- promocja
The Love Hypothesis - ebook
The Love Hypothesis - ebook
Bestseller „New York Timesa”
Udawany związek pary naukowców i siła przyciągania, której nie da się racjonalnie wytłumaczyć.
Olive Smith, doktorantka na wydziale biologii Uniwersytetu Stanforda, jest inteligentna i utalentowana, ale też niepozbawiona kompleksów. Niedawno zerwała ze swoim chłopakiem Jeremym. Aby udowodnić swojej przyjaciółce Anh, że nic ich już nie łączy – w końcu naukowców interesują tylko namacalne dowody – Olive postanawia pocałować pierwszego mężczyznę, którego spotka na swojej drodze.
Jej wybór pada na doktora Adama Carlsena, przystojnego i genialnego wykładowcę. O dziwo, największa gwiazda Uniwersytetu Stanforda, a zarazem czołowy wydziałowy tyran i postrach studentów zgadza się udawać jej chłopaka. Kiedy sprawy przybierają zły obrót podczas wielkiej konferencji naukowej, zagrażając całej karierze Olive, Adam znowu ją zaskakuje, oferując swoje wsparcie oraz… jedną niezapomnianą noc.
Nagle ten niewielki eksperyment przeradza się w odkrycie stulecia. A Olive dowiaduje się, że jedyną rzeczą trudniejszą niż próba ujęcia miłości w naukowe ramy jest zmierzenie się z własnymi uczuciami.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2346-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Olive nie wiedziała, czy studia doktoranckie to dobry pomysł.
Powodem nie była niechęć do nauki. (Lubiła naukę. I to jeszcze jak! Nauka była jej życiem). Niepewność nie miała też nic wspólnego z ryzykiem. Olive doskonale wiedziała, że poświęcenie kilku lat na pracę, w której nikt jej nie doceni, w której płacą tyle co nic i która wymaga osiemdziesięciu godzin harówki tygodniowo, nie będzie dobre dla jej zdrowia psychicznego. Zdawała sobie również sprawę z tego, że codzienne ślęczenie nad palnikiem Bunsena w nadziei, że dokona się jakiegoś pomniejszego odkrycia, nie jest kluczem do szczęścia. Że poświęcenie całego życia na badania akademickie – z krótkimi przerwami na podkradanie niepilnowanych bajgli z uniwersyteckiej kafeterii – nie jest mądrym posunięciem.
Olive doskonale to wszystko wiedziała, ale nic a nic jej to nie martwiło. No, może odrobinę. Była jednak pewna, że da sobie radę. Przed rzuceniem wszystkiego i skokiem w najgłębszą otchłań piekieł (czyli właśnie studia doktoranckie) powstrzymywało ją coś zupełnie innego, choć tylko do momentu, kiedy została zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, po której mogła dostać posadę na Wydziale Biologii Uniwersytetu Stanforda. Wtedy właśnie spotkała Faceta.
Faceta, którego imienia nie znała.
Faceta, na którego wpadła w łazience – pierwszej, którą dostrzegła, a więc pierwszej, do której na ślepo wparowała.
Mowa tu o Facecie, który zadał jej pytanie:
– Czy można wiedzieć, dlaczego płaczesz w mojej łazience?
Olive pisnęła, zaskoczona. Próbowała otworzyć oczy, ale łzy pozwoliły jej tylko na nieznaczne uchylenie powiek. Wszystko było rozmazane. Jedyne, co udało jej się dostrzec, to rozmyta sylwetka – wysoki mężczyzna o ciemnych włosach, ubrany w czerń i… To by było na tyle.
– Czy to toaleta dla pań? – wydukała.
Cisza. A następnie odpowiedź:
– Nie. – Jego głos był głęboki. Dudniący. Niski. Bardzo niski. Cudownie niski.
– Jest pan pewien?
– Tak.
– Na sto procent?
– Owszem. To łazienka przyległa do mojego laboratorium.
Ha! To by zamykało sprawę.
– Przepraszam. Potrzebuje pan… – Olive machnęła ręką w kierunku kabiny toaletowej, a przynajmniej w kierunku, gdzie jak się jej wydawało, powinny znajdować się kabiny. Załzawione oczy w dalszym ciągu szczypały, więc zacisnęła powieki. Spróbowała rękawem otrzeć łzy z policzków, ale materiał jej taniej, obcisłej sukienki był zbyt cienki i nie pochłaniał wilgoci tak dobrze jak prawdziwa bawełna. Cóż, takie życie biedoty.
– Chciałbym tylko wylać reagent do zlewu – odpowiedział mężczyzna, choć Olive nie usłyszała, by zrobił krok w stronę umywalek. Może dlatego że ona stała mu na drodze. Albo myślał, że Olive jest jakąś dziwaczką, i właśnie się zastanawiał, czy nie nasłać na nią ochrony. To by szybko odebrało jej marzenia o obronie doktoratu. – Nie korzystamy z tej łazienki w celach fizjologicznych. Utylizujemy tu odpady i myjemy oprzyrządowanie.
– Ojej, przepraszam. Myślałam, że… – Że co? Zaliczyła wpadkę. Jak zwykle. To była jej częsta przypadłość, a zarazem odwieczny problem.
– Wszystko w porządku? – Mężczyzna musiał być bardzo wysoki. Jego głos brzmiał, jakby dochodził z punktu zawieszonego około trzech metrów nad głową Olive.
– Pewnie. A co?
– Cóż. Pytam, bo płaczesz. W mojej łazience.
– Wcale nie płaczę. No, może trochę, ale to tylko łzy. Rozumiesz, nie?
– Niespecjalnie.
Olive westchnęła i oparła się o pokrytą kafelkami ścianę.
– To przez soczewki. Są trochę przeterminowane, a kupiłam najtańsze. I podrażniły mi oczy. Już je wyjęłam, ale… – Wzruszyła ramionami, mając nadzieję, że przynajmniej stoi twarzą w stronę mężczyzny. – Jeszcze przez chwilę będą mi łzawiły oczy, ale potem będzie lepiej.
– Włożyłaś przeterminowane soczewki? – Pytanie zadał takim tonem, jakby poczuł się osobiście dotknięty jej słowami.
– Tylko trochę przeterminowane.
– Jak bardzo trochę?
– Sama nie wiem. Może kilka lat?
– Słucham? – syknął, akcentując spółgłoski. Mówił wyraźnie i zwięźle. Przyjemnie dla ucha.
– Ze dwa, nie więcej.
– Dwa lata?
– To nic takiego. Terminy ważności są przereklamowane.
Usłyszała suchy dźwięk, jakby parsknięcie.
– Terminy ważności są ważne choćby dlatego, żebym nie wpadał na płaczące kobiety w mojej łazience.
Jeżeli ten gość nie nazywa się Stanford, powinien przestać nazywać ten kibel jego łazienką.
– Wszystko w porządku. – Olive machnęła ręką. Przewróciłaby oczami, gdyby nie płonęły żywym ogniem. – Pieczenie zazwyczaj nie trwa długo.
– Chcesz mi powiedzieć, że robiłaś to wcześniej?
Olive zmarszczyła brwi.
– Robiłam: co?
– Wkładałaś przeterminowane soczewki.
– Oczywiście. Wiesz, ile kosztuje para soczewek? To nie jest tania zabawa.
– Leczenie oczu też do tanich nie należy.
Ha! Może i racja.
– Hej – zmieniła temat – czy my się nie znamy? Nie spotkaliśmy się przypadkiem wczoraj na kolacji z kandydatami na doktorantów?
– Nie.
– Nie poszedłeś na bankiet?
– To nie dla mnie.
– I nie skusiło cię darmowe żarcie?
– Nie, jeżeli w zamian musiałbym ze wszystkimi rozmawiać.
Może był na diecie. Olive nie słyszała jeszcze o doktorancie świadomie rezygnującym z darmowego jedzenia. A miała pewność, że Facet był studentem – jego wyniosły i oschły ton nie pozostawiał co do tego złudzeń. Wszyscy doktoranci są nadęci i wywyższają się tylko dlatego, że dano im wątpliwy przywilej mordowania muszek owocówek w imię nauki za marne dziewięćdziesiąt centów za godzinę pracy. W mrocznej, paskudnej rzeczywistości akademickiej doktoranci stanowili najniższą kastę, przez co sami próbowali przekonywać siebie nawzajem o własnej wyższości. Olive nie była psycholożką, ale to jej wyglądało na podręcznikowy wręcz przykład mechanizmu obronnego.
– Idziesz na rozmowę kwalifikacyjną? – zapytał.
– Mhm… Chcę zrobić doktorat z biologii.
Rany boskie, ależ ją piekły oczy.
– A ty? – spytała, przyciskając dłonie do powiek.
– Ja?
– Długo tu jesteś?
– Tutaj? – Zastanowił się chwilę. – Sześć lat. Mniej więcej.
– O! Czyli niedługo dyplom?
– Słuchaj…
Olive szybko wyczuła wahanie w jego głosie. I natychmiast poczuła się głupio.
– Okej, nie musisz mówić.
Pierwsza zasada studiów doktoranckich: nie pytać, ile innym zajmuje napisanie rozprawy doktorskiej. Chwila ciszy na jedno uderzenie serca. I kolejne.
– No tak. Przepraszam. – Chciałaby go teraz widzieć. Interakcje międzyludzkie nigdy nie były jej mocną stroną. Im mniej bodźców, tym trudniej trafić z odpowiednią reakcją. – Nie chciałam być wścibska. Gadam pewnie jak rodzice w Święto Dziękczynienia, co?
Mężczyzna zaśmiał się krótko.
– Nie dałabyś rady.
– Aha. – Olive się uśmiechnęła. – Są aż tak wkurzający?
– Szczególnie w Święto Dziękczynienia.
– Wy, Amerykanie… Tak się kończą zabawy w rewolucję. – Wyciągnęła rękę, mając nadzieję, że celuje w dobrym kierunku. – Tak przy okazji, jestem Olive. Jak oliwa.
W jej głowie już kiełkował strach, że właśnie przedstawiła się zlewowi, kiedy usłyszała, jak mężczyzna robi krok w jej kierunku. Ręka, która uścisnęła jej dłoń, była sucha, ciepła i tak wielka, że mogłaby pewnie bez trudu objąć całą jej pięść. Wszystko w tym człowieku musiało być ogromne. Był wysoki, miał długie palce, a głos dudniący jak u olbrzyma.
Przyjemne połączenie.
– Nie jesteś Amerykanką? – spytał.
– Pochodzę z Kanady. Słuchaj, jeśli będziesz miał okazję porozmawiać z kimś z komisji rekrutacyjnej, nie wspominaj o tych soczewkach, dobra? Jeszcze mogłoby się im zacząć wydawać, że nie jestem najlepszą kandydatką, z jaką kiedykolwiek mieli do czynienia.
– Myślisz? – rzucił śmiertelnie poważnym tonem.
Gdyby mogła otworzyć oczy, posłałaby mu mordercze spojrzenie. Może sama jej mina wystarczyła, bo Facet się zaśmiał. To było tylko krótkie sapnięcie, ale Olive była pewna, że go rozbawiła. Całkiem miłe uczucie.
Mężczyzna puścił jej rękę, wtedy Olive zdała sobie sprawę, że do tej pory trzymała jego dłoń w mocnym uścisku. Ups!
– Czyli zamierzasz tu studiować? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Jeżeli mnie przyjmą. – Prawda jednak była taka, że z doktor Aslan, która prowadziła z nią rozmowę rekrutacyjną, polubiły się od razu. Olive zdecydowanie mniej się jąkała i mówiła znacznie składniej niż zazwyczaj. A poza tym jej wyniki i oceny były prawie idealne. Mogłoby się wydawać, że bycie kujonem wreszcie zaczyna się spłacać.
– Czyli zamierzasz tu studiować, jeżeli cię przyjmą?
Byłaby głupia, gdyby przepuściła taką okazję. W końcu to Stanford – jeden z najlepszych wydziałów biologii na świecie. A przynajmniej tak sobie powtarzała, by zagłuszyć rozbrzmiewającą w jej głowie paraliżującą prawdę: że nie była pewna, czy studia doktoranckie to dobry pomysł.
– Może… W tym przypadku granica pomiędzy świetnym wyborem kariery a spieprzeniem sobie doszczętnie życia jest wyjątkowo cienka.
– Wygląda na to, że skłaniasz się ku opcji numer dwa. – Z jego tonu wywnioskowała, że się uśmiechał.
– Cóż. Jak by to powiedzieć, ja tylko…
– Tylko co?
Olive przygryzła dolną wargę.
– A co, jeśli jestem za słaba? – wyrzuciła z siebie, nie myśląc zbyt wiele. O Boże! Dlaczego, do cholery, właśnie opowiadała temu Facetowi spotkanemu w łazience o swoich największych obawach? Pomijając spontaniczność jej zwierzenia, po co w ogóle o tym rozmawiać? Za każdym razem, gdy poruszała ten temat ze znajomymi i z przyjaciółmi, zarzucali ją sztampowymi formułkami w stylu: „Będzie dobrze”, „Dasz radę”, „Wierzę w ciebie”. On zapewne zrobi dokładnie to samo.
Już za chwilę.
Za chwileczkę. Czuła to w kościach.
– Po co ci to, tak właściwie?
– Eee… Co?
– Po co ci doktorat? Skąd ten pomysł?
Olive odchrząknęła.
– Zawsze byłam ciekawa świata, a studia doktoranckie to idealny sposób pielęgnowania tej ciekawości. Mogę zdobyć wiedzę i cenne umiejętności.
Mężczyzna chrząknął.
Olive zmarszczyła brwi.
– Co?
– Formułka z poradnika, jak się dobrze zaprezentować na rozmowie kwalifikacyjnej. Po co tobie konkretnie ten doktorat?
– Mówiłam prawdę – powiedziała niepewnie. – Chcę kształcić swoje zdolności badawcze.
– Chcesz studiować na Stanfordzie, bo nie masz innych pomysłów?
– Nie.
– Bo nie znalazłaś pracy w branży?
– Nie. Nawet nie próbowałam jej szukać.
– Czyżby? – Poruszył się. Przez łzy widziała jego wielką, ciemną sylwetkę. Zbliżał się. Wylał coś do zlewu. Olive wyczuła woń eugenolu i płynu do prania, a poza tym czystej męskiej skóry. Całkiem przyjemne połączenie.
– Firmy z branży nie dają wystarczającej swobody działania.
– Na uniwersytecie nie znajdziesz jej więcej.
Był coraz bliżej. Nie cofnął się jeszcze.
– Będziesz musiała bezustannie walczyć o granty, a konkurencja jest zabójcza. Możesz zarabiać więcej w dowolnej pracy na etacie, miałabyś wolne weekendy. Tutaj pojęcie weekend w ogóle nie funkcjonuje.
Olive się skrzywiła.
– Chcesz mnie podpuścić, żebym zrezygnowała? To jakaś kampania przeciw ludziom noszącym przeterminowane soczewki?
– Nic z tych rzeczy.
Tym razem na pewno słyszała, że się zaśmiał.
– Uznam, że to był jednorazowy wybryk.
– Wcale nie. Noszę przeterminowane soczewki zawsze. Codziennie!
– W takim razie wybryk jeden z wielu. – Westchnął. – Słuchaj, nie mam pojęcia, czy dasz sobie radę. Czy jesteś wystarczająco dobra. Ale to nie jest pytanie, które powinnaś sobie zadać. Życie akademickie to ciężki kawałek chleba i bardzo niewdzięczna robota. Dlatego tym, co się naprawdę liczy, jest motywacja. Co cię popchnęło do wyboru takiej ścieżki kariery? Czy masz wystarczająco dobry powód? Wracając do meritum: po co ci ten doktorat, Olive?
Tym razem poważnie zastanowiła się nad pytaniem i przemyślała swoją odpowiedź.
– Jest takie pytanie. Konkretne pytanie, które mnie nurtuje. I chcę znaleźć na nie odpowiedź, a do tego potrzebne są rzetelne badania akademickie. – Proszę. Odpowiedziała. To był jej powód. – To coś, co może pozostać nieodkryte, jeżeli ja się tym nie zajmę.
– Pytanie?
Poczuła ruch powietrza i zdała sobie sprawę, że mężczyzna oparł się o zlew.
– Tak. – Zaschło jej w ustach. – To coś, co jest dla mnie ważne. Nikt inny tego nie zrobi. Do tej pory nikt się tym nie interesował. I to ja muszę się tym zająć. Bo…
Bo wydarzyło się coś złego. Bo chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by nie wydarzyło się ponownie.
To było zbyt ponure wspomnienie. O takich rzeczach lepiej nie myśleć w towarzystwie nieznajomych i z zamkniętymi oczami. Dlatego Olive zmusiła się, by je wreszcie otworzyć. Wszystko w dalszym ciągu było rozmazane, ale przynajmniej pieczenie już prawie ustało. Facet patrzył wprost na nią. Zarys jego sylwetki był ciągle lekko rozmyty, ale stał tam i czekał na dalszy ciąg.
– To dla mnie ważne – powtórzyła. – Badania, które chcę przeprowadzić.
Olive skończyła dwadzieścia trzy lata i nie miała na świecie nikogo bliskiego. Nie potrzebowała wolnych weekendów ani wysokiego wynagrodzenia. Jedyne, czego chciała, to cofnąć się w czasie. Chciała przestać być samotna, ale to było niemożliwe, więc musiała zadowolić się próbą naprawienia tego, na co miała jeszcze wpływ.
Mężczyzna pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Wyprostował się i podszedł do drzwi. Wychodził.
– To jak z tym moim powodem? Jest wystarczająco dobry, żeby podjąć studia doktoranckie? – wołała za nim Olive, nienawidząc się za to, jak bardzo przez jej słowa przebijała potrzeba akceptacji. Może nie zdając sobie z tego sprawy, przeżywała właśnie kryzys egzystencjalny?
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił w jej stronę.
– To najlepszy powód, jaki istnieje. – Uśmiechał się. Chyba. – Życzę powodzenia na rozmowie, Olive.
– Dzięki.
Już niemal wyszedł i zniknął za drzwiami.
– To do zobaczenia na zajęciach – wyparowała, rumieniąc się. – Jeśli się dostanę. I jeśli ty nie zdasz.
– Zobaczymy – odpowiedział, znikając w korytarzu.
I tyle. Facet sobie poszedł. A Olive nie poznała jego imienia. Kilka tygodni później, kiedy została przyjęta na Wydział Biologii Uniwersytetu Stanforda, bez wahania zdecydowała się na rozpoczęcie kariery naukowej.ROZDZIAŁ 1
HIPOTEZA: Jeżeli mam do wyboru A (lekko niewygodną sytuację) i B (totalny bajzel, którego konsekwencje zrujnują mi życie), z jakiegoś powodu zawsze wybieram B.
Dwa lata i jedenaście miesięcy później
W obronie Olive należy zaznaczyć, że mężczyzna nie wydawał się specjalnie oburzony pocałunkiem.
Chwilę mu zajęło pozbieranie myśli, ale to zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności. Wszystko trwało może minutę i było wyjątkowo niezręczne, niekomfortowe i nawet dość bolesne. Olive przylgnęła ustami do jego ust, wpijając się w nie mocno i stając na palcach, by jej twarz znalazła się na podobnym poziomie co jego głowa. Czy on musiał być tak wysoki? Dla postronnych pocałunek zapewne wyglądał jak jakiś pokraczny cios głową. Przez chwilę Olive bała się, że nie zdoła doprowadzić całej operacji do końca i jej przyjaciółka Anh, którą Olive wypatrzyła kilka sekund wcześniej, szybko się zorientuje, że Olive i Pan Całuśny wcale nie są parą na randce.
I wtedy ta paskudnie ciągnąca się chwila wreszcie minęła, a pocałunek… zmienił się. Mężczyzna gwałtownie wciągnął powietrze i pochylił lekko głowę, sprawiając, że Olive przestała czuć się jak leniwiec wspinający się po drzewie. Dłonie Całuśnego – duże i przyjemnie ciepłe, kontrastujące z chłodnym strumieniem powietrza wydmuchiwanego przez klimatyzator – objęły Olive w talii. Przesunęły się kilka centymetrów w górę, zatrzymując się na wysokości jej klatki piersiowej i zamykając Olive w pewnym chwycie. Nie za blisko, ale też nie za daleko.
Po prostu idealnie.
Ich pocałunek był tak naprawdę trwającym tylko minutę buziakiem, ale za to bardzo przyjemnym buziakiem. Na kilka sekund Olive zapomniała o wszystkim innym – na przykład, że stoi właśnie wtulona w jakiegoś nieznajomego, jak i o tym, że zanim wpiła się w jego usta, zdążyła ledwie wyszeptać: „Czy mogę cię pocałować?”. Przede wszystkim jednak zapomniała, że ta historia rozpoczęła się od chęci oszukania jej najlepszej przyjaciółki Anh.
Tak właśnie działają dobre pocałunki – pozwalają na chwilę zapomnieć o całym świecie. Olive poczuła, że się rozpływa. Przylgnęła do szerokiej, twardej klatki piersiowej mężczyzny. Jej dłonie objęły jego wyraźnie zarysowaną szczękę, a palce wplotły się w zaskakująco gęste i miękkie włosy Pana Całuśnego. Z ust Olive wydostało się westchnienie. Traciła dech. Wtedy też uświadomiła sobie bardzo ważną rzecz i… Nie.
Nie. Nie-e. Ani dudu.
Nie mogła czerpać z tego przyjemności. To był zupełnie przypadkowy gość! Olive złapała haust powietrza i odsunęła się od mężczyzny, szukając wzrokiem Anh. W niebieskawym świetle jarzeniówek w korytarzu laboratorium biologicznego nie dało się jej jednak wypatrzeć. Dziwne. Olive była pewna, że kilka sekund wcześniej widziała zbliżającą się przyjaciółkę.
Pan Całuśny stał przed nią z lekko rozchylonymi ustami. Jego pierś unosiła się i opadała, a w oczach czaiły się dziwne ogniki. I wtedy dopiero do niej dotarło, co tak właściwie przed chwilą narobiła. Kogo obrała za cel ataku.
Co za koszmar. Pieprzony życiowy niefart.
Pocałowała doktora Adama Carlsena – słynnego na cały wydział dupka.
Status nielubianego chama nie był sam w sobie niczym szczególnym – w świecie akademickim utrzymanie jakiejkolwiek posady powyżej stopnia doktoranta (czyli pozycji Olive) przez dłuższy okres wymagało bycia dupkiem. A stanowisko etatowego wykładowcy plasowało się na samym szczycie piramidy dupkowatości. Doktor Carlsen w chamstwie nie miał jednak konkurencji. Przynajmniej takie krążyły o nim opowieści.
To przez niego współlokator Olive, Malcolm, musiał porzucić dwa projekty badawcze, co najprawdopodobniej opóźni termin ukończenia przez niego studiów o cały rok; to Carlsen sprawił, że Jeremy zwymiotował z nerwów podczas egzaminu, i to tylko przez niego połowa studentów musiała przekładać terminy obrony swoich prac doktorskich. Joe – kolega z grupy Olive, który co czwartek wyciągał ją do kina na dziwaczne europejskie filmy z mikroskopijnymi napisami – został asystentem w laboratorium Carlsena. Wytrzymał sześć miesięcy, po czym zrezygnował ze studiów, nie podając powodu. Może to i lepiej – asystenci Carlsena trzęśli się z nerwów i wyglądali, jakby w ogóle nie sypiali.
Doktor Carlsen był największą gwiazdą świata akademickiego i złotym dzieckiem wydziału biologii, ale był też złośliwym, krytykującym wszystko i wszystkich chamem. A z jego sposobu bycia aż biło przekonanie o własnej wyższości. Carlsen uważał, że jest jedyną osobą na całym Wydziale Biologii Uniwersytetu Stanforda (a może i na całym świecie), która wykonuje wartościową pracę. Był humorzasty i nieuprzejmy. Słowem – kutas.
A Olive właśnie go pocałowała.
Nie umiała określić, ile czasu trwała cisza, która nastała po ich pocałunku, ale była pewna, że to nie ona ją przerwie. Carlsen stał naprzeciwko Olive, górując nad doktorantką dobre pół metra i wbijając w nią swoje ciemne oczy. Zmarszczył brwi, dokładnie jak podczas seminarium.
Znała ten grymas. Zazwyczaj poprzedzał ciętą uwagę Carlsena, gdy ten dostrzegł niewybaczalny błąd w czyjejś wypowiedzi.
„Adam Carlsen. Niszczyciel karier akademickich”. Jak go określiła kiedyś jej promotorka.
To nic takiego. Wszystko w porządku. Będzie dobrze. Udam, że nic się nie stało, skinę facetowi głową i pójdę dalej w swoim kierunku. To dobry plan.
– Czy ty właśnie… Czy ty mnie właśnie pocałowałaś? – zapytał z niedowierzaniem Carlsen. I chyba brakowało mu tchu. Jego usta były pełne i miękkie, i… O Boże! Pocałowała go. Olive wiedziała, że nie ma szans, aby uszło jej to na sucho.
Musiała się ratować.
– Nie – powiedziała po prostu.
I to podziałało.
– A, no dobra. – Kiwnął głową i obrócił się ze zdezorientowaną miną. Zrobił kilka kroków wzdłuż korytarza i wyciągnął rękę w kierunku wodotrysku.
Olive zaczynała już wierzyć, że się jej upiekło, kiedy Carlsen przystanął i ponownie się do niej odwrócił. Na jego twarzy gościł grymas niedowierzania.
– Jesteś pewna?
Cholera!
– Ja… – Ukryła twarz w dłoniach. – To nie tak, jak doktor myśli.
– Okej. Słuchaj, okej – wycedził powoli. Miał niski, donośny głos. I brzmiał, jakby za chwilę miał się rozzłościć. Może już był zły. – O co tu chodzi?
Nie dało się tego racjonalnie wyjaśnić. Nikt normalny nie przyjąłby wytłumaczenia, jakie szykowała Olive, a już na pewno nie Adam Carlsen. Ten człowiek empatię uważał za błąd ewolucji, a nie naturalną ludzką cechę. Olive opuściła ręce i wzięła głęboki oddech.
– Nie chcę być nieuprzejma, ale to nie pana sprawa, doktorze.
Carlsen gapił się na nią przez chwilę, po czym skinął głową.
– Jasne. Rozumiem. – Chyba odzyskiwał panowanie nad sobą, bo ton jego głosu wracał do normy. Stawał się oschły. – Wrócę więc do swojego biura i po prostu napiszę skargę w związku z naruszeniem ustawy dziewiątej.
Olive odetchnęła z ulgą.
– O, tak. Tak będzie najlepiej. W końcu… czekaj. Jaką znowu skargę?
Przekrzywił głowę.
– Ustawa dziewiąta prawa stanowego mówi o ochronie przeciwko napastowaniu seksualnemu na uczelniach.
– Wiem, o czym mówi ustawa dziewiąta.
– Świetnie. Czyli naruszyłaś jej postanowienia z premedytacją.
– Co? Nie. Niczego nie naruszyłam!
Carlsen wzruszył ramionami.
– Aha, czyli po prostu coś mi się pomyliło? Napastował mnie ktoś inny?
– Napastował? Nie napastowałam doktora!
– Właśnie mnie pocałowałaś.
– Ale tak na niby!
– Nie pytając mnie najpierw o zgodę.
– Pytałam! Spytałam, czy mogę pana pocałować.
– Po czym zrobiłaś to, nie czekając na moją odpowiedź.
– Co takiego? Przecież pan się zgodził.
– To jakiś żart?
Olive zmarszczyła brwi.
– Zapytałam, czy mogę cię pocałować, a pan odpowiedział, że tak.
– Nieprawda. Zapytałaś, czy możesz mnie pocałować, a ja chrząknąłem.
– Jestem pewna, że powiedział pan „tak”.
Uniósł jedną brew, a Olive odczuła przemożną potrzebę uduszenia kogoś. Doktora Carlsena. Albo siebie samej. Obie opcje wydawały się kuszące.
– Naprawdę bardzo mi przykro. To wyszło dziwnie. Możemy po prostu o tym wszystkim zapomnieć?
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z poważnym wyrazem twarzy. W jego spojrzeniu kryło się coś, czego Olive nie była w stanie zidentyfikować – przede wszystkim dlatego że znów złapała się na myśleniu o tym, jaki wysoki i szeroki w barach był ten mężczyzna. Był ogromny. Olive – drobna i szczupła, niemal wychudzona. Przy wzroście ponad stu siedemdziesięciu centymetrów rzadko czuła się niska, jednak w porównaniu z Adamem Carlsenem była liliputem. Wiedziała, że jest wysoki. W końcu widywała go w budynku biologii i na kampusie. Czasami jechali tą samą windą. Ale nigdy nie rozmawiali. Nigdy nie byli tak blisko.
Poza tą sytuacją sprzed chwili, Olive. Kiedy wsadziłaś mu język do ust.
– Coś nie tak? – Przez moment doktor Carlsen wyglądał na prawie zmartwionego.
– Słucham? Nie, to nic takiego.
– Pytam – ciągnął – bo całowanie obcej osoby w środku nocy w laboratorium biologicznym może być znakiem, że coś jest nie tak.
– Wszystko gra.
Carlsen skinął głową w zamyśleniu.
– Dobrze. W takim razie w ciągu kilku dni otrzymasz oficjalne pismo. – Ruszył przed siebie, mijając Olive.
Po chwili doktorantka zawołała:
– Nawet nie spytał pan, jak mam na imię!
– Jakoś do tego dojdę. Żeby wejść do laboratorium po godzinach, musiałaś użyć karty magnetycznej. Dobranoc.
– Chwila! – Olive podbiegła i zatrzymała go, łapiąc go za rękę. Carlsen stanął jak wryty, mimo że uwolnienie się z jej uścisku nie sprawiłoby mu żadnego kłopotu. Wbił wzrok w palce Olive zaciśnięte na jego nadgarstku, tuż pod zegarkiem, który pewnie kosztował więcej, niż ona zarabiała w ciągu roku.
W odpowiedzi Olive natychmiast go puściła i zrobiła krok wstecz.
– Przepraszam. Nie chciałam.
– Pocałunek. Wytłumacz się.
Przygryzła wargę. Tym razem naprawdę narobiła sobie kłopotów. Musiała mu wyznać prawdę.
– Chodzi o Anh Pham. – Spojrzała dookoła, aby się upewnić, że Anh naprawdę zniknęła. – Dziewczynę, która nas mijała. Jest doktorantką na biologii.
Carlsen nie dał po sobie poznać, czy kojarzy Anh.
– Anh ma… – Olive odgarnęła niesforny kosmyk włosów z czoła. Ta historia była upokarzająca. Skomplikowana i dziecinna. – Spotykałam się z jednym facetem z wydziału. Nazywa się Jeremy Langley. Ma rude włosy i pracuje u doktora. – Przerwała na sekundę. – Tak czy inaczej, spotkaliśmy się kilka razy, a potem wzięłam go ze sobą na urodziny Anh. Od razu przypadli sobie do gustu i…
Zamknęła oczy, co nie było najlepszym pomysłem. Teraz jedyne, co widziała, to jej najlepsza przyjaciółka i jej chłopak, którzy rozmawiali ze sobą w kręgielni, jakby znali się od lat. Mieli wspólne tematy i podobne poczucie humoru. A potem Olive przypomniała sobie, jak Jeremy wodził za Anh wzrokiem. Nie było wątpliwości, kim tak naprawdę się interesował. Olive machnęła ręką i zmusiła się do uśmiechu.
– Żeby nie przedłużać, rozstaliśmy się z Jeremym, po czym on zaprosił Anh na randkę. Ona odmówiła, bo taki już nasz dziewczyński kodeks honorowy. Wiem, że Jeremy naprawdę się jej podoba, tylko Anh boi się, że urazi moje uczucia. Mówiłam jej tysiąc razy, że nie mam nic przeciwko, jeśli chcą się spotykać, ale ona i tak nie wierzy.
Kilka dni temu podsłuchałam, jak Anh zwierzała się ze swoich rozterek Malcolmowi: że chciałaby się spotykać z Jeremym, ale jednocześnie boi się, że ja poczuję się zdradzona. Jej głos brzmiał tak smutno. Była zawiedziona i niepewna. Całkiem nie jak ta pewna siebie, zawsze uśmiechnięta Anh, do jakiej przywykłam.
– Więc skłamałam, że mam już nowego chłopaka. Anh jest moją najbliższą przyjaciółką i nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktoś tak się jej podobał. Chcę, żeby się zeszli z Jeremym, bo wiem, że Anh na to zasługuje, a chcę dla niej wszystkiego, co najlepsze. I jestem pewna, że ona dla mnie zrobiłaby to samo… – Olive nagle zdała sobie sprawę z tego, że gada bez ładu i składu. A Carlsen i tak pewnie miał jej historię gdzieś. Zamknęła więc usta i przełknęła ślinę, próbując zwilżyć zaschnięte gardło. – Dzisiaj. Powiedziałam jej, że mam randkę dzisiaj.
– Rozumiem – odpowiedział. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
– Tylko że tak naprawdę nie mam dzisiaj żadnej randki, więc postanowiłam popracować do późna nad moim eksperymentem. Ale Anh też przyszła do laboratorium, choć miała być gdzie indziej. I szła w naszym kierunku korytarzem. Spanikowałam. – Olive otarła twarz dłonią. – Nie myślałam.
Nic nie odpowiedział, ale w jego oczach widziała nieme potwierdzenie: „To oczywiste, że nie myślałaś”.
– Chciałam tylko, żeby Anh uwierzyła, że jestem na randce.
Doktor Carlsen pokiwał głową.
– Więc pocałowałaś pierwszą osobę, którą spotkałaś na korytarzu. Logika godna mistrza.
Olive się skrzywiła.
– Może rzeczywiście nie było to zbyt mądre.
– Możliwe.
– Ale zdarzało mi się robić gorsze rzeczy! A poza tym Anh chyba nas widziała. I pomyśli, że byłam z panem na randce. Miejmy nadzieję, że wreszcie pozwoli sobie na spotkanie z Jeremym. – Pokręciła głową. – Proszę posłuchać. Naprawdę mi przykro z powodu tego pocałunku.
– Czyżby?
– Mógłby pan nie pisać tej skargi? Naprawdę myślałam, że się pan zgodził. Nie chciałam.
Nagle Olive pojęła, co narobiła. Pocałowała kompletnie losową osobę, a traf chciał, że tą osobą był najbardziej nielubiany wykładowca na całym wydziale biologii. Niemalże zaatakowała go na korytarzu, odebrała jego prychnięcie jako przyzwolenie, a teraz stała tu jak słup soli, podczas gdy on świdrował ją tym dziwnym, pełnym zadumy wzrokiem – taki wysoki i tak bardzo blisko.
O cholera!
Może to była kwestia późnej pory, a może tego, że ostatnią kawę wypiła dobre szesnaście godzin temu. Ewentualnie przyczyna mogła tkwić w spojrzeniu Carlsena, a raczej w sposobie, w jaki na nią patrzył. W każdym razie, zupełnie niespodziewanie, cała ta sytuacja przerosła Olive.
– Ma pan rację, doktorze. Bardzo przepraszam. Jeżeli poczuł się pan napastowany, proszę napisać na mnie skargę. Zasłużyłam. Zrobiłam coś niewybaczalnego, choć naprawdę nie chciałam cię… Nie. Moje intencje nie mają tu żadnego znaczenia. Tu bardziej chodzi o to, jak mógł pan odebrać to, co zrobiłam.
Cholera, cholera, cholera!
– Dobrze, po prostu zamknę się już i sobie pójdę. Dzięki i… Jeszcze raz bardzo przepraszam. – Olive obróciła się na pięcie i pomknęła przed siebie korytarzem.
– Olive! – zawołał za nią Carlsen – Olive, poczekaj.
Nie zatrzymała się. Popędziła schodami w dół, na parter, a następnie wybiegła z budynku i przemknęła alejką skąpanego w półmroku kampusu Uniwersytetu Stanforda, mijając dziewczynę wyprowadzającą psa na smyczy i grupę uśmiechniętych studentów rozmawiających przed biblioteką. Biegła, aż stanęła przed drzwiami swojego apartamentu. Zatrzymała się na sekundę, by je otworzyć, po czym śmignęła do sypialni. Nie chciała spotkać współlokatora ani kogokolwiek, kto przyszedł do niego na noc.
Kiedy opadła bez sił na łóżko i wpatrzyła się w świecące w ciemności gwiazdy przyklejone do sufitu, zdała sobie sprawę, że zapomniała sprawdzić, co u jej myszy doświadczalnych. Zostawiła też laptopa i sweter w laboratorium i zapomniała wpaść do sklepu po kawę, którą obiecała Malcolmowi.
Masakra. Co za koszmarny dzień.
W całym tym chaosie Olive nawet przez chwilę nie pomyślała o tym, że doktor Adam Carlsen – największy dupek na wydziale – zawołał ją po imieniu.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji