The American Roommate Experiment - ebook
The American Roommate Experiment - ebook
Autorka bestsellerowego „The Spanish Love Deception” powraca z historią, która sprawi, że twoje serce zabije szybciej!
Czasem miłość potrzebuje jedynie odrobiny inspiracji!
Rosie Graham ma problem. A właściwie kilka. Rzuciła dobrze płatną pracę dla kariery pisarskiej. Tyle że właściwie nie pisze, a deadline oddania wydawcy tekstu zbliża się nieubłaganie. Na domiar złego sufit jej nowojorskiego mieszkania dosłownie wali jej się na głowę.
Zdesperowana szuka tymczasowego schronienia u swojej przyjaciółki. Jak się okazuje, nie ona jedna. Na miejscu zastaje kuzyna Cataliny – Lucasa Martína, którego od miesięcy „stalkuje” na Instagramie. Rosie zgadza się dzielić mieszkanie z Lucasem. Szybko odkrywa, że nie tylko paraduje on po domu w samym ręczniku – ma także zniewalający uśmiech, niesamowicie pociągający akcent i świetnie gotuje.
Kiedy Lucas dowiaduje się o zastoju pisarskim Rosie, proponuje jej eksperyment: zabierze ją na kilka randek, by odnalazła inspirację. Rosie uznaje, że nie ma nic do stracenia, i zaczyna spotykać się z Lucasem. Wszystko okazuje się jednak dużo bardziej skomplikowane, gdy randki stają się o wiele lepszą zabawą, niż Rosie przypuszczała…
Elena Armas to niekwestionowana królowa uroczych, zabawnych i... gorących romasów slow-burn.
Ali Hazelwood, autorka powieści „The Love Hypothesis”
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-750-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROSIE
Ktoś próbował się włamać do mojego mieszkania.
Okej. Technicznie rzecz biorąc, nie było to moje mieszkanie, tylko takie, w którym chwilowo pomieszkiwałam. Co nie zmienia faktów. Bo jeśli życie w podejrzanych dzielnicach Nowego Jorku czegoś mnie nauczyło, to tego, że jeśli ktoś nie puka, to znaczy, że nie ma zamiaru cię prosić o wpuszczenie do środka.
Dowód numer jeden: uporczywe chrobotanie zamka w drzwiach wejściowych – na szczęście zamkniętych.
Dźwięk ustał, a ja uwolniłam całe wstrzymywane w płucach powietrze.
Czekałam ze wzrokiem utkwionym w zamku.
W porządku. Może coś sobie wmawiam? Może któryś z sąsiadów pomylił mieszkania? Albo może ten ktoś – ktokolwiek to jest – w końcu zapuka i…
Coś, co brzmiało jak uderzenie ramieniem w drzwi, sprawiło, że aż odskoczyłam.
O nie.
To nie było pukanie. Prawdopodobnie również nie sąsiad.
Mój następny oddech był tak płytki, że tlen ledwie dotarł do miejsca swojego przeznaczenia. Ale, do licha, naprawdę nie mogłam obwiniać teraz własnych płuc. Nie mogłam nawet winić swojego mózgu za to, że po tym strasznym dniu nie był w stanie sprostać podstawowym funkcjom życiowym, takim jak oddychanie.
Kilka godzin wcześniej to, co przez ostatnie pięć lat było moim przytulnym i zadbanym mieszkankiem, zawaliło mi się na głowę. Dosłownie. I nie mówimy tu o pęknięciu w suficie i chmurce opadającego tynku.
Sufit po prostu nie wytrzymał i jego fragment runął w dół. Runął. Na moich oczach. Niemal mnie przygniatając. I tworząc wystarczająco dużą dziurę, by odsłonić mi widok na intymne miejsca pana Browna, mojego sąsiada z góry. Dzięki temu dowiedziałam się czegoś, czego nigdy nie chciałam wiedzieć: mój sąsiad w średnim wieku nie nosi nic pod szlafrokiem. Nic.
Widok był równie traumatyczny co fakt, że kawał cementu prawie powalił mnie w drodze na kanapę.
A teraz jeszcze to. Włamanie. Po tym jak zebrałam się do kupy na tyle, by spakować swoje rzeczy – pod dokładnym nadzorem pana Browna ze swoimi swobodnie zwisającymi… klejnotami – i udałam się do jedynego miejsca, które w tych okolicznościach przyszło mi do głowy. I do którego właśnie teraz ktoś próbował wtargnąć.
Zza drzwi dobiegło mnie coś przypominające przekleństwo w obcym języku, po czym znów usłyszałam zgrzytanie w zamku.
Cholera.
Czy z ponad ośmiu milionów ludzi mieszkających w Nowym Jorku to akurat ja musiałam zostać ofiarą potencjalnego włamania?
Obróciłam się na czubkach palców i odsunęłam od drzwi mieszkania, do którego uciekłam w poszukiwaniu schronienia, po czym rozejrzałam się po znajomym wnętrzu, analizując możliwe opcje.
Mieszkanie miało układ otwarty i zero przyzwoitych kryjówek. Jedyne drzwi w nim, te do łazienki, nawet nie miały zamka. Nie było też żadnych przedmiotów nadających się do obrony poza krzywym glinianym świecznikiem – owocem leniwego niedzielnego majsterkowania, oraz kruchej lampy stojącej w stylu boho, do której funkcji obronnej nie byłam przekonana. Ucieczka przez okno też nie wchodziła w grę, biorąc pod uwagę, że to było drugie piętro, bez żadnych schodów pożarowych.
Teraz wyraźniej słyszałam przekleństwa wykrzykiwane sfrustrowanym tonem. Wypowiadający je głos był głęboki, melodyjny, a słowa, których nie rozpoznałam lub nie rozumiałam, przeplatały się z bardzo głośnym sapaniem.
Serce waliło mi jak oszalałe, przyłożyłam dłonie do skroni, próbując stłumić rosnącą panikę.
Mogło być gorzej, powiedziałam sobie. Ktokolwiek to jest, najwyraźniej nie jest w tym zbyt dobry. We włamywaniu się. Nie wie też, że tu jestem. Uważa, że mieszkanie jest puste. To daje mi…
Na moim telefonie zabrzęczało powiadomienie – głośny i przenikliwy dźwięk przeszywający ciszę.
I zdradzający moją obecność.
Niech to szlag.
Krzywiąc się, sięgnęłam po telefon spoczywający na kuchennej wyspie. Nie mogło to być dalej niż trzy lub cztery kroki. Ale mój mózg, który wciąż zmagał się z podstawowymi funkcjami, takimi jak, powiedzmy, przemieszczenie się o trzy lub cztery kroki do przodu, źle obliczył odległość i potrąciłam biodrem stołek.
– Nie, nie, nie! – Słowa wyszły z moich ust z jękiem, a jedna z dłoni wystrzeliła do przodu. Bezskutecznie. Ponieważ…
Taboret runął na podłogę.
Zacisnęłam powieki. Jak gdyby mój mózg próbował przynajmniej oszczędzić mi widoku bałaganu, którego narobiłam.
Po wielkim huku zapadła cisza, wypełniając pokój fałszywym, jak wiedziałam, poczuciem spokoju.
Otworzyłam jedno oko i zerknęłam na drzwi.
Może to nie było takie złe? Może się wystraszył? Lub wystraszyli?
– Halo? – zawołał głęboki głos po drugiej stronie. – Czy ktoś jest w domu?
Cholera jasna.
Prostując ramiona, odwróciłam się bardzo powoli. Istniała jeszcze szansa, że…
Melodyjka, którą ustawiłam dla tej głupiej aplikacji motywacyjnej, którą dziś ściągnęłam, odezwała się po raz drugi.
Jezu. Coś chciało dziś mojej zguby. Karma, kismet, los, Pani Fortuna albo jakaś wszechmocna istota, którą wyraźnie wkurzyłam. Może nawet Murphy i jego głupie prawo.
Chwyciłam za telefon, by wyciszyć tę głupią rzecz.
Mimowolnie moje oczy dostrzegły inspirujący – rzekomo – cytat na ekranie: „Jeśli okazja nie puka, zbuduj drzwi”.
– Serio? – usłyszałam swój szept.
– Słyszałem to, wiesz? – odezwał się intruz. – Telefon, huk, potem znów telefon. – Zrobił pauzę. – Wszystko… okej?
Zmarszczyłam brwi. Jakże uprzejmy ten włamywacz.
– Wiem, że tam jesteś. Słyszę, jak oddychasz. – Intruz nie odpuszczał.
Westchnęłam z oburzeniem. Czy on mnie brał za jakiegoś sapiącego do słuchawki zboczeńca?
– Dobra, posłuchaj – powiedział, chichocząc. Chichocząc. Czy on się właśnie naśmiewa? Ze mnie? – Ja tylko…
– Nie, to ty posłuchaj – zdradziłam się w końcu, słysząc własny łamiący się głos. – Cokolwiek masz zamiar zrobić, mam to gdzieś. Ja… ja… – Stałam jak głupek, nie robiąc nic. I to się teraz miało skończyć. – Dzwonię po gliny!
– Po gliny?
– Właśnie. – Drżącymi palcami odblokowałam telefon. Miałam dosyć tej… tej… sytuacji. Cholera, miałam dosyć dzisiejszego dnia. – Masz kilka minut, żeby się stąd zmyć. Posterunek jest tuż za rogiem. – To było kłamstwo i miałam nadzieję, że o tym nie wiedział. – Więc na twoim miejscu wzięłabym nogi za pas.
Zrobiłam mały, ostrożny krok w kierunku drzwi i zatrzymałam się, nasłuchując. Miałam nadzieję, że usłyszę odgłos oddalających się kroków.
Ale po drugiej stronie było cicho.
– Słyszysz mnie? – zawołałam, po czym spróbowałam ponownie ostrzejszym tonem: – Mam przyjaciół w policji. – Nie miałam. Najbliższy temu był wujek Al, ochroniarz w firmie na Piątej Alei. Ale to chyba nie zrobiło wrażenia na intruzie, bo po moim oświadczeniu nic się nie wydarzyło. – Dobrze, w porządku. Ostrzegłam cię. Wybieram numer, więc teraz wszystko zależy od ciebie, ty… skur… kowany okradaczu mieszkań!
– Co?!?
Ignorując swój niefortunny i za grosz nieodstraszający dobór słów, ustawiłam telefon na tryb głośnomówiący i kilka sekund później w mieszkaniu odezwał się głos dyspozytorki:
– Tu dziewięćset jedenaście, czego dotyczy zgłoszenie?
– Dzień… – odchrząknęłam. – Dzień dobry. Ktoś… ktoś próbuje się włamać do mieszkania, w którym właśnie przebywam.
– Czekaj, ty tak serio?! – wrzasnął intruz. Ale zaraz dodał: – Ach, okej. Rozumiem. – Wydał z siebie kolejny chichot. Kolejny. Chichot. Czy on uważał, że to wszystko jest zabawne? – To jest psikus.
Zatkało mnie z oburzenia.
– Psikus?!?
– Halo? – dobiegło z głośnika mojego telefonu. – Proszę pani? Jeśli to nie jest nagły przypadek…
– Och, ależ jest – odpowiedziałam natychmiast. – Jak już mówiłam, dzwonię, aby zgłosić włamanie.
Zanim dyspozytorka zdążyła się odezwać, intruz wyjaśnił:
– Jestem na korytarzu. Niby jak się włamałem? Nawet nie zdążyłem wejść do środka.
Teraz, gdy powiedział więcej niż kilka słów, wyraźniej usłyszałam jego akcent. Sposób, w jaki wymawiał niektóre słowa, brzmiał znajomo i uruchomił w mojej głowie dzwonek alarmowy. Ale w tej chwili nie miałam czasu ani energii na rozkminianie dzwonków.
– Próbę włamania – poprawiłam się.
– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała dyspozytorka. – Proszę podać imię i nazwisko oraz adres mieszkania.
– Rozumiem! – wrzasnął intruz na tyle głośno, że odskoczyłam do tyłu. – To taki prank. Widziałem ten program w domu w telewizji. Jak się nazywał ten facet? Prowadzący. Ten z niezłą fryzurą. – Zamilkł. – Nieważne. – Znów ucichł. – Wkręciłaś mnie! To naprawdę dobre. Zobacz, śmieję się – dodał, po czym zarechotał tak głośno, że prawie wypadł mi z ręki telefon. – A teraz czy możesz wreszcie dać spokój i otworzyć te drzwi? Jest po północy i jestem wyczerpany – powiedział już poważniejszym tonem. – Powiedz jej, że jest megadowcipna. Zapamiętamy to jako jeden z najlepszych pranków w historii.
Powiedz jej?
Jakiej jej?
Zmarszczyłam brwi, ściszyłam głos i szepnęłam do telefonu:
– Słyszała to pani? Myślę, że on może być obłąkany.
– Obłąkany? – powtórzył intruz drwiąco. – Nie jestem szalony, tylko… zmęczony.
Za drzwiami coś spadło z hukiem na podłogę i modliłam się, żeby to nie był on, bo nie byłabym teraz w stanie poradzić sobie jeszcze z nieprzytomnym człowiekiem.
– Słyszałam – powiedziała dyspozytorka. – Proszę podać…
– Czy ja mam zły adres, czy co? – wtrącił intruz.
Zły… adres?
Te słowa przykuły moją uwagę.
– Proszę pani – syczała dyspozytorka w telefonie. – Pani imię i nazwisko i adres pani mieszkania.
– Rosie – powiedziałam szybko. – Nazywam się Rosalyn Graham i… i cóż, technicznie rzecz biorąc, to nie jest moje mieszkanie. Jestem u swojej najlepszej przyjaciółki. Ona teraz wyjechała, a ja potrzebowałam… miejsca, żeby przenocować. Ale nie włamałam się, oczywiście. Miałam klucz.
– Ja też mam klucz – przerwał intruz.
W mojej głowie coś zgrzytnęło jak zarysowana płyta.
– Niemożliwe. – Spojrzałam na drzwi spode łba. – Mam jedyny zapasowy klucz, jaki istnieje.
– Panno Graham. – W głosie dyspozytorki pobrzmiewała irytacja. – Proszę zaprzestać wchodzenia w interakcję z osobnikiem za drzwiami i podać swoją lokalizację. Wyślemy do pani patrol, który sprawdzi, co się dzieje.
Otworzyłam usta, ale zanim wyszły z nich jakiekolwiek słowa, intruz przemówił ponownie.
– Ona naprawdę przeszła samą siebie.
Ona. Znowu ta ona.
Milczeliśmy przez kilka sekund. Potem ciszę przerwał ciężki, głuchy odgłos. Brzmiało to tak, jakby intruz za drzwiami właśnie osunął się na ziemię.
– Ona? – zapytałam w końcu, ignorując uporczywe: „Panno Graham?”, dochodzące z głośnika telefonu.
– Tak – powiedział po prostu intruz. – Moja bardzo zabawna i wysoce kreatywna młodsza kuzynka.
Oddech utknął gdzieś pomiędzy moją klatką piersiową a ustami.
Młodsza kuzynka.
Ona.
Silny akcent intruza, tak straszliwie znajomy.
W mojej głowie uformowało się jedyne możliwe wyjaśnienie.
Czy ja...?
Nie. Nie mogłam być aż takim głupkiem.
– Panno Graham? – powtarzał głos dyspozytorki. – Jeśli to nie jest nagły wypadek…
– Przepraszam, ja… – Zamknęłam oczy. – Oddzwonię, jeśli… zajdzie taka potrzeba. Dziękuję.
Młodsza kuzynka.
O Boże! O nie! Jeśli to jeden z kuzynów Liny, to naprawdę narozrabiałam. I to bardzo.
Rozłączyłam się, wetknęłam telefon do tylnej kieszeni dżinsów i zmusiłam się do wzięcia głębokiego wdechu w nadziei, że tlen zasili moje ewidentnie wybrakowane komórki mózgowe.
– Jak nazywa się twoja kuzynka? – zapytałam, chociaż byłam już niemal pewna, że znam odpowiedź.
– Catalina.
To już oficjalne. Narozrabiałam. No tak. Ale ponieważ to był Nowy Jork i miałam tu już do czynienia z całym tabunem dziwacznych ludzi i nie mniej dziwacznych sytuacji, wolałam mieć pewność.
– Potrzebuję więcej informacji. Mogłeś sprawdzić imię na skrzynce pocztowej.
Z drugiej strony dzielącej nas drewnianej granicy dobiegło mnie długie i głośne westchnienie, sprawiając, że mój ściśnięty żołądek dodatkowo wywrócił się na drugą stronę.
– Przykro mi – wymamrotałam, nie mogąc powstrzymać tych dwóch słów. Ponieważ było mi przykro. – Po prostu upewniam się, że…
– Że nie jestem obłąkany – odpowiedział intruz, zanim zdążyłam dokończyć przeprosiny. – Catalina Martín, urodzona dwudziestego drugiego listopada. Brązowe włosy, brązowe oczy, głośny śmiech.
Zamknęłam znowu oczy, a żołądek ścisnął się jeszcze mocniej.
– Jest niewysoka, ale jeśli kopnie cię w jaja, to wyplujesz płuca. Wiem to z pierwszej ręki. – Krótka pauza. – Co jeszcze? Czekaj… Okej, nienawidzi węży i wszystkiego, co je przypomina. Nawet jeśli jest to kilka skarpet zszytych razem i wypełnionych papierem toaletowym. Sprytne, co? Cóż, to był właśnie powód kopnięcia w jaja. Więc tak naprawdę wyciąłem numer samemu sobie.
Taa.
Dałam ciała. I to bardzo.
Bardzo, bardziej, najbardziej.
I czułam się fatalnie. Okropnie.
Tak okropnie, że nie mogłam nawet zdobyć się na przerwanie jego słowotoku:
– Wyjechała na kilka tygodni. Cieszy się swoim miesiącem miodowym w… Peru, dobrze mówię?
Na próżno czekał na moje potwierdzenie. Zaniemówiłam. Z upokorzenia.
– Szczęśliwym wybrańcem jest Aaron. Wysoki i zabójczo przystojny koleś ze zdjęć.
Chwila. To znaczy…
– Nie poznałem go osobiście. Jeszcze.
Jeszcze nie poznał Aarona osobiście?
Ja…
Nie. Nie, nie, nie! To nie może się dziać!
– Nie miałem przyjemności być na ślubie – dodał intruz.
Potwierdzając, że to jak najbardziej się dzieje. I nagle okazało się, że żaden mój wcześniejszy szok czy zażenowanie nie dorównuje temu, jak czuję się teraz.
Ponieważ ten człowiek nie był przypadkowym intruzem czy jakimś wariatem, który przyplątał się pod drzwi mojej najlepszej przyjaciółki.
Człowiek, z którego powodu wezwałam policję, był krewnym Liny.
Ale to nie wszystko. Nie. To musiał być ten jeden jedyny kuzyn, który jeszcze nie poznał Aarona.
Jedyna osoba z długiej listy hiszpańskich krewnych Liny, która nie pojawiła się na ślubie.
To musiał być on.
– Słyszałem, że to była świetna impreza – zauważył.
Poczułam się, jakby ktoś walnął mnie w mostek.
– Szkoda, że mnie to ominęło.
Nie wiem, jak to się stało, ale zdałam sobie sprawę, że kurczowo ściskam klamkę. Zupełnie jakby to, co mówił – i odkrycie, że to jest właśnie on – w jakiś sposób kazało mi podejść pod drzwi i zmusiło palce mojej wolnej ręki do chwycenia jej.
To nie może być on! – krzyczał głos w mojej głowie. Nie mogę mieć aż takiego pecha!
Ale to był on. Wiedziałam, że tak jest. A kismet, przeznaczenie, fortuna czy jakakolwiek inna siła decydująca o moim losie spakowała swoje torby i zostawiła mnie samą na pastwę losu.
Ponieważ to był jedyny kuzyn, na którego obecność na weselu liczyłam w skrytości serca. Jedyny, który sprawiał, że motylki w moim żołądku niecierpliwie trzepotały skrzydełkami na samą myśl o spotkaniu z nim. O tych dwóch obowiązkowych pocałunkach w policzki. O wymianie uprzejmości. Być może nawet o wspólnym tańcu? O pokazaniu się mu w sukni druhny. O tym, że wreszcie zobaczę go na własne oczy.
O możliwościach.
Moje palce poruszyły się i drzwi odblokowały się z głośnym „klik”.
Serce zabiło mi mocniej na myśl, że to naprawdę on, i chwyciłam za klamkę. Z niepokojem, niecierpliwością, nadzieją odbierającą mi dech. Wszystkie te głupie wizje, które moja głowa stworzyła w miesiącach poprzedzających ślub, połączyły się teraz z emocjami targającymi mną z powodu bałaganu, którego właśnie narobiłam. Oczekiwanie wymieszane z poczuciem winy. Zakłopotanie przeplatające się z podnieceniem.
Z walącym sercem otworzyłam drzwi i…
Coś zwaliło się u moich stóp.
Spojrzałam w dół i moje oczy natychmiast zlokalizowały źródło głuchego odgłosu.
Intruz leżał na plecach. Wyglądało na to, że do tej pory opierał się całym ciężarem o drzwi, a teraz, gdy je otworzyłam, poleciał do tyłu na podłogę.
Widząc głowę z burzą falujących kasztanowych pukli, miałam wrażenie, że tlen ledwie dociera do moich płuc. To nie pasowało do obrazu, który przechowywałam w pamięci. A raczej w pamięci telefonu, na potajemnie zrobionym zrzucie ekranu. Był tam ścięty na jeża.
– To naprawdę ty – usłyszałam, jak szepczę, wpatrując się w niego. – Naprawdę tu jesteś. Ale masz inne włosy. Dłuższe i…
Zacisnęłam usta, czując, jak intensywny rumieniec zalewa moje policzki.
Przystojna twarz, którą oglądałam na ekranie swojego telefonu częściej, niż byłabym skłonna przyznać, skrzywiła się ze zdziwienia. Ale równie szybko w czekoladowobrązowych oczach zamigotał uśmiech.
– Czy my… się znamy?
– Nie – rzekłam pospiesznie. – Oczywiście, że nie. Chodziło mi o to, że wyglądasz inaczej, niż się spodziewałam. Wiesz, z twojego głosu. To wszystko. – Potrząsnęłam głową. – A ja jestem… Boże. Przepraszam. Za to wszystko. Ja tylko…
Ty tylko co, Rosie?
Byłam już czerwona po uszy i pomyślałam, że gdyby teraz ziemia otworzyła się pod moimi stopami, żeby mnie pochłonąć – wiedziałam już, że nie jest to wcale aż tak nieprawdopodobne – nie miałabym nic przeciwko temu.
– Tak mi przykro – westchnęłam. – Czy mogę ci pomóc wstać? Proszę.
Ale on – człowiek, który do tej pory nawet nie wiedział o moim istnieniu, a którego rysy byłam w stanie przywołać w głowie, jeśli tylko zamknęłam oczy – ani myślał wstawać. Zamiast tego powoli badał wzrokiem moją twarz, jakbym to ja właśnie wyskoczyła jak filip z konopi i zwaliła się na podłogę u jego stóp.
I wtedy, gdy już myślałam, że opanowałam się na tyle, by powiedzieć coś – jak miałam nadzieję – chociaż minimalnie mądrego, jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Zdziwienie w jego wzroku całkowicie się rozwiało, a wszelkie słowa tańczące na koniuszku mojego języka nagle wyparowały.
Dlatego że się uśmiechał. A jego uśmiech był duży, jasny i – szczerze mówiąc – tak bezczelnie cudowny, że opadły mi ręce.
Był nawet cudowniejszy niż ten widniejący na tym jednym zrzucie ekranu, który pozwoliłam sobie zachować i który od czasu do czasu wciąż oglądałam.
– W takim razie – powiedział ze swoim słonecznym, odwróconym do góry nogami uśmiechem. – Skoro naprawdę się nie znamy, to cześć, jestem Lucas Martín. Kuzyn Liny.
Tak.
Wiedziałam o tym. Dobrze wiedziałam, kim jest. Nie uwierzyłby, jak dobrze.ROZDZIAŁ 4
LUCAS
Byłem idiotą. Wielkim śpiącym idiotą.
„To naprawdę ty czy obudziłem się w niebie?”
Serio, Lucasie? _Por Dios_³.
Nie musiałem być do końca rozbudzony, żeby wiedzieć, że będę żałować tych słów. Ale to oklepane, arcybanalne i niepotrzebne zdanie wyleciało z moich ust, zanim się zorientowałem. Otworzyłem oczy – a raczej oko – i była tam. Rosie. Najlepsza przyjaciółka Liny. Dziewczyna, która oczarowała całą rodzinę Martínów. Twarz w kształcie serca, delikatne rysy, miękkie wargi i urzekające zielone oczy. Jakby była jakimś mirażem, a mój pozbawiony snu mózg próbował ustalić, czy naprawdę istniała. I właśnie wtedy, kiedy moja głowa nie zwracała na nic innego uwagi, z moich ust wymsknął się taki gniot.
– Że… co? – wymamrotała Rosie, kiedy za tym spektakularnym pierwszym wersem nie podążyły żadne inne słowa. Jej brwi się zakrzywiły. – Dobrze się czujesz?
Pytanie roku.
Potrząsnąłem głową, próbując otworzyć drugie oko, i powiedziałem – jak miałem nadzieję – ze swobodnym wyrazem twarzy:
– Miałaś z tyłu słońce. – Pokazałem ręką na okno. – Okalało twoją twarz. Niczym aureola.
Rosie zamrugała raz, potem drugi, zanim odpowiedziała:
– Och. Dzięki?
Tłumiąc chichot wywołany jej reakcją, rozciągnąłem ręce nad głową. Wszystkie mięśnie w plecach miałem sztywne od wielu godzin spędzonych w pozycji siedzącej. Nie powinienem był siedzieć tu tak długo. Trzeba było wstać, rozruszać nogi i stawy, ale…
A teraz stała tu Rosie. Patrzyła na mnie ze śmieszną miną. Złączyła brwi, między którymi uformowała się niewielka zmarszczka. Była zaniepokojona i trochę wkurzona.
– Jesteś wściekła… – zacząłem.
Ale w tym samym czasie ona powiedziała:
– Czy mogę spytać…
Spojrzałem jej w oczy i uśmiechnąłem się do siebie.
– Możesz mnie spytać o wszystko – powiedziałem.
– Wiem, że to nie moja sprawa – zaczęła – ale Lucasie… co ty tutaj robisz? Wyglądasz, jakbyś… Czy ty… – Odchrząknęła, jakby próbując złagodzić ton. – Czy ty tu spałeś?
Nie chciałem jej okłamywać. Nie byłem w tym zbyt dobry.
– Jak wyglądam? – zapytałem więc.
– Cóż, wyglądasz świetnie – wydała z siebie dziwny dźwięk – wyglądasz dobrze, ale wyglądasz też jak… jak ktoś, kto spędził noc w barze.
– Atrakcyjny w naturalny i luzacki sposób?
– Śliniłeś się.
– Auć.
– Mówię poważnie – naciskała Rosie.
– Tak, wierzę. I założę się, że to był niezapomniany widok.
– Owszem… w pewnym sensie – przyznała, wzruszając ramionami. – Jeśli ktoś lubi śpiących, śliniących się mężczyzn. – Pauza. – Ja nie.
Przechyliłem głowę na bok, udając, że coś rozważam.
– Więc jaki jest twój typ faceta, Rosalyn Graham?
Jej źrenice rozszerzyły się nieco.
– Mój typ to… – zaczęła, ale zaraz przerwała. – Nie zmieniaj tematu. – Wydęła wargi. – Mówiłeś, że poszukasz sobie hotelu. Powinieneś był zostać u Liny, skoro nie miałeś dokąd pójść. I powiedzieć mi o tym, zamiast dać się wykopać.
Skrzywiłem się.
– Nie wykopałaś mnie – powiedziałem poważnie. I szczerze. – Sam wyszedłem. – Ponieważ miałem świadomość, jak nieswojo się czuła w mojej obecności zeszłej nocy. I jak bardzo moje przybycie pokrzyżowało jej plany. A ja nie byłem mężczyzną, który czuł się dobrze z tym, że tak nagle narusza prywatność i przestrzeń osobistą dziewczyny. – Te siedzenia są wygodniejsze, niż na to wyglądają. Daj im szansę. – Wyciągnąłem rękę, wskazując na bordowe siedzenie naprzeciwko. – Usiądź i sama zobacz. Zamówię nam coś do picia.
Odwróciłem się i z uśmiechem zawołałem kelnera. Skinął głową, dając znak, że za chwilę podejdzie.
Kiedy znów spojrzałem na Rosie, odkryłem, że wcale nie usiadła.
Nawet się nie poruszyła.
Była zbyt zajęta gapieniem się na mnie spode łba.
Ale to jej gniewne spojrzenie… moje usta drgnęły. Znowu. Ponieważ była wkurzona na mnie, na dorosłego faceta, którego zasadniczo nie znała, za to, że spał w barze. I to było urocze.
– Powiedziałeś, że dasz sobie radę – przypomniała mi drżącym głosem.
– Przecież dałem. – Wskazałem na siebie obiema rękami, starając się brzmieć swobodnie i zamaskować zmęczenie. – Nigdy nie miałem się lepiej.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
³ _Por Dios_ (hiszp.) – Na Boga.