- W empik go
The Project - ebook
The Project - ebook
Hayley nie znosi ludzi ze swojej klasy. Uważa, że to banda irytujących dziwaków. Więc kiedy nauczycielka typuje również ją do trwającego trzy tygodnie szkolnego projektu, dziewczyna jest przerażona.
W odległym Indepadanyette będzie musiała wytrzymać z grupą ludzi, których, delikatnie rzecz ujmując, nie trawi.
Już początek wyjazdu zwiastuje same problemy. Wśród nastolatków bez przerwy wybuchają kłótnie i żadna ze stron nie chce iść na kompromis.
Tymczasem Hayley poznaje miejscowego chłopaka, Dylana. Na początku traktuje go z dystansem, jednak nie potrafi zaprzeczyć przed samą sobą, że on coś w sobie ma. Może ten wyjazd nie skończy się totalną katastrofą? Opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-318-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedną z najoczywistszych, a jednocześnie najmniej widocznych, cech każdej szkoły średniej są wręcz do bólu podobni do siebie ludzie. W pierwszym momencie można tego nie dostrzec, jednak zaufajcie mi, z takiej licealnej społeczności można z łatwością wydzielić jakieś dziesięć grup charakterów.
Po pierwsze – gwiazdki. Szczyt tej toksycznej hierarchii, na który chciałby się wspiąć niejeden pierwszak. Bardziej obrazowo: grupka pustych lasek i mięśniaków, którzy zdobyli upragniony fejm. Wciąż szukają uwagi, nie opuszczając swojej bezpiecznej kliki otoczonej kółeczkiem adoracji. Oczywiście zajmują honorowe miejsce na stołówce, myśląc, że każdy będzie się nimi interesował.
Po drugie – śmieszki. Potocznie dowcipnisie, którzy często zatrzymali się umysłowo dobre kilka lat wstecz. Może nie należą do ścisłej elity, ale nie da się ich nie znać, czy chociaż raz nie unieść kącika ust na to, co wyprawiają. Na co dzień rzucają najgłupszymi komentarzami, robią najdziwniejsze akcje, a z dyrektorem są niemal na „ty” po milionie wizyt w jego gabinecie.
Po trzecie – kujony. Nie rzucają się w oczy, dopóki nie trafi się okazja, żeby przypomnieć nauczycielowi o zaległej pracy domowej. Oczywiście plasują się na miejscu pupilków, głównie dlatego, że jako nieliczni w ogóle słuchają. Odnajdują się bardziej wśród książek niż ludzi, wiele osób z góry określa ich jako nieśmiałych i bezbronnych. Przynajmniej do czasu aż nie zatrzasną ci zeszytu na ręce, gdy poprosisz o spisanie zadania.
Po czwarte – nieśmiałki. Istne kameleony. Niby mają stuprocentową frekwencję i przemykają gdzieś między ludźmi, ale kamuflują się na tyle dobrze, że często nie sposób ich zauważyć. Trzymają się raczej na uboczu, gdzie nie grożą im żadne spojrzenia, bo choćby moment skupionej na nich uwagi skutkuje zarumienieniem godnym najgorszej wpadki. Dlatego każde ich słowo można uznać za święto.
Po piąte – fikcyjni. Lekko nieobecni, cały czas pogrążeni w książkach, filmach, serialach, muzyce – generalnie wszystkim, co może przed nimi otworzyć świat inny niż ten realny. Często tracą kontakt z rzeczywistością lub nastawiają radar na każdą osobę, z którą łączy ich jakikolwiek temat, a wówczas… Kilka godzin może okazać się za krótkie na tę niezobowiązującą pogawędkę.
Po szóste – sportowcy. Zawężając do samej kwintesencji, chłopaki, którzy zresztą jedną nogą łapią się także do pierwszej grupy. Drugą natomiast kopią tę przeklętą piłkę, zdobywając podziw połowy szkoły, jakby wygrywali co najmniej mistrzostwa świata. Tymczasem mistrzami są jedynie w podrywie, bo jakimś cudem ustawiają dziewczyny w kolejce, zmieniając je nieraz częściej niż skarpetki.
Po siódme – hejterzy. Często kojarzeni z emo, co może nie jest precyzyjne, ale stereotypowo daje dość dobry pogląd. Najczęściej można ich znaleźć wpatrzonych w telefon i ignorujących istnienie wszystkich dookoła, włącznie z tymi, którzy ośmielą się do nich zwrócić. Jedynie czasem podniosą wzrok, posyłając spojrzenie, które byłoby w stanie zabić, jednak bądźmy szczerzy – mało kto jest w stanie sprowokować ich nawet do takiego ruchu.
Po ósme – nieroby. Błagam, pojawiają się w szkole rzadziej, niż nieśmiałki wydają z siebie dźwięk, i to tylko po to, żeby pogadać ze znajomymi lub zaleźć komuś za skórę. Z roku na rok prześlizgują się na farcie, wykorzystując desperację pedagogów, którzy przepychają ich, byle tylko nigdy więcej nie musieć na niech patrzeć. Ewentualnie kiblują kilka lat, przez co ludzie zaczynają mylić ich z woźnymi.
Po dziewiąte – plotkary. Wyglądają niepozornie, zazwyczaj spokojnie, nie zdradzają żadnych emocji, ani tym bardziej zamiarów. Tymczasem znajdują się w kilku miejscach jednocześnie, wiedzą dokładnie kto, z kim, gdzie i jak w każdej sekundzie życia. Przechwytują najbardziej nieuchwytne informacje i plotki, które miały pozostać sekretami, na bieżąco wymieniając je między sobą.
Po dziesiąte – przegrywy. Objawiają się z każdym głośnym hukiem na korytarzu, niezależnie od tego, czy po prostu upuszczają książki, czy może całe ciało, lądując na podłodze po przebiegnięciu kilku metrów lub potykając się przez tę klasyczną, rozwiązaną sznurówkę. W społeczności zazwyczaj obiekty wielu kpin i żartów, próbujący szybko pozbierać swoją godność i wyjść… prawdopodobnie znów się przewracając.
Cóż, możecie mi zaufać, że znalazłoby się jeszcze trochę takich typów, ale zostańmy przy tym.
Jaki w tym sens? Po co właściwie wymieniam tych wszystkich ludzi? Odpowiedź jest jedna, niezbyt konkretna i do bólu dobijająca – grupowy projekt na zaliczenie.ROZDZIAŁ 1
Chyba każda szkoła ma chociaż jedną cechę, dzięki której się wyróżnia. Czasem są to niesamowite osiągnięcia sportowe, niekiedy niezliczona ilość sali, a innym razem liczba starych kanapek w składziku woźnego. Nieistotne.
Szkoła z tej opowieści zabłysnęła wyłącznie tym, że od niepamiętnych czasów była jedynym liceum w Haughton, mieszczącym się gdzieś na zachodnim krańcu Luizjany. Wciąż pozostawała jednak całkowicie nudna, szara i typowa. Choć moglibyśmy nieco podważyć tę typowość, bo wszyscy członkowie tej społeczności mieli swoje dziwactwa. Niekonwencjonalne pomysły nauczycieli na wychowywanie młodzieży raczej nikogo nie były już w stanie zdziwić.
A przynajmniej tak się wydawało do tej jednej cholernej godziny wychowawczej.
– Moi drodzy, dziś mamy poważny temat do omówienia. – Pani Henderson oparła się bokiem o swoje biurko. – Wasz projekt zaliczeniowy. Muszę was podzielić na dwie równe grupy i wtedy wyjaśnię co dalej, w porządku?
Nie sprawdziła, czy ktokolwiek zareagował choćby skinieniem. Uczniowie zaczęli wymieniać zdezorientowane spojrzenia, szepcząc między sobą, dopóki kobieta nie odchrząknęła.
– Będę was wyczytywać po imieniu, zgłaszajcie, że jesteście – sprecyzowała, przenosząc wzrok na swój notatnik. – Channel.
Ktoś cicho zagwizdał. Długowłosa blondynka, będąca gwiazdą najściślejszej szkolnej elity, uniosła dłoń, nawet nie kryjąc znudzenia.
– Jestem? – Bardziej spytała, niż oznajmiła.
– Tak, tyle wystarczy. Levi.
– Jestem! – Szatyn wystrzelił w górę, stając na baczność i salutując, na co kilka osób zachichotało. – Zwarty i gotowy!
– Niezwykle mnie to cieszy. Melanie.
– Jestem. – O czym nauczycielka i tak doskonale wiedziała, bo przegadały z naszą kujonką całą przerwę o jakiejś pracy.
– Martin.
– Jestem. – Pamiętacie, że nieśmiałki świetnie się kamuflują? Kobieta co najmniej pół minuty rozglądała się po sali, zanim zlokalizowała źródło cichego głosu, podczas gdy brunet chciał chyba zapaść się pod ziemię.
– Mhm, dalej… Nikki.
– To ja! – Dziewczyna o aktualnie pudroworóżowych włosach pomachała wesoło. Kilka osób aż się obejrzało, ale widok telefonu podłączonego do kontaktu wszystkim uświadomił, że fangirl po prostu na chwilę wyrwano z jej świata.
– Tak, tak, wiemy. Will.
– Jestem. – Brunet uniósł od niechcenia dwa palce, jednocześnie przygryzając wargę w reakcji na jakąś wiadomość. Zapewne od kolejnej na tyle naiwnej dziewczyny, by uwierzyła, że rano obudzi się w koszulce z wielkim numerem i jego nazwiskiem u góry pleców.
– Chrissy.
– Ech… – Nie trzeba było nawet patrzeć, by wiedzieć, że towarzyszyło temu wywrócenie oczami, charakterystyczne dla czarnowłosej.
– Tak, wszyscy się równie cieszymy. Następny Eddie.
– A dzień dobry, jestem. – Nauczycielka uniosła zaskoczony wzrok na chłopaka świecącego szelmowskim uśmiechem. Nikt się go tam nie spodziewał, mimo że miejsce było do niego przypisane, jeszcze zanim większość klasy trafiła do liceum.
– To niespodzianka… Hm, Rebecca.
– Obecna! – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i uniosła rękę, drugą sprawnie stukając w telefon pod blatem, zapewne relacjonując wszystko swojej bazie danych.
– I ostatni. Ricky.
– Jestem. – Blondyn tylko na chwilę uniósł wzrok, zanim znów przygryzł w skupieniu język, próbując po raz trzeci równo nakleić plaster na ranę, którą zrobił sobie podczas przerwy obiadowej.
– Dobrze, to wszyscy. – Kobieta uśmiechnęła się nikło, odkładając notatnik.
Cała reszta odetchnęła z ulgą. Bądźmy szczerzy, wymienione osoby były najbardziej wyróżniającymi się i zdecydowanie najtrudniejszymi do zniesienia czy dogadania. W przeciwieństwie do reszty klasy, która w swojej pospolitości była… Normalna. Całkowicie normalna.
Zanim nauczycielka zdążyła wrócić do tematu, rozpoczęło się szeptanie, ktoś rzucił żartem, ktoś się zaśmiał, a Ricky zdążył jęknąć z bólu, gdy ugryzł się w ten wystawiony język.
– Proszę pani, to jest dziesięć osób – podjęła Melanie, podnosząc rękę. – Jeśli ma być po równo, to brakuje jeszcze jednej.
Pani Henderson zmarszczyła brwi, zapewne studiując w głowie, ile osób wymieniła, po czym wróciła wzrokiem do listy.
– Racja, dziękuję. Ominęłam jedną osobę, no cóż. Ostatnia jest Hayley.
Chwila, ej! Wspominałam o dziesięciu charakterach, przecież… Czekajcie, stop. Hayley? U nas nie ma żadnej…
A nie. Jednak jest. To ja.
O Boże. O kurwa.
– No dobrze, skoro jesteście już podzieleni, to przejdźmy do waszego projektu. Osoby, o których nie wspominałam, będą miały inne zadanie, na razie skupimy się na wyczytanych…
Byłam aż tak złym człowiekiem?
Nie, oddychaj, dziewczyno, to tylko głupi projekt. Na sto procent jakaś nudna prezentacja. Melanie pewnie odwali robotę za wszystkich, więc wszystko będzie dobrze.
Czemu więc zaczęłam się stresować jeszcze bardziej?
– Ze względu na niski poziom integracji waszej klasy projekt opiera się właśnie na dogadaniu między sobą. Cóż, pomysł został omówiony na zebraniu przez rodziców, więc ze zgodą nie będzie problemu. Jedziecie na trzy tygodnie do Indepadanyette.
Nie wiem, co za słowo wypowiedziała, ale mam dziwne przeczucie, że nie oznacza ono łatwej prezentacji.
Woohoo! Właśnie tego mi brakowało do szczęścia. Zadupia, którego nazwy nawet nie potrafię wymówić.
– Do czego? – wyrwał się ktoś wreszcie, ale Henderson ucięła pytania, skargi i żądania wyjaśnień, ograniczając się do tego, że wszystkiego dowiemy się później.
Zawiesiłam się. Wyglądałam pewnie jak połowa komputerów w naszej szkole, gdy ktoś próbuje otworzyć dwa okienka naraz. Mój wzrok zatrzymał się gdzieś na końcu ławki, a chomik w mojej głowie starał się biec tak szybko, bym przetrawiła chociaż tę jedną informację, którą uzyskaliśmy.
Będę musiała wytrzymać trzy tygodnie gdzieś na krańcu świata z ludźmi, których, ładnie mówiąc, nie toleruję. Może jednak byłam tak złym człowiekiem? Pewnie moje poprzednie wcielenie zabiło ostatniego dinozaura i dlatego wszechświat ciągle się na mnie mścił. W innym wypadku właśnie siedziałabym w New Jersey, w wymarzonym liceum, z najlepszą przyjaciółką u boku, a jedynym zmartwieniem byłoby to, czy w tym tygodniu sprzątam ja, czy moja ciocia, z którą bym tam mieszkała.
Tak, będę dalej marudzić. Mam prawo, właśnie skazali mnie na jakąś Inde-pandę!
Czemu nie mogłam być w Jersey? Zapytacie. Żartuję, oczywiście, że nie zapytacie, ale i tak wam powiem. Cóż, chciałam się przenieść. Ba, próbowałam milion razy, ale bez poparcia rodziców nie mogłam nic zdziałać. Dobrze wiedzieli, że mi zależy, że są tam ważne dla mnie osoby, plany na przyszłość i cudowne życie, ale nie. Po co mi to, skoro mogłam mieszkać w domu rodzinnym w zapyziałej dziurze, w której urodziłam się zdecydowanie wbrew sobie.
A mogłam oszczędzić tego dinozaura. Może przynajmniej któryś z jego potomków odgryzłby moje nazwisko z tej przeklętej listy.
Mimowolnie wzdrygnęłam się, słysząc dzwonek. Przetarłam oczy, próbując przyzwyczaić je do ponownego widzenia.
– I co sądzisz o tym projekcie? – Usłyszałam obok siebie, więc niechętnie uniosłam wzrok. Levi. Mogłam się spodziewać.
Jeśli jeszcze nie wiecie tego o śmieszkach – są w stanie zagadać do każdego i nawiązać small talk na tyle łatwo, że w jakiś sposób uznają się za przyjaciół niemal każdej osoby w zasięgu kilometra. Osobiście nie nadałabym naszej relacji, o ile można coś takiego tu w ogóle wyodrębnić, aż takiej łatki, ale faktycznie Levi był jedną z nielicznych osób, z którymi rozmawiałam w szkole.
Choć, jak możecie się domyślić, raczej nie przebierałam w tego typu ofertach.
Levi był w naszej klasie powszechnie kochany za to, jak często traciliśmy przez niego czas na lekcjach, za to, że wkręcał ludzi na różne imprezy i wreszcie za samo to, że bywał zabawny, a trochę śmiechu było niezwykle potrzebne w tej ciemnej otchłani szkolnego dnia.
– Chcę to przeżyć, tylko jeszcze nie wiem jak – westchnęłam, posyłając mu nikły uśmiech. Trącił mnie bokiem.
– Zawsze mogło być gorzej, nie?
– Myślisz? To już chyba zestawienie godne skoku z okna – parsknęłam. Złapałam swoją torbę i razem wyszliśmy z sali.
– Musisz patrzeć na pozytywy! – Posłałam mu pytające spojrzenie. – Ja tam będę!
– Wiesz, że to nigdy nie pomaga.
– Ty zawsze znajdziesz powód do narzekania.
– Taki dar. – Wzruszyłam niewinnie ramionami. Otworzyłam szafkę, zabierając rzeczy na kolejne zajęcia. Chłopak oparł się o drzwiczki obok, zażarcie kontemplując.
– Kiedy będziemy tam jechać?
– Pewnie jakoś niedługo, skoro już o tym powiedziała.
– No tak, ale kieeedy? – przeciągnął, marszcząc zabawnie nos. Westchnęłam, przekręcając zamek, i odwróciłam się do niego przodem.
– Skąd mam wiedzieć?
– Nie wiem.
– Daj znać, jak się dowiesz. – Poklepałam go po ramieniu i udałam się w stronę sali, w której mieliśmy mieć kolejną lekcję.
Cóż, on też bywał ciężki do zniesienia.
Zajęłam swoje stałe miejsce, opierając się bokiem o ścianę. Jeśli za coś doceniałam tę szkołę, to właśnie za pojedyncze ławki.
Przymknęłam oczy, powtarzając sobie w myślach, że została mi ostatnia lekcja. Była to chyba najradośniejsza myśl tego dnia, zwłaszcza ze względu na fakt, że z kolejną mijającą godziną każde spojrzenie na kogokolwiek z tej feralnej dziesiątki mojej grupy projektowej doprowadzało mnie na skraj. Przecież już praktycznie byłam w innej grupie! Henderson dosłownie skończyła wymieniać i… I oczywiście mój pech musiał się objawić.
Pozostawało jedno pytanie. Jakim sposobem moi rodzice się na to zgodzili? W życiu nie puściliby mnie tak daleko, a już na pewno nie na zadupie, gdzie nie mieliby nade mną kontroli. Dla nich już sąsiednie miasteczko było jak koniec świata.
Dzwonek zadzwonił, ale dałam sobie jeszcze chwilę na relaks. Nie otworzyłam oczu, dopóki nie poczułam, jak szturcha mnie z boku dziewczyna z klasy, należąca do tej samej pospolitej szarej masy co ja. Tylko że ona miała nieco więcej szczęścia przy podziale. Dostrzegając mój pytający wzrok, wyłącznie wzruszyła ramionami i podała mi jakąś karteczkę. Rozwinęłam ją, unosząc brew.
Kiedy mamy jechać do tego czegoś? Will.
Właściwie dlaczego ludzie zakładają, że to wiem?
Odwróciłam liścik i odpisałam.
Nie wiem, nie jestem wszystkowiedząca. Szalony koncept, ale może zapytaj Henderson? Hayley.
Podałam dziewczynie karteczkę, żeby przekazała ją z powrotem do chłopaka, na co posłała mi dość wymowne spojrzenie.
No tak. Przecież największe ciacho w klasie właśnie nawiązało ze mną kontakt. Jakiś trzeci raz w ciągu całej nauki w liceum.
Mój status społeczny chyba właśnie wystrzelił w kosmos.ROZDZIAŁ 2
Minęło kilka dni, odkąd dowiedzieliśmy się o wyjeździe. Przez pierwszy wieczór myślałam, że wszystko przewraca się do góry nogami na moich oczach, ale – szczerze mówiąc – nic takiego się nie wydarzyło. Następnego dnia znów poszłam do szkoły, potem znów, kolejnego tak samo. Rutyna trwała, jak gdyby nigdy nic, a wszechogarniająca nuda i monotonność sprawiły, że prawie wymazałam z pamięci, że Henderson w ogóle zaczęła jakiś temat. Po cichu miałam nadzieję, że ona sama o tym zapomniała.
