Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Też się o ciebie boję - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 kwietnia 2025
24,00
2400 pkt
punktów Virtualo

Też się o ciebie boję - ebook

Intymna powieść o chorowaniu, zdrowieniu i dorastaniu. Bohaterka, stanąwszy wobec diagnozy rakowej, bada źródła własnych lęków i przesądów, szuka sprawczości, a jednocześnie próbuje uwolnić się od poczucia winy za chorobę. Jest to historia starcia z systemem opieki zdrowotnej, ale też z językiem, którym opisujemy chorobę, nieuchronnie splatając ją ze śmiercią. Sceny z gabinetów lekarskich i szpitalnych korytarzy przenikają się z onirycznymi obrazami dorastania w świecie lat dziewięćdziesiątych. Debiutancka książka Miry Suchowiejko pokazuje także kulturowe obciążenie chorowania i strachu przed śmiercią. To rozmowa z ciałem i jego potrzebą tworzenia nowotworów – bez wniosków, bez osądów. Próba opowiedzenia choroby bez złudzeń i fałszywej nadziei.

Spis treści

1. Rak
2. Czekanie
3. Język
4. Włosy
5. Prababcia
6. Liczby
7. Oliwki
8. Chemia
9. Jajka
10. Wróżby
11. Trzepak
12. Ela
13. Niewiara
14. Błąd
15. Ciało
16. Bez pożegnania
17. Miłość
18. Nie czytać
19. Śmierć
20. Profilaktyka
21. Brak
22. Słowa
23. Płacz
24. Dani
25. Zawiść
26. Próba pożegnania
27. Kobieta
28. Dziecko
29. Pies
30. Zamiast pożegnania
31. Przeprowadzka
32. Onkocelebrytka
33. Rodzina
34. Pranie
35. Macierzyństwo
36. Rozmowa
37. Ojczyzna
38. Codzienność

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68310-79-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. RAK

Rak to wtedy, gdy masz sześć lat, a Twoja cio­cia trzy­dzie­ści sześć i wła­śnie jej po­wie­dzieli, że z tym, co ma na ma­cicy, końca roku nie do­żyje. To wtedy, gdy twoi ro­dzice wraz z tobą i twoją cio­cią wy­ru­szają na tour po ca­łym kraju, by po­ra­dzić się wszel­kiej ma­ści eks­tra­sen­sów, bio­ener­go­te­ra­peu­tów, uzdro­wi­cieli i sza­ma­nów. Twoja cio­cia żyje do dziś, ale o jej ży­ciu nie mówi się ina­czej niż „cud”. Rak to wtedy, gdy masz dzie­więt­na­ście lat, a twoja inna cio­cia umiera bez piersi, bez wło­sów, bez sensu, ale jej od­cho­dze­nie trwa na tyle długo, że ma już dość po­że­gnań i nie wie, o czym roz­ma­wiać, więc mar­twi się naj­wy­żej o to, czy syn ma na czynsz i czy ktoś jej matce za­kupy zro­bił. A twoja mama za­cznie nie­na­wi­dzić wszyst­kich jej sy­nów, mę­żów i ma­tek za to, że jej nie ura­to­wali, odro­biny spo­koju przed śmier­cią nie dali. Jesz­cze pa­mię­tasz, jak twoja dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia pra­bab­cia nie wpusz­czała sy­no­wej do domu, bo bała się, że ją ra­kiem za­razi. A gdy już chorą rak za­brał na tam­ten świat, można było się do­wie­dzieć: „nie sza­no­wała ży­cia, to i Bóg ją za­brał”.

Rak nie zda­rza się zbyt czę­sto. Może tylko u tych wszyst­kich babć i dziad­ków, co ra­ków cza­sem mają po kilka, ale żyją z nimi jak stare drzewa z hu­bami i ja­koś im to, zdaje się, nie wa­dzi.

Tak so­bie my­ślisz. A po­tem masz na­gle dwa­dzie­ścia je­den lat i od­wie­dzasz w domu Ko­legę-z-Ławki, który ma guza mó­zgu, waży czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów i nie pa­nuje już nad żadną czę­ścią ciała. Kiedy Ko­lega-z-Ławki trafi po raz ko­lejny na stół ope­ra­cyjny, za­py­tasz miej­sco­wego ja­sno­wi­dza: „Co można zro­bić?”, a on na to od­po­wie, że tego chło­paka nie ma. A kiedy spy­tasz „dla­czego?”, usły­szysz o zbrod­niach jego pra­dziadka, o kar­mie i o spra­wie­dli­wo­ści: „za grze­chy przod­ków płacą naj­lepsi”. Ko­lega-z-Ławki był naj­lep­szy. Mama Ko­legi-z-Ławki po­twier­dza: za to pra­dzia­dek był z naj­gor­szych.

I pew­nie przy­tra­fiały się inne raki po dro­dze, ale były nie mamy, nie taty, nie brata, nie babci, nie przy­ja­ciół. Raki od­le­głe, ano­ni­mowe, ukryte, prze­bą­ki­wane, ta­kie, o któ­rych okru­cień­stwie lu­dzie mó­wili szep­tem.

