Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

The Gold-Bug. Złoty żuk - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
8,40

The Gold-Bug. Złoty żuk - ebook

„The Gold-Bug. Złoty żuk” to historia rozwiązywania zaszyfrowanej wiadomości i poszukiwania ukrytego skarbu.

Edgar Allan Poe amerykański poeta, nowelista krytyk i redaktor. Jego twórczość, a zwłaszcza pełne grozy i fantastyki opowiadania, to jedno z najważniejszych zjawisk w literaturze światowej.

Seria „Czytamy Poego” zawiera opowiadania w oryginalnej, pełnej wersji angielskiej wraz z polskim tłumaczeniem.

Aby zmienić wersję językową – kliknij w numer akapitu

Kategoria: Angielski
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63035-56-3
Rozmiar pliku: 700 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czytamy Poego

The Gold-Bug. Złoty żuk

Seria Czytamy Poego to atrakcyjna pomoc dla uczących się języka angielskiego.

Seria zawiera opowiadania Edgara Allana Poego w oryginalnej, pełnej wersji angielskiej wraz z polskim tłumaczeniem.

Aby zmienić wersję językową – kliknij w numer akapitu.

Wydanie dwujęzyczne zostało przygotowane z myślą o czytelnikach średniozaawansowanych i zaawansowanych. Dzięki wersji polskiej z książki korzystać mogą również początkujący w nauce angielskiego.

Po więcej informacji zapraszamy na www.czytamy.pl oraz www.44.pl

The Gold-Bug

What ho! what ho! this fellow is dancing mad!

He hath been bitten by the Tarantula.

All in the Wrong.

Many years ago, I contracted an intimacy with a Mr. William Legrand. He was of an ancient Huguenot family, and had once been wealthy; but a series of misfortunes had reduced him to want. To avoid the mortification consequent upon his disasters, he left New Orleans, the city of his forefathers, and took up his residence at Sullivan’s Island, near Charleston, South Carolina.

This Island is a very singular one. It consists of little else than the sea sand, and is about three miles long. Its breadth at no point exceeds a quarter of a mile. It is separated from the main land by a scarcely perceptible creek, oozing its way through a wilderness of reeds and slime, a favorite resort of the marsh-hen. The vegetation, as might be supposed, is scant, or at least dwarfish. No trees of any magnitude are to be seen. Near the western extremity, where Fort Moultrie stands, and where are some miserable frame buildings, tenanted, during summer, by the fugitives from Charleston dust and fever, may be found, indeed, the bristly palmetto; but the whole island, with the exception of this western point, and a line of hard, white beach on the seacoast, is covered with a dense undergrowth of the sweet myrtle, so much prized by the horticulturists of England. The shrub here often attains the height of fifteen or twenty feet, and forms an almost impenetrable coppice, burthening the air with its fragrance.

In the inmost recesses of this coppice, not far from the eastern or more remote end of the island, Legrand had built himself a small hut, which he occupied when I first, by mere accident, made his acquaintance. This soon ripened into friendship—for there was much in the recluse to excite interest and esteem. I found him well educated, with unusual powers of mind, but infected with misanthropy, and subject to perverse moods of alternate enthusiasm and melancholy. He had with him many books, but rarely employed them. His chief amusements were gunning and fishing, or sauntering along the beach and through the myrtles, in quest of shells or entomological specimens;—his collection of the latter might have been envied by a Swammerdamm. In these excursions he was usually accompanied by an old negro, called Jupiter, who had been manumitted before the reverses of the family, but who could be induced, neither by threats nor by promises, to abandon what he considered his right of attendance upon the footsteps of his young “Massa Will.” It is not improbable that the relatives of Legrand, conceiving him to be somewhat unsettled in intellect, had contrived to instill this obstinacy into Jupiter, with a view to the supervision and guardianship of the wanderer.

The winters in the latitude of Sullivan’s Island are seldom very severe, and in the fall of the year it is a rare event indeed when a fire is considered necessary. About the middle of October, 18—, there occurred, however, a day of remarkable chilliness. Just before sunset I scrambled my way through the evergreens to the hut of my friend, whom I had not visited for several weeks—my residence being, at that time, in Charleston, a distance of nine my miles from the Island, while the facilities of passage and re-passage were very far behind those of the present day. Upon reaching the hut I rapped, as was my custom, and getting no reply, sought for the key where I knew it was secreted, unlocked the door and went in. A fine fire was blazing upon the hearth. It was a novelty, and by no means an ungrateful one. I threw off an overcoat, took an arm-chair by the crackling logs, and awaited patiently the arrival of my hosts.

Soon after dark they arrived, and gave me a most cordial welcome. Jupiter, grinning from ear to ear, bustled about to prepare some marsh-hens for supper. Legrand was in one of his fits—how else shall I term them?—of enthusiasm. He had found an unknown bivalve, forming a new genus, and, more than this, he had hunted down and secured, with Jupiter’s assistance, a scarabœus which he believed to be totally new, but in respect to which he wished to have my opinion on the morrow.

“And why not to-night?” I asked, rubbing my hands over the blaze, and wishing the whole tribe of scarabœi at the devil.

“Ah, if I had only known you were here!” said Legrand, “but it’s so long since I saw you; and how could I foresee that you would pay me a visit this very night of all others? As I was coming home I met Lieutenant G—, from the fort, and, very foolishly, I lent him the bug; so it will be impossible for you to see it until morning. Stay here to-night, and I will send Jup down for it at sunrise. It is the loveliest thing in creation!”

“What?—sunrise?”

“Nonsense! no!—the bug. It is of a brilliant gold color—about the size of a large hickory-nut—with two jet black spots near one extremity of the back, and another, somewhat longer, at the other. The antennœ are—”

“Dey aint no tin in him, Massa Will, I keep a tellin on you,” here interrupted Jupiter; “de bug is a goole bug, solid, ebery bit of him, inside and all, sep him wing—neber feel half so hebby a bug in my life.”

“Well, suppose it is, Jup,” replied Legrand, somewhat more earnestly, it seemed to me, than the case demanded, “is that any reason for your letting the birds burn? The color”—here he turned to me—“is really almost enough to warrant Jupiter’s idea. You never saw a more brilliant metallic lustre than the scales emit—but of this you cannot judge till tomorrow. In the mean time I can give you some idea of the shape.” Saying this, he seated himself at a small table, on which were a pen and ink, but no paper. He looked for some in a drawer, but found none.

“Never mind,” said he at length, “this will answer”; and he drew from his waistcoat pocket a scrap of what I took to be very dirty foolscap, and made upon it a rough drawing with the pen. While he did this, I retained my seat by the fire, for I was still chilly. When the design was complete, he handed it to me without rising. As I received it, a loud growl was heard, succeeded by a scratching at the door. Jupiter opened it, and a large Newfoundland, belonging to Legrand, rushed in, leaped upon my shoulders, and loaded me with caresses; for I had shown him much attention during previous visits. When his gambols were over, I looked at the paper, and, to speak the truth, found myself not a little puzzled at what my friend had depicted.

“Well!” I said, after contemplating it for some minutes, “this is a strange scarabœus, I must confess: new to me: never saw anything like it before—unless it was a skull, or a death’s-head—which it more nearly resembles than anything else that has come under my observation.”

“ A death’s-head!” echoed Legrand—“Oh—yes—well, it has something of that appearance upon paper, no doubt. The two upper black spots look like eyes, eh? and the longer one at the bottom like a mouth—and then the shape of the whole is oval.”

“Perhaps so,” said I; “but, Legrand, I fear you are no artist. I must wait until I see the beetle itself, if I am to form any idea of its personal appearance.”

“Well, I don’t know,” said he, a little nettled, “I draw tolerably—should do it at least—have had good masters, and flatter myself that I am not quite a blockhead.”

“But, my dear fellow, you are joking then,” said I, “this is a very passable skull—indeed, I may say that it is a very excellent skull, according to the vulgar notions about such specimens of physiology—and your scarabœus must be the queerest scarabœus in the world if it resembles it. Why, we may get up a very thrilling bit of superstition upon this hint. I presume you will call the bug scarabœus caput hominis, or something of that kind—there are many titles in the Natural Histories. But where are the antennae you spoke of?”

“The antennœ!” said Legrand, who seemed to be getting unaccountably warm upon the subject; “I am sure you must see the antennœ. I made them as distinct as they are in the original insect, and I presume that is sufficient.”

“Well, well,” I said, “perhaps you have—still I don’t see them;” and I handed him the paper without additional remark, not wishing to ruffle his temper; but I was much surprised at the turn affairs had taken; his ill humor puzzled me—and, as for the drawing of the beetle, there were positively no antennœ visible, and the whole did bear a very close resemblance to the ordinary cuts of a death’s-head.

He received the paper very peevishly, and was about to crumple it, apparently to throw it in the fire, when a casual glance at the design seemed suddenly to rivet his attention. In an instant his face grew violently red—in another as excessively pale. For some minutes he continued to scrutinize the drawing minutely where he sat. At length he arose, took a candle from the table, and proceeded to seat himself upon a sea-chest in the farthest corner of the room. Here again he made an anxious examination of the paper; turning it in all directions. He said nothing, however, and his conduct greatly astonished me; yet I thought it prudent not to exacerbate the growing moodiness of his temper by any comment. Presently he took from his coat pocket a wallet, placed the paper carefully in it, and deposited both in a writing-desk, which he locked. He now grew more composed in his demeanor; but his original air of enthusiasm had quite disappeared. Yet he seemed not so much sulky as abstracted. As the evening wore away he became more and more absorbed in reverie, from which no sallies of mine could arouse him. It had been my intention to pass the night at the hut, as I had frequently done before, but, seeing my host in this mood, I deemed it proper to take leave. He did not press me to remain, but, as I departed, he shook my hand with even more than his usual cordiality.

It was about a month after this (and during the interval I had seen nothing of Legrand) when I received a visit, at Charleston, from his man, Jupiter. I had never seen the good old negro look so dispirited, and I feared that some serious disaster had befallen my friend.

“Well, Jup,” said I, “what is the matter now?—how is your master?”

“Why, to speak de troof, massa, him not so berry well as mought be.”

“Not well! I am truly sorry to hear it. What does he complain of?”

Dar! dat’s it!—him neber plain of notin—but him berry sick for all dat.”

“Very sick, Jupiter!—why didn’t you say so at once? Is he confined to bed?”

“No, dat he ain’t!—he ain’t find nowhar—dat’s just whar de shoe pinch—my mind is got to be berry hebby bout poor Massa Will.”

“Jupiter, I should like to understand what it is you are talking about. You say your master is sick. Hasn’t he told you what ails him?”

“Why, massa, taint worf while for to git mad bout de matter—Massa Will say noffin at all ain’t de matter wid him—but den what make him go about looking dis here way, wid he head down and he soldiers up, and as white as a gose? And den he keep a syphon all de time—”

“Keeps a what, Jupiter?”

“Keeps a syphon wid de figgurs on de slate—de queerest figgurs I ebber did see. Ise gittin to be skeered, I tell you. Hab for to keep mighty tight eye pon him noovers. Todder day he gib me slip fore de sun up and was gone de whole ob de blessed day. I had a big stick ready cut for to gib him d—d good beating when he did come—but Ise sich a fool dat I hadn’t de heart arter all—he look so berry poorly.”

“Eh?—what?—ah yes!—upon the whole I think you had better not be too severe with the poor fellow—don’t flog him, Jupiter—he can’t very well stand it—but can you form no idea of what has occasioned this illness, or rather this change of conduct? Has anything unpleasant happened since I saw you?”

“No, massa, dey ain’t bin noffin onpleasant since den—’t was fore den I’m feared—’t was de berry day you was dare.”

“How? what do you mean?”

“Why, massa, I mean de bug—dare now.”

“The what?”

“De bug—I’m berry sartain dat Massa Will bin bit somewhere bout de head by dat goole-bug.”

“And what cause have you, Jupiter, for such a supposition?”

“Claws enoff, massa, and mouff too. I nabber did see sich a d—d bug—he kick and he bite ebery ting what cum near him. Massa Will cotch him fuss, but had for to let him go gin mighty quick, I tell you—den was de time he must ha got de bite. I didn’t like de look ob de bug mouff, myself, no how, so I wouldn’t take hold ob him wid my finger, but I cotch him wid a piece ob paper dat I found. I rap him up in de paper and stuff piece ob it in he mouff—dat was de way.”

“And you think, then, that your master was really bitten by the beetle, and that the bite made him sick?”

“I don’t tink noffin about it—I nose it. What make him dream bout de goole so much, if tain’t cause he bit by de goole-bug? Ise heerd bout dem goole-bugs fore dis.”

“But how do you know he dreams about gold?”

“How I know? why cause he talk about it in he sleep—dat’s how I nose.”

“Well, Jup, perhaps you are right; but to what fortunate circumstance am I to attribute the honor of a visit from you to-day?”

“What de matter, massa?”

“Did you bring any message from Mr. Legrand?”

Ciąg dalszy w wersji pełnejZłoty żuk

Patrzcie! Patrzcie! Ten człowiek tańczy jak oszalały!

Ukąsiła go tarantula.

All in the Wrong

Wiele lat temu nawiązałem bliską znajomość z niejakim Williamem Legrandem. Pochodził on ze starej hugenockiej rodziny i niegdyś był bogaty, jednakże seria niepowodzeń wpędziła go w biedę. Chcąc uniknąć upokarzających konsekwencji owych klęsk, wyjechał z Nowego Orleanu, miasta swoich przodków, i zamieszkał na Sullivan’s Island w pobliżu Charleston w Karolinie Południowej.

Ta wyspa jest wyjątkowym miejscem. Składa się prawie wyłącznie z morskiego piasku, ma trzy mile długości, a jej szerokość w żadnym punkcie nie przekracza ćwierci mili. Od stałego lądu oddziela ją ledwo widoczny strumyk sączący się przez pustkowie pełne trzcin i mułu, ulubione lęgowisko kurek wodnych. Roślinność, jak można się domyślić, jest tam skąpa lub przynajmniej skarlała. Nie widać żadnych większych drzew. Na zachodnim krańcu, gdzie stoi Fort Moultrie oraz kilka mizernych zabudowań zajmowanych w lecie przez uciekinierów z zakurzonego i upalnego Charlestonu, można nawet napotkać szczeciniaste zarośla karłatek. Jednak całą wyspę – nie licząc tego zachodniego krańca oraz strzępku twardej, białej plaży na brzegu morza – porasta gęsto poszycie słodkiego mirtu tak cenionego przez angielskich ogrodników. Krzewy osiągają tu często wysokość piętnastu do dwudziestu stóp, tworząc niemal nieprzenikniony zagajnik, przesycający powietrze charakterystycznym zapachem.

W najgłębszym zakamarku tej gęstwiny, niedaleko wschodniego, bardziej odległego krańca wyspy, Legrand zbudował sobie chatkę, którą zajmował, gdy, zupełnie przypadkowo, spotkałem go po raz pierwszy. Znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń, albowiem wiele cech charakteru samotnika budziło moje zainteresowanie i szacunek. Okazał się człowiekiem dobrze wykształconym, o wybitnym umyśle, zatrutym jednak mizantropią. Trapiły go także ciągłe zmiany nastroju – od entuzjazmu po melancholię. Miał wiele książek, lecz rzadko z nich korzystał. Do jego ulubionych rozrywek zaliczały się polowanie i łowienie ryb, tudzież przechadzki po plaży i wśród mirtu w poszukiwaniu muszli lub okazów entomologicznych – kolekcji tych ostatnich pozazdrościłby mu sam Swammerdamm. W wyprawach towarzyszył mu zwykle stary Murzyn imieniem Jupiter. Został on wyzwolony, zanim rodzinę Legranda dotknęło pasmo nieszczęść, jednak ani prośbą, ani groźbą nie dawał się nakłonić do rezygnacji z tego, co uważał za swoje prawo do usługiwania młodemu „massa Willowi”. Nie można także wykluczyć, że krewni Legranda, uważając go za nieco niezrównoważonego psychicznie, sprzysięgli się, by zaszczepić ten upór w Jupiterze, licząc na jego opiekę i dozór nad niespokojnym duchem.

Zimy na szerokości geograficznej Sullivan’s Island nie bywają srogie, a jesienią nader rzadko trzeba rozpalać w kominku. Mniej więcej w połowie października 18... roku przytrafił się wszakże wyjątkowo chłodny dzień. Tuż przed zachodem słońca podążyłem przez zarośla do chatki mojego przyjaciela, którego nie odwiedzałem od kilku tygodni, jako że mieszkałem wtedy w Charlestonie, dziewięć mil od wyspy, ówczesne zaś możliwości podróży tam i z powrotem zdecydowanie nie dorównywały obecnym. Dotarłszy na miejsce, swoim zwyczajem zastukałem energicznie, a nie uzyskawszy odpowiedzi, sięgnąłem po klucz ukryty w znanym mi miejscu. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. W kominku trzaskał ogień aż miło. Była to rzadkość, lecz jakże urocza. Zdjąłem płaszcz, usiadłem w fotelu przy trzaskających polanach i cierpliwie czekałem na nadejście gospodarzy.

Przybyli wkrótce po zapadnięciu zmierzchu i przywitali mnie bardzo serdecznie. Jupiter, szczerząc zęby w radosnym uśmiechu, pośpieszył upiec parę kurek na kolację. Legrand przeżywał właśnie napad entuzjazmu – jak inaczej mógłbym to określić? Znalazł nieznanego dotąd dwuklapkowego skorupiaka nowego gatunku, co więcej, z pomocą Jupitera wytropił i schwytał skarabeusza, którego natychmiast uznał za niespotykany okaz. W tej kwestii chciał jednak jeszcze zasięgnąć następnego dnia mojej opinii.

– A dlaczego nie dzisiaj? – zapytałem, rozcierając dłonie nad ogniem i posyłając w duchu całe plemię skarabeuszy do wszystkich diabłów.

– Ach, gdybym wcześniej wiedział, że przyjdziesz! – rzekł Legrand. – Tyle jednak czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania, więc jak mogłem przewidzieć, iż właśnie dziś wieczorem złożysz mi wizytę? W drodze do domu spotkałem porucznika G. z fortu i, jakże nieroztropnie, odstąpiłem mu żuka na kilka dni. Będziesz go mógł oglądnąć dopiero jutro rano. Zostań tu na noc, a ja o świcie wyślę po niego Jupitera. To prawdziwy cud!

– Co? Wschód słońca?

– Ależ skąd! Nie, chodzi mi o żuka. Jest przepięknego złotego koloru, wielkości dużego orzecha hikory. Ma dwie czarne plamki na jednym końcu grzbietu oraz jedną, nieco dłuższą, na drugim końcu. Czułki są...

– Nie mieć ani trochę cyny, mówię panu, massa Will – przerwał Jupiter. – Żuk być złoty, calusieńki, i w środku, i na wierzchu. Tylko skrzydła nie być złote. Nigdy w życiu moja nie mieć żuka, co by być taki ciężki.

– Nawet jeśli faktycznie jest złoty, Jup, to czy z tego powodu musisz przypalić kurki? – odparł Legrand, chyba trochę zbyt poważnie, biorąc pod uwagę okoliczności. – Kolor – tu odwrócił się do mnie – sam kolor prawie wystarczy, żeby potwierdzić słowa Jupitera. Nigdy w życiu nie widziałeś bardziej metalicznego połysku niż blask łusek żuka. No, ale o tym będziesz mógł się przekonać dopiero rano. Na razie postaram ci się opisać jego kształt.

– Nieważne – powiedział w końcu. – To się też nada. Wyciągnął z kieszeni kamizelki kawałek czegoś, co wziąłem za bardzo brudny papier kancelaryjny, i piórem wykonał na nim szkic. Ja nie ruszałem się od kominka, jeszcze się bowiem nie rozgrzałem. Po chwili Legrand podał mi ukończony rysunek, nie podnosząc się z miejsca. Jednocześnie dobiegło nas głośne warczenie, a potem drapanie do drzwi.

– No cóż – oświadczyłem, przestudiowawszy szkic przez parę minut. – Muszę przyznać, że to naprawdę osobliwy skarabeusz. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego – no, chyba że mówimy o czaszce albo trupiej głowie, które przypomina mi bardziej niż jakiekolwiek znane mi okazy.

– Trupia głowa – powtórzył Legrand. – No tak... rzeczywiście na papierze trochę ją przypomina, bez wątpienia. Te dwie górne plamki wyglądają zupełnie jak oczy, prawda? A ta dłuższa na dole kojarzy się z ustami... no i całość ma owalny kształt.

– Może i tak – potwierdziłem. – Ale obawiam się, Legrand, że marny z ciebie artysta. Muszę poczekać, aż zobaczę żuka na własne oczy, jeśli mam wyrobić sobie jakiekolwiek zdanie na temat jego wyglądu.

– No, nie wiem – rzekł, nieco zmieszany. – Rysuję całkiem przyzwoicie, a przynajmniej powinienem, miałem przecież dobrych nauczycieli i – pochlebiam sobie – nie jestem ostatnim tępakiem.

– Ależ, mój drogi, żartujesz sobie chyba! – powiedziałem. – To przecież bardzo udana czaszka, można śmiało powiedzieć – wręcz znakomita, przynajmniej według prymitywnych wyobrażeń na temat układu kostnego człowieka, a twój skarabeusz jest zapewne najdziwniejszy na świecie, jeżeli rzeczywiście wyglądem przypomina czaszkę. Wiesz, dzięki tej wskazówce możemy stworzyć niezwykle ekscytujące przesądy. Pewnie nazwiesz żuka scarabaeus caput hominis lub jakoś podobnie – w historii naturalnej spotyka się wiele podobnych nazw. Ale wspominałeś coś o czułkach?

– Czułki! – wykrzyknął Legrand, który najwyraźniej coraz bardziej zapalał się do tego tematu. – Musisz widzieć czułki! Odtworzyłem je zgodnie z rzeczywistością, i to chyba wystarczy.

– Cóż – odrzekłem. – Może i odtworzyłeś, ale jakoś ich nie widzę. – Z tymi słowy oddałem mu kartkę bez dodatkowych uwag, nie chciałem go bowiem urazić. Byłem jednak bardzo zaskoczony obrotem wydarzeń. Zdziwił mnie jego nagły zły humor, a jeśli mowa o rysunku żuka, to z pewnością nie było na nim żadnych czułków, a cały szkic zdecydowanie do złudzenia przypominał czaszkę.

Skwaszony Legrand wziął kartkę i już miał ją zmiąć i rzucić w ogień, kiedy przypadkowy rzut oka na rysunek najwyraźniej przykuł jego uwagę. W jednej chwili gwałtownie poczerwieniał na twarzy, a potem pobladł. Przez kilka minut badawczo wpatrywał się w kartkę. Wreszcie wstał, wziął ze stołu świecę i przesiadł się na marynarski kufer stojący w najdalszym kącie pokoju. Tam ponownie gorączkowo studiował rysunek, odwracając go na wszystkie strony. Nie odezwał się jednak ani słowem. Jego zachowanie wielce mnie zdziwiło, lecz uznałem, że rozsądnie będzie nie pogłębiać narastającej zmienności jego nastrojów żadnym komentarzem. Legrand wyjął z kieszeni płaszcza portfel, ostrożnie umieścił w nim kartkę i złożył go w szufladzie biurka, którą następnie zamknął na klucz. Teraz nieco się uspokoił, ale początkowy entuzjazm gdzieś się ulotnił. Wydawał się jednak nie tyle urażony, co rozkojarzony. Z każdą chwilą coraz bardziej pogrążał się w zadumie, z której nie mogły go wyrwać żadne żartobliwe uwagi. Miałem zamiar spędzić noc w chacie, jak wcześniej wielokrotnie czyniłem, niemniej jednak – widząc nastrój mojego gospodarza – postanowiłem się pożegnać. Legrand nie nalegał, bym został, lecz przed moim wyjściem uścisnął mi dłoń z wyjątkową serdecznością.

Miesiąc później (przez ten czas nie kontaktowałem się z Legrandem) odwiedził mnie w Charlestonie jego służący, Jupiter. Nigdy wcześniej nie widziałem poczciwego Murzyna tak przygnębionego i zaniepokoiłem się, że mojemu przyjacielowi przydarzyło się jakieś poważne nieszczęście.

– Co się dzieje, Jup? – spytałem. – Jak się miewa twój pan?

– Jak być szczery, massa, to on się źle miewać, a wcale nie dobrze.

– Źle?! Przykro mi to słyszeć. Na co się skarży?

– W tym sęk! Nigdy się na nic nie skarżyć, o nie! Ale cięgiem chorować.

– Choruje? Jupiter! Czemuś mi od razu nie powiedział? Leży w łóżku?

– Nie, co to, to nie, nigdzie się nie wylegiwać, o to właśnie chodzi. Strasznie mojemu leżeć na żołądku, biedny massa Will.

– Jupiter, zupełnie nie rozumiem, o czym mówisz. Twierdzisz, że twój pan jest chory. Nie powiedział ci, co mu dolega?

– Ale massa, nie ma się o co ciskać. Massa Will mówić, że mu nic nie dolegać, no to czemu tak chodzić w kółko z nosem na kwintę, cały pogarbiony, biały jak ściana? A do tego jeszcze cięgiem coś smarować...

– Co takiego?

– A takie gryzmoły różne na kartce, moja w życiu czegoś takiego nie widzieć. Aż skóra ścierpnąć, mówić panu. Cały czas mieć na niego oko. Parę dni temu massa wyjść gdzieś o świcie i przepaść na cały boży dzień. Ja już na niego kija przygotować, co by go porządnie sprać, jak przyjdzie, ale taki ze mnie osioł, że nie mieć serca go tłuc, źle wyglądać, mizerota...

– Co? Co ty... ach, tak! Myślę, że nie powinieneś zbyt surowo traktować tego biedaka. Nie bij go, Jup, on tego nie wytrzyma... Ale naprawdę nie masz pojęcia, co mogło wywołać tę chorobę, a raczej tę zmianę zachowania? Czy od naszego ostatniego spotkania wydarzyło się coś nieprzyjemnego?

– Nie, massa, nie być nic nieprzyjemnego od tamtego czasu, ja się wcześnie o niego bać, właśnie wtedy, kiedyście odwiedzić nas.

– Jak to? O czym ty mówisz?

– No, o tym żuku, massa, o żuku.

– O czym?

– O żuku. Bo ja tak myśleć, że ten żuk ze złota ugryźć massa Will w głowę.

– A dlaczego tak uważasz?

– A przez te kleszcze, massa. I jeszcze ten pysk. Moja nigdy w życiu nie widzieć takiego drańskiego żuka – ciskać się i gryźć każdego, co się mu nawinąć. Massa Will szybko go złapać, ale jeszcze szybciej go puścić, moja przecież mówić. Ani chybi, wtedy go ten chrobak użreć. Moja nigdy nie lubić jego pyska i nigdy by go nie ucapić palcami, ale złapać przez kawałek papieru, co go znaleźć. Zawinąć go w ten papier i wcisnąć kawał do pyska. Zmyślnie, co?

– Naprawdę uważasz, że żuk ugryzł twojego pana i wywołał chorobę?

– Moja tam nic nie myśleć, moja wiedzieć. Bo niby czemu tak cięgiem myśleć o złocie, jakby go ten złoty żuk nie użreć? Moja słyszeć różne rzeczy o żukach.

– Ale skąd wiesz, że on myśli o złocie?

– Skąd moja wiedzieć? No przecież massa o tym gadać przez sen.

– Wiesz, Jup, może i masz rację, ale jakiemu to szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam twoją dzisiejszą wizytę?

– Że co, massa?

– Przynosisz jakieś wieści od pana Legranda?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: