- W empik go
The Perfect Game. Tom 3. Słodkie zwycięstwo. - ebook
The Perfect Game. Tom 3. Słodkie zwycięstwo. - ebook
Nic nie trwa wiecznie.
Nic oprócz miłości.
Kiedy kariera baseballisty dobiega do fazy schyłkowej, człowiek ma wrażenie, że otrzymał kopniaka w brzuch.
Tak jakby w końcu dotarło do niego, że ten sport nigdy go nie kochał. Tyle bezsennych nocy, godzin spędzonych na siłowni, treningów, przygotowania mentalnego, nieobecności podczas świąt, urodzin dzieci, wspomnień, których się nie ma wraz z rodziną… I po co to wszystko? Okazuje się, że baseball wcale się o ciebie nie martwił. Nie spędzał bezsennych nocy, zastanawiając się, jak uczynić cię lepszym zawodnikiem. Miał to gdzieś.
Baseball to biznes. Sport. Gra.
Najważniejsze jest słodkie zwycięstwo, nie tylko na boisku.
Razem przeciwko całemu światu. Czy wystawieni na kolejną próbę nie stracą wiary w siebie nawzajem? Przekonajmy się, czy grając we wspólnej drużynie, Cassie i Jack zwyciężą w swoim najważniejszym meczu.
Monika Sygo, OnaLubi
Jack i Cassie rozpoczynają wspólne, dorosłe życie. Muszą się nauczyć najważniejszej lekcji – małżeństwo to sztuka kompromisu. The Perfect Game #3. Słodkie zwycięstwo to urocza i romantyczna opowieść o miłości, która przetrwała próbę czasu.
Ewelina Nawara, My Fairy Book World
Kolejne spotkanie z Jackiem i Cassie uważam za bardzo udane. Ich historia pokazuje, jak piękna jest miłość i jak wiele możemy znieść dla ukochanej osoby. Gorąco polecam trzeci tom The Perfect Game!
Sylwia Stawska, kobiece recenzje
BIOGRAM
Jenn Sterling postanowiła zacząć pisać książki, gdy została zwolniona z pracy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponieważ pisanie od początku wychodzi jej… fenomenalnie. Sterling jest autorką bestsellerowej serii The Perfect Game. Odwiedź jej stronę: www.j-sterling.com.
Co mówi o sobie? „Kocham baseball, ciepłe letnie wieczory, plażę, południową Kalifornię, Dodgersów, Malibu, śmiech, zawieranie nowych przyjaźni, poznawanie ludzi, podróże i… ciebie. Zgadza się, kocham cię. Chyba że jesteś dupkiem – jeśli tak, to jednak cię nie kocham”.
Ostatni tom serii, którą pokochały kobiety na całym świecie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-179-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzymając ręce na biodrach w geście wyrażającym niezadowolenie, spojrzałam najlepszej przyjaciółce w oczy i pokręciłam głową. Melissa właśnie przeglądała się w lustrze, na nowo malując usta.
– Nie patrz na mnie – syknęła, po czym uśmiechnęła się z przymusem.
– Och, będę patrzyła. Cały wieczór, jeśli tylko będę miała na to ochotę. Próbujesz zabić mojego przyszłego szwagra! – przekomarzałam się z nią, bo niecałe dwie minuty temu była jeszcze zamknięta w pokoju Deana i robiła Bóg jeden wie co, gdy tymczasem ja czekałam na nią w pokoju Jacka.
Zmrużyła oczy i odwróciła się w moją stronę.
– Może.
Sfrustrowana, przewróciłam oczami.
– Postaraj się tego nie zrobić. Przywiązałam się do niego.
Nałożywszy świeżą warstwę szminki, stanęła obok mnie.
– Wyglądasz bosko. – Dotknęła moich włosów i poprawiła kilka pasm, gdy tymczasem ja wygładziłam nieistniejące zagniecenia na białej, sięgającej kostek sukni.
– Dzięki. Ty też. – Byłam na nią wściekła, ale nie potrafiłam się nie uśmiechnąć.
– Twój tato się wkurzył, że nie poprowadzi cię do ołtarza?
Westchnęłam. Ostatnie, czego pragnęłam w dniu swojego ślubu, to czuć się fatalnie z powodu podjętych przez siebie decyzji. Po wielu wewnętrznych rozterkach uznałam, że gdyby mój ojciec poprowadził mnie w stronę życia z Jackiem, a potem mu mnie przekazał, byłby to tylko gest na pokaz. Dotarło do mnie, że wcale nie chcę, aby ktokolwiek mnie „przekazywał”, nie mówiąc o tym, że miałby to zrobić człowiek, który stał się w moim życiu przyczyną wielu rozczarowań. Uznałam, że powinnam sama dołączyć do Jacka, byśmy rozpoczęli wspólne życie, jako że to był mój wybór, moja decyzja i to moje serce tam na mnie czekało.
– Początkowo czuł się urażony, ale nie wydaje mi się, aby dotarło do niego to, co próbowałam w ten sposób przekazać. Myślę, że chciał mnie zaprowadzić przed ołtarz tylko dlatego, że tak właśnie robią ojcowie.
– No cóż. Może powinien być lepszym ojcem – rzuciła ostro Melissa.
Wzruszyłam ramionami.
– Liczę, że kiedy zobaczy, jak bardzo niekonwencjonalny jest nasz ślub, zrozumie to i nie będzie już rozczarowany.
Przez otwarte okna do salonu sączyła się muzyka. Odetchnęłam głęboko i podekscytowana przygryzłam dolną wargę.
– O rety! Pora na mnie! – Melissa podeszła do drzwi na taras i wciągnęła głośno powietrze. – Ooch, ależ jest ładnie, Cass! – Uściskała mnie i szepnęła: – Do zobaczenia. – Następnie odeszła powoli w stronę ołtarza.
Ponownie wzięłam głęboki oddech i ruszyłam jej śladem. Zatrzymałam się na chwilę w drzwiach. Miała rację. Ogród dziadków Jacka zamienił się w krainę czarów. Słońce zaczęło się chować za drzewami, świece rzucały podłużne cienie, a pośród gałęzi migotała niezliczona ilość maleńkich lampek.
Kiedy wyszłam na taras, moją uwagę od razu zwróciły ustawione wzdłuż przejścia słoiki ze świecami i dwudziestopięciocentówkami. Uśmiechnęłam się, a serce przepełniał mi ogrom czystej miłości, jaką żywiłam do Jacka. Skierowałam wzrok przed siebie i natychmiast napotkałam spojrzenie jego czekoladowych oczu. Z płuc uleciało mi powietrze na widok czekającego na mnie mężczyzny w grafitowym garniturze i z wyrazem zadowolenia wypisanym na twarzy. Musiałam się powstrzymać, żeby nie podbiec do niego i nie rzucić mu się w ramiona. Choć nie wydaje mi się, aby miał coś przeciwko temu.
Kiedy dotarłam do ołtarza, Jack wziął mnie za rękę i delikatnie musnął ją kciukiem. Ten zmysłowy gest sprawił, że przez moje ciało przebiegł dreszcz.
– Pięknie wyglądasz – szepnął, nachyliwszy się w moją stronę.
– A ty seksownie – odszepnęłam, po czym puściłam do niego oko.
Dziadek odkaszlnął, a ja i Jack zdusiliśmy śmiech. Dziadek z powagą powitał naszych przyjaciół i rodzinę w tym „szczególnym dniu”, następnie zainicjował ceremonię.
Patrząc w oczy Jacka, słyszałam jedynie część słów wypowiadanych przez dziadka. W głowie mi się kręciło, kiedy cofałam się myślami do podróży, którą wspólnie odbyliśmy, od piekielnych czeluści aż do miejsca, w którym znajdowaliśmy się obecnie. Zerknęłam na brata Jacka, Deana, który stał obok niego, ale wzrok miał utkwiony w drobnej brunetce, towarzyszącej mnie. Kręcąc lekko głową, uśmiechnęłam się i ponownie przeniosłam spojrzenie na mężczyznę, który miał w posiadaniu moje serce. Kiedy nadeszła pora na słowa przysięgi małżeńskiej, głos lekko mi drżał. Cała się rozpłynęłam, kiedy i Jack musiał odkaszlnąć, żeby wziąć się w garść.
– Kocham cię – wyznałam ze łzami radości w oczach.
Jack otarł mi kciukami łzy, nachylił się i zbliżył usta do moich.
– Eee, chwileczkę! – zawołał dziadek, a Jack zamarł z dłońmi na moich policzkach. Dziadek przez krótką chwilę milczał, po czym oznajmił dumnie: – Ogłaszam was mężem i żoną. Jack?
– Tak, dziadku? – Głos Jacka zabrzmiał wyjątkowo wysoko i goście się zaśmiali.
– Możesz pocałować swoją śliczną żonę – oświadczył dziadek i zamknął głośno Biblię.
– W końcu – rzucił Jack i mocno pocałował mnie w usta.
Początkowo słyszałam pełne entuzjazmu okrzyki, ale wkrótce poddałam się magii chwili i jedynym dźwiękiem, który do mnie docierał, było szybkie bicie serca. A jedyne, co czułam, to dłonie Jacka na mojej skórze i jego język delikatnie spleciony z moim. Zadrżały mi nogi. Chwyciłam Jacka za ramiona, a on się powoli odsunął, przerywając nasz pierwszy pocałunek jako męża i żony.
– Panie i panowie, chciałbym państwu zaprezentować po raz pierwszy pana i panią Carter. – Dziadek uśmiechał się szeroko.
– Pora brać się za robienie dzieci – szepnął mi Jack do ucha, po czym wziął mnie za rękę i pociągnął.
Zarumieniona, udałam się za nim. Z tym mężczyzną poszłabym dosłownie wszędzie.ŻYCIE MAŁŻEŃSKIE Jack
Jasne, poranne słońce sączyło się przez zasłony, kiedy otworzyłem oczy, obudzony odgłosami dochodzącymi z kuchni. Dziadkowie rozstawiali na stole talerze i sztućce. Pokój miałem najbliżej kuchni, więc zawsze budziły mnie właśnie takie dźwięki. Przypomniały mi się czasy liceum, kiedy rankiem z korytarza dochodził zapach pieczonych przez babcię gofrów. Uśmiechnąłem się nagle, bo uzmysłowiłem sobie, co dzisiaj za dzień. Skupiłem się na rozrzuconych na moim ramieniu jasnych włosach.
Obok mnie leżała moja żona, Cassie, dociskając tyłeczek do mojego krocza. Moja żona. Ktoś pokochał mnie na tyle, aby nie tylko poradzić sobie ze wszystkim, co beznadziejne w moim życiu, ale także przystać na radzenie sobie z tym już zawsze. Ta kobieta najprawdopodobniej nie była do końca normalna, ale przymknąłem na to oko. Nie miałem pewności, o co chodzi w tym całym małżeństwie, ale fragmenty mnie, które do tej pory krążyły we mnie bez żadnej kontroli, teraz zdawały się spokojne. Świadomość, że Cassie przysięgła, iż będzie moją na zawsze, zapewniła mi poczucie komfortu, z którego braku dotąd nie zdawałem sobie nawet sprawy. W tej chwili miałem wrażenie, że mogę wszystko. Gdybym tylko chciał, mógłbym przywdziać pelerynę, rozłożyć skrzydła i ruszyć na ratunek całemu cholernemu światu. A najlepsze było to, że leżąca obok mnie dziewczyna donikąd się nie wybierała. Wyhaftowałaby mi na tej pelerynie literkę J i patrzyła, jak frunę, gdybym ją o to poprosił.
Jak to możliwe, że zamieniłem się w dwunastolatka fantazjującego o superbohaterach? Ale ze mnie palant.
Objąłem Cassie w talii i moje palce zaczęły eksplorować część jej ciała przykrytą kołdrą. Zajęczała, a mój penis od razu się obudził.
– Dzień dobry, żono – szepnąłem, po czym pocałowałem ją w ucho.
Cassie ponownie zajęczała i odwróciła się twarzą do mnie. Jej piękne, zielone oczy wręcz lśniły.
– Dzień dobry, mężu.
Mąż. Tak, maleńka, jestem twoim mężem. To chyba oznacza, że zgodnie z literą prawa wolno mi zabić każdego, kto z nią zadrze, prawda?
Nachyliłem się i żartobliwie przygryzłem jej dolną wargę. Bez ostrzeżenia wsunąłem język do jej otwartych ust. Ależ pragnąłem znaleźć się teraz w niej. Dosłownie.
– Pragnę cię – wydyszałem między pocałunkami.
Jej dłonie spoczęły na dolnej części moich pleców, pchnęła mnie sugestywnie. Położyłem się więc na niej, a ona rozchyliła zapraszająco uda.
– Rozumiem, że się zgadzasz? – zażartowałem i wsunąłem się w nią, żeby przypadkiem nie zdążyła zmienić zdania
– O Boże, Jack – jęknęła i zagryzła wargę. – Powoli.
– Cassie… Wiesz, jak trudno jest robić to powoli, kiedy jest mi tak dobrze? – Próbowałem zachować kontrolę nad pchnięciami, ale moje ciało nie chciało ze mną współpracować. – Przykro mi, skarbie, ale on mnie nie słucha.
Zachichotała, ale zaraz potem zmarszczyła brwi.
– Kto cię nie słucha?
– Moja męskość – wydyszałem.
Jej biodra poruszały się pode mną, unosząc się i opadając w doskonałej synchronizacji z moimi pchnięciami.
– Długo nie wytrzymam – rzuciłem ostrzegawczo, próbując opóźnić to, co nieuchronne.
Popatrzyła na mnie tymi swoimi ślicznymi, zielonymi oczami, po czym położyła mi dłoń na karku i przyciągnęła moją twarz do swojej. Nasze języki tańczyły ze sobą coraz bardziej gorączkowo. Wchodziłem w nią raz za razem, a z każdym pchnięciem byłem coraz twardszy.
– Czuję, że we mnie rośniesz. – Jej oddech parzył mi usta. – Tak bardzo mnie to kręci, Jack.
– Naprawdę nie powinnaś była tego mówić.
Jej słowa wystarczyły, aby zepchnąć mnie z urwiska. Wykonałem ostatnie pchnięcie i cały się w niej zatraciłem. Cassie otworzyła usta, kiedy przez jej ciało przetoczyła się fala rozkoszy. Patrzyłem, jak drży.
– Jesteś piękna. Tak bardzo cię kocham. – Przeczesałem palcami jej włosy. Uśmiechnęła się.
– Ja ciebie też. Na zawsze.
Ale ze mnie szczęściarz! Ta kobieta należy do mnie.
– Na zawsze – powtórzyłem. – Powinniśmy wstać. Czuję dobiegające z kuchni zapachy.
Oblała się rumieńcem.
– Myślisz, że nas słyszeli?
Zaśmiałem się.
– Nie słyszeli. Ale jesteśmy teraz małżeństwem, więc wolno nam to robić.
– Jack! Nie bądź niegrzeczny.
– Ja? To ty jesteś niegrzeczna. – Pocałowałem ją w czoło. – Wstawaj. Chyba że zamierzasz zasiąść do śniadania nago. Szczerze? Nie wydaje mi się, aby dziadkowi to przeszkadzało. Ani Deanowi.
Spojrzała na mnie z udawanym przerażeniem.
– Jesteś okropny.
Kiedy siedzieliśmy już przy stole, usłyszałem, że zbliża się Dean. Zamknąłem w dłoni muffinkę z jagodami i czekałem. Kiedy wszedł do kuchni, rzuciłem w niego ciastkiem.
– Poważnie? – Spojrzał na leżący u swoich stóp wypiek.
– Jack! Nie rzucaj jedzeniem! – zbeształa mnie babcia, a ja wzruszyłem ramionami.
– Nie ma jak muffinka na dzień dobry – zażartowałem, a Cassie trzepnęła mnie w ramię.
– Następnym razem uderz go mocniej, siostra. O tak. – Podszedł do mnie i rąbnął mnie w prawe ramię.
Krzesło zaskrzypiało, gdy zerwałem się z miejsca i puściłem w pogoń za młodszym bratem. Robił uniki, biegając wokół kuchni, babcia na nas krzyczała, a dziadek śmiał się z naszych wygłupów. W końcu dopadłem Deana i zacząłem go grzmocić po ramionach.
– Przestań mnie bić, palancie! – wrzasnął, próbując mi się wyrwać.
– Nie bij mnie przy mojej żonie. – Przestałem zaciskać dłonie na jego koszuli, a on się wyprostował.
– Potrzebny był ci jedynie pretekst, żeby to powiedzieć.
– Ale co? – Udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi.
– Żona. – Dean zerknął na Cassie, szukając w niej wsparcia. Ona jednak, choć się uśmiechała, pokręciła głową, nie chcąc się wtrącać.
– Przestańcie się zachowywać, jakbyście znowu mieli dwanaście lat, i bierzcie się za jedzenie śniadania – oświadczyła babcia.
– Właśnie, Jack. Przestań się zachowywać jak dwunastolatek. – Dean pchnął mnie, po czym podbiegł do swojego krzesła i usiadł.
– Oboje zachowujecie się jak dzieci – stwierdziła Cassie. – Śniadanie pachnie nieziemsko, babciu. Bardzo dziękujemy.
– Ależ nie ma za co. Tak się cieszę, że mam tu was wszystkich – odparła babcia z uśmiechem, po czym postawiła pośrodku stołu półmiski z jedzeniem.
Dean nabił gofra na widelec, a ja stuknąłem go swoim, przez co upadł na stół.
– Ale z ciebie dupek.
– Dean! Język. – Babcia nigdy nie ustanie w próbach nauczenia nas dobrych manier.
– Ale on rzeczywiście zachowuje się jak dupek – stwierdził dziadek, a ja zdusiłem śmiech.
Od drzwi wejściowych dobiegł jakiś głos i dostrzegłem, że Dean przestał jeść, kiedy tylko dotarło do niego, że to Melissa.
– Puk, puk! Jest tu ktoś?
– Hura! Melis! – Cassie zerwała się z krzesła i wybiegła z kuchni, a Dean spiorunował mnie wzrokiem.
– Mogłeś mnie ostrzec, że się tu zjawi.
Wzruszyłem ramionami i odgryzłem spory kęs gofra.
– Nie wiedziałem.
– Kłamiesz.
– Nie moja wina, że nie potraficie się dogadać, więc przestań marudzić, jakbyś miał dostać okresu.
– Jack! – powiedziała ostro babcia. – Natychmiast przeproś brata.
Dziadek posłał mi ponad okularami karcące spojrzenie.
– To rzeczywiście było niepotrzebne.
Wyjątkowo powoli przeżuwałem kęs jedzenia, nie spuszczając wzroku z twarzy Deana.
– Sorki – burknąłem, po czym zmrużyłem oczy i dodałem: – I przykro mi, że nie potrafisz rozkochać w sobie tej dziewczyny.
Dean pokręcił głową i odwrócił wzrok.
Do kuchni wróciła moja śliczna żona w towarzystwie swojej przyjaciółki.
– Dzień dobry wszystkim – przywitała się radośnie Melissa.
Babcia posłała jej szeroki uśmiech.
– Dzień dobry, moja droga. Jesteś głodna? Zaraz dam ci talerz. – Zaczęła wstawać, ale Cassie ją powstrzymała.
– Ja to zrobię.
Melissa pchnęła Cassie w stronę krzesła i pokręciła głową.
– Już jadłam, dziękuję.
– No dobra, mała, dobrze się wczoraj bawiłaś? – zapytałem sugestywnie, próbując wydobyć z niej wyznanie, że tak naprawdę mój brat jest dla niej kimś więcej niż przyjacielem. Dean zamarł i przechylił głowę, ewidentnie czekając na jej odpowiedź.
Melissa, patrząc na niego, odparła bez zająknięcia:
– Już dawno nie bawiłam się tak dobrze. A ty?
Zaśmiałem się.
– Zważywszy na to, że wziąłem ślub z dziewczyną moich marzeń, można powiedzieć, że bawiłem się wczoraj lepiej niż dobrze.
Melissa usiadła na wolnym krześle i zapytała:
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Samolot mamy o dwudziestej pierwszej – odpowiedziała Cassie z lekkim przygnębieniem.
– Czemu nie możecie zostać tu wszyscy na zawsze? Chrzanić Nowy Jork! – zawołała Melissa z przesadnym ożywieniem i dostrzegłem, że Dean masuje sobie skronie. – Co się dzieje, Dean? – zapytała ze śmiechem. – Boli głowa? – Posłała mu wesołe spojrzenie.
Spiorunował ją wzrokiem, kiwnął głową i zwrócił się do mnie:
– Nie możecie zostać dłużej, co?
Przełknąłem kęs jedzenia, częściowo żałując, że nie udzielę mu odpowiedzi twierdzącej.
– Musimy wracać, żebym mógł się przygotowywać do rozgrywek przedsezonowych. Mam wrażenie, że nie rzucałem od wieków, i muszę potrenować. Wiesz, jak to jest w styczniu.
Z trybun bycie zawodnikiem pierwszej ligi pewnie nie wydawało się takie trudne, ale ja przez większą część roku harowałem jak wół. Poza sezonem i tak musiałem trenować, by pozostać w formie, i dbać o zdrowie. Nie wspominając o tym, że kilka miesięcy przed rozpoczęciem sezonu zaczynałem się szykować mentalnie, co oznaczało, że w gruncie rzeczy nie angażowałem się w nic innego. Cassie musiała nauczyć się radzić sobie z chłopakiem nieobecnym czy to duchem, czy ciałem. A teraz będę nieobecnym mężem.
– Fatalnie, że mieszkacie tak daleko – dodał Dean, po czym sięgnął po szklankę z sokiem pomarańczowym.
– Możesz nas odwiedzać, kiedy zechcesz. Tylko daj nam znać. Z radością cię ugościmy – powiedziała Cassie z uśmiechem.
– Dzięki, siostra.
– A ja? Ja też mogę was odwiedzać, kiedy tylko chcę? – Melissa przechyliła głowę, a Cassie przewróciła oczami.
– Nie – odparła i zaraz się roześmiała. – Oczywiście, głuptasie. W sumie to ty i Dean powinniście kiedyś odwiedzić nas razem.
Mrugnęła, a ja poparłem jej propozycję.
– Koniecznie powinniście przyjechać we dwójkę.
Dean wyraźnie się spiął i coś tam burknął pod nosem. Pomimo tych naszych przepychanek naprawdę chciałem, żeby udało mu się zdobyć w końcu tę dziewczynę. Wczoraj przed ślubem przyłapałem ich in flagranti i jeśli będę mógł coś zrobić, aby byli razem, to na pewno zrobię. Ten chłopak zasługiwał na szczęście.
Nim zdążyłem zadać więcej pytań, babcia zmieniła temat.
– Skoro mowa o Deanie i podróżowaniu, kiedy zaczynasz pracę w agencji?
– No właśnie, braciszku. – Kopnąłem go pod stołem. – Jak tam się sprawy mają z tobą i moimi agentami? – Ryan i Marc zaproponowali Deanowi pracę w ich firmie zajmującej się managementem sportowym. Oczywiście zaraz po ukończeniu studiów.
– Na razie działam na pół etatu, ale z końcem maja ruszam pełną parą – odparł z uśmiechem.
– Czym konkretnie będziesz się zajmował?
– Będę młodszym agentem. Nauczą mnie sztuczek w kontaktach z takimi jak ty. – Kiwnął głową w moją stronę.
– Powodzenia – parsknęła Cassie.
– Ale na razie głównie mam odpowiadać za research. Będę szukał nowych talentów, którym warto się przyjrzeć. Czeka mnie sporo pracy przy komputerze, no i będę lokalną osobą kontaktową dla zawodników i ich rodzin.
– Do wszystkiego czy tylko pewnych spraw? – zapytała Cassie.
Dean wzruszył ramionami.
– Jeszcze nie wiem. Na pewno pojawią się pytania, na które nie będę znał odpowiedzi, więc może będzie to po prostu pomoc w przeprowadzkach albo rozmowa o transferach i tego typu kwestiach.
– Rodziny często dzwonią? – zapytała Cassie.
– I to jak! – odparł, kręcąc głową. – Nie każdy rozumie biznesową stronę sportu, więc bywa, że niektórych przepełnia frustracja. Muszę wyjaśniać wszystkie najmniejsze drobnostki, a i tak nie zawsze ogarniają.
Cassie otworzyła szeroko oczy i wciągnęła głośno powietrze.
– Założę się, że to długie i zabawne rozmowy.
Mój brat kiwnął głową.
– Raz przez ponad dwie godziny rozmawiałem z żoną jednego z twoich byłych kolegów z drużyny.
– Którego?
– Jednego z zapolowych. Martwiła się, że po ubiegłym sezonie nie przedłużono mu umowy długoterminowej, i chciała wiedzieć, w jaki sposób to wpłynie na lata jego gry i pełen pakiet emerytalny. Musiałem jej wytłumaczyć cały aspekt finansowy, ale chyba nawet na koniec naszej rozmowy czuła konsternację. Ma obsesję na punkcie emerytury.
Dziadek upuścił widelec, z brzękiem spadł na stół.
– Przepraszam – powiedział, podnosząc go z dziwną miną. – Ile sezonów trzeba grać, żeby otrzymać świadczenie emerytalne?
– Na pełną emeryturę trzeba rozegrać dziesięć pełnych sezonów.
– Co się stanie, jeśli przed upływem tego czasu zawodnik dozna kontuzji albo nie będzie w stanie się utrzymać tak długo?
– W takim przypadku przysługuje częściowe świadczenie emerytalne, ale to dość skomplikowane. Liczą się warunki kontraktu, liczba lat, na które podpisało się kontrakt, i tym podobne.
– Och, dość już tego tematu. Pozwólmy dzieciom spędzić ze sobą trochę czasu przed wyjazdem. – Babcia wstała od stołu i zabrała się za sprzątanie talerzy.
– Pomogę, dobrze? – zapytała Cassie, a babcia pokręciła głową.
– Nie, moja droga. Jesteś świeżo po ślubie. Spędzaj ten czas z przyjaciółmi.
Dzień minął nie wiadomo kiedy. Nim zdążyłem się zorientować, jak już jest późno, Cassie uznała, że musimy się spakować i pożegnać. Nie znosiłem wyjeżdżać, ale przynajmniej nie będę sam. Już nigdy więcej nie będę sam.NIE ŁAM SIĘ Cassie
Trzy miesiące później
Pochłonięta pracą, bawiłam się kluczykiem przy łańcuszku, muskając palcami literki tworzące napis „SIŁA”. To prezent od Melissy po tej akcji z brukowcami i nieprzyjemnymi fanami w trakcie pierwszego sezonu Jacka w Nowym Jorku. Powiedziała mi, że idea łańcuszka polega na tym, że powinnam go nosić do czasu, aż zobaczę kogoś, komu przekaz z zawieszki okaże się potrzebny bardziej niż mnie. Niechętnie myślałam o tym, że pewnego dnia będę musiała ją oddać, musiałam jednak przyznać, że to naprawdę świetny pomysł.
Siedząc w swoim boksie, ślęczałam nad zdjęciami z ostatniego zlecenia. Nora, moja szefowa, chciała zgłosić jedno z nich do prestiżowego konkursu fotograficznego. Kiedy jednak na nie patrzyłam, nie byłam w stanie wybrać tylko jednego kadru. Jak zawsze zaangażowałam się emocjonalnie i zdjęcia nie uosabiały dla mnie tylko tego, co przedstawiały. Widziałam kryjące się w nich uczucia i znaczenie, które niekoniecznie dawało się uchwycić w obiektywie aparatu. Kiedy patrzyłam na zdjęcie starszego mężczyzny tulącego dziecko pokryte kurzem i krwią, dostrzegałam też setki innych ludzi, równie zdesperowanych i brudnych, którzy się na nim nie zmieścili. Poza kadrem znajdowały się zgliszcza domów i ich właściciele, na próżno grzebiący w gruzowisku. Wiele kilometrów kwadratowych terenu, na którym jeszcze niedawno znajdowały się szkoły, domy i przedsiębiorstwa, obecnie wyglądało tak, że można je jedynie określić suchym mianem obszaru działań wojennych. Brzmiało to banalnie, ale to naprawdę najtrafniejszy opis. Los czasem sprowadza na ziemię piekło. A ja dokumentowałam to swoim aparatem.
Widzieć zniszczenia w telewizji czy prasie to jedno, czymś zupełnie innym było znalezienie się na miejscu wydarzeń i oglądanie ich na własne oczy. Nie istniały słowa, którymi dałoby się opisać, jak to jest, kiedy się chodzi po pokruszonym szkle i szczątkach czegoś, co do niedawna było czyimś domem. Albo co się czuło na widok szoku na twarzach ludzi, do których dotarło, że wszystko, co było im drogie, rozpłynęło się w powietrzu czy zostało rozbite na drobne kawałeczki. Nigdy nie czułam się tak bezradna jak tego dnia, kiedy pewna starsza kobieta wyznała mi, że straciła wszystkie rodzinne fotografie i pamiątki, a ja mogłam jedynie patrzeć, jak pada z rozpaczą na kolana. Podczas tych pierwszych kilku dni po tragedii napotykałam tyle czystego i nieskrywanego bólu, że często trudno mi było robić jakiekolwiek zdjęcia.
We wspinaniu się po szczeblach kariery nie pomagało mi pewnie to, że nie należałam do osób wścibskich. Nie byłam fotografem, który macha ludziom obiektywem przed twarzą, naruszając ich przestrzeń osobistą w nadziei zrobienia zdjęcia, które przyniesie mu sławę i pieniądze. Fotografowanie cierpienia nie sprawiało mi radości. Po spędzeniu czasu z pogrążonymi w bólu ludźmi, ich emocje na zawsze pozostawały w mojej pamięci.
Potem jednak, na pewnym etapie dochodzenia do siebie, działo się coś niemal magicznego. Dosłownie dawało się wyczuć zmianę w gęstym i pełnym kurzu powietrzu. Mijał początkowy szok i cała społeczność zaczynała się jednoczyć. Za każdym razem. Skupiano się nie na indywidualnych stratach, ale na tym, aby cała wioska nie tylko przetrwała, lecz odrodziła się silniejsza, odporniejsza, spójniejsza. Samo doświadczanie takiej transformacji warte było wcześniejszych łez i bólu.
Dlatego mój cel zawsze stanowiło szukanie piękna pośród niewyobrażalnego cierpienia. Tych krótkich chwil spokoju i szczęścia, jak wtedy, kiedy dwoje przyjaciół widzi się po raz pierwszy po dniach spędzonych na zastanawianiu się, czy ta druga osoba jeszcze żyje. Panika ustępująca pola uniesieniu – oto, co pragnęłam dokumentować. Jeśli byłam w stanie przedstawić na zdjęciu nadzieję, tam gdzie na pierwszy rzut oka nie ma jej ani odrobiny, uważałam, że dobrze wykonałam swoją pracę. A przynajmniej tak, jak chciałam.
– Cassie, chodź do mnie – rozległ się w interkomie głos Nory.
Wcisnęłam migający czerwony guzik i odpowiedziałam:
– Już idę.
Wstałam od biurka i rozejrzałam się po redakcji. Joey, facet, z którym umówiłam się raz na randkę w czasie, kiedy Jack i ja się rozstaliśmy, nie pracował tu już od dwóch lat. Otrzymał propozycję pracy w swoim rodzinnym Bostonie i bez chwili wahania zgodził się ją przyjąć. Kiedy Jack się o tym dowiedział, miał ochotę śpiewać z radości. Czego tak do końca nie potrafiłam zrozumieć, bo przecież nie mógł go traktować jako rywala. Przez pięć ostatnich lat twarze w mojej pracy może i się zmieniały, ale tempo pozostało takie samo. W redakcji wręcz buzowała energia kreatywnych osób pracujących nad układem graficznym, projektami i korektą. Kochałam swoją pracę i kochałam Nowy Jork.
Zastukałam do drzwi gabinetu Nory, po czym lekko je uchyliłam. Gestem zaprosiła mnie do środka i pokazała, abym usiadła. Do ucha miała przyciśnięty telefon. Zrobiłam, o co mnie poprosiła, i cierpliwie czekałam. Odkąd przeprowadziłam się dla tej pracy do Nowego Jorku, zawsze mogłam liczyć na Norę. Zapewniała mi wsparcie, kiedy Jack i ja przechodziliśmy przez piekło oskarżeń Chrystle i ich pokłosie. Zaproponowała nawet, że zamieści w magazynie artykuł o naszym związku, aby wszystko wyjaśnić raz a dobrze.
Ostatecznie nie okazało się to konieczne, bo dawna przyjaciółka Chrystle, Vanessa, udzieliła magazynowi wywiadu na prawach wyłączności. Zdradziła w nim każdy szczegół planu Chrystle, zakładającego wykorzystanie udawanej ciąży w celu usidlenia Jacka. Moja reputacja mocno dzięki temu zyskała, a fani przystopowali z obrzucaniem mnie wyzwiskami i internetowym hejtem. Prawdę mówiąc, ten artykuł okazał się najlepszą reklamą mojego związku z Jackiem, za co mogłam dziękować zarówno Norze, jak i Vanessie.
– Dzisiaj będziesz to miał u siebie. Dzięki, Bob.
Nora odłożyła słuchawkę i uniosła brwi.
– No i co, wybrałaś już zdjęcie?
– Zawęziłam wybór do pięciu. I tak jest już lepiej niż wczoraj – odparłam, myśląc o trzydziestu fotografiach, jakie rozłożyłam na stole w sali konferencyjnej.
– Jezu, Cassie, wybierz jedno i już! Jestem pewna, że wszystkie są fantastyczne. Wiesz co, weź je do domu, pokaż temu swojemu seksownemu mężowi i niech on dokona wyboru.
– Nie ma mowy! Zamknąłby pewnie oczy i wybrał pierwsze lepsze na ślepo.
Nora spojrzała na mnie zmrużonymi oczami.
– I właśnie tak będziesz musiała zrobić, jeśli do końca dnia nie wybierzesz jednej fotki.
– W porządku. Wybiorę – burknęłam.
Wsunęła okulary w metalowych oprawkach wyżej na nos i spojrzała na mnie ze znaczącym uśmiechem.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytałam nieufnie. – Czemu tak na mnie patrzysz?
Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
– Chcę, żebyś zrobiła zdjęcia do następnego artykułu wiodącego.
Przechyliłam głowę zdziwiona. Doskonale wiedziałam, że tym akurat zajmują się inni fotografowie. Każdy z nas miał swoją specjalizację. Niektórzy byli świetni w ujęciach w studio z modelkami, ale ja do nich nie należałam. Mnie najlepiej się pracowało z naturalnym środowiskiem i niekonwencjonalną scenografią, co stanowiło przeciwieństwo pozowanych sesji studyjnych.
– O kimś stąd? O kim? I czemu ja?
– Chodzi o Trinę.
Teraz to na mojej twarzy widniał szeroki uśmiech. Trina była jedyną dziewczyną zawodnika Metsów, która odzywała się do mnie podczas pierwszego sezonu Jacka w tej drużynie. Kiedy się poznałyśmy, spotykała się z Kyle’em. Była modelką i z powodu wyjazdów niezbyt często zjawiała się na meczach, ale kiedy już to robiła, traktowałam ją jak swoją wybawicielkę.
– Fotografujemy Trinę? Super! Jaki jest temat artykułu?
Nora machnęła lekceważąco ręką.
– Coś w stylu Od modelek do mam na Manhattanie. Nie opracowałam jeszcze szczegółów, ale to ona będzie główną bohaterką. I tylko z tobą chce pracować.
Pokręciłam głową i cofnęłam się myślami do czasów, kiedy poznałam Trinę i mężczyznę, który później został jej mężem. Po incydencie z całowaniem i zwolnieniem Matteo Jack w końcu pozwolił mu znowu dla nas pracować. W międzyczasie Matteo otworzył własną firmę zajmującą się wynajmem aut tylko dla ekskluzywnych klientów. Kiedy ponownie zaczął dla nas pracować, sam woził tylko jedną parę, Jacka i mnie, ale jego firma szybko się rozrastała, świadcząc usługi zawodowym sportowcom.
Matteo i Trina zaczęli się spotykać krótko po tym, jak ona rozstała się z Kyle’em. Kilka miesięcy później wzięli kameralny ślub. Trina twierdziła, że taka, a nie inna data ślubu miała związek z wiosennym grafikiem treningów Jacka, tak żebyśmy mogli się na nim pojawić we dwójkę, ale ja wiedziałam, że tak naprawdę nie chciała, aby na ślubnych zdjęciach było widać ciążę. Matteo także nalegał na zalegalizowanie ich związku przed przyjściem dziecka na świat. Pamiętałam, jak mówił: „Mógłbym poczekać i poślubić cię za jakiś czas, ale wolałbym zrobić to dzisiaj. «Jakiś czas» może nigdy nie nadejść. «Dzisiaj» należy do nas. Proszę, nie każ mi czekać zbyt długo na dzień, kiedy zostaniesz moją żoną”.
Kiedy Trina mi powiedziała, że ona i Matteo biorą ślub, zapytałam nerwowo, czy jest pewna, że tego właśnie pragnie. Od lat mieszkał we mnie strach dotyczący pobierania się z niewłaściwych powodów i wzdrygałam się za każdym razem, kiedy myślałam o Jacku i Chrystle. Trina mnie zapewniła, że choć nie planowali najpierw dziecka, a potem ślubu, nie przejmowała się kolejnością. Byli ze sobą szczęśliwi i tylko to się liczyło. Nie mogłam się z nią nie zgodzić, gdyż tego właśnie najbardziej pragnęłam dla swoich przyjaciół.
Nora znowu patrzyła na mnie sponad okularów z uniesionymi brwiami, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
– Jedynym powodem, dla którego Trina chce pracować ze mną, jest to, że jeśli nie spodobają się jej zdjęcia, będzie się miała na kim wyżyć – powiedziałam ze śmiechem.
– Świetnie sobie poradzisz. Wynajmiemy studio z mnóstwem naturalnego światła, okej?
Odetchnęłam z ulgą.
– Jakie to szczęście, że tak dobrze mnie znasz.
– Chcę zdjęcia przed i po. Ustal z jej mężem jakiś termin po narodzinach dziecka, żebyśmy mogli zaprezentować szczęśliwą rodzinę.
– Nie ma sprawy. To wszystko?
– Idź i wybierz to cholerne zdjęcie.
– W porządku. Ale jeśli będzie do bani i przegra, miej pretensje do siebie. – Posłałam Norze szeroki uśmiech, wstałam i ruszyłam w stronę drzwi.
Siedziałam przy biurku i choć minęła godzina, nadal nie dokonałam wyboru. Podniosłam wzrok i dostrzegłam, że z windy wychodzi jedna z naszych stażystek, niosąc dwie kartonowe tacki pełne kubków z kawą.
– Becca! – zawołałam, a ona spojrzała w moją stronę, starając się nie upuścić tacek. – Przyjdź do mnie w wolnej chwili, dobrze?
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się lekko. Becca była jeszcze studentką, ale miała dobre oko. No i lubiłam jej styl.
– Hej, Cassie. Chciałaś coś ode mnie? – Wydawała się zdenerwowana, kiedy po paru minutach stanęła przy moim biurku. Ja za to odetchnęłam z ulgą.
– Tak! Dzięki Bogu, że tu jesteś. Masz świetne oko i podoba mi się twój sposób postrzegania świata. Muszę wybrać jedno zdjęcie, ale nie potrafię. Jestem zbyt związana z tym, co przedstawiają. Które najbardziej ci się podoba?
Na twarzy Bekki pojawił się szeroki uśmiech.
– Czuję się zaszczycona. Dziękuję – rzekła i nachyliła się nad rozłożonymi na biurku zdjęciami.
Zastanawiała się całe dwie sekundy, po czym wzięła do ręki jedną fotkę i oświadczyła, że to właśnie to. A ja zaufałam jej osądowi, bo to znaczyło, że to akurat zdjęcie wyróżniało się na tle innych.
– Dziękuję ci, Becco. Ratujesz mi życie!
Po pracy wyszłam przez obrotowe drzwi na zatłoczony chodnik. Klucząc między ludźmi, udałam się w stronę czekającego na krawężniku czarnego samochodu. Obok niego czekał na mnie cierpliwie Matteo, jak co wieczór. Na mój widok na jego przystojnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Otworzył dla mnie drzwi od strony pasażera.
– Co się tak cieszysz? – zapytałam, a on wzruszył ramionami.
Zajął swoje miejsce i włączył się do ruchu.
– Życie jest fajne, Cassie. Życie jest fajne – rzucił tym irytująco śpiewnym tonem. Miał takie nastawienie, od kiedy związał się z Triną.
– Ależ jesteś wnerwiający. Jedź do domu do swojej seksownej żonki.
– Tak właśnie zrobię. Zaraz po tym, jak cię podrzucę do twojego seksownego męża – rzekł żartobliwie i mrugnął.
Wzdrygnęłam się.
– Nie mów, że Jack jest seksowny, puszczając przy tym oko. To dziwaczne.
Wybuchnął głośnym śmiechem i długo jeszcze chichotał, jadąc w stronę stadionu, gdy tymczasem ja sprawdzałam w telefonie prywatne maile.
Kilka minut później wyprostował się i rzucił przez ramię:
– Trina mi mówiła o sesji zdjęciowej.
Podniosłam głowę i nasze spojrzenia spotkały się w lusterku wstecznym.
– Aha. Będzie fajnie. Ty też bierzesz w niej udział, wiesz?
Matteo poprawił się skrępowany na fotelu.
– Tak?
– Tak. Ale dopiero po narodzinach dziecka. Na razie zrobię zdjęcia ciężarnej Trinie, a potem całej waszej trójce.
– Tylko pamiętaj, żeby najwięcej zdjęć robić jej. To ona wpływa na sprzedaż magazynów, nie ja – rzucił skromnie.
Przewróciłam oczami.
– Jasne, tak jakby paniom z trudem przychodziło patrzenie na twoją gębę. – Zaśmiałam się.
– Wiedziałem, że masz na mnie chrapkę – zażartował, a ja niemal się zakrztusiłam.
Przewróciłam oczami, pokręciłam głową i prychnęłam.
– Nie zaczynaj znowu.
Odkąd Jack wybaczył Matteo, nie miałam już problemu z tym, jak bardzo jest przystojny. Zgoda, nie zamierzałam trąbić tego na prawo i lewo, no ale jednak, trzeba mu to przyznać. Pomocne okazało się także to, że do Matteo w końcu dotarło, iż jego uczucia względem mnie nie miały podstaw. Szybko zrozumiał, że po prostu zaangażował się w zapewnianie mi ochrony. Namieszało mu to w głowie, kiedy jednak na scenę wkroczyła Trina, wszystko, co mu się wydawało, że do mnie czuje, zniknęło. Dzięki Bogu za Trinę.
Samochód zatrzymał się, a ja szybko pozbierałam swoje rzeczy. Matteo sięgnął do klamki po swojej stronie, ale go powstrzymałam.
– Nie musisz mnie wypuszczać. Wyjdę sama. – Otworzyłam swoje drzwi i wysiadłam, po czym nachyliłam się ku opuszczonej szybie. – Do zobaczenia, przyszły obiekcie westchnień.
– Cassie! – zawołał Matteo z udawanym oburzeniem.
Odwróciłam się ze śmiechem i ruszyłam w stronę wejścia na stadion. Wiedziałam, że po publikacji artykułu będzie zachwycony uwagą, jaka się na nim skupi.
Zajęłam swoje miejsce w sektorze dla żon obok Tary. Jako że nie byłam już tylko dziewczyną, żony zawodników zaakceptowały mnie w sposób, w jaki akceptują tylko inne żony. I choć niechętnie, musiałam przyznać, że małżeństwo sporo zmieniało. Nie zamierzałam traktować innych dziewczyn, tak jak jeszcze niedawno sama byłam traktowana, ale rzeczywiście dostrzegałam różnicę między byciem żoną a byciem narzeczoną. Społeczna hierarchia istniała nie bez powodu, a widząc liczbę dziewczyn, która pojawiała się i znikała, byłam w stanie częściowo zrozumieć wcześniejsze zachowanie żon.
Spojrzałam na boisko i na widok rozgrzewającego się Jacka serce przepełniła mi duma. Szare spodnie opinały mu się na udzie za każdym razem, kiedy unosił nogę przed rzutem. Materiał czarnej, koszulowej bluzy powiewał na wietrze, jaki wywoływał ruch jego ręki. Jack chwycił za daszek czapki i uchylił ją dwukrotnie, a ja nie potrafiłam ukryć uśmiechu. To był jego znak dla mnie. Zaczął to robić, kiedy nie mogłam wyjeżdżać na mecze razem z nim. Zawsze, kiedy miotał, dwukrotnie uchylał czapki, a na jego twarzy pojawiał się lekki uśmiech. Nie miał pewności, czy kamera to uchwyci, ale i tak to robił. W końcu stało się to zwyczajem i powtarzał ten gest także podczas meczów na miejscu. Czasami jego spojrzenie mknęło ku trybunom i napotykało moje. Kiedy tak się działo, przysięgam, że moje serce na chwilę zamierało. Za. Każdym. Razem. Powiedzieć, że kochałam tego mężczyznę, to za mało. Ubóstwiałam mojego mężczyznę. Mojego baseballistę.
Mojego Jacka Cholernego Cartera.
Schylił się, zerkając na łapacza ponad zakrywającą pół twarzy rękawicą. Pokręcił głową na to, co mu sugerowano. Pokręcił raz jeszcze i wtedy łapacz głośno poprosił o przerwę, następnie podbiegł do Jacka, który czekał na górce, kopiąc czubkiem buta w piasku. Po krótkiej rozmowie klepnął go w tyłek i wrócił na swoją pozycję. Sędzia wskazał Jacka, a on dotknął stopą granicy górki. Jednym płynnym ruchem wypuścił piłkę z dłoni, odbijający zamachnął się… nie trafił. Piłka utkwiła w rękawicy łapacza, a na trybunach rozległy się głośne okrzyki. Uśmiechnęłam się. Uwielbiałam patrzeć na grę Jacka. Czymś zbyt górnolotnym wydawało się nazywanie go pięknym, ale kiedy grał w baseball… taki właśnie był.
Z ławki rezerwowych dobiegł jakiś okrzyk, ale Jack machnął tylko odzianą w rękawicę dłonią. Zsunęłam się na brzeg siedzenia i odruchowo wstrzymałam oddech, wyczekując rzutu. Jack nachylił się, popatrzył na łapacza, po czym kiwnął głową. Opuścił rękawicę, a chwilę później znowu ją uniósł, jednocześnie podnosząc ugiętą w kolanie nogę. Jego ciało wychyliło się do przodu, kiedy wykonał rzut. Odgłos odbijającej się od kija piłki skupił na sobie uwagę wszystkich oprócz mnie. Moje spojrzenie lojalnie pozostawało utkwione w mężczyźnie, którego kochałam. Jako że ani na chwilę nie oderwałam od niego wzroku, byłam świadkiem tego zdarzenia. Piłka poszybowała z powrotem w jego stronę, a on zareagował odruchowo: obrócił się i uniósł dłoń, aby ją powstrzymać. Patrzyłam, jak piłka uderza o nieodzianą w rękawicę dłoń, po czym upada u stóp Jacka. Schylił się po nią, a z jego ust wydobył się pełen cierpienia krzyk, kiedy próbował objąć ją dłonią. Z twarzą wykrzywioną bólem przyklęknął i przycisnął brodę do klatki piersiowej. Ktoś poprosił o przerwę, a na trawę wbiegł menedżer Jacka. Pomógł mu wstać i sprowadził go z boiska.
– Cholera – mruknęłam.
– Idź, Cassie – poleciła mi Tara. – Zejdź do przebieralni. Tam go zaprowadzili.
Bez słowa kiwnęłam głową, zebrałam swoje rzeczy i szybko zeszłam schodami prowadzącymi na najniższy poziom. Biegiem pokonałam ostatnie stopnie, po czym przeszłam przez drzwi, za które wstęp miały tylko osoby upoważnione. Natychmiast uderzyło mnie chłodne powietrze podziemnych korytarzy. Pod całym stadionem znajdowały się tunele. Skręciłam za róg i podbiegłam do korpulentnego strażnika.
– Hej, Jimmy, jest tutaj? Widziałeś, jak sprowadzają Jacka z boiska? – zapytałam rozstrojona.
Zmarszczył brwi.
– Jacka? Nie. Co się stało?
Odetchnęłam drżąco.
– Naprawdę? Cholera. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
Odsunął się na bok, a ja szybko minęłam barierki i zdenerwowana ruszyłam dalej. W końcu nad głową dostrzegłam tablicę Metsów. Przyspieszyłam, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do podwójnych, mahoniowych drzwi z tabliczką z napisem: „Klub New York Mets”. Przed drzwiami na składanym krzesełku siedział kolejny strażnik. Twarz miał ściągniętą niepokojem. Na mój widok wstał.
– Cassie, teraz jest tam z nim lekarz.
Współczucie w jego głosie jeszcze bardziej mnie rozstroiło, zrobiło mi się sucho w ustach.
– Jak on wyglądał, Joe?
– Bardzo go bolało – przyznał posępnie.
Ścisnęło mnie w gardle, miałam problem z przełknięciem śliny. W tej chwili uświadomiłam sobie, że nigdy dotąd nie brałam pod uwagę, że Jack może doznać kontuzji. Sprawiał wrażenie niezwyciężonego, jakby jego ciało urodziło się, aby uprawiać ten sport, i nigdy nie miało pozwolić się zranić. Jakby nigdy nie miało go zdradzić.
Ale zdradziło.
Śmiertelnie przerażała mnie myśl, co to oznacza dla Jacka. Jack bez baseballu… cóż, to w ogóle nie był Jack. Nie wiedziałabym nawet, kim jest ta osoba; nie znałam Jacka, dla którego ten sport nie stanowił ogromnej części życia. Zadrżałam.
– Cassie? – Echem w tunelu rozległ się głos Joego, a po chwili dźwięk odkładanego telefonu. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, spojrzałam na niego bezradnie. – Nie ma tam nikogo więcej – powiedział łagodnie. – Możesz wejść.
Otworzył jedno skrzydło wielkich drzwi, a ja wkroczyłam do jedynego pomieszczenia na całym stadionie, w którym mnie jeszcze nie było. Zobaczyłam wielką sofę i wykładzinę z logo drużyny, następnie moje spojrzenie zatrzymało się na szafkach. Na każdej z nich widniało nazwisko zawodnika i jego numer, oświetlały je reflektory punktowe, jakby to były muzealne eksponaty. Rozbawiło mnie to, że chłopcy nazywali je szafkami, gdy tymczasem przypominały bardziej ciężkie, dębowe szafy, jakie można znaleźć w hotelowych pokojach. Przyłapałam się na tym, że mam ogromną ochotę sfotografować to pomieszczenie. Skrzywienie zawodowe. Albo może sposób na wyparcie trudnej sytuacji.
– Kicia? – usłyszałam głos Jacka. Z powodu dręczącego go bólu brzmiał nieco inaczej.
– Jack? – zawołałam. – Gdzie jesteś?
– Idź na sam koniec i skręć w prawo.
Gdy pospiesznie mijałam rząd szafek, moje spojrzenie przyciągnął numer 23, na krótką chwilę zatrzymałam się przy nim. Nigdy dotąd nie widziałam szafki Jacka i możliwe, że nie będzie więcej takiej okazji. Wewnątrz wisiały torba i ciuchy na przebranie, musnęłam palcami materiał. Do tylnej ścianki przytwierdzone było nasze ślubne zdjęcie. Uwielbiałam to, w jaki sposób ten mężczyzna uzewnętrzniał swoją miłość do mnie.
Z bladym uśmiechem dotarłam na koniec pomieszczenia i skręciłam w prawo. W tym akurat momencie lekarz Metsów zrobił Jackowi zastrzyk, który miał uśmierzyć ból. Mój mąż nawet się nie skrzywił.
– Chyba jest strzaskana – odezwał się Jack, gdy tylko jego brązowe oczy napotkały moje. STRZASKANA.
W tym właśnie momencie to samo stało się z moim sercem. Rozpadło się na kawałki. Podbiegłam do Jacka, pragnąc być najbliżej niego, jak to tylko możliwe.
– Tego jeszcze nie wiemy – wtrącił lekarz i przedstawił mi się: – Jestem doktor Evans.
Uścisnęłam mu dłoń.
– Cassie.
Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Jacka i ogarnęła mnie potrzeba chronienia go i niesienia pociechy. Pogłaskałam go po ramieniu i zapytałam rzeczowo:
– Co wiemy?
– Z całą pewnością jest złamana, ale nie wiem jeszcze, w jakim stopniu.
Wzruszyłam ramionami.
– Ale się zrośnie, prawda? Jest złamana, to się przecież często zdarza.
Doktor Evans kiwnął głową.
– Owszem. Ale ręka nie może wymagać zabiegu chirurgicznego, użycia gwoździ czy metalowych blaszek.
Gwoździe? Metalowe blaszki? O mój Boże.
Jack głośno przełknął ślinę, a mój zdrowy rozsądek został zastąpiony niepokojem. Nie dawałam spokoju lekarzowi.
– A jeśli tak, to co? Ludzie często mają operowane dłonie i dochodzą do siebie.
– Tak, pani Carter, to prawda – odparł, ściągnąwszy brwi. – Ale większość tych ludzi to nie pierwszoligowi zawodnicy.
Serce mi zamarło.
– Co więc pan sugeruje?
– Sugeruję, aby najpierw prześwietlić dłoń, a wtedy będę mógł udzielić konkretniejszych odpowiedzi.
Jack spuścił głowę.
– Muszę go zabrać do szpitala? – Zaczęłam szukać w torbie telefonu, żeby zadzwonić po Matteo.
– Nie, nie. W pomieszczeniu obok mam rentgen. Jestem odpowiedzialny za stan Jacka i jego dojście do zdrowia. To moja praca.
– Więc nie musimy nigdzie jechać?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, nie wiedziałam, co się dzieje, kiedy kontuzji ulega zawodnik z pierwszej ligi. Przypuszczałam, że Jack musi w takim przypadku trafić do szpitala, jak wszyscy ludzie. Ale przecież drużyna czarterowała samoloty, więc nic w tym świecie nie odbywało się standardowo.
– Jeśli wyjadę z drużyną na jakiś mecz, będzie tutaj jeden z moich asystentów do pomocy, więc Jack powinien się zjawiać zawsze w tym gabinecie.
Zarząd Metsów troszczył się o zdrowie Jacka, pocieszyła mnie myśl, że zajmą się nim ludzie, którzy najwięcej w niego zainwestowali. Jego powrót do zdrowia leżał także w ich interesie.
– Przepraszamy, pani Carter, zaraz wrócimy. – Lekarz pokazał Jackowi, aby udał się za nim do sąsiedniego pomieszczenia. – Przekonajmy się, z czym mamy do czynienia, Jack.
Chodziłam tam i z powrotem, skubiąc nerwowo usta. Miałam ochotę zadzwonić do Deana, wiedziałam jednak, że zasypie mnie pytaniami, na które nie znałam odpowiedzi. Czekałam więc z telefonowaniem do kogokolwiek, dopóki nie będę dysponowała konkretniejszymi informacjami. Złamana ręka to jedno, ale konieczność operacji to zupełnie inna sprawa.
Kilka minut później Jack wyszedł z gabinetu i ostrożnie wziął mnie w ramiona. Czułam, jak szybko bije mu serce.
– Kocham cię, Kiciu. – Pocałował mnie szybko w usta, po czym usiadł na kozetce. Palce jednej dłoni zaczynały się robić fioletowe i były mocno spuchnięte. Na ten widok boleśnie ścisnął mi się żołądek, musiałam odwrócić wzrok.
– Ja też cię kocham. – Pragnęłam powiedzieć więcej, ale brakowało mi słów. Uniosłam rękę i musnęłam palcami łańcuszek. Zerknęłam na zawieszony na nim kluczyk i w poszukiwaniu pocieszenia przesunęłam opuszkami po wygrawerowanych literach.
Wcale nie tak dawno temu – otoczona kłamstwami Chrystle i brutalnością prasy i fanów – miałam wrażenie, że wszystko we mnie pęka. Melissa podarowała mi ten wisiorek, kiedy najbardziej go potrzebowałam. Wyobrażając sobie, że Jack w tej właśnie chwili doświadcza takich samych uczuć, uświadomiłam sobie, że pora przekazać go komuś innemu. Zdjęłam go przez głowę. Kiedy założyłam go na szyję blademu Jackowi, spojrzał na mnie i uniósł brwi. Kluczyk ze srebra opadł na przepocony, biały T-shirt. Zdrową ręką Jack uniósł go i przeczytał głośno napis:
– Siła.
– Potrzebujesz go bardziej niż ja – powiedziałam. Pochyliłam się i pocałowałam go w szorstki policzek. – Damy sobie radę. Nieważne, co powie lekarz, kiedy się tu zjawi. Damy sobie radę.
Starałam się wlewać do swoich słów optymizm i siłę, ale wszystko we mnie drżało. Jeśli Jack straci baseball, nie wiem, czy kiedykolwiek to przeboleje. Na tej grze opierał się cały jego świat, nadzieje i marzenia. Gdyby stało się najgorsze, gdyby więcej nie mógł grać, nie miałam pojęcia, jak poradziłby sobie z tą stratą.
Odgłos otwieranych drzwi sprawił, że oderwałam wzrok od twarzy Jacka i odruchowo się obejrzałam. Podszedł do nas uśmiechnięty doktor Evans.
– Dobra wiadomość. Operacja nie jest potrzebna, dłoń nie została strzaskana. – Odetchnęłam z ulgą. Tak samo Jack. – Jest jednak złamana w kilku miejscach – kontynuował lekarz. – Od razu trzeba ją wsadzić w gips.
– Na jak długo? – zapytał Jack, znowu blednąc.
– Minimum sześć tygodni. Mogło być znacznie gorzej. Jeśli mam być szczery, to jestem pozytywnie zaskoczony obrotem sprawy.
Widziałam, że Jack starał się utrzymać emocje na wodzy. Nie spodobała mu się ta odpowiedź, ale tak samo byłoby z każdą inną. Jeden dzień bez baseballu to dla niego o jeden dzień za dużo. Sześć tygodni brzmiało pewnie jak kara śmierci.
– Nie mogę zostawić drużyny na tak długo. – Jack pokręcił głową i mruknął: – Nie mogę ich zawieść.
– Jack, popatrz na mnie – rzuciłam błagalnie. – Nikogo nie zawodzisz. Twoi koledzy wykażą się zrozumieniem i będą ci życzyli powrotu do zdrowia. Sześć tygodni to lepiej niż sześć miesięcy, prawda?
Udręka widoczna w jego spojrzeniu podpowiedziała mi, że najbliższe tygodnie w żadnym razie nie będą łatwe.