To­bie też szep­tem po­wie­dzą: „To nie musi być rak, ale trzeba zro­bić biop­sję”.

W gło­wie od­no­tu­jesz: to nie może być rak, mam trzy­dzie­ści dwa lata, pię­cio­mie­sięczną córkę, nowy kre­dyt na miesz­ka­nie na no­wym osie­dlu w no­wej dziel­nicy je­dy­nej sto­licy, męża ko­cham bez­gra­nicz­nie, je­śli ja nie sza­nuję ży­cia, to kto?!2. CZE­KA­NIE

7 mie­sięcy przed dia­gnozą

Impreza uro­dzi­nowa w ogródku przy domu ko­legi. Je­stem w siód­mym mie­siącu ciąży, a spo­tka­nie we­szło w ten etap, że więk­szość zna­jo­mych omija trzeźwą mnie sze­ro­kim łu­kiem. To jest chyba ta więk­szość mo­ich zna­jo­mych, która nie ma dzieci, tych z dziećmi pra­wie nie wi­duję. Je­stem na gra­nicy tego to­wa­rzy­skiego nie­bytu.

– Dziew­czyna czy chło­pak? – pyta mnie ja­kiś gość. Nie znam go.

– Dziew­czyna.

– Oj, dziew­czyny są mą­dre. Mam dziew­czynę i chło­paka. Ona wszyst­kiego uczyła się szyb­ciej, jest po pro­stu znacz­nie bar­dziej ku­mata. On zaś roz­kosz­nie nie­ogar­nięty. Wy, ko­biety, ge­ne­ral­nie je­ste­ście mą­drzej­sze. W któ­rym mo­men­cie zo­sta­je­cie w tyle? Co ta­kiego się dzieje?

Zo­sta­jemy w tyle? Trzy mie­siące póź­niej za­czy­nam się do­my­ślać, o co może tu cho­dzić. Mój mózg na za­wsze zo­stał prze­po­ło­wiony, a jego spraw­niej­szą po­łowę, czyli tę, którą będę re­gu­lar­nie ćwi­czyć przez na­stępne lata, po­da­ro­wa­łam dziecku. Czy czuję, że zo­staję w tyle, czy sama coś tracę? Zy­ska­łam mi­łość, ba­nalny i piękny sens mo­jego ist­nie­nia, źró­dło czu­ło­ści. Ży­cie stało się prost­sze i za­ra­zem nie­skoń­cze­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane. Po­nie­waż moja córka, ab­so­lut­nie do­sko­nała w dniu na­ro­dzin, za­słu­guje na to, by dać jej wszystko, co naj­lep­sze w ży­ciu. Jak przy­go­to­wać ją do tego ca­łego pier­dol­nika? Na pewno ze­staw po­rad­ni­ków, który skom­ple­to­wa­łam przy oka­zji, nie od­po­wia­dał na moje py­ta­nie, a więk­szość prze­pi­sów na wy­cho­wa­nie wcze­śniej czy póź­niej prze­czyła so­bie na­wza­jem. Nie­mniej nie­śmiało cie­szę się ma­cie­rzyń­stwem, które po­chła­nia mnie bez reszty. Wszystko to trwa nie­całe pięć mie­sięcy.

25 dni przed dia­gnozą

Pierw­sze USG. Guz w mo­jej piersi nie jest żad­nym za­sto­jem po­karmu. BI­RADS 3/BI­RADS 4.

Za­czy­nam bu­do­wać słow­nik on­ko­lo­giczny:

BI­RADS, czyli Bre­ast Ima­ging-Re­por­ting and Data Sys­tem – sys­tem opi­sy­wa­nia ba­dań ob­ra­zo­wych piersi: 3 to zmiana ła­godna, 4 – po­dej­rzana.

– Pro­szę się nie mar­twić, to może być zwy­kły włók­niak. Musi pani zro­bić biop­sję – mówi do mnie uprzej­mym gło­sem młoda ko­bieta o ciem­nych wło­sach.

Go­ogluję. Włók­niaki to te ła­godne, ale sama na­zwa brzmi jak obe­lga.

23 dni przed dia­gnozą

Zgła­szam się do on­ko­loga pry­wat­nie w sie­ciówce me­dycz­nej, w któ­rej mam abo­na­ment.

– Tu nikt pani nie po­może, musi pani zgło­sić się do szpi­tala. Naj­pierw do le­ka­rza POZ, niech wy­stawi pani kartę DILO. – On­ko­lożka jest prze­jęta, ale zdaje się, że nie ma nic wię­cej do po­wie­dze­nia. Jesz­cze dyk­tuje mi na­zwy szpi­tali, do któ­rych naj­le­piej się zgło­sić.

Ko­lejny wpis do słow­nika:

Karta DILO – Karta Dia­gno­styki i Le­cze­nia On­ko­lo­gicz­nego (ina­czej „zie­lona karta”) – dzięki niej pa­cjent wcho­dzi na ścieżkę szyb­kiej te­ra­pii on­ko­lo­gicz­nej. W prak­tyce pa­cjenci z po­dej­rze­niem raka tra­fiają do krót­szej ko­lejki na ba­da­nia.

