1968 niepodległe państwo, ma około 1,25 miliona mieszkańców.

20 Halali – zawołanie i fanfara oznajmiające miejsce, gdzie zwierzyna została osaczona przez psy podczas polowania; halali kończyło polowanie.

21 Dojeżdżacz – myśliwy konny ścigający z chartami lub ogarami zwierzynę, także służący zaganiający konno zwierzynę.Rozdział II

Rada Octave’a de Cardassol

Victor dosiadał ślicznego konia limuzyjskiego22 o karej sierści, szybkiego niby wiatr, który po piaskach lasów Sologne galopował z lekkością jelenia. Neptune w ciągu godziny pokonywał, przez bory, szesnaście lub siedemnaście kilometrów, które dzieliły Martinière od Rigoles.

Dlatego też Victor wyruszył o świcie, to znaczy około wpół do siódmej, i dotarł około trzy czwarte ligi od domostwa Montaletów, kiedy w sąsiednich zaroślach usłyszał dwa strzały, starannie rozdzielone, których dźwięczne huki wskazywały na duży kaliber.

– Dobrze! – powiedział do siebie młody człowiek, uspokajając Neptune’a, który się przestraszył. – Znam tę broń o dużym kalibrze. To strzelba Octave’a de Cardassol.

Kiedy tylko skończył tę refleksję, Victor zauważył, jak poruszają się zarośla i znalazł się twarzą w twarz ze swoim szkolnym wrogiem.

Pan Octave de Cardassol trzymał za uszy zająca, którego zabił i właśnie zabierał się do włożenia go do skórzanej kieszeni swojej aksamitnej marynarki o barwie butelkowej zieleni, kiedy zobaczył Victora na koniu, który bardzo spokojnie stał na środku dróżki.

Cardassol, trochę zaskoczony, chciał odwrócić się plecami i ponownie zanurzyć się w krzakach, ale Victor zawołał do niego:

– Hej! Co powiesz, Octave?

Pomimo nienawiści, która istniała między nimi, Octave de Cardassol i Victor de Passe-Croix zachowali nabrany w szkole średniej nawyk mówienia sobie na ty.

Na to pytanie Octave się zatrzymał.

– Patrzcie! – powiedział. – Dzień dobry…

– To tak kłusujesz na ziemiach Montaletów? – zadrwił Victor.

Cardassol się skrzywił.

– Ten zając jest mój – powiedział.

– Też coś!

– Moje psy ścigały go od dwóch godzin.

– A gdzie one są, te twoje psy?

– W zaroślach… zgubiłem je przed chwilą – odparł Cardassol i zawołał: – Ramoneau! Ramoneau!

Tymczasem Victor podszedł do Octave’a i wyciągnąwszy rękę, zabrał mu zająca, mówiąc:

– Całkiem ładny, daję słowo!

– Hej! Ramoneau! Tutaj! Fanfara! – wołał Octave.

– Niepotrzebnie nabawisz się chrypki – śmiejąc się, powiedział Victor. – Twoje psy są daleko, jeśli w ogóle były z tobą… bo ten zając, mój drogi panie de Cardassol, nie jest tym, którego goniły.

– Ach! Tak sądzisz?

– Do kroćset! – powiedział młody człowiek rzucając na ziemię zabite zwierzę. – Zając, który biegał od dwóch godzin, byłby dużo sztywniejszy. Ten twój zając jest świeży, jakby wstał z łóżka i zabiłeś go, gdy się zerwał.

– No dobrze, rzeczywiście, a czego to dowodzi? – zapytał arogancko Cardassol.

– Dowodzi tego, że kłusujesz na ziemiach Montaletów.

– Mam pozwolenie.

– Ach! – odparł Victor i swojego wroga ze szkoły zmierzył lekceważącym spojrzeniem. – Daję słowo! Jestem zbyt uprzejmy, żeby ci zaprzeczyć. No dobrze, poprzestańmy na tym! – powiedział i ruszył swoim koniem.

Teraz z kolei powstrzymał go Octave de Cardassol:

– Hej, Victorze! – zawołał.

Victor się zatrzymał.

– Czego chcesz?

– Dać ci radę.

– Och, ale ja jej nie potrzebuję.

– Ba! Kto wie? – zadrwił pan de Cardassol z podejrzanym spojrzeniem.

– Chodzi ci o polowanie?

– Być może…

– No dobrze, porozmawiajmy. Jestem ciekaw, jak cenne są twoje rady.

– Jedziesz do Rigoles?

– Tak.

– Czy zamierzasz długo tam polować?

– Tydzień.

– Mylisz się…

– Dlaczego?

– Ponieważ w tym czasie dojdzie do kłusowania na ziemiach Martinière.

– Na przykład będziesz to ty! – powiedział butnie Victor.

– Och – odparł pan de Cardassol – ja spodziewam się uzyskać pozwolenie na polowanie tu.

– Od kogo?

– Jak to! Od ciebie.

Victor zaśmiał się wyniośle.

– Miło żartujesz, mój drogi panie Octave – stwierdził.

– Ba!

– A jeśli czekasz na to pozwolenie…

– W takim razie posłuchaj – mówił dalej Octave – a dam ci doskonałą wskazówkę…

– Dotyczącą czego?

– Dotyczącą spraw związanych z twoim honorem, mój drogi panie Victorze.

Z kolei zadrżał teraz Victor.

– Ho! ho! – rzucił.

– A jeśli uchronię ciebie i twoich bliskich przed złym krokiem, czy udzielisz mi pozwolenia na polowanie u ciebie?

– Ależ tak, mój drogi – odparł Victor – ponieważ nie widzę, jakie niebezpieczeństwo może zagrażać mojemu honorowi… proszę cię…

– Tere fere! – powiedział de Cardassol. – Kiedy przychodzą nieszczęścia, żałujemy, że nie postąpiliśmy zgodnie z dobrą radą.

Te ostatnie słowa rozzłościły Victora.

– Zobaczmy! – powiedział. – Wytłumaczysz się, tak czy nie?

– To zależy.

– Hę?

– Pozwalam ci samemu ocenić i jednocześnie postąpić jak zechcesz, polegam na twojej dobrej wierze. Jeśli radę, którą ci udzielę, uznasz za dobrą, czy pozwolisz mi polować u siebie?

– Tak.

– Dajesz słowo honoru?

– Przysięgam ci, że tak.

– Mnie i moim braciom…?

– Do diabła! To dużo, pięciu kłusowników waszego pokroju – stwierdził pogardliwie Victor.

– Moja rada jest tego warta… zobaczysz…

– No dobrze, mów…

– Dobrze zrobisz, nie zostając w Rigoles przez tydzień.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ w Martinière nie macie stróżującego psa.

– I co z tego dla mnie wynika?

– Twój ojciec i jego ludzie mają twardy sen…

Victor zadrżał.

– Istnieją nocni włóczędzy, którzy przeskakują przez ogrodzenie parku.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie chodzi o zabieranie waszych królików – zakończył de Cardassol ze złośliwym uśmiechem. – Żegnaj, zachęcam cię do czuwania…

– Zaczekaj no! – zawołał do niego Victor.

Ale Cardassol zagłębił się w zarośla, powtarzając:

– Zobaczysz, że moja rada nie jest droga, panie Victorze.

Następnie zniknął w krzakach.

Victor de Passe-Croix przez chwilę tkwił nieruchomo na środku ścieżki, jakby coś w nim się złamało.

Z ręką na czole powtórzył sobie kilka razy z rzędu:

– Co on chciał mi powiedzieć?

Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

Ta myśl musiała być bardzo okropna, bardzo dojmująca, ponieważ nagle po skroniach spłynął mu lodowaty pot, twarz zbladła, a usta zadygotały w gorączkowym ruchu.

Potem ruszył koniem, pobudził go do galopu i pojechał dalej drogą do Rigoles.

Podczas jazdy Victor można by rzec nie odważał się myśleć o czymkolwiek, tak przerażająca była myśl, która przyszła mu do głowy.

Pół godziny później dotarł do domostwa Montaletów.

Zamek Rigoles został zbudowany za panowania Ludwika XIII z czerwonej cegły, podobnie jak większość domów w Sologne.

Dwie duże aleje, jedna na północy, a druga na południu, przecinające las, pozwalały dostrzegać go z dużej odległości.

Kiedy przybył Victor de Passe-Croix, gospodarze zamku mieli właśnie zasiąść do stołu.

Panowie ojciec i syn de Montalet mieli wokół siebie dziesięć osób w strojach myśliwskich, wszyscy w butach jeździeckich z przypiętymi ostrogami.

Radosne wiwaty powitały wejście kadeta Saint-Cyr…

– Ach! Oto i Victor! – powiedział młody Montalet. – Tym razem jesteśmy w komplecie.

– Dzień dobry, Victorze.

– Dzień dobry, panowie – odpowiedział młody człowiek, kłaniając się na prawo i na lewo.

Albert Morel, który siedział po drugiej stronie stołu, wstał i podszedł, aby uścisnąć dłoń Victora.

Ten jednak nigdy nie zdobył większej sympatii gościa Montaletów. Czuł wobec niego obojętność, która zmieniła się w niechęć, i dość chłodno przyjął jego przejawy przyjaźni.

– Zjemy śniadanie galopem, panowie – powiedział pan domu.

– Dlaczego galopem? – zapytał Victor.

– Ponieważ chodzi o las znajdujący się ligę stąd; ponieważ namierzone zwierzę to niepłodna bestia, którą trzeba będzie ścigać przez co najmniej cztery lub pięć godzin.

– Ho! ho!

– I ponieważ – zakończył Amaury de Montalet – że dziś, w dniu świętego Huberta, chcemy wcześnie zjeść obiad.

– Zgoda, zjedzmy śniadanie – powiedział Victor.

Usiadł przy stole między swoim przyjacielem Raoulem i mężczyzną liczącym mniej więcej trzydzieści sześć lat, którego nie znał.

Osobnik ten, który miał szczerą twarz, duże i niebieskie oczy, dumnie haczykowaty nos i arystokratyczne usta, z miejsca spodobał się Victorowi. Nasz bohater uległ temu przemożnemu prawu sympatii, które wydaje się odkrywać świat okultystyczny i jego niewytłumaczalne wpływy.

– Kim jest ten pan? – bardzo cicho zapytał Raoula.

– To przyjaciel mojego brata, oficer marynarki, pan Roger de Fromentin23.

– Aha, spodziewaliście się go w zeszłym tygodniu, jak sądzę?

– Zgadza się.

Kiedy Victor i Raoul wymieniali te kilka słów, pan Roger de Fromentin, oficer marynarki, z dziwnym uporem przyglądał się Albertowi Morelowi.

22 Koń limuzyjski – dawna francuska rasa koni z regionu Limousin, powstała w XII wieku, średnich rozmiarów, smukłej budowy, bardzo ceniony jako myśliwski, wojskowy i wyścigowy, uważana za najlepszą rasę końską Francji, obecnie wymarła.

23 Ponson de Terrail na początku w kilku akapitach używa nazwiska Bellecombe, ale w dalszej części, w przeważającej ilości, stosuje nazwisko Fromentin; w całości tekstu ujednolicono do Fromentin.Rozdział III

Opowieść marynarza

Victor i Raoul rozmawiali ze sobą przez chwilę; potem zdarzyło się, że kiedy ten drugi zamieniał kilka słów z sąsiadem po prawej stronie, także oficer marynarki i Victor nawiązali rozmowę.

– Przepraszam pana – powiedział cicho oficer – ale przyjechałem dopiero wczoraj i znam tu tylko panów domu.

Victor się ukłonił.

– Czy może mi pan powiedzieć, jak nazywa się ten jegomość, który siedzi naprzeciw nas?

– To paryżanin – odparł Victor – pan Albert Morel.

– Ach!

Ten okrzyk został wydany z dziwną intonacją, która zaskoczyła Victora.

– Czy to nazwisko pana zdumiało? – zapytał oficera marynarki.

– Tak i nie.

– Jak to?

– Tak, bo ten jegomość wygląda kropka w kropkę jak ktoś, kogo znałem w koloniach.

– Czyżby!

– Nie, jeśli stałem się tylko igraszką pomyłki, bo wtedy ten pan ma pełne prawo nazywać się, jak tylko zechce.

– Czyli – powiedział Victor – po raz pierwszy zobaczył go pan dziś rano?

– Tak, proszę pana.

– Przecież przyjechał pan wczoraj wieczorem, jak mi powiedziano.

– Wtedy spał. Zobaczyłem go, jak wszedł tutaj przed chwilą i wydaje się być w doskonałej komitywie z panem domu.

– Ich ziemie sąsiadują z sobą.

– Tutaj?

– Nie, w Poitou.

– To dziwne – powtórzył oficer marynarki – niesamowicie przypomina człowieka, którego znałem. Tymczasem skierował na mnie całkowicie obojętne spojrzenie, a moje nazwisko, które zostało wypowiedziane przy nim, nie wywarło na jego twarzy żadnego wrażenia. Poza tym nazywa się Albert Morel.

– Panie – powiedział Victor – jest pan marynarzem, więc zapewne dużo pan podróżował?

– Dwa razy okrążyłem świat.

– Dlatego być może pan ocenić mniej więcej, czy prawdziwe jest przekonanie, że każdy człowiek ma sobowtóra.

– Wiele razy słyszałem, jak tak mówiono, panie, ale nigdy nie było mi dane przekonać się o tym na własne oczy.

– No to rozumiem pańskie zdziwienie, kiedy odniósł pan wrażenie, że rozpoznaje w panu Morelu…

– Człowieka, którego widziałem toczącego pojedynek.

– W jakim kraju?

– W Brazylii, w Rio.

– Kiedy?

– Och, minęło już dziesięć lat!

Właśnie wtedy wstawano od stołu, a starszy z Montaletów, Amaury, odczepiając swój róg myśliwski zawieszony na porożu jelenia, zagrał energiczne sygnał do wsiadania na koń.

Victor nie odważył się nalegać i zapytać oficera o szczegóły tej przygody.

– Na koń, panowie! Na koń! – Takie były słowa rozkazu, który wyprowadził myśliwych na dziedziniec.

Na ostatnim stopniu podjazdu służący czyścił właśnie parę butów jeździeckich.

Ktokolwiek je nosił, niewątpliwie odbył długą podróż, bowiem były bardzo powalane, a spody podeszew były pokryte żółtawym błotem o bardzo specyficznym odcieniu.

Kiedy Victor schodził po schodach, od niechcenia spojrzał na te buty i to błoto, i zadrżał.

„Oto błoto – pomyślał – którego nigdy nie widziałem nigdzie indziej, jak w parku Martinière”.

– No dalej, Victorze, na koń! – powtórzył pan de Montalet ojciec.

Victor de Passe-Croix przestawał już wpatrywać się w zabłocone buty i wstawił stopę w strzemię.

Wszyscy od razu odjechali.

Jak zapowiedzieli panowie domu, miejsce zbiórki na polowanie było trochę oddalone i przed wejściem do lasu przez ponad godzinę trzeba było pokonywać drogę.

Albo wmieszał się w to przypadek, albo fala sympatii przyciągała jednego ku drugiemu, w każdym razie oficer marynarki i młody kadet z Saint-Cyr jechali konno bok w bok i znaleźli się za małym oddziałem.

– Dobrze! – powiedział marynarz. – Skoro znowu znaleźliśmy się razem, to porozmawiamy, prawda?

– Och! Tym chętniej – stwierdził Victor – że nie mogę się doczekać poznania historii Alberta Morela.

– Przecież, proszę pana – rzucił z uśmiechem marynarz – jeśli, jak pan mówi, każdy człowiek ma swojego sobowtóra, to jest niemal pewne, że nazwisko pana, o którym mówimy, nie jest nazwiskiem mężczyzny, którego poznałem.

– To bez znaczenia! – powiedział Victor.

Marynarz rzucił na kadeta z Saint-Cyr melancholijne spojrzenie.

– Jest pan młody – powiedział.

– Mam dziewiętnaście lat.

– A życie poznawał pan do tej pory tylko od poważnej strony studiów, czyli najbardziej frywolnej z punktu widzenia ludzkich doświadczeń i namiętności.

– Och! Kto wie? – rzucił Victor, trochę urażony w swej próżności.

Marynarz uśmiechnął się.

– Wie pan – powiedział – że tego właśnie Bóg nie pochwala! Gdyby ten Albert Morel był człowiekiem, o którym mówię, czy odczuje pan do niego głęboką odrazę, kiedy opowiem jego historię?

– Zgoda – powiedział Victor, którego ciekawość została mocno pobudzona.

Marynarz i przyszły podporucznik pozwolili, aby mała gromada myśliwych coraz bardziej się od nich oddalała.

– Ile czasu zajmie nam pokonanie odległości dzielącej nas od miejsca zbiórki? – zapytał marynarz.

– Co najmniej godzinę, panie.

– Historia mojego człowieka jest długa, a na jej opowiedzenie potrzeba więcej, niż godzinę.

– No cóż, proszę mi opowiedzieć choć część.

– A resztę?

– Zrobi pan tak, jak w robi się z powieściami drukowanymi w gazetach; odłoży zakończenie do jutra.

– Bardzo tego chcę.

Victor na wpół obrócił się w siodle, a marynarz, naśladując go, zaczął swoją opowieść.

Opowieść ta jest zbyt ważna i będzie musiała zająć tak wielkie miejsce w dalszej części tej historii, abyśmy nie przytoczyli jej od początku do końca i prawie dosłownie.

– Panie – powiedział marynarz – czy pozwoli mi pan nadać tytuł mojej opowieści i w razie potrzeby podzielić ją na rozdziały?

– Jak pan woli.

– Więc jeśli pan zechce, nazwę ją:

POJEDYNEK TRANSATLANTYCKI

A oto opowieść marynarza:

Pewnego wieczora w kwietniu 184… roku, młody człowiek, którego nienaganny strój i pełna wdzięku postawa zadawała kłam temu rodzajowi gnuśnej elegancji, która często zmienia miano, pozostając tym samym, a której nadano nazwy mascadin24, dandys25, lew26, a ostatnio gandin27; młody człowiek, jak powiedzieliśmy, po wejściu powolnym krokiem na ulicę Taitbout, usiadł przy jednym z okrągłych stolików, które jako pierwsza ustawiła Kawiarnia Paryska28 przed swymi drzwiami na świeżym powietrzu.

Chociaż był to dopiero kwiecień, tego roku upały przyszły przedwcześnie, a asfalt na chodnikach parzył.

Przed Kawiarnią Paryską był tłum i nowoprzybyły, kiedy usiadł, zauważył, że właśnie zajął jedyny pozostały wolny stolik.

Ulica była zatłoczona powozami jadącymi do Lasku Bulońskiego lub z niego powracającymi. Chodniki przepełniał gęsty tłum przechodniów.

Młody człowiek wyciągnął z kieszeni pudełko cygar i już miał poprosić kelnera o ogień, kiedy dwóch młodych mężczyzn w miejskich strojach, ale których krótko ścięte włosy, wąsy i surduty zapięte aż do podbródka zdradzały wojskowych, zbliżyło się, rozejrzało się na prawo i na lewo, a nie znajdując żadnego wolnego stolika, usiedli bezceremonialnie przy zajmowanym przez osobnika, którego właśnie opisaliśmy.

Byłoby w dobrym guście ze strony tych panów, gdyby przywitali się z młodzieńcem i poprosili go o pozwolenie na usiądnięcie obok niego.

Tego jednak nie uczynili.

Młody człowiek, którego nazwijmy Raymond de Luz, nawet nie drgnął i zachował spokój. Kiedy jednak podszedł kelner z tacą i chciał postawić na stoliku zamówione przez owych panów kieliszki z malagą29, pan Raymond de Luz wykonał wyniosły gest i powiedział mu oschle:

– Zabierz mi to stąd!

Dwaj oficerowie wzdrygnęli się, a jeden z nich, patrząc młodzieńcowi prosto w oczy, powiedział:

– Mój panku, równie pewne jak to, że nazywam się Charles de Valserres, jutro rano obetnę ci uszy, jeśli nie wstaniesz i natychmiast nie odejdziesz.

– Panie – odparł Raymond de Luz – nie jestem oficerem, ale nikt nigdy nie pomyślał o obcięciu mi uszu; jeśli jednak ma pan taką fantazję, jestem do pańskich usług.

Potem koniuszkami palców podał mu swój bilet wizytowy.

Ten, który nadał sobie nazwisko Charles de Valserres, wziął ten bilet i lekceważąco rzucił na niego wzrokiem.

Następnie podał w zamian swój, dodając:

– Jutro rano odwiedzą pana moi sekundanci.

– To niepotrzebne, mój panie.

– Czyżby?

– Niech przyjdzie pan z nimi jutro o siódmej do Lasku Bulońskiego, za pawilonem Madrid; będę tam z moimi.

– Zgoda…! Pańska broń?

– Ech! – powiedział Raymond de Luz z kpiącym uśmiechem. – Przecież skoro zamierza pan odciąć mi uszy, na pewno będzie to szabla.

– Panie, szabla jest bronią oficera, a pan nie jest wojskowym. Niech będą pistolety, jeśli pan zechce?

Pan Raymond de Luz ukłonił się.

Następnie, ponieważ w tej chwili dwie osoby siedzące przy sąsiednim stoliku właśnie wstawały, pan Charles de Valserres i jego przyjaciel zajęli ich miejsca, pozostawiając pana Raymonda de Luz jedynym właścicielem swojego.

Ten zaś z doskonałym spokojem wypił kawę, dopalił czystą hawanę30, wstał z tą samą niedbałością i tą samą flegmą, po czym oddalił się bardzo swobodnie, przechodząc przez bulwar na wysokości ulicy de Choiseul, w którą skręcił.

Na końcu tej ulicy zatrzymał się, żeby zadzwonić do drzwi, nad którymi był napisany numer 3.

Niewątpliwie widywano go często przychodzącego do tego domu, gdyż dozorca, po uchyleniu okna swojej stróżówki, przywitał go i powiedział:

– Pan baron dopiero co wrócił.

– Ach, tym lepiej! – lekko rzekł Raymond i żwawo po pięknych schodach wszedł na antresolę.

Murzyn przyszedł, aby otworzyć mu drzwi.

– Dzień dobry, Neptunio – powiedział. – Czy jest tam twój pan?

– Och! Do licha! Tak, jest – odparł ten młodym i dźwięcznym głosem.

Raymond zobaczył, jak podnosi się portiera palarni i pojawia się młody człowiek, nadal mający kapelusz na głowie, który wyciągnął rękę do gościa.

– Dzień dobry, drogi przyjacielu – powiedział – już wchodzę.

Mężczyzna, do mieszkania którego wszedł Raymond, był wysokim, przystojnym chłopcem w wieku około dwudziestu pięciu lat, z brodą czarną jak węgiel i ciemnoniebieskimi oczami.

Był zgrabnej i gibkiej budowy, stopy miał zadziwiająco małe i wysklepione, ręce kobiece i w całej swej osobie coś nieuchwytnie nonszalanckiego, co ujawniało, że urodził się w koloniach.

Wziął gościa za rękę i wprowadził go do palarni, ładnego pokoju obitego skórą, wyposażonego w otomany i ozdobionego półkami, na których znajdowały się osobliwe przedmioty i chińskie bibeloty.

– Dzień dobry, mój drogi Raymondzie – powtórzył, popychając go w stronę fotela – nie spodziewałem się ciebie dziś wieczorem i oczekiwałem spotkania z tobą jutro, bowiem postanowiłem w swej mądrości nie pójść wcale do klubu i wcześnie położyć się spać.

– Ach!

– Wiesz, że graliśmy przez całą ostatnią noc.

– Niestety! – odparł z uśmiechem Raymond – a statek, który za pięć dni przywiezie moje dochody, musi tylko dobrze płynąć pod wiatr. Gdyby zatonął, zostałbym z miejsca zrujnowany.

– Och! Och! – rzucił gospodarz Raymonda. – Wydaje mi się, że podobnie jak przeciw tobie, los był całkowicie przeciwko mnie.

– Nie zaprzeczę, ale nie przyszedłem tu po to, aby sumować nasze straty.

– Aha! A dlaczego?

– Przede wszystkim, aby zobowiązać cię do trzymania się swojego postanowienia i wczesnego położenia się spać.

– Dobrze! A następnie?

– Ponieważ jutro wstaniesz wcześnie rano.

– Ho! ho! – rzekł młody człowiek. – Wygląda mi to na przechadzkę do Lasku…

– Dokładnie tak.

Gospodarz Raymonda zmarszczył brwi.

Kiedy marynarz doszedł do tego miejsca w swojej historii, Victor de Passe-Croix powiedział mu:

– Założę się, że mężczyzna z ulicy de Choiseul i ten, któremu służył pan jako sekundant, to jeden i ten sam człowiek?

– Być może. Ale proszę poczekać…

Następnie marynarz mówił dalej.

24 Muscadin (pol. elegant) – w czasie rewolucji francuskiej członkowie bojówek antyjakobińskich, wyróżniali się strojami, przesadnymi i groteskowymi, przejętymi później przez elegancką młodzież.

25 Dandys – w od końca XVIII wieku w Anglii określenie młodych bogaczy, eleganckich, wyrafinowanych, także aroganckich, przejęte we Francji w okresie Restauracji, wraz z samym zjawiskiem.

26 Lew (fr. lion) – we Francji określenie osoby eleganckiej, cenionej w dobrym towarzystwie, „lew salonowy”.

27 Gandin – francuskie określenia elegancika, modnisia, gogusia, popularne zwłaszcza w okresie Restauracji.

28 Kawiarnia Paryska – w XIX wieku jedna z najbardziej eleganckich i modnych kawiarni Paryża, przy bulwarze des Italiens 10, potem przy alei d’Opéra.

29 Malaga – słodkie wino deserowe z okolic miasta Malaga w Hiszpanii, gęste i aromatyczne, bardzo cenione w XIX wieku.

30 Czysta hawana (z hiszp. puro habano) – nazwa cygar produkowanych na Kubie od roku 1799, uważanych za najwyższej jakości z wszystkich, bardzo cenionych i kosztownych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: