- nowość
- promocja
The Great Library of Tomorrow. Tom 1. Księga Mądrości - ebook
The Great Library of Tomorrow. Tom 1. Księga Mądrości - ebook
Oficjalna seria powieści Tomorrowland
„The Great Library of Tomorrow” to pełna rozmachu powieść fantasy o grupie bohaterów walczących ze śmiertelnie niebezpiecznym złoczyńcą, który pragnie zniszczyć fundamenty ich królestw: otwartość, miłość i kreatywność.
Kiedy zapada mrok, obroni nas tylko jedność.
Helia od wieków służy jako Mędrczyni Nadziei w Wielkiej Bibliotece Jutra. Jest jedną z nielicznych wybranek stojących na straży ludzkich wartości: fundamentów królestw Papierowego Świata, które łączą się w Bibliotece magicznymi portalami kontrolowanymi przez Księgę Mądrości.
Nadzieja Helii zostaje wystawiona na ciężką próbę, kiedy ona i jej partner Xavier, Mędrzec Prawdy, zostają znienacka zaatakowani w Różanym Ogrodzie w królestwie Silvyry. Odnoszą rany i w ognistej nawałnicy stają twarzą w twarz ze śmiertelnie groźnym złoczyńcą – Człowiekiem Popiołów. Ogród, pozbawiony swojego smoczego obrońcy, zostaje zniszczony, a Xavier poświęca życie, by Helia zdołała powrócić do domu i ostrzec innych Mędrców przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Kiedy Helia dociera do Biblioteki, okazuje się, że Księga Mądrości – wykładnia Mędrców – stała się niepokojąco cicha. Człowiek Popiołów zyskuje na sile, a Helia zaczyna ścigać się z czasem, poszukując wskazówek na temat pochodzenia swojego wroga i wszelkich możliwych sposobów na jego pokonanie.
Wspaniała opowieść pełna nadziei, światła i cudów, ze wspaniałą magiczną biblioteką!
Sarah Beth Durst
Autorka bestsellera „The Spellshop”
To książka dla każdego: epickie fantasy, które oddaje istotę festiwalu Tomorrowland magiczną opowieścią o życiu, miłości i jedności.
Steve Aoki
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68352-04-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Popiół opadał na dno wyschniętego oceanu niczym śnieg miotany zawieją.
Samotna postać pędziła, mijając leżące dokoła trupy. Mężczyzna nie miał czasu kontemplować widoku. Ignorował rozrzucone na piasku, nienaturalnie powykręcane kończyny i poszarpane twarze. Czaszki z żuchwami rozwartymi szeroko, jakby w niemym krzyku, wyśpiewywały chóralnie pieśń agonii zamrożonej w czasie.
Przeżarte przez zło kości spoczywały wokół rozpadających się kadłubów gnijących okrętów.
Zwycięstwo ciemności uczyniło tę krainę idealnym miejscem spotkania. Wszak był to pierwszy ze światów, który uległ jej potędze. Niegdyś dom światła i miłości, oświetlany blaskiem bliźniaczych gwiazd, bogaty gęstymi lasami, mieniącymi się zielenią górami i przepastnymi oceanami. Dziś – ofiara zła, któremu służyła owa tajemnicza postać; ziemia spowita w mroku, gdzie przetrwają tylko najtwardsi.
Wokół rozciągał się ponury krajobraz pozbawionej życia pustynnej niziny. Piaszczyste podłoże dawniej bezkresnego oceanu zaściełały wysuszone szczątki wielkich stworzeń morskich. Tu i ówdzie wznosiły się posępnie wzgórza martwej rafy koralowej.
Mężczyzna potknął się, gdy jego but utkwił w żebrach nadepniętego kościotrupa. Prędko jednak strząsnął z siebie zwęglone kości nieszczęśnika i kontynuował wędrówkę po wzniesieniach, na których szczytach żarzące się popioły wirowały najintensywniej.
Jego celem był ogromny zbielały szkielet legendarnego Potwora z Miedzianego Morza, wyrastający ponad niekończącą się pustynię niczym ruiny starożytnej katedry.
Cieszył się, że postanowił zachować ludzką formę na to spotkanie, zamiast przybierać znacznie sprawniejszą i szybszą postać bezlitosnego ogara. Uważał, że w ten sposób należycie okazuje swoją służalczość Głosicielowi Mrocznych Opowieści – nawet jeśli przyjmując kruchą ludzką postać, narażał się na śmierć, od czego skręcał mu się żołądek. Panujące na pustyni zimno kąsało jego skórę, zwłaszcza wokół oczodołu, w którym niósł swego zmniejszonego kompana Myrtilusa.
Tkwiąca w czaszce mężczyzny kula zaczęła wibrować, emitując delikatne impulsy energii, za pomocą których komunikowały się orby. Nie była to mowa, lecz dający się podobnie zrozumieć schemat sygnałów.
Zbliżamy się.
Na wprost unosiła się gęsta chmura popiołów. Spowijała kościaną katedrę niczym całun, odsłaniając jedynie skrawki tego, co znajdowało się pod nią. Tak jak spodziewał się mężczyzna, im bliżej celu, tym płaty popiołu stawały się większe i liczniejsze. Spadały na ziemię u jego stóp, wypełniając otoczenie nienaturalną i gorzką wonią śmierci.
Raptem ujrzał setki twarzy obserwujących go spomiędzy wirujących wokół rozżarzonych drobin i zalegających na ziemi kości: byli to zdeprawowani mocą Złego ludzie i towarzyszące im dzikie stworzenia.
Ogromne bestie o skołtunionym futrze, płonących oczach i obnażonych kłach przypominały diabelskie ogary. Jednak to ludzie wywarli na mężczyźnie większe wrażenie. Piechurzy ciemności. Nigdy dotąd nie widział ich z bliska, a teraz widok ten aż zaparł mu dech w piersi. Ich pozornie normalne twarze – choć wyraźnie naznaczone trudami życia w tym brutalnym świecie – pokrywało gorejące i pełzające pismo, które sunęło po skórze jak stopiony atrament.
Mężczyzna dostrzegł, że słowa układają się w najmroczniejsze opowieści znane ludzkości. Wyryte na skórze wszystkich tych istot znaki podporządkowywały je woli zła. Każde słowo żarzyło się niczym ogień zarówno na skórze ludzi, jak i bestii.
Oznaczało to, że są gotowi zabijać.
Mężczyzna przyjrzał im się nieufnie i ruszył ponownie ku chmurze popiołów. Nie on był ich celem. Zjawili się, aby towarzyszyć postaci materializującej się z wolna w mroku.
Padł momentalnie na kolana.
– Stawiłem się zgodnie z rozkazem.
Przybysz postąpił naprzód, owijając się szczelnie swoim rozjarzonym płaszczem, jak gdyby chciał się przed czymś osłonić. Gdy się zbliżył, roztoczył dokoła swąd spalonego ciała. Spod płaszcza kapały krople tłuszczu i skwiercząc, lądowały na zwałach popiołu u jego stóp.
Chmura rozrzedziła się na tyle, by odsłonić białą jak zjawa głowę postaci oraz jej pozornie pozbawioną rysów twarz.
Czy wypełniłeś już moje rozkazy?
Głos dało się raczej odczuć niż usłyszeć. Fizyczna manifestacja strachu poniosła się echem w ciele mężczyzny, wprawiając jego kości w drżenie. Słowa wiły mu się pod skórą niczym robactwo, tłumiąc wszelką racjonalną myśl.
Było to pierwotne i smakowite uczucie czystego zła.
– Uczyniłem wszystko, co rozkazałeś. Przygotowania zostały zakończone – odparł, chyląc głowę. – Skaza wsącza się już do Silvyry i innych krain. Czas twojej zemsty nadchodzi.
Znakomicie. Długo na to czekaliśmy. Podobnie jak…
Postać nie dokończyła. Jeden z kościanych filarów obok pękł i się rozpadł, a istota, która się o niego opierała, straciła równowagę. Był to młodzieniec. A raczej był młodzieńcem, zanim historii jego życia nie zastąpił zdeprawowany język Dyskordii. Upadł na kolana i podparł się rękami, jakby w nadziei, że nie zostanie zauważony.
Dostrzeżono go jednak.
Postać o pozbawionej rysów twarzy natychmiast uniosła dłoń i zgięła palce. Młodzieniec krzyknął z bólu, gdy słowa na jego skórze zapłonęły intensywniej. Otwierały się jedno po drugim na całym ciele, uwalniając płomienie niczym wulkany.
Ogarnięty agonią chłopak wraz z kolejnym ruchem palców wzniósł się ku niebu. Rozległ się odgłos rozrywanego ciała, po czym jego strzępy rozleciały się w różnych kierunkach.
Postać spojrzała ponownie na mężczyznę, a wokół spadł krwawy deszcz.
A co ze smoczą obrończynią?
– Została poskromiona, mój panie. Silvyra stoi przed tobą otworem. Przed tobą i przed nimi… – Wskazał zgromadzone wokół masy, których odsłonięte miejscami ciała jaśniały płonącym tekstem.
Moi Niepisani.
– Oczywiście.
Postać nie zdradzała żadnych emocji. Wydawała się jednak zadowolona z wieści dotyczących smoczycy. Wyciągnęła ramiona przed siebie, a jej płaszcz buchnął iskrami i zajął się ogniem.
Nareszcie możemy dokończyć to, co zacząłem lata temu. Pokażę tej przeklętej Księdze potęgę mrocznych opowieści. Nadaremno próbowała je okiełznać i udawać, że nie istnieją. Jej zdrada będzie drogo kosztować całą Silvyrę.
Czując, jak krew buzuje mu w żyłach, mężczyzna ledwo panował nad ekscytacją i dumą z tego, co go czeka i w czym weźmie udział. Również Myrtilus w jego oczodole zadrżał ochoczo.
Następny krok jest najważniejszy.
– Tak, mój panie.
Wróć do Wielkiego Drzewa i zniszcz wszelkie dowody swojej dotychczasowej pracy. Zabij każdego, kto będzie stanowił zagrożenie. Zasiej chaos i strach. Sprzeciwią się nam tylko zaślepieni własną ignorancją. Bitwa zakończy się, zanim się zacznie. Utorujemy drogę naszym mrocznym opowieściom.
– Tak jest. – Skłonił głowę. – A co z twoją inwazją?
Uwolnię Silvyrę od jej kłopotliwego obrońcy i naślę śmierć na matkę wszystkich krain. Dam im przedsmak tego, co czeka cały Papierowy Świat.
Postać bez twarzy tkwiła w ciemności przez stulecia. A mimo to pamiętała, jak posługiwać się swoją mocą. Wyciągnęła rękę i przecięła palcem powietrze. Wykonała ten gest pięciokrotnie, za każdym razem rysując nici srebra, które zginały się i splatały ze sobą. Następnie gwałtownym ruchem wepchnęła dłonie w sam środek utworzonej formy i brutalnie rozchyliła ją na boki.
Powstała w ten sposób szpara ukazała świat po drugiej stronie. Niektórzy powiedzieliby, że to raj.
Ukończywszy ten nienaturalny akt, postać bez twarzy przeszła na drugą stronę.
Zaczyna się.ROZDZIAŁ 1 ZASADZKA
Błękitny mech Różanego Ogrodu był śliski od krwi, której ślady ciągnęły się za dwójką ludzi jak szyny kolejowe. Xavier tracił siły z każdą kroplą krwi wypływającą z ran na jego nogach. Helia prowadziła go dzielnie do miejsca, w którym miała nadzieję znaleźć pomoc.
– Daleko jeszcze? – zapytał. Mówił chrapliwym, słabym głosem, choć w jego tonie dało się usłyszeć niecierpliwość i zaniepokojenie, co było do niego niepodobne.
Helia starała się stłumić wypełniającą ją desperację oraz myśl, że mogłaby go stracić. Bez powodzenia.
Vega, jej orb, wyczuł tę panikę. Podfrunął bliżej i przekazał zaniepokojoną wiadomość w formie zielonego wiru. Kobieta zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
Xavier zauważył tę krótką wymianę i chciał się zaśmiać, ale zamiast tego zakaszlał i jęknął z bólu. Helia zauważyła krople krwi na jego ustach.
– Aż tak ze mną źle, co? – spytał.
– Przeżyjesz – odparła z nadzieją, że to nie było kłamstwo. Wydęła policzki, walcząc z ciężarem jego ciała. Ale był to ciężar, który od zawsze kochała. Pokrzepiająca mieszanka mięśni i dobrego humoru, zapewniająca wsparcie wobec każdej przeciwności, z jaką przyszło im się mierzyć. Jednak w tej chwili ciężar ten narażał ich oboje na niebezpieczeństwo, a ona nie wiedziała co robić. Potknęła się i prawie upadła. – Zabiorę cię w bezpieczne miejsce.
Dostrzegł jej udawany optymizm. Jak zawsze zresztą. W końcu był Mędrcem Prawdy. To jego dar i często jej przekleństwo.
– Wpadliśmy w pułapkę, Helio. Zostaw mnie i wracaj do Wielkiej Biblioteki. Inaczej znajdzie nas oboje i spali na popiół. Tak właśnie robi, jeśli wierzyć opowieściom. Nic się pod tym względem nie zmienił.
– Nie mamy pewności, czy to był on, Xav.
– Był.
Jej orb zasygnalizował błyśnięciem, że się z nim zgadza.
Targana myślami, spojrzała na Vegę, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, co się stało, lecz nie była w stanie. Wspomnienia z ostatniej godziny spowiła mgła, a ją samą ogarnęła niemoc. Miało to zapewne coś wspólnego z raną na jej czole. Krew zalewała jej oczy. Czyżby przewróciła się i uderzyła w głowę?
Chociaż sam moment, kiedy wpadli w zasadzkę, utkwił jej wyraźnie w pamięci, nie przypominała sobie, co działo się potem. To było tak gwałtowne. Atak spadł na nich jak grom z jasnego nieba, i to w jedynym miejscu, gdzie od zawsze czuła się bezpiecznie, gdzie panował błogi spokój.
Wciąż miała na języku posmak pyłu, który unosił się wokół, gdy wyszli z portalu i postawili stopy na miękkim mchu pokrywającym peryferia Różanego Ogrodu. Nie przywitał ich jednak widok nieba. Ani znajoma mieszanka barw zachodzącego słońca – pomarańczu, różu i fioletu – przebijająca przez chmury i nadająca ów majestatyczny charakter temu niezwykłemu miejscu. Rozkosznie zielonej roślinności, kwiatom kołyszącym się na wietrze i kamiennym fontannom. Jedyne, co momentalnie napotkali, to żarzące się istoty i szponiaste łapy chwytające ich w mroku, który zapadł tak nagle.
Jednak o wiele gorsze było przeczucie tego, co znajdowało się poza mgłą.
Obecność emanująca mrokiem i złem tak potężnym, jakiego Helia nie spotkała w żadnej z odwiedzonych przez nią krain Papierowego Świata.
Nazywał się Suttaru. Choć ona znała go pod innym imieniem.
Człowiek Popiołów.
To musiał być on. Potwór z czasów założenia Wielkiej Biblioteki, a więc na długo przed przybyciem Helii. Złowroga istota wspominana jedynie szeptem w najcichszych korytarzach i zakamarkach budynku. Straszydło, o którym uczniowie i uczeni snuli opowieści przy ognisku, próbując się wzajemnie przerazić.
Wydawało się niemożliwe, że to on. Lecz prawda jawiła się jak na dłoni, szczególnie mężczyźnie, który umierał w ramionach Helii.
Piękny Xavier zawsze wyraźnie dostrzegał prawdę. Na tym polegał jego talent. Był poszukiwaczem i obrońcą prawdy. Nie powinna wątpić w jego słowa.
– Helio – szepnął głosem kochanka, na którego brzmienie ścisnęło jej się serce.
– Wszystko będzie dobrze, Xav. Obiecuję.
Balansował już na granicy życia i śmierci. Musiała się spieszyć.
Chmura wciąż ich goniła. Helia ciągnęła Xaviera ku centralnej części Różanego Ogrodu. Smoczyca Perennia z pewnością go ocali. Prawda?
Na myśl o smoczycy głowa Helii zapłonęła bólem, który eksplodował tuż za oczami. Zupełnie jakby w jej umyśle znajdowała się jakaś informacja, którą powinna znać, ale nie mogła do niej dotrzeć z powodu urazu. Pozostało jej tylko przeć naprzód. To jedyny sposób.
Ale wtedy ujrzała wszystko wyraźnie. Prawdę o tym, co się działo.
– Helio, dlaczego róże poszarzały?
Początkowo nie dosłyszała pytania Xava. Skupiała całą swoją uwagę na tym, by wciągnąć go na jeszcze jedno, ostatnie, wzniesienie. Trzymała go pod pachami, a jego stopy wciąż sunęły bezwładnie po ziemi. Kiedy dotarła z nim na szmaragdową ścieżkę, żywiąc nadzieję, że wreszcie poczuje się lepiej w znajomym i pięknym otoczeniu, nie mogła dłużej tego ignorować.
Kwiaty, które powinny zakwitać dokoła, zniknęły.
Zamiast nich wszędzie walały się pokurczone, zeschnięte płatki. Wszystkie miały szarawy kolor popiołu, jakby wyssano z nich życie za sprawą jakiejś nikczemnej magii i uczyniono z nich duchy.
Jakby je zdeprawowano.
Pod wykręconymi, więdnącymi pnączami leżały martwe lub umierające stworzenia zamieszkujące Ogród. Trzmiele o różowych odwłokach, księżycowe jaskółki i czubate zające dogorywały pośród suchych liści. Gdzieniegdzie dało się słyszeć szelest. Być może niektóre próbowały jeszcze się ratować resztkami sił. Lub po prostu dopadały je drgawki ostatecznej agonii. Większość jednak leżała nieruchomo.
Orb Helii wyemitował pociągłą smugę o czarnozielonej barwie, odpowiadającą krzykowi rozpaczy, po czym zbliżył się do niej.
Doświadczając pełni zgrozy sytuacji, Helia poczuła skok adrenaliny. To wystarczyło, by zebrała siły na ostatnią próbę.
Wbiła pięty w szmaragdową ścieżkę i ciężko dysząc przez zaciśnięte zęby, pociągnęła Xava. Jej mięśnie zapłonęły z wysiłku.
Nareszcie znaleźli się w samym środku Różanego Ogrodu.
Ale nikogo tam nie zastali.
Perennia zniknęła.
Nogi Helii odmówiły posłuszeństwa, upadła, upuszczając Xava obok siebie. Był już zbyt słaby, by krzyczeć w boleści. Pomimo własnego cierpienia wyczuł rozpacz wstrząsającą jego partnerką i ujął jej dłoń.
Spojrzała w jego bladą twarz. Resztkami sił przyciągnęła go ku sobie i wzięła w ramiona. Zarost na brodzie pokrywały mu skrzepy krwi. Z grymasem bólu podniósł się odrobinę, by wyjąć orba z kieszeni długiego płaszcza.
– Co robisz? – spytała Helia, choć już się domyślała.
– Antares powinna zostać z tobą!
Włożył w jej dłoń kulę, która teraz miała wielkość szklanej kulki do gry.
– Nie, Xav. Gdy tylko dotrzemy do Wielkiej Biblioteki, sprowadzimy uzdrawiacza. Zajmie się tobą i postawi cię na nogi. „Na zawsze zjednoczeni”, pamiętasz? To się tyczy także twojego orba.
– Nie mamy już wyboru, Helio.
Chwycił jej palce i zacisnął je na swoim niedającym oznak życia towarzyszu. Mała Antares była zaskakująco zimna. Nie ruszała się, nie wibrowała, nie mieniła się żadną barwą ani nie emitowała impulsów.
Helia nie wiedziała, czy orby mogą rzeczywiście umrzeć. Nigdy wcześniej nie musiała się nad tym zastanawiać. Ale przez cały swój wielowiekowy pobyt w Bibliotece nie widziała, by którykolwiek skurczył się w podobny sposób.
Vega, jej własny orb, opuścił się smutno obok i trącał jej rękę, próbując obudzić przyjaciółkę.
– Wszystko będzie dobrze – szepnęła Helia, choć Antares wciąż nie reagowała. Starała się mówić spokojnie i z pewnością, bo wiedziała, że musi. Nie tylko przez wzgląd na własnego orba, który i tak wyczuwał jej prawdziwe emocje, lecz także dla dobra Xaviera. Nie mogła zdradzać jakichkolwiek oznak zwątpienia. Jeśli miał przeżyć, musiała mieć nadzieję. Nadzieja to światło, które pozwala ludziom wydostać się z ciemności.
„Dum spiro spero”, pomyślała, próbując się uspokoić. „Dopóki oddycham, nie tracę nadziei”.
Słuchając płytkich oddechów Xaviera, ukryła jego orba w fałdach swojej szaty i rozejrzała się po otaczającym ich pustkowiu.
– Perennia zniknęła – orzekła, na co znów poczuła ukłucie bólu. Wzrok jej zmętniał, ale zamrugała, by pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia. – Nie wierzę. Dlaczego jej tu nie ma, Xav? Gdzie się podziała?
Zmarszczył czoło. Powolnym ruchem przyłożył palec do jej czoła.
– Dobrze się czujesz?
Kiwnęła głową, po czym ścisnęła jego dłoń. Wiedziała, że miała w pamięci coś ważnego, czego jednak nie mogła sobie teraz przypomnieć.
– Uderzyłam się w głowę. Tak sądzę…
– Nie pamiętasz, co się stało?
– Tylko moment ataku, a potem… Nic.
– A ty, Vego? – zwrócił się do orba.
Vega wykonał ruch oznaczający frustrację. Z racji swojej więzi z Helią on również utracił to wspomnienie.
Xavier chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie obydwoje dostrzegli pierwszy ciemny płatek śmierci, który opadł z nieba.
Popiół.
Wtem Helia poczuła swąd spalenizny i dym. Smród robił się coraz intensywniejszy. Wgryzał się w gardło i szczypał w oczy, wyciskając z nich łzy. Oto niesiony wiatrem zwiastun ognia jaśniejącego na horyzoncie.
– Jest tutaj – oznajmił Xavier, nie patrząc nawet w tamtą stronę. – Uciekaj. Szybko!
Helia odwróciła się, by spojrzeć za siebie. Ciemna mgła pięła się po wzgórzu.
Ogarnął ją strach. Przeniknął do najgłębszych zakamarków jej duszy, o których zdążyła zapomnieć od swego ostatniego poranka na Ziemi. Miała wrażenie, jakby w jej piersi tkwił tysiąc spanikowanych świerszczy chcących wydostać się na zewnątrz.
A mimo to wciąż miała nadzieję – wszak z tego była znana – i ufała mocy, którą nauczyła się posługiwać. Skomunikowała się z duchem Różanego Ogrodu, szukając choćby iskierki życia, jakie dotychczas w nim tętniło. Cienkiej nitki, którą mogłaby chwycić.
I znalazła ją, chociaż ta była słaba. Pociągnęła zdecydowanie, wydobywając za jej pomocą magię.
Z umierającego ogrodu wykiełkowały raptownie cierniste pędy. Było ich tak wiele, że pokryły ścieżkę i wijąc się oraz splatając, zaczęły wzrastać pod niebo. Helia skierowała swoją energię w stronę tej roślinnej ściany, karmiła ją. Zielona masa, dzięki temu, jak wysoka i gruba się stała, zmieniła się w barierę ochronną, która otoczyła cały Ogród.
Nie była to wprawdzie najpotężniejsza osłona, jaką Helia mogłaby utworzyć, ale tylko na tyle wystarczyło jej energii. Używanie mocy w Papierowym Świecie, nawet jeśli pomagały w tym orby, zawsze było wyczerpujące dla Mędrców. Helia zdawała sobie sprawę, że bariera nie powstrzyma tak potężnego zła, ale być może pozwoli im zyskać trochę czasu.
– Uciekniemy razem – oznajmiła, próbując podnieść Xaviera.
Odepchnął ją jednak resztkami sił.
– Przyzwij Amare. No już. Ona cię stąd zabierze.
Jego głos był ledwie słyszalny. Helia poczuła za sobą wibracje powietrza wywołane zetknięciem się cienia z jej magią. Obejrzała się. Roślinna bariera powoli czerniała.
– Nie zostawię cię, Xav.
– Musisz. Przyzwij Amare, niech zabierze cię do Biblioteki. Znajdź innych i powiedz im, co się dzieje. Nie ma czasu na smutki. W obliczu zła Mędrcy muszą trwać zjednoczeni, ramię w ramię… Inaczej wszyscy przegramy.
Helia zerknęła ponownie za siebie. Nie chciała go słuchać.
– Amare jest silna. Uniesie nas oboje.
– Nie. Tylko jedna osoba może korzystać z jej magii, by przemieszczać się między krainami Papierowego Świata.
– Jak to jest, że zawsze wiesz więcej ode mnie?
Uśmiechnął się niemrawo.
– Może nie jestem najbardziej doświadczony, ale podobnie jak botanicy Wielkiego Drzewa, zawsze miałem nosa do takich spraw. Idź już. Przyzwij Amare. Helio, cokolwiek się stanie, cokolwiek będziesz musiała zrobić, wytrwaj. Wszak jesteś Mędrczynią Nadziei. Nadzieja musi przetrwać.
Helia nachyliła się i odgarnęła mu z twarzy mokre kosmyki włosów. Ucałowała czule jego czoło.
– Nigdy nie będzie drugiego ciebie, Xav.
– Prawda – przytaknął z wysiłkiem i ułożył głowę na ziemi.
Podniosła się, powstrzymując łzy. Uważała, by nie przyglądać się za długo gęstemu, czarnemu dymowi z tyłu. Pochłaniał już jej barierę z cierni i pędów, otwierając przejście wrogom.
Chwiejnym krokiem przemierzała przesiekę. Starała się o niczym nie myśleć. Odpędziła myśli o czasie spędzonym tu ze smoczycą, wspólnych rozmowach i dzieleniu się wiedzą, co było możliwe dzięki ich więzi z naturą. Nie zatrzymywała się ani nie zastanawiała, co tu się stało i dokąd zabrano Perennię. Nie próbowała też przywoływać zatartego wspomnienia.
Tymi sprawami zajmie się kiedy indziej.
Teraz skupiła się wyłącznie na znalezieniu miejsca, w którym mogłaby użyć mocy i przyzwać Amare, łącząc się z magią innych krain – tak jak nauczyli się tego dawno temu Mędrcy. Talent Helii polegał na zdolności okiełznania natury. Musiała więc odnaleźć jakąkolwiek oznakę życia, by jej wołanie o pomoc mogło wybrzmieć. Tylko czy tutaj to było w ogóle możliwe? Czy w pobliżu zostało cokolwiek, czego nie spopielono lub nie zdeprawowano?
Tam.
Po drugiej stronie okrągłej polanki wyczuła coś pogrzebanego pod śmiercią i rozkładem. Coś pozornie małego i nieznaczącego, co nagle stało się promykiem nadziei.
Był to pojedynczy pąk białej róży, która jeszcze nie zakwitła. Jedyny ocalały pośród tych zgliszczy.
Helia padła na kolana i wsunęła rękę w ciernisty krzew. Vega lewitował za nią, mocno się niepokojąc. Wibrował gorączkowo i prosił, by była ostrożna. Ona jednak nie zważała na to, że ciernie przebijają się przez rękawy i ranią jej skórę. Myślała tylko o pąku róży.
Ujęła go w palce.
Jej umysł błyskawicznie połączył się z kwiatem, z jego lichymi korzeniami, a potem powędrował w górę i z wiatrem, aż do halo słonecznego.
Wypuszczone przez nią wołanie o pomoc było najbardziej prymitywnym i instynktownym sygnałem, jaki kiedykolwiek nadano.
Nagle stała się wszystkim i niczym jednocześnie. Częścią wielkiej tkaniny istnienia. Wzniosły ciężar tylu doznań naraz przytłoczył ją, aż przymknęła oczy. Czekała na znak. Na odpowiedź. Na to, by Amare zjawiła się i ją uratowała.
Intensywność kotłujących się w niej uczuć była tak ogromna, że z trudem zachowywała przytomność. Zacisnęła palce mocniej, aż strzeliły jej kostki. Drugą dłoń wbiła w zwęgloną glebę i zaparła się.
Nie wiedziała, jak długo przyszło jej czekać na odzew. Zapewne jedynie sekundy, ale miała wrażenie, że minął miliard lat.
Usłyszała dobiegający z góry piskliwy skrzek. Zwiędła roślinność zakołysała się pod podmuchem skrzydeł wielkiego, pięknego ptaka. Jego różnobarwne pióra mieniły się i skrzyły w świetle słońca. Amare błyskawicznie zniżyła lot i ruszyła ku Helii.
Zatoczyła koło i wylądowała z gracją obok.
Helia wyciągnęła gwałtownie rękę z cierni i popędziła do ptaka. Dosiadła zwierzę, a gdy dołączył do niej lewitujący Vega, pozwoliła mu usadowić się bezpiecznie w fałdce szaty. Tkwiąca w jej kieszeni Antares wciąż się nie ruszała.
Spojrzała jeszcze na Xaviera. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale on uprzedził ją, wołając:
– Lećcie! Szybko!
Ogromny ptak przestąpił nerwowo z nogi na nogę, dostrzegłszy nieobecność smoczycy. Jednak trzask pękającej bariery roślinnej wokół Ogrodu dał mu do zrozumienia, w jak poważnym niebezpieczeństwie się znajdują.
Poderwał się i zaczął wznosić coraz wyżej, gwałtownie machając skrzydłami. Wzlatywał tak szybko, że Helia z trudem łapała oddech. Dopiero kiedy znaleźli się wysoko ponad barierą, ujrzała morze kłębiących się w dole potworów. W pewnym momencie naznaczone ogniem istoty rozstąpiły się, odsłaniając swego przywódcę. Helia wciągnęła powietrze z przestrachem.
Wychyliła się zza szyi Amare i krzyknęła do Xaviera, by go ostrzec, ale wiatr stłumił jej słowa. Vega zadrżał z przerażenia. Nigdy wcześniej tak się nie bał. Właściwie to Helia nie wiedziała, że orby mogą odczuwać strach. Jak dotąd w krainach Papierowego Świata nie było się przecież czego obawiać.
– Xavier! – zawołała ponownie. Czy on ją w ogóle słyszał? Czy wyczuwał, co się zbliża?
Chwyciwszy z całych sił grube pióra Amare, Helia zsunęła się na jej ciele najniżej, jak mogła. Xav wciąż obserwował ją z miejsca, w którym go zostawiła.
Gdy wicher ucichł na moment, usłyszała pojedyncze słowo.
Pożegnalny podarunek. Głos był ledwie słyszalny, lecz na pewno należał do niego.
– Żyj! – krzyknął.
Wiedziała już, że czas ich wspólnej egzystencji właśnie się skończył. Tak jak zapowiedzieli to starsi Mędrcy. Musiała go posłuchać. Ich chwila minęła.
Cienisty dym przegryzł się wreszcie przez jej magię.
Spomiędzy pozostałości powalonej ściany wyłoniła się postać obleczona w jaśniejący ogniem płaszcz, wokół której niczym deszcz padały drobiny popiołu.
Człowiek Popiołów prawie nie zwrócił uwagi na rannego Mędrca, gdy go mijał. Zły machnął jedynie ręką, na co Xavier dostał konwulsji i stanął w płomieniach. Po chwili zwęglone szczątki jego ciała poniósł wiatr.
Helia krzyknęła rozpaczliwie. Tym razem z pełną mocą. W jej głosie rozbrzmiała furia, gniew, ale i strach.
Nikczemna postać zadarła głowę, by zobaczyć, skąd dobiegł dźwięk. Skierowała swoją pozbawioną rysów białą twarz ku Helii.
Idę po was wszystkich – oznajmił głos rozbrzmiewający w głowie kobiety. Moi Niepisani cię znajdą. Nie masz dokąd uciec, Mędrczyni.
Helia chciała wykrzyczeć, by spopielił również ją i uwolnił od boleści, która z pewnością będzie ją prześladować.
Jednak to nie ona decydowała o swym losie.
Amare otworzyła strukturę czasu i przestrzeni, po czym wleciała w przejście. Helia po raz drugi w życiu uciekała przed dymem, popiołami i śmiercią, zostawiając za sobą kogoś, kogo kochała.