Karta DILO po­zwala mi się za­pi­sać na wi­zytę w Cen­trum On­ko­lo­gii za mie­siąc. Mie­siąc. Jak mam cze­kać przez cały mie­siąc?

18 dni przed dia­gnozą

Za trzy dni Wi­gi­lia. Jadę na dru­gie USG, w tej sa­mej sieci opieki pry­wat­nej, ale te­raz w ra­mach abo­na­mentu. W ga­bi­ne­cie jest ciemno, świeci się tylko lampka przy biurku. Z kom­pu­tera le­ka­rza leci „Epi­ta­fium dla Wy­soc­kiego” Kacz­mar­skiego. Też mi wy­bór oprawy mu­zycz­nej! Na­tych­miast po moim wej­ściu le­karz wy­łą­cza mu­zykę. Ba­da­nie prze­biega w mil­cze­niu. Za­czyna od zdro­wej piersi. Prze­cho­dzi do cho­rej. Wstaję, wy­cie­ram się. Ubie­ram. Sia­dam koło biurka. Ten le­karz nie ma twa­rzy. Je­stem pewna, że czuję od niego za­pach al­ko­holu, kiedy mówi:

– To nie wy­gląda jak włók­niak. Moim zda­niem to jest no­wo­twór zło­śliwy. Chciał­bym się my­lić, ale ra­czej się nie mylę.

We­so­łych, kurwa, świąt!

13 dni przed dia­gnozą

Po świą­tecz­nym obie­dzie pro­szę moją bli­ską ro­dzinę o po­moc.

– Po­trze­buję umó­wić się jak naj­szyb­ciej w Cen­trum On­ko­lo­gii. Po­móż­cie mi. – Miało za­brzmieć kon­kret­nie, wy­pa­dło bła­gal­nie. De­spe­ra­cja wy­łazi mi uszami.

11 dni przed dia­gnozą

Pierw­sza wi­zyta w Cen­trum On­ko­lo­gii. Biop­sja gru­bo­igłowa, USG, mam­mo­gra­fia. Oni już wie­dzą. Sama mam cze­kać na wy­niki. Do­staję ter­min wi­zyty za dwa ty­go­dnie. Mniej wię­cej w tym mo­men­cie cza­so­prze­strzeń się za­ła­muje, a ja staję nad ot­chła­nią. Za mną – do­tych­cza­sowe ży­cie, przede mną – mrok. Tędy?

Strach rósł od mo­mentu wy­ma­ca­nia guza. Na po­czątku ab­sur­dalny, tak jak wtedy, gdy mąż nie od­biera te­le­fonu i przez dłuż­szy czas nie od­pi­suje na ese­mesy. Wy­obra­żam so­bie, że do­stał za­wału, po­trą­cił go sa­mo­chód albo stało się coś rów­nie nie­do­rzecz­nego. Krót­kie spię­cia wy­obraźni. Może jest w pracy, na spo­tka­niu, ze­mdlał, może roz­ma­wia z kimś waż­nym, miał wy­pa­dek, a może po pro­stu wy­ci­szył te­le­fon, bo pró­buje sku­pić się na pi­sa­niu ra­portu. Uśmie­cham się do swo­ich my­śli, mam przez nie ciarki, ale wiem rów­nież, że to wszystko przez zmę­cze­nie, nie­wy­spa­nie, my­śli zaj­mują uła­mek se­kundy, to tylko moje na­tręc­two. W cza­sie cze­ka­nia na dia­gnozę te my­śli krzy­czą i ja rów­nież krzy­czę, ale co in­nego, aby je za­głu­szyć. W nocy jest naj­go­rzej, naj­trud­niej prze­krzy­czeć lęki, ale tak, by za­snąć. Im bar­dziej praw­do­po­dobny wy­daje się rak, tym szyb­ciej sy­pie się moja kon­struk­cja psy­chiczna: wy­pa­dek męża albo na­gła i nie­ule­czalna cho­roba córki stają się rów­nie praw­do­po­dobne jak mój rak. Już nie da się wy­klu­czyć żad­nej tra­ge­dii. Moja córka. Ona nie bę­dzie mnie na­wet pa­mię­tać, a prze­cież mam dla niej jesz­cze tyle mi­ło­ści i czu­ło­ści. Po­wta­rzam so­bie, że nie ma co mar­twić się na za­pas, jesz­cze nic nie wia­domo, ale ten ba­nał jest o wiele mniej atrak­cyjny dla mo­jego mó­zgu niż wi­zja śmierci w mę­czarni. Rze­czy­wi­stość jest jedna, ale nasz umysł umie skon­stru­ować tyle sce­na­riu­szy, że da­łoby się nimi wy­peł­nić setki ży­cio­ry­sów. Na raka można umrzeć raz, a w ocze­ki­wa­niu umie­rasz na ty­siąc spo­so­bów, wy­bie­rasz różne formy po­że­gnań i po­grze­bów. Od­cho­dząc, krzy­czysz, pła­czesz, tę­sk­nisz, go­dzisz się. Pi­szesz list do córki, na­gry­wasz film dla męża. Cier­pisz, ćpasz, le­cisz za ocean na eks­pe­ry­men­talne le­cze­nie i umie­rasz w sa­mot­no­ści.

Cze­ka­nie na dia­gnozę nie­zno­śnie roz­ciąga się w cza­sie i ob­le­pia każdą moją myśl.

Dia­gnoza

Zi­mowe słońce, ku­rier przy­wozi rę­ka­wiczki – pre­zent dla te­ścio­wej, która za ty­dzień ma uro­dziny. Po­po­łu­dnie, krót­kie spo­tka­nie z ro­dzi­cami, za­wiozą w moim imie­niu list do sądu. Mam roz­prawę, mu­szę sta­wić się w cha­rak­te­rze świadka, ale tego dnia wy­pada umó­wiona wi­zyta w Cen­trum On­ko­lo­gii, pod­czas któ­rej po­win­nam do­stać wy­niki.

Spa­ce­ruję z córką w wózku. Po­po­łu­dniowe słońce dla od­miany nie pę­dzi, by się scho­wać, lecz wisi nad no­wo­cze­snym blo­ko­wi­skiem i udaje, że grzeje. Świeci. Idę do domu szyb­kim kro­kiem, ina­czej nie umiem. Co ja­kiś czas przy­po­mi­nam so­bie, by się za­trzy­mać i na­cie­szyć chwilą. Kiedy do­cie­ram do klatki scho­do­wej bloku, w któ­rym miesz­kamy, oka­zuje się, że ktoś na mnie czeka, ktoś bli­ski, po­sła­niec z wia­do­mo­ścią.

– Są wy­niki, to rak – mówi roz­trzę­sio­nym gło­sem po­sła­niec i mam wra­że­nie, że za­raz roz­sy­pie się ze smutku. Nie chcę wi­dzieć jego twa­rzy, sły­szeć jego głosu, czuć jego obec­no­ści. Nie chcę my­śleć o tym, jak się czuje i co my­śli.

Wjeż­dżamy windą, za­trzy­muję się przy drzwiach do miesz­ka­nia.

– Mu­szę zo­stać sama. To zna­czy sama z dziec­kiem. Dzię­kuję. Prze­pra­szam. – Sta­ram się to po­wie­dzieć czule. Nie wiem, czy przej­muję się tym, co usły­sza­łam, czy fak­tem, że wła­śnie wy­pro­si­łam z domu osobę, która tak wiele dla mnie zro­biła. Wiem, że chcę zo­stać sama z dia­gnozą.

Po­sła­niec zo­staje na klatce scho­do­wej, a ja wpro­wa­dzam wó­zek do miesz­ka­nia i za­my­kam za sobą drzwi.

Nie pła­czę, nie krzy­czę. Cho­dzę. Dzwo­nię do męża:

– To rak. Nie wiem. Przy­jedź. – Po­wie­dzia­ła­bym coś wię­cej, ale nic nie przy­cho­dzi mi do głowy.

Żadna ka­retka nie za­wozi mnie do żad­nego ho­spi­cjum. Stoję so­bie i my­ślę, że nic o raku nie wiem. Może nie bę­dzie tak źle.

Dzień po dia­gno­zie

Cen­trum On­ko­lo­gii przy ulicy Roe­ntgena w War­sza­wie. To miej­sce za­wsze mnie prze­ra­żało, ten po­mnik so­cja­li­stycz­nej no­wo­cze­sno­ści, sier­miężne, po­nure, brud­no­brą­zowe wie­żowce, oto­czone gro­madką niż­szych bu­dyn­ków, i myśl, że ów ol­brzymi kom­pleks wy­peł­niony jest ra­kiem. O go­dzi­nie ósmej rano to praw­dziwe mro­wi­sko lu­dzi ra­kowo do­tknię­tych – przed dia­gnozą, w trak­cie i po niej, w spra­wie swo­jej czy bli­skich. Może z po­wodu świa­teł w bu­dynku wszy­scy oni wy­glą­dają jak stado zom­bie. Cie­kawe, czy to za­mie­rzony efekt: „Da­waj, wkrę­cimy tu zimne ża­rówki, bę­dzie jak w hor­ro­rze”. Do cia­snej windy za­wsze czeka się nie­zno­śnie długo, dzia­łają wy­łącz­nie dwie. Każde pię­tro to no­wo­twór in­nej czę­ści ciała, wy­obra­żam so­bie, że za­miast cy­fe­rek na ta­blicy z przy­ci­skami mo­głyby być na­ry­so­wane cycki, pe­nis z ją­drami albo płuca. Wy­sia­damy na pią­tym pię­trze, to pię­tro piersi. Przed ga­bi­ne­tem le­ka­rza czeka na mnie moja bli­ska, Ola, on­ko­lożka, która tu pra­cuje.

– Wi­dzia­łaś? – po­ka­zuję jej wy­niki biop­sji.

– Tak, jesz­cze wczo­raj. Całą noc nie mo­głam spać. – Przy­tula mnie tymi sło­wami, ale to igno­ruję. Sku­piam się na jej twa­rzy: piękna, ele­gancka, kru­czo­czarne włosy upięte w kok ba­let­nicy, pach­nie jak arab­ska księż­niczka z Księgi ty­siąca i jed­nej nocy.

– To jest ja­kiś gor­szy guz? – pró­buję umie­ścić swoją dia­gnozę na skali.

– Tak.

Życz­liwe, szczere, wy­po­wie­dziane z cie­płym uśmie­chem i peł­nią współ­czu­cia słowo „tak”. „Gor­szy guz” w skali on­ko­lo­gicz­nej. Ola mie­rzy się z ra­kami od rana do wie­czora, za­częła jesz­cze na stu­diach, póź­niej to samo pod­czas spe­cja­li­za­cji, i tak od lat. Raki peł­zają do­okoła niej, a ona jest ich tre­serką, umie je po­skro­mić, uniesz­ko­dli­wić, roz­pu­ścić w che­mii i ra­dia­cji. I to ona nie mo­gła spać?

Nie ro­zu­miem, co się dzieje. Tego dnia je­stem od­sy­łana z po­koju do po­koju. Tak bez­oso­bowo, jakby ja­kaś ta­jem­ni­cza siła za­sy­sała mnie w swoje tryby: sunę. Na biop­sję cien­ko­igłową wę­zła pa­cho­wego. Na mam­mo­gra­fię. Na po­bra­nie. Cze­kam przed ga­bi­ne­tem. Nie, mu­szę wró­cić i się za­re­je­stro­wać. Cze­kam przed re­je­stra­cją. Cze­kam przed ga­bi­ne­tem. Za­wie­szam wzrok na krzy­kli­wych, ra­do­snych pla­ka­tach na ścia­nach: „Rak off! Wy­graj ży­cie!”. Czyli gra bę­dzie się to­czyć o moje ży­cie? Za­czy­nam do­ce­niać ar­chi­tek­tów tego bu­dynku. Może i jest po­nury, ale w więk­szym stop­niu współ­gra ze sta­nem mo­jego du­cha niż to ko­lo­rowe we­zwa­nie do boju. Przy­pier­da­lam się. „Czemu pani nie za­pu­kała?” „To nie tu. To tam”. Pu­kam. „Pro­szę cze­kać”. Cze­kam. Wzy­wają. Kon­sy­lium. Wcho­dzę z mę­żem. Sie­dzi tam pew­nie z pięć osób, rzu­cają żar­ci­kami, jak to w gru­pie ko­le­gów z pracy, ta­kie he­heszki. Cała sy­tu­acja przy­po­mina ra­czej prze­rwę w pracy niż po­sie­dze­nie ze­społu spe­cja­li­stów. Ża­den z obec­nych się nie przed­sta­wia. Nie wi­dzę ich twa­rzy. Nic nie wi­dzę. Sku­piam się na sło­wach. Uśmie­cham się ner­wowo:

– Czy to jest ja­kiś bar­dzo zło­śliwy no­wo­twór? – py­tam, jak­bym roz­ma­wiała o scha­bie w mię­snym.

– Cóż, je­den z gor­szych – od­po­wiada on­ko­lożka, nie pod­no­sząc głowy znad pa­pie­rów.

Znowu to samo.

– Musi pani roz­po­cząć che­mio­te­ra­pię. Na­leży jak naj­szyb­ciej od­sta­wić dziecko od piersi i prze­rwać lak­ta­cję – mówi niby do mnie, ale cią­gle pa­trzy na kartki na biurku.

Jest kon­kret. Nie wiem, jak od­sta­wia się dzieci, ale się do­wiem.

– Po che­mii może pani być bez­płodna. Chce pani mieć jesz­cze dzieci? – Tym ra­zem pa­trzy na mnie, ale to mi nie po­maga w ro­zu­mie­niu jej słów. Jakby py­tała o nu­mer te­le­fonu.

– Chcę żyć – od­po­wia­dam i nie umiem po­wstrzy­mać pła­czu.

– Nie o to py­tam. Może pani za­bez­pie­czyć płod­ność. – Jest znie­cier­pli­wiona.

– Chcę – mó­wię, ale nie wiem, czy chcę. Za­wsze chcia­łam mieć wię­cej dzieci. Te­raz już sama nie wiem.

– Tu ma pani nu­mer do le­ka­rza, który pani po­może. Musi pani zro­bić ope­ra­cję jak naj­szyb­ciej. – Pi­sze nu­mer na kartce sa­mo­przy­lep­nej i mi ją po­daje. Wstaję, pod­cho­dzę. W ręku trzy­mam no­tat­nik, w któ­rym wszystko cały czas za­pi­suję. On­ko­lożka za­biera mi go z ręki i przy­sta­wia w nim swoją pie­czątkę. Od­daje mi no­tat­nik. Przy­kle­jam w nim kartkę z nu­me­rem do le­ka­rza. Jak w Pol­sce robi się ope­ra­cję „naj­szyb­ciej”?

– Po­tem roz­pocz­niemy che­mię. Pro­szę zro­bić echo serca – te­raz on­ko­lożka mówi, pi­sząc coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera.

– Dla­czego?

– Mu­simy spraw­dzić, czy pani serce wy­trzyma che­mię.