Nadzieja matką głupich, nie?
– Dobrze, mam dla was wieści odnośnie wyjazdu – zaczęła wychowawczyni, gdy weszliśmy do sali na chemię, której uczyła. Zacisnęłam kciuki pod ławką.
Nie zmarnuj swojej szansy, Karen. Jeszcze możesz to odwołać.
– Udało nam się ustalić termin. – Czy ja wstrzymuję oddech? Boże, Hayley, ogarnij się. – Jedziecie w poniedziałek.
Mamy czwartek. Zostały cztery dni?
Może jakbym wstrzymała ten oddech na kilka minut dłużej…
– Skład się nie zmienia? – Och, dziękuję, Channel. Normalnie czytać nie umiesz, ale w moich myślach to już możesz? – Ja bym chętnie została.
– Nie, nic się nie zmienia. Jedzie grupa, którą ostatnio wam wyczytałam.
– Ale to bez sensu – parsknął Eddie z ostatniej ławki. – Myśli pani, że wyjdzie z tego coś pożytecznego?
– Cóż, tak. To moja praca, żeby myśleć nad waszymi zadaniami i tym, co może z nich wyjść, prawda? – Popatrzyła na niego znacząco, więc zamilkł. – Ktoś jeszcze potrzebuje się wypowiedzieć?
– Ja mam pytanie – podjął tym razem Will. – Będziemy mieli tam zapewnione odżywianie, siłownię, oddzielne łazienki…
– Ta, jeszcze minibar i terapię z alpakami – parsknęła Chrissy, a gdy chłopak odwrócił do niej głowę, puknęła się znacząco w czoło. – Przecież na sto procent wysyłają nas tam na pięciogwiazdkowe wakacje.
– Ale internet będzie, prawda? Zasięg? Wi-Fi? Miejsce do podpięcia ładowarek? – Nikki zaczęła wymieniać coraz szybciej, a jej oczy z każdym słowem zdawały się powiększać.
– Tu akurat się zgadzam, jak mamy bez zasięgu…
– Spokój! – krzyknęła nauczycielka, przerywając Rebecce w połowie zdania. Po chwili westchnęła. – Dzieci, to ma być dla was okazja do integracji, nie ignorowania się i siedzenia w telefonach.
Po sali przeszły szepty i jęki niezadowolenia.
– Co my właściwie mamy tam zrobić? – Och, więc naprawdę zdecydowałam się powiedzieć to na głos?
– Wszystkiego dowiecie się na miejscu, Hayley.
– Czyli jest możliwe, że wywiozą nas tam i zostawią w jakimś lesie, żebyśmy odnaleźli drogę do domu, ale i tak w końcu pozabijamy się nawzajem przez irytację, utratę rozsądku i brak jedzenia? – kontynuowałam, przechylając głowę. Kilka osób posłało mi dziwne spojrzenia.
– Nie. Aczkolwiek to ciekawa propozycja – dodała Henderson nieco ciszej, przez co mimowolnie uniosłam kącik ust. – Szczegóły zadania poznacie na miejscu, w Indepadamyerte.
– A to nie było Indepadanyette? – spytała Melanie, unosząc niepewnie dłoń.
– Tak, właśnie tak.
– Bo pani powiedziała…
– Tak, wiem – odparła zrezygnowana, po czym mruknęła do siebie. – Nigdy więcej nie biorę wychowawstwa.
Parsknęłam cicho, wracając wzrokiem do bazgrołów, które zapełniały prawie całą powierzchnię marginesów w moim zeszycie. Spędzałam tak niemal każdą lekcję, bo pozwalało mi to uniknąć jawnego zaśnięcia, ale jednocześnie relaksowało na tyle, że wykłady nauczycielki jednym uchem wpadały, a drugim czym prędzej uciekały, zostawiając po sobie w pamięci tylko jakieś pojedyncze słowa. Niewiele było we mnie ambicji, a jeszcze mniej cech słuchowca, chyba że chodziło o piosenki, bo wtedy magicznie załapywałam tekst średnio po drugim odsłuchaniu.
Szkoda, że żaden z moich nauczycieli nie brzmiał jak Rihanna.
– …zgody do ubezpieczenia. – Wyłapałam, zanim nauczycielka skończyła kolejny temat. Uniosłam głowę, widząc, że ludzie podają jej kartki. Sięgnęłam po druk podpisany przez moich rodziców i powstrzymałam się od wywrócenia oczami na samą myśl o dyskusji, którą z nimi odbyłam.
Właściwie nie, nie z nimi, bo mój tata raczej nie zwykł brać udziału w żadnych poważnych rozmowach. Wkraczał dopiero wtedy, gdy robiło się na tyle gorąco, że ktoś byłby w stanie trzasnąć głośno drzwiami i nie pojawić się w domu przez ponad tydzień.
Znowu.
Zatem starcia były jeden na jeden. A jeśli na tym etapie powinniście wiedzieć coś o mojej mamie – jest całkowicie inną osobą, niż mógłby sugerować fakt, że jej podpis spoczął na tej kartce. Odkąd pamiętam, miała swego rodzaju bzika na punkcie kontroli, szczególnie wobec mnie, bo przy moim bracie… Nie, to nie jest opowieść na ten moment, bo zginęlibyśmy pod toną dygresji i historii z nim związanych, które też doprowadziłyby nas do New Jersey, a ja miałam momenty, w których robiłam się na tyle wrażliwa, że jedno wspomnienie o tym miejscu byłoby w stanie doprowadzić mnie do płaczu.
– Hayley? – usłyszałam nad sobą, więc automatycznie wyciągnęłam rękę ze zgodą do nauczycielki, która tylko kiwnęła głową, składając plik dokumentów razem.
Wracając do tematu, jak już chyba zdarzyło mi się wspomnieć, moi rodzice raczej nie byli skorzy puszczać mnie, na dobrą sprawę gdziekolwiek. Dość dużą rolę w osiągnięciu tego stanu faktycznie odegrał Tom, mój starszy brat, którego raczej nie będziecie mieli szansy poznać, bo aktualnie przebywa w Perito Moreno czy innym Urugwaju, ale to oczywiście tylko moje strzały. Mniejsza.
Zmierzamy do tego, oprócz śmierci oczywiście, że przez wiele lat byłam do bólu wręcz kontrolowana. Jakiekolwiek wyjazdy odpadały, wycieczki omijałam, a moje najdalsze wędrówki zahaczały o pobliski park lub, jeszcze w gimnazjum, o mieszkanie mojej cioci. Stąd milion komentarzy, które dzień wcześniej zgrabnie wypominały mojej szanownej rodzicielce jej hipokryzję. Dlaczego ze wszystkich możliwości, jakie miałam przez lata, ona stwierdziła, że puści mnie akurat na wyjazd, na który nie chciałam jechać do tego stopnia, że byłabym gotowa sturlać się ze schodów?
Właściwie to nie był taki głupi pomysł. Jeśli po coś wykupiłam to ubezpieczenie…
Jedynym potencjalnym wytłumaczeniem było dla mnie to, że potrzebowali przerwy ode mnie. Oczami wyobraźni widziałam, jak mama odstawia mnie pod szkołę w dzień wyjazdu, po czym odjeżdża kilka kilometrów i oddycha z ulgą, bo wreszcie nikt nie będzie jej krytykował, narzekał czy zatruwał aury rzekomo złym nastawieniem.
Ale to nawet nie tak, że jestem pesymistką! Ja po prostu mam dar marudzenia i to wychodzi mi najlepiej w życiu. A ostatnio i tak siedziałam cicho, więc nie wiem, czym ich tak zmęczyłam, patrząc też na to, że ledwo się widywaliśmy. Moje życie opierało się tylko na chodzeniu do szkoły, zamykaniu się w pokoju zaraz po powrocie i spędzaniu reszty dnia na serialach, książkach i innych zapychaczach, z przerwami na jedzenie od czasu do czasu.
Może to po prostu przez moje jestestwo?
Nie, na pewno nie.
Zacisnęłam usta, zastanawiając się nad tym jeszcze przez chwilę, jednocześnie stukając długopisem, przez co kilka osób posłało mi zmęczone spojrzenie.
Dobra, może coś w tym jest.
W pewnym momencie życia bardzo znieczuliłam się na takie rzeczy. Nie że wcale nie przejmowałam się opinią na swój temat, bo to chyba niewykonalne, ale nie czułam już potrzeby hamowania się i uszczęśliwiania sobą wszystkich wokół. Może ich irytowałam. Może przeszkadzałam. Może życie byłoby dla nich choć odrobinę lub, w przypadku mojej matki, przeogromnie łatwiejsze, gdyby mnie nie było, ale ej! Ja się na ten świat nie pchałam, ktoś inny mnie wypchnął, więc teraz, chcąc nie chcąc, musieli pogodzić się z moją egzystencją, bo mimo że wciąż mam ten zjazd ze schodów z tyłu głowy, to do grobu się jeszcze nie spieszę.
Nawet jeśli kusi mnie perspektywa, że wreszcie bym się wyspała.ROZDZIAŁ 3
Stanie pod szkołą tego feralnego dnia bolało jeszcze bardziej niż zwykle.
Opierałam się o walizkę, kryjąc zamknięte oczy za okularami przeciwsłonecznymi i jednym uchem słuchałam tego, że mama rzekomo będzie się o mnie martwić. Produkowała się dobre pięć minut, z czego chyba cztery przespałam, kiwając mechanicznie głową.
Wreszcie dała mi buziaka w policzek i odjechała, a ja niemal upadłam na ziemię, bo wraz z nią zniknęła podpora mojego bagażu i gdy oczy znów mi się zamknęły, kółka walizki zaczęły niebezpiecznie odjeżdżać.
Ocknęłam się więc na moment, stając na baczność. Rozejrzałam się nieprzytomnie, a widząc, że Levi stoi kilka kroków dalej, pogroziłam mu palcem, żeby nawet nie próbował mi dogryźć.
– Przecież nic nie powiedziałem! – Uniósł się jak obrażone dziecko, krzyżując ręce na piersi.
– I niech tak zostanie – westchnęłam, ostatecznie siadając na walizce. Chłopak pokazał mi język, tylko potwierdzając moje zdanie o jego wieku mentalnym.
Nasza wychowawczyni wyszła z budynku chwilę później. Bus stał już na parkingu, zniechęcając do siebie niemal tak bardzo, jak nazwa miejsca, do którego mieliśmy się udać. Próbowałam wyszukać je w internecie, ale nie umiałam nawet przepisać całości, a wujek Google nie okazał się zbyt łaskawy w podpowiedziach.
– Niestety nie jadę z wami, ale oddaję was w dobre ręce, więc niczym się nie martwcie! Życzę wszystkim powodzenia przy projekcie i mam nadzieję, że wyjdzie wam to na dobre. – Uśmiechnęła się do nas promiennie, ale chyba nikomu innemu nie było wesoło.
– Czyli kto z nami jedzie? – spytała… nie wiem, Melanie? Jest ranek, nie wymagajcie ode mnie za dużo.
– Aktualnie kierowca. Na miejscu czeka na was opiekun. Do zobaczenia za trzy tygodnie! – Posłała nam jeszcze jeden uśmiech, pewnie zachwycona faktem, że sama sprawiła sobie niemal wakacje.
Spojrzałam po towarzystwie, ale widząc, że nikt nie zamierza wsiąść do autokaru jako pierwszy, po prostu wyminęłam wszystkich i zajęłam przypadkowe miejsce. Włożyłam słuchawki, oparłam głowę o szybę i usnęłam chyba najszybciej w całym swoim życiu.
Potrzebowałam snu.
Stąd moja niewyobrażalnie wielka chęć mordu, gdy poczułam, jak ktoś dźga mnie w ramię. Dzielnie ignorowałam to przez pół minuty, licząc, że jeszcze odpłynę, łapiąc ostatnie chwile odpoczynku, ale widocznie nie było mi to dane. Z pełnym spokojem otworzyłam oczy i odwróciłam się w stronę, jak się okazało, Willa.
– Dojechaliśmy, więc pomyślałem, że przydałoby się cię obudzić. – Uśmiechnął się szeroko, patrząc na mnie z rozbawieniem.
– Ta, dzięki. – Pokiwałam głową, po chwili marszcząc brwi. – Cały czas tu…
– Nie ma za co, Hayley – przerwał mi, puszczając oczko i skierował się do wyjścia. Jeszcze chwilę łączyłam wątki, jednak ostatecznie po prostu przetarłam twarz dłonią, po czym ruszyłam za wszystkimi.
Kiedy stanęłam na ziemi, poczułam wielką potrzebę, żeby po prostu się odwrócić, wsiąść do busa i odjechać jak najdalej od tego miejsca.
Pośród drzew i nieco wysuszonej trawy stały dwa, dość spore, drewniane domki z werandą i dwiema parami drzwi. Wydeptana ścieżka prowadziła od schodków do kolejnych dwóch podobnie wyglądających budynków, w których mieściły się inne pomieszczenia, zapewne kuchnia i łazienki. Lub łazienka – w liczbie pojedynczej, bo zakładałam już same najgorsze wersje.
Teren był otoczony drucianą siatką, jednak nawet z tej odległości można było dostrzec sporo dziur służących za prowizoryczne furtki. Byłam w stanie wyobrazić sobie w tym miejscu małych harcerzy, którzy stwierdzili, że z własnej woli pojadą gdzieś na odludzie, żeby zdobywać odznaki przyjaźni z wiewiórkami. Kiedyś słyszałam, że na początku przyrzekają trzy rzeczy…
– Czy to są jakieś żarty? – Jako pierwsza wybuchła Channel, wyrywając mnie z zamyślenia. – Ja mam dzielić pokój z którąś z was? – Zmierzyła nas wzrokiem, wzdrygając się przy tym.
– Zawsze możesz spać na dworze – rzuciłam, posyłając jej uroczy uśmiech, a ona spojrzała na mnie spod byka.
– Jest nas sześć, jak mamy się zmieścić w dwóch pokojach? – kontynuowała i to wciąż całkowicie poważnie.
Harcerze rzuciliby ją na pożarcie niedźwiedziom.
– Umie liczyć, trzeba to gdzieś udokumentować – wtrąciła Chrissy, zaczynając teatralnie klaskać. Mimowolnie uniosłam kącik ust.
– Uważasz, że jestem głupia?
– Drobna aluzja do koloru twoich włosów.
Przestałam ich słuchać, zamiast tego rozejrzałam się wokoło. Nie nazwałabym tego miejsca lasem, bo miałam przeczucie, że po prostu cała miejscowość, wieś, czy jakkolwiek by to określić, była terenem tego typu. Dużo drzew, ziemiste ścieżki między trawą, a za ogrodzeniem asfaltowe uliczki z wąskimi poboczami zamiast chodników. Zupełnie różne domy stojące wzdłuż drogi, niewielkie sklepiki albo bazarki zamiast hipermarketów, może jakiś bar czy knajpka, prowadzona przez jedną rodzinę. Społeczność babć wymieniająca się przepisami i sposobami na hodowanie roślin, sąsiedzi znający się od dziecka i witający się ze sobą przez płot każdego dnia. Dwa autobusy dziennie, w optymistycznej wersji, wiozące do najbliższej cywilizacji, jedna szkoła, w której wszystkie dzieci znają się od zawsze, i miliony plotek, które obiegają całą społeczność…
Właśnie tak to widziałam.
– Teraz nie masz poddanych, za którymi możesz się schować? – Wróciłam uwagą do dziewczyn, akurat gdy Chrissy uniosła prowokująco brew.
– Myślisz, że boję się jakiejś pseudohejterki?
– Myślę, że boisz się, że nikt ci tu nie pomoże uciec od tej pseudohejterki.
Biły się na spojrzenia. Channel miała nawyk mrużenia oczu, jakby mogła tym zmieniać innych w kamień, natomiast Chrissy po prostu potrafiła spojrzeć tak kpiąco, że człowiek od razu czuł się mały. Najwidoczniej obie trafiły na godne siebie przeciwniczki.
– Witajcie, moi drodzy! – Obok nas pojawił się łysy facet, około trzydziestki. Uśmiechnął się szeroko, jakby wcale nie wpadł w środek rozpętującej się wojny. – Nazywam się Robert i będę waszym opiekunem przez kolejne trzy tygodnie.
Wszyscy stali niewzruszeni, co nie umknęło uwadze mężczyzny. Nieco się zmieszał.
– Może na początek pokażę wam pokoje i powiem, jak jesteście przydzieleni?
Wciąż zero reakcji. Pokiwałam głową dla formalności, za co Robert podziękował mi uśmiechem. Wyciągnął kartkę, na której, jak zgadywałam, miał wypisane nasze imiona.
– To jest domek dziewczyn. Po lewej mieszkają Melanie, Nikki i Hayley, natomiast po prawej reszta. U chłopaków po lewej Will i Eddie, po prawej inni…
– Lewej, patrząc na drzwi czy będąc w pokoju? – spytał Levi, unosząc rękę, co wyraźnie zbiło naszego opiekuna z tropu. Zwłaszcza że krok dalej stał Ricky i widocznie zastanawiał się, która z jego dłoni jest lewa.
– Patrząc na drzwi – wyjaśnił mężczyzna niepewnie. – Tu mamy budynek stołówki, a dalej łazienki, po prawej damska, po lewej męska. – Wskazał dłonią, po chwili spoglądając na chłopaków. – Również patrząc na drzwi.
Obaj pokiwali głowami. Z tym że Levi zwyczajnie robił sobie jaja, a Ricky…
Tak, na tym poprzestańmy.
– Cóż, wyglądacie na sympatyczną grupę, myślę, że szybko się tu odnajdziecie i pobyt minie wam bezproblemowo, tak samo jak wykonanie waszego zadania. – Uśmiechnął się miło, choć nie wiedziałam, skąd wyczytał tę bijącą od nas sympatyczność. Odchrząknęłam, unosząc rękę.
– A dowiemy się wreszcie, o co chodzi w tym projekcie? – podjęłam, wciąż naiwnie wierząc, że tym razem uzyskam odpowiedź.
– Wieczorem wszystko wam wyjaśnię, a teraz idźcie się rozpakować!
Jeszcze raz podkreślmy moją naiwność.
Westchnęłam, łapiąc za walizkę, którą wniosłam do odpowiedniego pokoju. Gdzieś z tyłu widziałam, że Robert i kilku chłopaków pomagają wnieść Channel jej trzynaście toreb, ale tylko zacisnęłam usta, hamując śmiech. Byłam pewna, że Chrissy i tak wystarczająco to skomentuje.
Z dozą niepewności nacisnęłam na materac, modląc się w myślach, żeby nic spod niego nie wypełzło. Lub z niego. Najlepiej byłoby, żeby w ogóle nic tu nigdy nie wypełzało, poza mną spod kołdry.
Choć ten element też bym chętnie pominęła.
Nie mogłyśmy narzekać – wszystko wyglądało schludnie, zadbanie, a miejsca było idealnie na tyle, żeby rozłożyć trzy walizki i móc jeszcze na upartego zrobić fikołka przez środek. Zdecydowanie bardziej obawiałam się łazienek, więc nie pojawiłam się tam aż do samego wieczora, kiedy organizm nie pozostawił mi innej możliwości.
Zanim jednak to nastąpiło, leżąc na łóżku i wgapiając się w sufit, dziękowałam losowi, że miałam w pokoju dziewczyny, które może nie były dla mnie kompanami do rozmowy, ale istniała szansa, że nie zniszczą mojego stanu psychicznego, bardziej niż już tego dokonano. Po tym jak Nikki wyklęła wszystkich istniejących bożków za brak zasięgu, leżała spokojnie ze słuchawkami na uszach, wklepując coś w telefon, Melanie czytała książkę, która niebezpiecznie przypominała mi podręcznik do chemii, a ja po prostu oddawałam się otaczającej mnie nicości.
Może naszym zadaniem będzie tylko wzajemnie się nie zabić?