- W empik go
The Łoś - ebook
The Łoś - ebook
Nie, nie śniła mu się, w każdym razie nic mu o tym nie wiadomo. Dlaczego więc o niej pomyślał, gdy się obudził? Przecież nie z powodu wyrzutów sumienia, bo tych nie powinien mieć. Nie powinien, czyli ma? Do diabła z tym. Jest środek lata, dokładnie dwudziesty lipca, przez ostatnie dziesięć lat nikt nie zginął, nikogo nie zamordowała żadna stara baba i żaden pieprzony łoś – to są wystarczające powody, żeby się uśmiechnąć do pękniętej żyłki Tomczewskiej.
Na sali sądowej doprowadził ją do takiego stanu, że dostała wylewu i jeśli teraz w ogóle gdzieś miesza, to w ośrodku leczniczo-rehabilitacyjnym. Jedyne, co może zrobić, to podciąć komuś nogę albo napluć do kawy. Nie udowodnił kobiecie winy, ale przynajmniej pozbył się jej z miasta. Łosia chyba też, skoro od tego czasu w Typinie panuje spokój. W Typinie tak, ale nie w jego głowie. To przez ten sen. Grzmoty, błyskawice, jakieś krzyki, wrzaski, szczęk żelaza… Nie miał pojęcia co to było. I po to po aferze z Tomczewską zgodził się iść na emeryturę, żeby teraz psuły mu humor takie głupie sny?
Ci, którzy znają dwie pierwsze części, wiedzą o co chodzi. Tym, którzy nie znają, nie powinno to przeszkadzać. (Chociaż lepiej czytać po kolei.) Tym razem narzędziem zbrodni jest prąd elektryczny. Pomimo tego, że łosie rzadko go używają, łoś z ulewskich lasów - obok Peruna, słowiańskiego boga błyskawicy i pioruna - znowu staje się jednym z podejrzanych. Dobrej zabawy życzy autor.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-194-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, nie śniła mu się, w każdym razie nic mu o tym nie wiadomo. Dlaczego więc o niej pomyślał, gdy się obudził? Przecież nie z powodu wyrzutów sumienia, bo tych nie powinien mieć. Nie powinien, czyli ma? Do diabła z tym. Jest środek lata, dokładnie dwudziesty lipca, przez ostatnie dziesięć lat nikt nie zginął, nikogo nie zamordowała żadna stara baba i żaden pieprzony łoś – to są wystarczające powody, żeby się uśmiechnąć do pękniętej żyłki Tomczewskiej. Na sali sądowej doprowadził ją do takiego stanu, że dostała wylewu i jeśli teraz w ogóle gdzieś miesza, to w ośrodku leczniczo-rehabilitacyjnym. Jedyne, co może zrobić, to podciąć komuś nogę albo napluć do kawy. Nie udowodnił kobiecie winy, ale przynajmniej pozbył się jej z miasta. Łosia chyba też, skoro od tego czasu w Typinie panuje spokój. W Typinie tak, ale nie w jego głowie. To przez ten sen. Grzmoty, błyskawice, jakieś krzyki, wrzaski, szczęk żelaza… Nie miał pojęcia co to było. I po to po aferze z Tomczewską zgodził się iść na emeryturę, żeby teraz psuły mu humor takie głupie sny?
W przeciwieństwie do Judyma, Grzegorczyk obudził się w wyśmienitym nastroju. Była to swego rodzaju ironia losu, bo to Judym od dziesięciu lat był emerytowanym policjantem, a Grzegorczyk od roku podkomisarzem w stanie jak najbardziej czynnym, a nie odwrotnie, więc to temu drugiemu powinny spędzać sen z oczu rozkładające się ciała, niewykryci sprawcy najokrutniejszych morderstw i tym podobne historie, a największym zmartwieniem tego pierwszego powinno być to, czy rybki dzisiaj będą brały, czy nie. Powód wystąpienia tej anomalii przyrodniczej był bardzo prosty: odkąd Judym poszedł na emeryturę, Typin zaczął przypominać miasteczko z filmu „Wiosna, panie sierżancie”. Z jedną wszakże różnicą. W przeciwieństwie do sierżanta Władysława Lichniaka, podkomisarz Jan Grzegorczyk był w posiadaniu żony. Chociaż, prawdę mówiąc, w tej chwili to ona posiadała jego. On był jej wierzchowcem, a ona jego jeźdźcem. Zapewne dogalopowaliby do celu, gdyby nie zadzwonił telefon.
– Grzegorczyk, słucham.
– Siedzi szef?
– Leżę.
– To i lepiej.
– Nie dowcipkuj, gadaj o co chodzi.
– Zapraszam na pizzę na Ułańską.
W głosie aspiranta Michalaka było coś takiego, że podkomisarz go nie wyzwał za głupie żarty, lecz zapytał:
– Stało się coś?
– Niestety.
– Coś poważnego?
– Zdziwi się szef, jak bardzo.
– Zaraz tam będę.
Po tym oświadczeniu Grzegorczyk szybko się rozłączył. Powodem były otwierające się do protestu usta Barbary, jego żony. Od ciekawości, co się stało, większy był lęk, że jego podwładny usłyszy jej pełne wyrzutu słowa „ależ misiaczku, nie możesz mi teraz tego zrobić”.
Na przeklinanie Grzegorczyk nie chciał tracić czasu, więc przeklinał myjąc się i ubierając. Gdy wychodząc z domu trzasnął drzwiami, miał gdzieś, czy przerwał komuś sen przyjemny, czy przeciwnie. Opanował się dopiero na pierwszym piętrze, ale tylko dlatego, że jego blisko czterdziestoletniemu ciału zabrakło siły do szybkiego, a więc i głośnego zbiegania po schodach. Dokąd zresztą miał się śpieszyć? Jeszcze dziesięć minut temu był głupi i miał matkę, teraz jest już tylko głupi, nadzieję na drugie dziesięć lat spokoju diabli wzięli.
Przed dwupiętrowym domem, pod który po dwudziestu minutach zajechał, stał już radiowóz i karetka pogotowia. Po lewej stronie budynku wybudowała się niedawno nieduża hurtownia papiernicza, a po prawej dziczało dziesięć arów czekając na chętnego, który by je kupił i też coś na nich postawił. Z tyłu rosło sobie spokojnie osiem jabłoni, pozostałość po sadach, którym jeszcze dwadzieścia pięć lat temu nawet się nie śniło, że zostaną wycięte w pień, a na ich miejsce budowlańcy zasadzą betonowe domy i rozleją asfaltowe ulice. Te ostatnie bloki, jakie w Typinie postawiono z wielkiej płyty, rosły dumnie po drugiej stronie ulicy.
Lokal, do którego Michalak zaprosił Grzegorczyka, mieścił się na parterze budynku i miał więcej wspólnego ze zwyczajną piwiarnią niż pizzerią. Mimo to właściciel nazwał go Pizzerią Ułanów. Drugi człon nazwy brał się z adresu i nazwiska właścicieli (Łan), pierwszy z czegoś, po co mało kto tutaj przychodził, czyli z faktu, że w menu widniał płaski placek posypany pieczarkami, serem, cebulą i – w ilościach ascetycznych – upstrzony kawałkami szynki. Ten placek z jakiegoś powodu nazywano tu pizzą. Wystarczyło przeskoczyć przez trupa leżącego przed drzwiami i już można było zamówić sobie coś takiego albo coś innego, co w sumie nie miało większego znaczenia ani dla podniebienia klienta, ani dla jego żołądka. Podkomisarz kiwnął głową sanitariuszowi pilnującemu nieboszczyka i przeskoczył, ale nic nie zamówił. Rozejrzał się szybko po lokalu, podszedł do Michalaka i witając się z nim, zapytał: – Coś jeszcze, czy tylko tych dwóch? – Miał na myśli trupa przed drzwiami oraz tego leżącego między stołami i krzesłami, którego zobaczył przed chwilą.
– Jest jeszcze trzeci, tutaj – za aspiranta odpowiedział ktoś, kogo nie było widać. Podkomisarz od razu domyślił się dwóch rzeczy: że głos należy do doktora Zarofa i że doktor jest za ladą barową, zapewne przy zwłokach. Podszedł tam, a wtedy doktor podniósł się i podał mu rękę na powitanie.
– Wiesz już coś? – zapytał Grzegorczyk.
– Nie wiem. Nie wiem, czy wiem – odpowiedział Zarof, a ponieważ podkomisarz milczał, mówił dalej: – Wygląda na to, że zabił ich piorun.
– Jak to, piorun? – policjant bardziej oburzył się niż zdziwił. – Piorun w budynku?
– No właśnie. Dlatego powiedziałem, że nie wiem, czy wiem.
– A co wiesz?
– Że wszyscy trzej zginęli od porażenia prądem i że mają ślady oparzeń przypominające Figurę Lichtenberga.
– Co to za czort?
– Coś, jakby oparzenie w kształcie paproci. Ci mają właśnie coś takiego. Zwykle są to znacznie większe ślady, ale jednak.
– Ale jednak piorun? – nie dowierzał Grzegorczyk.
– Wnioski zostawiam waszym specom. I pozwól, że się pożegnam. Nic tu po mnie, ich sercom już nic nie pomoże.
– Cześć.
– Cześć.
Gdy doktor wyszedł, Grzegorczyk zapalił papierosa, podszedł do aspiranta Michalaka i zapytał: – Techników wezwałeś?
– Jasne. I posiłki. Zaraz będziemy tu mieli tłum gapiów.
Nie licząc dwóch nieżywych mężczyzn, w lokalu był tylko podkomisarz i młodszy od niego zarówno stopniem, funkcją, jak i wiekiem Michalak, dobrze zapowiadający się aspirant. Rozglądali się nieśpiesznie, jakby od niechcenia, Grzegorczyk żując gumę, a jego podwładny paląc papierosa. Drewniane stoły nie stały równo, niektóre krzesła były poprzewracane. Po rozlanym piwie i kawałkach pizzy można się było domyślić, przy którym stole siedzieli ostatni klienci Pizzerii Ułanów.
– Co szef o tym myśli? – zapytał aspirant.
– Że ten na zewnątrz też tu był, ale uciekł.
– Nie za daleko.
– Padł rażony piorunem – powiedział teatralnym głosem Grzegorczyk.
– Nie wierzy pan w to?
Podkomisarz prawie się zdenerwował.
– A ty wierzysz?! Wierzysz, że w piękną lipcową noc wpadł do pizzerii piorun i dwóch ludzi zabił na miejscu, a trzeciego dopadł przy próbie ucieczki?
– No, taka piękna to ona znowu nie była, trochę padało. Zapowiadali nawet burzę.
– Zapowiadali, zapowiadali! A była? O ile wiem, tylko padało, a deszcz nie zabija.
– No nie – nieśmiało odparł aspirant, ale podkomisarz w jego głosie usłyszał inne treści niż te, które wyraziły słowa, bo powiedział:
– Nawet nie myśl, że będę rozpatrywał taką hipotezę. Powiedz lepiej kto znalazł zwłoki.
– Żona właściciela. To ten za barem. Andrzej Łan. Przyszła wczesnym rankiem, gdy się obudziła, a jego wciąż nie było. Często siedział z klientami do późna, ale nigdy do rana. Zeszła, zobaczyła, zadzwoniła na pogotowie, oni do nas…
Podkomisarz przerwał wyliczankę: – Gdzie jest teraz?
– W domu. To znaczy na górze, bo oni tu mieszkają. Zarof dał jej coś na uspokojenie i zadzwonił po kogoś z rodziny. Zabronił jej tu przychodzić.
Grzegorczyk pochwalił Michalaka, ale tylko w myślach. Od czasu do czasu łapał się na tym, że traktuje podwładnych, jak kiedyś jego traktował Judym. W milczeniu podszedł do ciała leżącego między dwoma stołami i ukucnął. Mężczyzna leżał na wznak, ramiona miał rozrzucone na boki, bluzkę na krótki rękaw rozpiętą całkowicie. Nieowłosiona klatka piersiowa nosiła wyraźny ślad oparzenia oraz coś, co od biedy przypominać mogło tatuaż w kształcie małej paproci.
Domyśliwszy się, co teraz podkomisarz chciałby wiedzieć, Michalak powiedział: – Ten za barem dostał w czoło.
– A ten na dworze w plecy?
– Zgadza się.
– Wszyscy trzej mają te paprotki?
– Jakby się umówili.
– Znasz któregoś?
– Nie – odparł aspirant i uprzedzając pytanie podkomisarza, powiedział: – Dokumenty i komórki zabezpieczyłem.
– Jest tam coś ciekawego?
– Jakieś zdjęcia rodzinne, trochę muzyczki, raczej do niczego nam się to nie przyda. Chyba, że tego na zewnątrz ktoś skroił, bo przy nim nie znalazłem ani dokumentów, ani telefonu. Jeśli…
– Trzeba przeszukać teren i śmietniki. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli portfel bez kasy, ale z dokumentami.
Aspirant wrócił do przerwanej myśli: – Jeśli ktoś mu skroił komórkę, to może próbować ją sprzedać.
– A my możemy mieć szczęście i dobrać się do tego, kto był tu przed nami – o to ci chodzi?
– Nie inaczej, szefie.
Grzegorczyk uśmiechnął się bardzo, bardzo delikatnie i rzekł: – Do otwarcia sklepów jest jeszcze sporo czasu. Weźmiesz kogoś do pomocy i przeszukacie okolicę. Daj mi dokumenty tych dwóch. Ktoś musi powiadomić rodziny. Przy okazji zapytam o tego trzeciego. Być może to ich kumpel.
Nic więcej nie było do powiedzenia i zrobienia. Pozostało im czekać aż przyjadą technicy i liczyć na to, że coś znajdą. Byli skazani na wiedzę anatomopatologa i spostrzegawczość okolicznych mieszkańców. Przede wszystkim jednak musieli mieć dużo szczęścia, bo bez niego najlepszy sprzęt, najlepsze oko i najlepsze ucho nie zdadzą się na nic.
Równo z technikami przyjechał prokurator Cichocki.
– Co tu mamy? – zapytał podając rękę najpierw Grzegorczykowi, a potem Michalakowi.
– Wygląda na to, że potrójne morderstwo.
– Morderstwo? Na razie, panie podkomisarzu, to ja tu widzę tylko trzy trupy, jeśli mamy – a powinniśmy – trzymać się faktów. Był tu już jakiś lekarz?
– Tak, Zarof.
– Powiedział coś?
Grzegorczyk kiwnął głową Michalakowi, żeby przejął rozmowę.
– Według niego mógł to być piorun.
– A nie mówiłem? – ucieszył się Cichocki.
– Panie prokuratorze – do rozmowy wrócił Grzegorczyk – bądźmy szczerzy, skąd w pizzerii miałby się wziąć piorun?
– O to pioruna pan pytaj, ja się na piorunach nie znam.
– To może, zanim definitywnie zamkniemy dochodzenie, niech medyk sądowy zbada ciała?
Cichocki zagryzł dolną wargę. Po kilku sekundach wypuścił ją na wolność i rzekł: – Dobra, będzie sekcja. Macie trzy dni na dostarczenie mi dowodów, że to mogło być morderstwo. Pomimo, że w nocy lało, czyli pewnie była burza, a lekarz z pogotowia powiedział, że tych trzech zginęło od porażenia prądem. Owocnej pracy, cześć wszystkim.
W takich sytuacjach Grzegorczyk zawsze miał ambiwalentne uczucia. Z jednej strony wściekał się na lenistwo i niekompetencję Cichockiego, a z drugiej cieszył się, że ten nie będzie mu przeszkadzał chociaż przez trzy dni. Wymienił z technikami porozumiewawcze spojrzenia i też wyszedł na zewnątrz. Obserwując odjeżdżającego prokuratora, a potem swoich mundurowych kolegów sprawnie radzących sobie z gapiami, rozmyślał nad tym, co go czeka. Przede wszystkim spotkanie z rodzinami denatów. Musi nie tylko powiadomić matki, żony i kochanki, ale też przesłuchać te wszystkie zrozpaczone i wstrząśnięte osoby. Nieboszczycy być może mieli wspólnych wrogów, może nawet jednego, który – tak się złoży – nie będzie miał alibi na noc z dziewiętnastego na dwudziestego lipca. Trzeba też będzie porozmawiać z mieszkańcami najbliższych bloków. Bardzo możliwe, że ktoś widział kogoś albo coś podejrzanego. Ale to później, teraz rodziny.
* * *
Pawła Jesionkę bolała głowa. Tak zwyczajnie, z przepicia. Zwlókł się z łóżka i zataczając się poszedł do ubikacji. Nie zamknął za sobą drzwi, bo nie było po co. Już od pięciu lat mieszkał sam. Kumple mówili mu, że to nie skończy się dobrze, ale on im nie wierzył. Mieli rację, nie pasowali do siebie z Alicją. On wprawdzie malarz, ale tylko pokojowy, a ona śpiewu, ale jednak nauczycielka – różnica klas okazała się nie do pokonania. Było, minęło, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, jak śpiewał poeta. Spróbował zagwizdać. Okazało się, że na to jest jeszcze za wcześnie. Nie zrażając się tym, kontynuował opróżnianie pęcherza i nieśpiesznie planował dzień. Zacznie od tego, że się czegoś napije. Potem zdrzemnie się z godzinkę albo dwie, a jak się obudzi, dziewiąta będzie jak znalazł. Czeka na nią już od wczoraj. A może dzisiaj? W każdym razie od momentu, kiedy przed Pizzerią Ułanów natknął się na tego zalanego w trupa jegomościa kurczowo ściskającego w dłoni komórkę. Ciężko było, ale w końcu się udało – wyrwał mu ją i teraz jest jego. Już wtedy wiedział, co z nią zrobi – sprzeda w komisie na Mickiewicza. A jak tam nie kupią, to pójdzie na Sienkiewicza. Tam mniej płacą, ale nie robią ceregieli. To się nazywa mieć fart: nie dość, że w pizzerii nie wydał ostatnich pięciu złotych na piwo na dobicie, to jeszcze wzbogacił się o komórkę. Przepłukać gardło miał wielką ochotę, ale bał się, że pijak się ocknie, wróci do lokalu i jakimś głupim a złośliwym zbiegiem okoliczności wyda się kto mu skubnął telefon i portfel. Portfel – jak mógł o nim zapomnieć? Z nerkami może i wszystko w porządku, gorzej z głową: coraz częściej łapie się na tym, że jego czterdziestoletni mózg zachowuje się, jakby był co najmniej dwadzieścia lat starszy. No więc portfel – gdzie on jest? Tam, gdzie i komórka, w którejś z kieszeni spodni. Wyszedł z ubikacji i podreptał do pokoju. Brudne dżinsy leżały na podłodze. Musiał się schylić, za co zapłacił silniejszym bólem głowy. W dodatku nie opłaciło się, kieszenie były puste jak słoik Misia Puchatka. Skąd mu się wziął ten niedźwiedź? Pewnie z pustej półki, na której stały kiedyś książki, w tym te, które czytał kiedyś swoim dzieciom. Że też musiała mu się rzucić w oczy… A może by tak nie sprzedawać telefonu, tylko podarować synowi? Najpierw trzeba go znaleźć. Znaczy się telefon, bo gdzie syn mieszka, to dobrze pamięta. No tak, leży na stole, a obok niego ten cholerny portfel – zapomniał, jak po przyjściu do domu wyjął wszystko z kieszeni i położył na stole… Zrobi tak: jeśli w portfelu jest więcej szmalu niż warta jest komórka, to sprezentuje ją Michasiowi, a jeśli nie, sprzeda w komisie. I co my tu mamy? „Sorry synek, ale sam rozumiesz, za taki statek, jak ten, tatuś na pewno dostanie więcej niż te nędzne naderwane dwie dychy. A ponieważ nie wypada podarowywać dwóch nędznych, zwłaszcza naderwanych dych, tatuś zatrzyma je dla siebie, okej?” Cisza zabrzmiała jak aprobata, więc Paweł Jesionka odetchnął z ulgą i na powrót zagrzebał się pod kołdrę.
Obudził się tuż przed dziewiątą, jakby miał w głowie budzik. Umył się, a nawet ogolił, żeby wzbudzać większe zaufanie, po czym zapakował do wymiętej reklamówki zdobyczny telefon. Wtedy jego mózg zaczął nad czymś usilnie pracować. Jeszcze nie wiedział nad czym, ale doświadczenie mu podpowiadało, że wkrótce się przekona. I istotnie, nie minęło pół minuty i do jego świadomości dotarł sygnał: „wyrzuć kartę sim”. Wykonał rozkaz i dopiero wtedy poszedł na Mickiewicza do sklepu z komórkami. Był to całkiem porządny sklep chociaż mieścił się w piwnicy. Prócz telefonów i wszystkiego, co było potrzebne przeciętnemu i nieprzeciętnemu użytkownikowi telefonii komórkowej, sprzedawano tu także używane komputery, monitory, a nawet telewizory. Naprawiano też sprzęt elektroniczny, kserowano, drukowano, skanowano, bindowano i laminowano. W mieście śmiano się, że wkrótce będzie tam można także się ostrzyc, ogolić, a nawet zrobić manicure. Pawłowi Jesionce wystarczało, że skupują tu telefony komórkowe.
– Witam szefa – przywitał się podając rękę sprzedawcy, młodemu chłopakowi w koszulce z nadrukiem wizerunku jakiegoś szarpidruta z gitarą.
Ten niechętnie podał swoją i zapytał: – W czym mogę pomóc?
– Można na słóweczko? – odpowiedział Jesionka.
Chłopak westchnął i nieco się odsunął od dwóch klientów oglądających towar wystawiony w szklanej gablocie.
– Mam statek na sprzedanie – rzekł Jesionka, gdy znaleźli się w bezpiecznej według niego odległości, po czym drżącą ręką wyciągnął z reklamówki telefon.
Chłopak nawet nie wziął go do ręki. Ledwie raczył na niego spojrzeć. Zapytał: – Ma pan dokumenty?
– Dowodzik? A proszę bardzo – szybko i radośnie odrzekł Jesionka i sięgnął do tylnej kieszeni.
– Mnie chodzi o dokumenty telefonu – ostudził jego zapał sprzedawca. – Bez dokumentów nie kupujemy.
– Czyli co?
– Przecież pan wie. Pudełko, gwarancja, dowód zakupu…
– Zapodziały się. Jak mi Bóg miły, zapodziały się.
Chłopak ewidentnie stracił te minimum zainteresowania, jakie miał przed chwilą. Pokręcił przecząco głową i powiedział: – Kto jak kto, ale pan, panie Jesionka, nasz stały klient, powinien wiedzieć, że bez dokumentów nic tu się nie sprzeda.
– Mistrzu złoty, przecież nie kradziona – próbował walczyć Jesionka. – Dowodzik jest, umowę się spisze i będzie cacy. Na lekarstwa potrzebuję, dużo nie chcę. A dokumenty na pewno się znajdą i wtedy je się doniesie.
– Proszę powiedzieć „się” – odrzekł sprzedawca – żeby przyszło z telefonem, jak się dokumenty znajdą. Nie prędzej. – Był przemądrzały, złośliwy i mocno niezadowolony, bo jeden z klientów oglądających komórki właśnie opuścił przyjemnie chłodne wnętrze sklepu.
Jesionka nie miał innego wyjścia, jak pójść w jego ślady. Schował telefon do reklamówki i skierował swe niepewne kroki ku otwartym drzwiom. Wspinając się po schodach marzył o piwie. Chociaż jednym. Ledwie znalazł się na chodniku, dosięgło go lipcowe słońce. Zgodnie z przewidywaniami, nie miało litości. W przeciwieństwie do młodego mężczyzny, w którym Jesionka rozpoznał klienta ze sklepu.
Klient zapytał: – Aktualne? – Ponieważ Jesionka nie od razu zrozumiał, o co mu chodzi i milczał, mężczyzna dodał: – No chce pan sprzedać, czy nie?
– A, o komórkę się rozchodzi? Jasne, że aktualne. Patrz pan, jaki okręt. Można powiedzieć, że flagowy. Gdybym nie potrzebował na lekarstwa, to w życiu bym nie sprzedał.
Mężczyzna uśmiechnął się i rzekł: – Znam ja te lekarstwa. Pokaż pan to cudo.
– Tutaj?
– Faktycznie, trochę niezręcznie by było. Chodźmy na ławeczkę.
W tej części Mickiewicza chodnik był wyjątkowo szeroki. Zrobiono tu wiele, żeby ułatwić życie przechodniom, klientom sklepów i mieszkańcom okolicznych bloków, postawiono nawet kilka drewnianych ławek. Na jednej z nich usiadł Paweł Jesionka i nieznany mu ani z nazwiska, ani z widzenia młody mężczyzna. Ten pierwszy miał na sobie brudne dżinsy i dość czystą, ale za to pogniecioną kraciastą koszulę na krótki rękaw, a drugi rybaczki i błękitną bluzkę bawełnianą. Młody mężczyzna uśmiechnął się i powiedział:
– No to chwal się pan.
Jesionka też się uśmiechnął, z tym, że trochę nerwowo, po czym niezręcznie wyjął z reklamówki komórkę. – Bezdotykowa – powiedział podając telefon swemu rozmówcy. – Jeden z nowszych modeli. Ma taką kamerę, że jak pan sfilmujesz swoją panią, to tak pięknie będzie wyglądała, że nie będzie wiedziała, co ma z wdzięczności zrobić.
– W jakiej sieci chodzi? Ma simloka? Bo, że dokumenty się zapodziały to już wiem. Jak widzę ładowarka też.
– Pan dyrektor włączy, pobawi się, rozejrzy się po telefonie… Co ja panu dyrektorowi będę opowiadał o jakichś tam simlokach.
– Co najmniej z jednym pan skłamał, nie jest bezdotykowa, muszę się sporo nadotykać, żeby zrobiła, co chcę.
– To jak z kobietą, nie? – zażartował Jesionka. – I to lepiej, że jest dotykowa niżby miała być niedotykalska, co nie?
– Sto złotych – nieoczekiwanie powiedział młody mężczyzna, a sądząc po tonie jego głosu nie była to propozycja do negocjacji. Potem dalej sprawdzał działanie dotyku, aparatu i odtwarzacza mp3.
– Pan dyrektor raczy żartować. Za taki statek sto złotych? Przecież ta komórka to pełny wypas. Prawie, że koszule prasuje. Gdybym nie potrzebował na lekarstwa…
– To by jej pan nie sprzedawał, wiem. Sorry, ale nie mam czasu, sto i ani złotówki więcej. Muszę jeszcze ładowarkę dokupić, a do tego modelu tania nie jest.
– Dorzuci dyrektor na piwo i umowa stoi.
– Nie dorzucę i stoi. A wie pan prezes dlaczego?
Jesionka wiedział, więc tylko westchnął i odparł:
– Niech będzie, z moją krzywdą.
– Nie wnikam z czyją – odpowiedział na to mężczyzna i wyjął z kieszeni nowiutkie sto złotych.
Dwie minuty później na ławce Paweł Jesionka siedział już sam. Nie tryskał entuzjazmem, ale też i nie rozpaczał. W komisie na Sienkiewicza i tak by mu pewnie więcej nie dali, jeżeli w ogóle zapłaciliby gotówką, poza tym te sto złotych ma na czysto. W interes nie zainwestował nic, więc nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć z wróbla w garści. A przede wszystkim pamiętać, żeby na drugi raz lepiej znać towar, który chce się upłynnić. Przecież nie wiedząc nic o telefonie, nawet tego, w jakiej sieci działa, wzbudzał uzasadnione podejrzenie. Każdy chociaż trochę logicznie myślący człowiek doszedłby do tego samego wniosku, do jakiego doszedł „dyrektor”: komórka w najlepszym razie została znaleziona, w najgorszym skradziona. Według Jesionki, jak się tak dobrze zastanowić, do sytuacji bardziej pasowało słowo „znaleziona”, bo przecież znalazł ją w dłoni tego zalanego w trupa miłośnika spania na deszczu, na którego natknął się w drodze do Pizzerii Ułanów. A może by tak tam teraz pójść na piwko i przy okazji wrzucić coś na ruszta, jakiegoś hamburgera, albo inną pizzę? Przecież to żadne ryzyko. Facet był tak pijany, że nawet nie reagował na deszcz, więc jak się dzisiaj skapnie, że nie ma komórki, to w życiu nie zgadnie, w jakim momencie swojej nocnej eskapady ją stracił. Nawet jak wróci do lokalu, to dlaczego jego, Jesionkę, miałby skojarzyć z jej utratą? Musiałby być jasnowidzem.
Facet, jak się okazało, nie był jasnowidzem. Był trupem. Bo kogo, jak nie jego, właśnie zabierano sprzed drzwi lokalu? Teren ogrodzono taśmą i pilnowało go dwóch mundurowych. Prócz nich krzątało się tam jeszcze dwóch innych po cywilnemu. Paweł Jesionka nie zamierzał dołączać do grupy gapiów. Zamierzał zrobić zapas jedzenia i trunków, a potem zaszyć się w swoim mieszkaniu i nie wychodzić z niego co najmniej przez dwa dni.
* * *
„Od rana mam dobry humor”, mógłby śpiewać Krzysztof Antek, gdyby znał piosenkę Majki Jeżowskiej. Ponieważ jednak jej nie znał, to jej nie śpiewał, a jedynie bezgłośnie promieniował zadowoleniem z siebie i w ogóle z życia. Właśnie dokonał udanego zakupu telefonu komórkowego. Zapłacił sto złotych za coś, co warte było co najmniej dziesięć razy tyle. Nienajgorzej zaczął mu się urlop. Zapłaci zaraz w kasie za browary, pójdzie do domu, porządnie je schłodzi i pobawi się cackiem. Zanim Anka wróci z pracy, będzie miał wszystko obcykane na medal.
– Słyszała pani o tych morderstwach w pizzerii?
Antek nadstawił ucha. Głos należał do kobiety stojącej za nim.
– Nie – odparła inna, nieco starsza od tamtej i stojąca zaraz za nią. Obydwie swoje wózki zakupowe załadowały wodą mineralną, piwem, słodyczami i jakąś gotowizną na grilla. Krzysztof Antek pomyślał, że takie żony to skarby i słuchał dalej.
– Podobno trzech. Zarżnięci nożami. Jeden w środku, a dwóch na dworze.
– Co pani powie!
– Nie nożami, tylko nie wiadomo czym – do rozmowy wtrącił się starszy pan w jasnych spodniach i także jasnej koszuli na krótki rękaw, dla odmiany stojący przed Antkiem. – Poza tym w środku dwóch, a na zewnątrz jeden.
– Jak nie wiadomo czym, to mogło być nożami – przy swojej wersji upierała się kobieta.
Starszy pan westchnął: – Nie wiadomo czym, ale wiadomo, że nie nożami.
– A pan skąd to wie? – zapytała druga kobieta.
– Wiem i już – odparł mężczyzna, po czym zaczął wypakowywać swój wózek. Wyraźnie dał do zrozumienia, że to już wszystko, co ma do powiedzenia w kwestii morderstw w pizzerii.
Kobiety obraziły się na niego i rozmowę kontynuowały szeptem. Antek żałował, że tak cicho, że prawie nic nie słyszał. Ciekaw był, co tym razem – po wielu latach spokoju – wydarzyło się w Typinie.
Wróciwszy do domu z zakupami, zaraz po ich rozpakowaniu i umieszczeniu piwa w zamrażarce, zajął się swoją nową zabawką. Najpierw ze swojej starej komórki przełożył kartę sim, a widząc, że bateria zaraz się rozładuje, podłączył ładowarkę kupioną w sklepie zaraz po ławkowej transakcji. Pierwszą czynnością, jaką wykonał, było sprawdzenie kontaktów. Nie zauważył niczego obcego, a to znaczyło, że poprzedni właściciel wszystko zapisywał na karcie. Przez chwilę miał zamiar na powrót ją włożyć do telefonu i sprawdzić, czy mają wspólnych znajomych, ale przypomniała mu się rozmowa z marketu i postanowił zadzwonić do Piotra Miśkiewicza, swojego kolegi z pracy, który nie miał tyle szczęścia i nie dostał urlopu w lipcu, lecz dopiero we wrześniu.
– Cześć, pracusiu – powiedział, gdy tamten się zgłosił.
– Ktoś musi pracować, żeby byczyć mógł się ktoś – odgryzł się Piotr.
– A propos byczenia, słyszałeś, że łoś znowu morduje?
– Podobno. Trzy trupy w Pizzerii Ułanów.
– Nie ma co, miłe to nasze miasteczko.
– Czas było przywyknąć – odparł na to Miśkiewicz. – Nie pierwsze to trupy i nie ostatnie.
– Dobra, kończę, bo mam nową zabawkę. Właśnie z niej dzwonię.
– Gadżeciarz jesteś i snob.
– Oraz szczęściarz, kupiłem ją za sto złotych.
– A konkretnie co?
– A konkretnie to zobaczysz, jak dziś wieczorkiem wpadniesz na browca.
– Do jednego nie siadam.
– Dostaniesz dwa.
– A to co innego.
– Jak drugiego sobie przyniesiesz.
Piotr zaśmiał się i rzekł: – No to do wieczorka.
– Do wieczorka. Tylko uważaj na łosie.
Krzysztof Antek był w siódmym niebie. Słyszalność była bardzo dobra, zasięg też, na wskaźniku naładowania baterii przybywało kresek, wyglądało na to, że zrobił bardzo dobry interes. Rozsiadł się wygodniej w fotelu i włączył aparat. Fikusowi pod oknem zrobił kilka zdjęć, po czym wszedł w galerię, żeby je zobaczyć. Było tam już kilka fotografii. Z ciekawości zaczął je oglądać.
Późnym popołudniem wróciła z pracy Anka, jego dziewczyna. Przywitał ją wystraszoną miną.
– Co się stało? – zapytała.
– Nie uwierzysz.
– Mów – rozkazała wchodząc do pokoju w bojowym nastroju.
Poszedł za nią, wziął z ławy iPhona, pokazał go jej i powiedział: – Kupiłem dziś okazyjnie komórkę. Od jakiegoś pijaczka, nie znam go.
– Krzysiek! – przerwała mu ze złością. – Tyle razy cię prosiłam!
– Dasz mi dokończyć? To nie to, co myślisz. – Dziewczyna umilkła, więc jak i ona usiadł w fotelu i wrócił do swej opowieści. – Na ławce na ulicy, gdzie ubiłem ten interes życia, jak wtedy myślałem, sprawdziłem ją tylko pobieżnie, a dokładniej obejrzałem ją sobie w domu. Zrobiłem zdjęcie i wszedłem w galerię, żeby je zobaczyć. Prócz naszego fikusa zobaczyłem tam jakiegoś psa, jakiegoś dziadka, jakąś kobietę w wannie... Nie znałem nikogo. Najbardziej nie znałem faceta wystrojonego jak jakiś słowiański rycerz i siedzącego – uważaj – w Pizzerii Ułanów. Nie znam zbyt dobrze tego lokalu, więc pewny nie byłem, ale z tego, co pamiętałem, to taka lada barowa jest właśnie tam. Mógłbym tam iść i to sprawdzić, tylko po co? Aż tak mnie to nie ciekawiło. No i na pewno jedyną klientelą tej pizzerii jest teraz policja, więc sama rozumiesz.
– No właśnie zaczynam rozumieć. W coś ty się znowu wpakował?
– Możesz nie przeszkadzać? Nie wiesz, o co chodzi, a już wyroki wydajesz. No więc przypatrzyłem się temu starosłowiańskiemu wojownikowi bliżej. Siedział na stołku barowym i nadstawiał barmanowi wielki kielich w kształcie rogu, jaki widuje się na rysunkach wikingów albo innych pradawnych wojaków. Barman uśmiechał się głupio, ale piwo nalewał. Na podłodze, oparty o stołek, stał wielki młot. Obok niego tarcza. Miecz był schowany w pochwie przypiętej do szerokiego, nabijanego ćwiekami pasa. Na głowie rycerz miał spiczasty hełm. Nosił też metalowy napierśnik założony na coś, co sięgało mu nieco za kolana. Spod tego czegoś wystawały nogi ubrane w spodnie i dziwaczne buty. Do tego był potężnie zarośnięty. Spod hełmu wystawały mu długie włosy, broda i wąsy. Twarzy prawie nie było widać. Patrzyłem na zdjęcie nic nie rozumiejąc. Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodziło do głowy miało związek z balem przebierańców czy czymś takim, ale przeczyła temu data zrobienia zdjęcia: dwudziesty lipca. Poczułem, że robi mi się gorąco, ale co latem w tym dziwnego? Zupełnie nic. Latem nawet komórka ma prawo być gorąca. Odłączyłem ładowarkę i poszedłem do kuchni po piwo.
– Trzeba było wziąć zimny prysznic.
– Jeszcze jedno słowo i… – zawiesił głos.
– I co? I nie opowiesz mi bajki do końca?
Krzysztof zignorował zaczepkę i mówił dalej:
– Telefon wziąłem ze sobą. Odłożyłem go, gdy otwierałem butelkę, a potem z piwem wróciłem do pokoju. Usiadłem w tym samym fotelu, co poprzednio i przewinąłem na następne zdjęcie. Tu rycerz już pił z rogu. Więcej zdjęć nie było, więc zacząłem przeglądać filmy. Bohaterem najnowszego był wojownik ze zdjęcia. Tym razem nie rozmawiał z barmanem, a ten nie nalewał mu piwa w jego dziwaczny puchar, ale stał w rozkroku i trzymając w dłoniach wielki młot wrzeszczał coś w języku, który od biedy można by było wziąć za rosyjski. Ktoś się śmiał, pewnie klienci z sali, co rycerza mocno wkurzyło. A gdy zaśmiał się także barman, odwrócił się w jego stronę i z miejsca puknął go młotem w czoło. Nie wyglądało to na silne uderzenie, a jednak barman się przewrócił. W tym momencie komórka zapikała. Zignorowałem komunikat o rozładowanej baterii i to, że słuchawka zrobiła się jeszcze cieplejsza niż wcześniej. Patrzyłem w ekran jak zahipnotyzowany. Barman padł za ladę, a starosłowiański rycerz z wściekłym wyrazem twarzy uniósł nad głowę młot i ruszył przed siebie. Nie wiem, co było dalej, bo komórka zgasła. Z początku myślałem, że tylko bateria się rozładowała, ale gdy nie pomogło podłączenie ładowarki, zacząłem podejrzewać najgorsze. Zajrzałem w gniazdo słuchawkowe, gdzie to cholerstwo ma czujnik wilgoci i faktycznie – czerwony. Że też nie sprawdziłem tego wcześniej, pomyślałem. Stówa w piach, w błoto, w cholerę, w pizdu. Taki film… I kto mi teraz uwierzy? Nikt. Nikt nie uwierzy w to, że tych z pizzerii zamordował młotem jakiś starosłowiański rycerz. Ja w każdym razie na pewno bym nie uwierzył.
– Ani ja – zaśmiała się Anna i wyszła do kuchni, żeby zrobić sobie kanapki.
Krzysztof Antek po chwili poczłapał za nią.
– Więc mi nie wierzysz? – zapytał stając w drzwiach i patrząc jak jego dziewczyna robi sobie kanapki.
– Ja, córka człowieka tak twardo stąpającego po ziemi, że nie tylko nigdy nie uwierzył, że w Typinie łoś morduje ludzi, ale w ogóle podważa istnienie łosiów jako takich i ma je za wytwór ludowej wyobraźni, bo ich osobiście nigdy nie widział, ja miałabym uwierzyć w coś takiego?
– Śmiej się, śmiej, a ja swoje wiem.
– Wszyscy swoje wiedzą – kpiła. – Wszyscy, którzy widzieli ufo, płaczące obrazy z Matką Boską i mordujące ludzi łosie. Wszystkich tych ludzi łączy jedno: swoje wiedzą.
– Dziewczyno – Krzysztof zdenerwował się nie na żarty – łoś nie ma z tym nic wspólnego. Ja nie twierdzę, że przeniósł się w czasie wojownik starosłowiański, ale że widziałem na filmie kogoś, kto tak wygląda. Filmie najprawdopodobniej zrobionym przez jednego z zamordowanych w Pizzerri Ułanów.
– No to gdzie ten film? – wesoło zapytała Anka idąc z kanapkami do pokoju.
Podążając za nią, niezupełnie spokojnie Antek tłumaczył:
– Przecież już ci mówiłem, komórka się popsuła. Była zawilgocona, pewnie temu pijakowi, od którego ją kupiłem, wpadła do piwska.
– A dobrze ci tak, pokarało cię za pazerność, lichwiarzu jeden.
– Anka, nie przeginaj!
– Acha – mówiła między jednym kęsem a drugim – tobie wolno robić sobie ze mnie jaja, a mi nie wolno nazywać cię lichwiarzem. Ty musisz mieć kolację, gdy wracasz z pracy, a ja sama ją sobie muszę robić, chociaż ty lenisz się na urlopie.
– Więc tu cię boli! – wykrzyknął tonem zwycięzcy. – Odgryzasz się za to, że nie zrobiłem ci tych pieprzonych kanapek.
– Pieprzyć nie musiałeś, to już bym sama zrobiła – dalej wesoło ćwierkała Anka. – Nic mnie nie boli, tylko nie dam z siebie robić pierwszej naiwnej. Zapomniałeś, głuptasku, że filmy nagrywa się na kartę pamięci, a tę można odczytać nie tylko w macierzystym telefonie. Jeśli więc ten film istnieje naprawdę, to mi go wreszcie pokaż, fantasto. Jest ci u nas najnowszy model laptopa z wbudowanym czytnikiem? Jest. To go wykorzystaj, pokaż, że nie na próżno wydałeś na niego tyle naszej wspólnej kasy.
Krzysztof otwartą dłonią puknął się w czoło, potem podszedł do dziewczyny, pocałował ją w policzek i rzekł: – Z nieba mi waćpanna spadłaś. Do łba mi głupiego nie przyszło, że film nie w pamięci telefonu nagrany, jeno na karcie. – A potem podszedł do stołu, na którym leżała komórka i – marszcząc czoło coraz bardziej – zaczął ją oglądać z wszystkich stron.
Anka patrzyła na niego najpierw z zaciekawieniem, potem podejrzliwie, a gdy wreszcie dotarło do niej, że odgrywa komedię, rzekła: – I po co ten teatr? Skąd mogłam wiedzieć, że ten model nie ma opcji karty pamięci?
– Stąd, że, gdyby miał, to coś bym o tym wiedział – odparł. – Nie jestem debilem. – Potem wyszedł z pokoju.
– Obraź się, obraź! – krzyknęła za nim. – Dowcip mu się nie udał, to się obrazi, żeby jego i tak było na wierzchu.
Powiedziała to, ale wcale nie była już taka pewna, że chłopak kłamał. Znała go dobrze i intuicja podpowiadała jej, że w jego zachowaniu było coś, co nie pasowało do próby zrobienia jej w konia. Może faktycznie ktoś nagrał jakiegoś przebierańca? Przecież to całkiem możliwe. Prawdopodobnie nie zdarzyło to się wczoraj i nie w Pizzerii Ułanów, to Krzysztof sobie wymyślił, ale reszta mogła się zgadzać. Odłożyła kanapki, wstała z fotela i poszła za nim do kuchni. Siedział zasępiony przy piwie przy stole. Oparła się o framugę drzwi i powiedziała „przepraszam”.
– Za co? – zapytał tonem nauczyciela sprawdzającego wiedzę ucznia.
– No wiesz, że ci nie uwierzyłam.
– W co?
– Że widziałeś film z gostkiem przebranym za starodawnego rycerza.
– Który…
– Który co?
– To ja pytam: który…?
– A, chodzi ci o to, co robił? Który wrzeszczał i wywijał młotkiem.
– Który wielkim młotem zabił barmana, a potem rzucił się na klientów pizzerii – poprawił ją.
Westchnęła. Nie wiedziała, co z tym zrobić, bo nie wiedziała z czym. Nie wiedziała, czy Krzysztof chce ją upokorzyć, czy też naprawdę widział wszystko to, o czym jej opowiedział.
– Krzysiu – zaczęła siadając na taborecie – bardzo cię proszę, powiedz mi prawdę. Ja ci uwierzę. Uwierzę ci we wszystko, co mi teraz powiesz, ale musisz wiedzieć jedno. Jeśli okaże się, że mnie oszukałeś, że sobie ze mnie zadrwiłeś, to ja ci tego nie wybaczę nigdy i od ciebie odejdę. A raczej w odwrotnej kolejności: odejdę od ciebie i ci tego nigdy nie wybaczę. Tego, że musiałam od ciebie odejść i tego, że zrobiłeś ze mnie idiotkę.
Chłopak popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu, popatrzył bardzo poważnie, a w końcu powiedział: – Mogę ci przysiąc na co chcesz.
– W takim razie przysięgnij na swoje jajka. Powiedz: żeby mi tak jajka urwało, jeśli skłamałem.
Nie popukał się w głowę, nie parsknął śmiechem, nie rzucił w nią cukiernicą. Bardzo poważnie powiedział: – Żeby mi tak jaja urwało, jeśli skłamałem, opowiadając ci o filmie znalezionym przeze mnie w komórce, która leży popsuta przede mną na tym oto stole.
Teraz była pewna, że mówił prawdę. Szkoda, wolałaby chyba, żeby kłamał, bo co można zrobić z taką prawdą?
– Boże – powiedziała – co my teraz zrobimy?
– Nie mam pojęcia – odparł. – Przecież nie pójdę na policję z opowieścią o starosłowiańskim rycerzu mając za dowód popsutą komórkę, którą kupiłem od złodzieja.
– A może da się ją naprawić? – zaproponowała.
– Zalaną? Wątpię. Przerabiałem to już kiedyś.
– No tak. Ale może warto chociaż spróbować?
– Myślisz? Może i masz rację. Dzisiaj już za późno, jutro rano pójdę do tych na Mickiewicza. Acha, byłbym zapomniał. Piotr przychodzi dziś na piwo.
– I dopiero mi o tym mówisz? – powiedziała z wyrzutem Anna.
– Wcześniej jakoś się nie złożyło.
* * *