Oczy­wi­ście, to ta­kie oczy­wi­ste: oni wszy­scy są nie­nor­malni.

Wy­cho­dzę. Da­lej je­stem we mgle. Jaka che­mio­te­ra­pia, jak długo, jak po­waż­nie je­stem chora, co się z tym wiąże, o co cho­dzi z tą płod­no­ścią? Umie­ram na naj­gor­szego raka piersi czy pla­nuję dzieci? Fala py­tań na­pływa do­piero po dru­giej stro­nie drzwi. Dzwo­nię do Le­ka­rza-od-Płod­no­ści, jadę do szpi­tala, w któ­rym pra­cuje. Cze­kam. Wy­ja­śnia w dwóch żoł­nier­skich zda­niach. Mają mi wy­ciąć dwie trze­cie jaj­nika i za­mro­zić, co po­może mi zajść w ciążę po che­mii. Za dwa dni ope­ra­cja. Nie do końca ro­zu­miem, na ja­kiej za­sa­dzie to działa, ale pew­nie nie mu­szę wszyst­kiego ro­zu­mieć. Nor­mal­nie do­cie­ka­ła­bym, ale te­raz mam po­trzebę ko­muś za­ufać. Po­trzebę ro­bie­nia pla­nów. Córka jest cały czas z mo­imi ro­dzi­cami. Pierw­szy raz, od­kąd się uro­dziła, roz­staję się z nią na tak długo, cią­gle chce mi się pła­kać, piersi pę­kają od po­karmu. Ro­bię jesz­cze echo serca. Umó­wiona pry­wat­nie wi­zyta opóź­nia się o pół­to­rej go­dziny, na­wet tu nie ma zba­wie­nia. Cze­ka­nie w cho­ro­bie jest szcze­gól­nie mę­czące, a w przy­padku pol­skiego sys­temu opieki zdro­wot­nej cze­ka­nie jest tkanką, która skleja le­cze­nie w ca­łość. Cze­kasz na każdą wi­zytę go­dzi­nami, cze­kasz na wy­niki, cze­kasz na to, by zwol­nił się ter­min. Cią­gle na coś cze­kasz i cią­gle masz z tyłu głowy myśl: „nie ma na co cze­kać, te­raz trzeba szybko żyć”. Cze­ka­jąc, dzwo­nię do Kasi, ko­le­żanki z daw­nej pracy, która wła­śnie le­czy się na raka piersi. Ona:

– Prze­je­bane. Mam to samo. Ile masz Ki-67? – ko­le­żanka mówi tak, jak­by­śmy roz­ma­wiały o sła­bym dy­żu­rze w pracy. To miła od­miana. Tak mogę o raku roz­ma­wiać.

– Aaaa – szu­kam w pa­pie­rach – 90%.

– Chu­jowo. To dużo. To po­ziom zło­śli­wo­ści. Ja mam wię­cej: 97%.

Mil­czę. Nie wiem, co po­wie­dzieć. Chyba po­cie­sza mnie fakt, że może być go­rzej. Ale sama nie wiem.

– I wy­ta­tuuj so­bie brwi, bo kiedy ci wy­padną, bę­dziesz wy­glą­dać jak pa­rówa – mówi to ta­kim to­nem, że nie mam wąt­pli­wo­ści: jest to pra­wie tak ważne jak echo serca przed che­mią.

3 dni po dia­gno­zie

Ope­ra­cja jaj­nika. Z nar­kozy bu­dzę się z krzy­kiem i hi­ste­rycz­nym pła­czem. Po­dają mi mor­finę, ale chyba pła­czę ze stra­chu, który mimo woli wy­pusz­czam z sie­bie.

4 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­piają mi znacz­nik – to punkt re­fe­ren­cyjny dla wiel­ko­ści i po­ło­że­nia guza. Ro­bią mi zdję­cie rent­ge­now­skie, które po paru wle­wach po­rów­nają z ko­lej­nym i spraw­dzą, czy guz się zmniej­szył.

– ...ow­szem, on­ko­log, nie od piersi, ale wy­bitny spe­cja­li­sta. Co wam szko­dzi, mo­że­cie się go po­ra­dzić – koń­czy tłu­ma­czyć po­wód, dla któ­rego dzwoni. A po­tem dyk­tuje nam nu­mer te­le­fonu.

To ko­lejny te­le­fon od bli­skiej osoby, która wie, co się dzieje, i bar­dzo chce po­móc. Ko­lejna roz­mowa o ko­lej­nym spe­cja­li­ście, z któ­rym się uma­wiamy. Z kil­koma le­ka­rzami roz­ma­wia­łam przez te­le­fon. Z kil­koma spo­tka­łam się oso­bi­ście. Wąt­pli­wo­ści jest sporo: czy le­czyć się w Pol­sce, czy na NFZ, czy pry­wat­nie, w któ­rym szpi­talu? Czy che­mia jest ko­nieczna? Przed ope­ra­cją czy po niej? Ile mam czasu na de­cy­zję? To są py­ta­nia do on­ko­lo­gów pier­sio­wych. Różne czę­ści ciała ra­ko­wa­cieją na różne spo­soby. Ten on­ko­log spe­cja­li­zuje się w in­nych ra­kach, ale może nie za­szko­dzi po­roz­ma­wiać.

Dzwo­nimy, po­wo­łu­jemy się, spo­tka się z nami tego sa­mego dnia. Wcho­dzimy do nie­wiel­kiego biura w Cen­trum On­ko­lo­gii. Cały po­kój jest za­sta­wiony książ­kami, ga­ze­tami i tecz­kami. Zza biurka wstaje szczu­pły, siwy męż­czy­zna około sie­dem­dzie­siątki. Ma w so­bie coś z amanta, jest de­li­kat­nie opa­lony, wo­kół niego unosi się za­pach per­fum, na szyi wisi łań­cu­szek. Od męż­czy­zny czuć wa­ka­cjami. Pod­cho­dzi do nas ener­gicz­nym kro­kiem i z ser­decz­nym uśmie­chem. Przed biur­kiem stoją dwa krze­sła kom­plet­nie za­wa­lone do­ku­men­ta­cją. Dok­tor prze­kłada teczki z jed­nego z krze­seł na dru­gie i za­pra­sza mnie, bym usia­dła. Sia­dam. Fra­nek roz­gląda się i stwier­dza z pew­nym za­do­wo­le­niem:

– Po­stoję. – Uśmie­cha się sze­roko.

Dok­tor siada na sto­sie te­czek le­żą­cych na dru­gim krze­śle. Wy­gląda prze­ko­micz­nie. Nie wie­rzę wła­snym oczom. Chyba tro­chę się w nim za­ko­cha­łam.

– W czym mogę po­móc? – za­gaja i w tym mo­men­cie uświa­da­miam so­bie, że nie mam po­ję­cia, jak sfor­mu­ło­wać py­ta­nie, które tak na­prawdę mnie drę­czy.

– Jak po­dejść do le­cze­nia... – mam­ro­czę. – Szu­kać le­cze­nia za gra­nicą? Pry­wat­nie? W Cen­trum On­ko­lo­gii? Jak się do tego za­brać... – Sama nie wiem, o co py­tam.

– Nie ma re­guły, każdy przy­pa­dek jest inny. W swo­jej prak­tyce wi­dzia­łem przy­padki bez­na­dziejne, które koń­czyły się cał­ko­wi­tym wy­zdro­wie­niem, i zdro­wych, sil­nych lu­dzi, w za­sa­dzie do wy­le­cze­nia od za­raz, któ­rzy po roku nie żyli.

– Ale czym mam się kie­ro­wać przy róż­nych de­cy­zjach w ro­dzaju: jak i gdzie się le­czyć? – Nie przy­go­to­wa­łam się do tej roz­mowy.

– Sobą. Pa­cjent musi dzia­łać zgod­nie z wła­snym su­mie­niem, wie­dzą i wy­czu­ciem. Osta­teczne de­cy­zje w spra­wie le­cze­nia na­leżą do pani – mówi to tak, jakby prze­ka­zy­wał do­brą wia­do­mość. I tak to przyj­muję.

Po­dej­muję osta­teczną de­cy­zję, by le­czyć się w Pol­sce.

5 dni po dia­gno­zie

Po­sta­na­wiam ściąć włosy na krótko. I tak wy­padną, wolę się przy­zwy­czaić do tego, że bę­dzie ich mniej. Fry­zjerka, do któ­rej idę, ostat­nio ukła­dała mi włosy do ślubu. Po­tem wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z tej dziel­nicy, więc je­stem u niej pierw­szy raz od pół­tora roku. Kiedy jej mó­wię, że na krótko, i wy­ja­śniam dla­czego, mimo sta­rań za­czyna pła­kać. Ja nie pła­czę. Pa­trzę na jej wzru­sze­nie i czuję, że je­stem ważna, że mój dra­mat coś ozna­cza, że jest i go so­bie nie wy­my­śli­łam. Pierw­szy raz w ży­ciu mam praw­dziwy po­wód, by się nad sobą szcze­rze uża­lać. Po­że­ram ten żal z ka­mienną twa­rzą, da­jąc naj­wyż­szy do­wód swo­jej od­wagi.

Ta­tu­uję so­bie brwi. Do­staję on­ko­lo­giczną zniżkę. Spoko, bo to droga im­preza. W ga­bi­ne­cie ko­sme­tycz­nym je­stem z przy­ja­ciół­kami. Week­end, późne po­po­łu­dnie. Rów­nie do­brze mógłby to być wstęp do im­prezy. Może jest tro­chę śmiesz­nie, ale tylko tro­chę.

Sama pła­czę wtedy, gdy nie mogę przy­tu­lić córki: nie chcę, żeby czuła za­pach mo­jego mleka, któ­rego nie mogę jej już dać. Pła­czę, kiedy wi­dzę się w lu­strze, w krót­kich wło­sach i z wy­ta­tu­owa­nymi brwiami. Je­stem już in­nym czło­wie­kiem. Poza tym ja­koś idzie. Li­sta za­dań jest długa. Umó­wić, po­cze­kać na li­nii, po­je­chać, wy­ja­śnić, za­cze­kać przed ga­bi­ne­tem, po­bra­nie, usta­lić, do­je­chać, za­cze­kać, aż od­dzwo­nią, za­no­to­wać py­ta­nia, ba­da­nie kli­niczne, ode­brać wy­niki, omó­wić, pod­jąć de­cy­zję: od jed­nej mi­sji do dru­giej. Jak w grze kom­pu­te­ro­wej. To wszystko po­wo­duje, że po pro­stu dzia­łamy. Mam mało czasu, by się za­sta­na­wiać.

7 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­pili mi port na­czy­niowy.

– Nie dam pani dzi­siaj che­mii, pro­szę wró­cić do domu i od­po­cząć. Wy­gląda pani bar­dzo źle – on­ko­lożka mówi to w nowy, nie­znany mi jesz­cze spo­sób. To chyba prze­jaw tro­ski trzy­ma­nej na bar­dzo krót­kiej smy­czy.

8 dni po dia­gno­zie

Pierw­sza czer­wona che­mia. Rzy­gam bar­dziej ze stresu. Po­tem jest ła­twiej.

Czer­wona che­mia to po­toczna na­zwa, ma czer­wony ko­lor, nisz­czy ko­mórki no­wo­two­rowe, ale rów­nież te zdrowe, stąd dzia­ła­nia nie­po­żą­dane.

Po czer­wo­nej wy­pa­dają włosy. Wszyst­kie. Ło­nowe rów­nież. I brwi. I rzęsy. Po czte­rech wle­wach wy­pada każdy włos z two­jego ciała. Pa­cjenci re­agują na różne spo­soby. Znisz­czone pa­znok­cie, ból stóp i dłoni, wy­su­szona na wiór ślu­zówka i mdło­ści – to jest mój ze­staw.

Za­pa­mię­tać: łysi lu­dzie bez brwi się le­czą, a nie umie­rają. Umie­ramy wszy­scy.

Ciężko mi od­nieść się do mo­jego raka. Pi­szę „mo­jego” i mam wąt­pli­wo­ści: je­śli jest „mój”, to pew­nie nie może być aż tak zły. Stał się czę­ścią mo­jego ciała, które przez całe swoje ży­cie uczę się ak­cep­to­wać i sza­no­wać, o które uczę się dbać. Z mo­jego ciała za­le­d­wie pięć mie­sięcy wcze­śniej po­wstała córka. I rak. Ro­śli w tym sa­mym cza­sie. Kar­mi­łam córkę pier­sią, w któ­rej wy­ho­do­wa­łam mo­jego pry­wat­nego po­twora, roz­wi­jał się po le­wej stro­nie, nie­da­leko serca. Dla­tego cią­gle szu­kam słów, które okre­śli­łyby mój sto­su­nek do niego: wy­ho­do­wa­łam go? Ja sama? To ja spra­wi­łam, że jest? Czy roz­wi­jał się sa­mo­ist­nie, a ja by­łam za­le­d­wie pod­ło­żem? Ale kto go tam za­siał? Dla­czego?

Nie­chcący.

Do dnia dia­gnozy ba­łam się le­cze­nia, umie­ra­nia, roz­sta­nia, roz­cza­ro­wa­nia, że mój czas może za­raz się skoń­czyć. Ale w owym dniu lęk przy­ćmiła po­trzeba zro­zu­mie­nia, dla­czego tak się stało. Po co to komu? Czym so­bie za­słu­ży­łam i czy można so­bie na coś ta­kiego za­słu­żyć? To durne py­ta­nie świeci wła­śnie jak neon, prze­bija się przez po­wieki, co­dzien­ność i ha­łas ota­cza­ją­cego mnie świata, a ja mam ochotę wa­lić głową o ścianę.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------De­biuty prozą
w Biu­rze Li­te­rac­kim

Ju­lia Fie­dor­czuk Po­ra­nek Ma­rii i inne opo­wia­da­nia (2010)

Fi­lip Za­wada Psy po­cią­gowe (2011)

Ka­ta­rzyna Ja­ku­biak Nie­ostre wi­dze­nia (2012)

Bronka No­wicka Na­kar­mić ka­mień (2015)

Ta­de­usz Dą­brow­ski Bez­bronna kre­ska (2016)

Elż­bieta Łap­czyń­ska Be­stia­riusz no­wo­hucki (2020)

Marta So­ko­łow­ska Im­pe­rium Dzieci (2021)

Krzysz­tof Chro­now­ski Nie­obec­ność (2021)

Ja­kub Wi­śniew­ski Myja (2022)

Ma­ria Krzywda Wszystko do­brze (2022)

Iwona Bassa Głodni (2023)

Alek­san­dra Ka­sprzak Wy­drąż mi ro­dzinę w se­rze (2024)

Krzysz­tof Siw­czyk Na prze­cię­ciu ar­te­rii (2024)

Ma­ciej Wnuk Miej­sca od­le­głe (2025)

Mag­da­lena Ge­now Zło­dziejka ma­tek (2025)

Mira Su­cho­wiejko Też się o cie­bie boję (2025)
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij