- promocja
The Spanish Love Deception - ebook
The Spanish Love Deception - ebook
Aaron Blackford zaproponował Catalinie Martín, że pojedzie z nią do Hiszpanii na ślub jej siostry i będzie udawał jej chłopaka.
Chociaż Catalina rozpaczliwie potrzebuje partnera (żeby nie wydało się jej kłamstwo), nie waha się nawet przez sekundę i odrzuca ofertę. Nigdy nie spotkała bardziej aroganckiego, irytującego i nieznośnego mężczyzny, do tego z takim uporem utrudniającego jej życie. Ale czas, który dzieli ją od ślubu siostry, topnieje w błyskawicznym tempie i determinacja Cataliny zmienia się w desperację. Im bliżej do ślubu, tym obecność Aarona Blackforda staje się bardziej pożądana.
Będą mieli trzy dni, by przekonać rodzinę Cataliny, że są w sobie zakochani. W przeciwnym razie dziewczyna zostanie zdemaskowana jako kłamczucha, a pełne współczucia spojrzenia gości weselnych zawstydzą ją mocniej niż jego lodowate, niebieskie oczy…
Wszystko, czego szukasz w romansie, znajdziesz w tej książce.
Helen Hoang, autorka książki „Więcej niż pocałunek”
Radosna jak letni wieczór w Hiszpanii. Gęsta od emocji jak gorąca czekolada. Prawdziwa i szczera niczym pierwszy poryw nastoletniego serca! Od tej książki ciężko się oderwać!
Marta Ficek-Chmura, @wartoczytac
Ta książka... Rany! Ta książka sprawiła, że podczas czytania miałam w głowie tylko jedną myśl: kiedy moja kolej? To najlepsza historia z wątkiem udawanego związku, jaką kiedykolwiek czytałam.
Weronika Czuryszkiewicz, @swiatromansow
Ta historia jest niczym najlepsza czekolada. Uzależniająca! Twoja dusza i serce dosłownie rozpłyną się od nadmiaru emocji. Przeżyjesz najprawdziwszą czytelniczą rozkosz.
Barbara Bandyk, @
Elena Armas to hiszpańska pisarka, kolekcjonerka książek i nieuleczalna romantyczka. Uwielbia współczesną popkulturę. Prowadzi konto na Instagramie, gdzie dzieli się swoimi opiniami o książkach. „The Spanish Love Deception” to jej pierwsza powieść (i od razu bestseller).
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-989-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pójdę z tobą na wesele.
Słowa, których nigdy, nawet w najśmielszych snach – a wierzcie mi, mam bujną wyobraźnię – nie spodziewałam się usłyszeć wypowiedzianych tym głębokim głosem, dotarły do moich uszu.
Spojrzałam na swoją kawę, zmrużyłam oczy w poszukiwaniu śladów pływającej w kubku trującej substancji. To przynajmniej wyjaśniałoby sytuację. Ale nie.
Nic. Oprócz tego, co zostało z mojego americano.
– Zrobię to, skoro tak bardzo kogoś potrzebujesz – odezwał się znów ten sam głos.
Wytrzeszczyłam oczy i podniosłam głowę. Otworzyłam usta, po czym natychmiast je zamknęłam.
– Rosie… – szepnęłam i urwałam. – Czy on tu naprawdę stoi? Widzisz go? Czy może ktoś pod moją nieuwagę dosypał mi coś do kawy?
Rosie – moja najlepsza przyjaciółka i współpracowniczka z InTech, zajmującej się doradztwem inżynieryjnym nowojorskiej firmy, gdzie się poznałyśmy – powoli pokiwała głową. Obserwowałam, jak jej ciemne loczki podskakują w rytm tego ruchu, a wyraz niedowierzania wykrzywia delikatne skądinąd rysy. Ściszyła głos.
– Nie. Stoi tu. – Pospiesznie wychyliła zza mnie głowę. – Cześć. Dzień dobry! – powiedziała radośnie, po czym znów na mnie spojrzała. – Zaraz za tobą.
Z rozdziawionymi ustami przez dłuższy czas wpatrywałam się w przyjaciółkę. Stałyśmy na końcu korytarza na jedenastym piętrze w siedzibie InTech. Nasze biura znajdowały się stosunkowo blisko siebie, więc gdy tylko weszłam do budynku usytuowanego w sercu Manhattanu, w pobliżu Central Parku, skierowałam kroki prosto do niej.
Zamierzałam zabrać Rosie, byśmy mogły się rozłożyć na tapicerowanych drewnianych fotelach, które służyły za poczekalnię dla umówionych na spotkania klientów, a które tak wcześnie rano zwykle nie były zajęte. Ale nie dotarłyśmy na miejsce. Zanim zdołałyśmy usiąść, zrzuciłam bombę. Moje położenie było tak kłopotliwe, że wymagało natychmiastowej uwagi Rosie. A potem… potem, nie wiedzieć skąd, zmaterializował się on.
– Mam powtórzyć trzeci raz? – Jego pytanie wywołało u mnie kolejny przypływ niedowierzania, który ogarnął moje ciało, mrożąc krew w żyłach.
Nie zrobiłby tego. Nie żeby nie mógł, po prostu, co mówił, nie miało najmniejszego sensu. Nie w naszym świecie. W którym…
– Dobrze, w porządku. – Westchnął. – Możesz mnie zabrać. – Zamilkł, a mnie ogarnęła kolejna fala lodowatej nieufności. – Na wesele swojej siostry.
Plecy mi się napięły. Ramiona stężały.
Poczułam nawet, jak satynowa bluzka, którą włożyłam do beżowych spodni, naciągnęła się gwałtownie.
Mogę go zabrać.
Na wesele siostry. Jako… partnera?
Byłam zdumiona, a jego słowa krążyły mi po głowie.
A potem coś we mnie pękło. Absurd tego czegoś – jakiegoś perwersyjnego żartu, który usiłował mi zrobić ten niegodny zaufania człowiek – spowodował, że pusty śmiech powędrował w górę mojego gardła, dotarł do ust i wyrwał mi się niespodziewanie i głośno. Jakby mu się spieszyło.
Zza moich pleców dobiegło chrząknięcie.
– Co cię tak śmieszy? – Jego głos stał się cichszy i bardziej lodowaty. – Mówię całkiem poważnie.
Pohamowałam się przed kolejnym parsknięciem. Nie mogłam w to uwierzyć. Ani przez sekundę.
– Szansa, że – odezwałam się do Rosie – mówi naprawdę poważnie, równa jest szansie, że zjawi się tu nagle Chris Evans i zadeklaruje swoją niegasnącą miłość do mnie. – Rozejrzałam się teatralnie w lewo i w prawo. – Zerowa. A więc, Rosie, mówiłaś coś o… panu Frenkel, prawda?
Nie było kogoś takiego jak pan Frenkel.
– Lino – odezwała się Rosie ze sztucznym, bardzo szerokim uśmiechem, który przybierała, kiedy nie chciała być nieuprzejma. – Wygląda, jakby mówił poważnie – oznajmiła, wciąż nienaturalnie rozciągając usta, a wzrokiem badała stojącego za mną mężczyznę. – Tak. Myślę, że może mówić poważnie.
– Nie. Nie może. – Pokręciłam głową, nie zamierzając się odwracać i przyznawać, że moja przyjaciółka mogła mieć rację.
Nie mogła. Nie było mowy, żeby Aaron Blackford, współpracownik i wieczny wrzód na moim tyłku, choćby spróbował zaproponować coś w tym rodzaju. Za. Żadne. Skarby.
Usłyszałam za sobą zniecierpliwione westchnienie.
– To się robi nużące, Catalino. – Długa przerwa. A potem kolejny głośny wydech wydostał się z jego ust, tyle że tym razem dłuższy.
Ale się nie obróciłam. Byłam twarda.
– Nie zniknę tylko dlatego, że mnie ignorujesz. Wiesz o tym.
Wiedziałam.
– Co nie oznacza, że nie będę się starała – wymamrotałam pod nosem.
Rosie przywołała mnie wzrokiem do porządku. A potem wyjrzała zza mnie, przywołując ten swój szeroki uśmiech na miejsce.
– Przepraszam cię za to, Aaronie. Nie ignorujemy cię. – Uśmiech był coraz bardziej napięty. – My… o czymś dyskutujemy.
– A jednak go ignorujemy. Nie musisz uważać na jego uczucia. Bo ich nie ma.
– Dzięki, Rosie – odpowiedział przyjaciółce, a część zwykłego chłodu ustąpiła z jego głosu.
Nie żeby w ogóle bywał dla kogoś miły. Nie miał tego w zwyczaju. Chyba nawet nie był w stanie się na to zdobyć. Ale zawsze zachowywał się mniej… ponuro w kontakcie z Rosie. Zaszczyt, którego ja nigdy nie dostąpiłam.
– Czy mogłabyś poprosić Catalinę o odwrócenie się? Byłbym wdzięczny za możliwość porozmawiania z nią twarzą w twarz, nie twarzą w tył głowy. – Znowu powiało chłodem. – O ile, rzecz jasna, nie jest to jeden z jej żartów, których nigdy nie pojmuję, a już na pewno nie uważam za zabawne.
Zagotowało się we mnie i rumieniec wypłynął mi na twarz.
– Jasne – zgodziła się Rosie. – Chyba… Chyba mogę to zrobić. – Przeniosła wzrok z punktu za moimi plecami na moją twarz i uniosła brwi. – Lino, a więc, no, Aaron chciałby, żebyś się odwróciła, jeśli to nie jest jeden z twoich żartów, których…
– Dzięki, Rosie. Dotarło do mnie – wycedziłam przez zęby. Nie chciałam się odwracać, bo czułam, że płoną mi policzki. Poza tym to oznaczałoby, że pozwoliłam mu wygrać w tę dziwną grę, którą prowadził. Jakby tego było mało, właśnie stwierdził, że nie jestem zabawna. On. – Jeśli możesz, przekaż, proszę, Aaronowi, że nie można się śmiać z żartów, a już na pewno nie można ich rozumieć, kiedy człowiek nie ma poczucia humoru. Byłabym wdzięczna. Dzięki.
Rosie podrapała się po głowie i spojrzała na mnie błagalnie. Nie każ mi tego robić, zdawało się prosić jej spojrzenie.
Zrobiłam wielkie oczy, ignorując prośbę i błagając bezgłośnie, żeby mnie posłuchała.
Odetchnęła, a potem wyjrzała zza mnie kolejny raz.
– Aaronie – zaczęła, a jej sztuczny uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Lina uważa, że…
– Usłyszałem ją, Rosie. Dziękuję.
Byłam na niego – na to – wyczulona do tego stopnia, że zauważyłam subtelną zmianę tonacji sygnalizującą przejście do głosu, który był zarezerwowany wyłącznie dla mnie. Który był równie suchy i zimny jak zawsze, ale miał dodatkową warstewkę pogardy i dystansu. Który wkrótce prowadził do gniewnego grymasu. Nie musiałam się nawet odwracać i na niego patrzeć, żeby to wiedzieć. Aaron zachowywał się tak zawsze w stosunku do mnie i tego… czegoś między nami.
– Jestem pewien, że moje słowa docierają tam, na dół, do Cataliny równie dobrze, ale gdybyś mogła jej powiedzieć, że mam robotę i nie mogę dłużej się w to bawić, to byłbym wdzięczny.
Tam, na dół? Kretyńsko wysoki koleś.
Byłam średniego wzrostu. Średniego jak na Hiszpankę, jasne. Ale jednak średniego. Miałam metr sześćdziesiąt – prawie metr sześćdziesiąt dwa, więc wypraszam sobie.
Zielone spojrzenie Rosie znów spoczęło na mnie.
– No więc, Aaron ma robotę i byłby wdzięczny…
– Jeśli… – zamilkłam, słysząc, że zabrzmiało to cienko i piskliwie. Odchrząknęłam i spróbowałam ponownie. – Jeśli jest tak zajęty, to powiedz mu, proszę, że może dać mi spokój. Może wracać do swojego biura i do swoich pracoholicznych zajęć, które ku mojemu zdumieniu przerwał, żeby wtykać nos w coś, co go nie dotyczy.
Obserwowałam, jak przyjaciółka otwiera usta, ale mężczyzna za moimi plecami odezwał się, zanim wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk.
– A więc usłyszałaś to, co powiedziałem. Moją propozycję. Dobrze. – Zamilkł.
A ja zaklęłam pod nosem.
– Jak w takim razie brzmi twoja odpowiedź?
Na twarzy Rosie znów odmalowała się konsternacja. Nie spuszczałam z niej wzroku i mogłam sobie wyobrazić, jak ciemny brąz moich oczu wraz z rosnącą złością przechodzi w czerwień.
Moja odpowiedź? Co on, do cholery, usiłował osiągnąć? Czy to jakiś nowy, wymyślny sposób, żeby namieszać mi w głowie? Odebrać jasność umysłu?
– Nie mam pojęcia, o czym on mówi. Nic nie słyszałam – skłamałam. – Możesz mu to przekazać.
Rosie założyła pasmo kręconych włosów za ucho, na moment przeniosła wzrok na Aarona, a potem z powrotem na mnie.
– Sądzę, że ma na myśli propozycję, że pojedzie z tobą na wesele twojej siostry – wyjaśniła łagodnie. – Pamiętasz, zaraz po tym, jak powiedziałaś mi, że sprawy uległy zmianie i że potrzebujesz teraz kogoś znaleźć, ujęłaś to chyba słowem „kogokolwiek”, kto poleci z tobą do Hiszpanii i weźmie udział w weselu, bo w przeciwnym razie umrzesz powolną, bolesną śmiercią, i…
– Przypominam sobie – przerwałam jej, czując, że twarz mi znów płonie, bo zdałam sobie sprawę, że Aaron wszystko to usłyszał. – Dzięki, Rosie. Możesz zakończyć powtórkę. – W przeciwnym razie już teraz umrę powolną, bolesną śmiercią.
– Użyłaś chyba słowa „zdesperowana” – wtrącił Aaron.
Zapłonęły mi też uszy, świecąc pewnie pięcioma odcieniami odblaskowej czerwieni.
– Wcale nie – wydyszałam. – Nie użyłam tego słowa.
– W sumie… użyłaś, kochana – potwierdziła moja najlepsza… nie, teraz to już moja była przyjaciółka.
Zmrużyłam oczy i powiedziałem bezgłośnie „zdrajczyni”.
Ale oboje mieli rację.
– W porządku. No to powiedziałam. Co wcale nie oznacza, że jestem zdesperowana.
– Właśnie tak mówią naprawdę bezradni ludzie. Ale mów, co chcesz, jeśli dzięki temu lepiej sypiasz, Catalino.
Klnąc pod nosem po raz enty tego ranka, na moment przymknęłam powieki.
– To nie twój interes, Blackford, ale nie jestem bezradna, jasne? I sypiam dobrze. Nie, właściwie to nigdy nie sypiałam lepiej.
Co szkodziło jeszcze jedno kłamstwo na szczycie stosu kłamstw, które dźwigałam, hm? Wbrew temu, co właśnie powiedziałam, czułam się bezradna i zdesperowana, żeby znaleźć kogoś, kto poleci ze mną na to wesele. Ale to nie oznaczało, że…
– Jasne.
O ironio, ze wszystkich cholernych słów, które Aaron Blackford wypowiedział tego ranka do tyłu mojej głowy, to jedno złamało moje postanowienie, że będę udawała obojętność.
To „jasne”, protekcjonalne, zblazowane, na odwal się i tak bardzo typowe dla Aarona.
Jasne.
Krew we mnie zawrzała.
To był impuls, odruchowa reakcja na pięcioliterowe słowo – które wypowiedziane przez kogokolwiek innego nie oznaczałoby nic – więc zdałam sobie sprawę, że moje ciało się obraca, dopiero gdy było już za późno.
Z powodu niespotykanego wzrostu Aarona powitała mnie szeroka pierś okryta wyprasowaną białą koszulą, a mnie świerzbiły palce, żeby złapać tkaninę w garść i ją zgnieść, bo kto paraduje przez życie tak nieustannie elegancki i nieskazitelny? Aaron Blackford – ot, kto.
Mój wzrok powędrował w górę, w kierunku rozłożystych barków i krępej szyi, aż sięgnął prostej linii szczęki. Usta Aarona tworzyły wąską kreskę, której właśnie się spodziewałam. Wzrok pobiegł jeszcze wyżej, do jego błękitnych oczu, które przypominały mi głębiny oceanu, gdzie wszystko było lodowate i groźne, i odkryłam, że ich spojrzenie spoczywa na mnie.
Jedna z brwi Aarona się uniosła.
– Jasne? – wycedziłam.
– Tak. – Głowa zwieńczona kruczoczarnymi włosami skinęła, ale spojrzenie pozostało nieporuszone. – Nie chcę tracić więcej czasu na kłótnie o coś, do czego i tak się nie przyznasz, bo jesteś zbyt uparta, więc owszem. Jasne.
Ten potwornie irytujący błękitnooki mężczyzna, który zapewne spędzał więcej godzin na prasowaniu swoich ubrań niż na interakcjach z innymi istotami ludzkimi, nie wyprowadzi mnie z równowagi o tak wczesnej porze.
Z całych sił usiłując zapanować nad własnym ciałem, wzięłam długi, głęboki wdech. Zatknęłam pasmo kasztanowych włosów za ucho.
– Skoro to taka strata czasu, to nie mam zielonego pojęcia, co ty tu jeszcze robisz. Nie zostawaj tu, proszę, przez wzgląd na mnie czy Rosie.
Bliżej nieokreślony dźwięk wyrwał się z ust Panny Zdrajczyni.
– Skądże. – Aaron zgodził się ze mną niewzruszonym tonem. – Wciąż jednak nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– To nie było pytanie – odparłam, a słowa smakowały gorzko. – To, co powiedziałeś, nie było pytaniem. Ale to nieistotne, bo nie potrzebuję cię, dziękuję bardzo.
– Jasne – powtórzył, podkręcając mój poziom frustracji. – Choć uważam, że potrzebujesz.
– To źle uważasz.
Brew uniosła się jeszcze wyżej.
– A jednak zabrzmiało to tak, jakbyś bardzo mnie potrzebowała.
– Cierpisz najwyraźniej na poważny defekt słuchu, bo powtarzam po raz kolejny, źle usłyszałeś. Nie potrzebuję cię, Aaronie Blackfordzie. – Przełknęłam ślinę, próbując pozbyć się suchości w ustach. – Mogę ci to wręczyć na piśmie, gdybyś chciał. Wysłać maila, gdyby to mogło ci to pomóc.
Wyglądało to tak, jakby przez chwilę zastanawiał się nad tym z niezainteresowaną miną. Ale znałam go na tyle, by nie wierzyć, że tak łatwo odpuści. Czego dowiódł, w chwili gdy tylko ponownie się odezwał.
– Czy nie mówiłaś, że ślub jest za miesiąc, a ty nie masz osoby towarzyszącej?
Zacisnęłam usta w wąską linię.
– Być może. Nie pamiętam dokładnie.– Powiedziałam tak. Słowo w słowo.
– Czy Rosie nie zasugerowała, że być może gdybyś usiadła z tyłu i starała się nie zwracać na siebie uwagi, to nikt by nie zauważył, że przyjechałaś sama?
Głowa przyjaciółki znalazła się na linii mojego wzroku.
– Zasugerowałam. Zasugerowałam też, żeby włożyła stonowane kolory, a nie olśniewającą czerwoną sukienkę, która…
– Rosie – przerwałam jej. – Nie pomagasz.
Aaron bez mrugnięcia powieką powrócił do wspominania.
– Czy nie zareagowałaś na to, przypominając Rosie, że jesteś pierdzieloną (twoje słowo) druhną i dlatego wszyscy, łącznie z ich matkami (również twoje słowa), i tak cię zauważą?
– Dokładnie – padło potwierdzenie z ust Panny Zdrajczyni.
Gwałtownie odwróciłam głowę w jej kierunku.
– No co? – wzruszyła ramionami, podpisując na siebie wyrok. – Powiedziałaś tak, kochana.
Potrzebowałam nowych przyjaciół, natychmiast.
– Powiedziała – przytaknął Aaron, znów przyciągając mój wzrok i uwagę. – I czy nie twierdziłaś, że twój były chłopak jest drużbą, i myśl, że staniesz w jego pobliżu samotna, beznadziejna i żenująco niesparowana (to znów cytat z ciebie), przyprawia cię o chęć obdarcia się ze skóry?
To prawda. Powiedziałam tak. Ale nie myślałam, że Aaron nas słucha. W przeciwnym razie w życiu nie przyznałabym się do tego głośno.
Ale najwyraźniej znalazł się w zasięgu mojego głosu. I teraz wiedział. Usłyszał, jak otwarcie się do tego przyznaję, i właśnie wywalił mi to prosto w twarz. I choć powtarzałam sobie, że mnie to nie obchodzi – że nie powinno obchodzić – i tak poczułam ukłucie bólu. Poczułam się jeszcze bardziej samotna, beznadziejna i żałosna.
Przełykając grudę w gardle, odwróciłam wzrok i pozwoliłam, by spoczął gdzieś w pobliżu jego jabłka Adama. Nie chciałam widzieć, co ma wymalowane na twarzy. Kpinę. Litość. Nieważne. Nie musiałam wiedzieć, że jeszcze jedna osoba myśli o mnie w ten sposób.
To jego gardło zadziałało jako pierwsze. Zauważyłam to, bo tylko na nie pozwalałam sobie patrzeć.
– Jesteś zdesperowana.
Zgromadzone w płucach powietrze wyrwało się z dużą mocą z moich ust. Skinienie głową – tylko tym go zaszczyciłam. I nawet nie wiem, czemu to zrobiłam. To nie w moim stylu. Zwykle walczyłam tak długo, aż polała się jego krew. Bo tak właśnie między nami było. Nie oszczędzaliśmy swoich uczuć. Nic nowego.
– To zabierz mnie. Będę twoją osobą towarzyszącą na ślubie, Catalino.
Bardzo powoli podniosłam wzrok z zalewającą mnie dziwną mieszaniną rezerwy i zażenowania. Już samo to, że Aaron był świadkiem tego wszystkiego, nie wróżyło dobrze, ale że jeszcze usiłował tego użyć dla własnych korzyści? Żeby się na mnie wyżyć?
Chyba że nie. Chyba że może istniało jakieś wyjaśnienie, powód, dla którego to robił. Proponował, że będzie moją osobą towarzyszącą.
Przyglądając się badawczo jego twarzy, rozważałam wszystkie opcje i możliwe motywacje, ale nie doszłam do żadnej rozsądnej konkluzji. Nie znalazłam żadnej możliwej odpowiedzi, która pomogłaby mi zrozumieć, czemu lub co usiłował w ten sposób osiągnąć.
Tylko prawda. Rzeczywistość. Nie byliśmy przyjaciółmi. Ledwo się tolerowaliśmy z Aaronem Blackfordem. Traktowaliśmy się złośliwie, wytykaliśmy sobie błędy, krytykowaliśmy to, jak inaczej pracujemy, myślimy i żyjemy. Pogardzaliśmy różnicami. Na jakimś etapie w przeszłości byłam bliska rzucania strzałkami w jego zdjęcie. I niemal miałam pewność, że on zrobiłby to samo, bo nie tylko ja jechałam Autostradą Nienawiści. To była droga dwukierunkowa. Na dodatek to on spowodował w ogóle ten stan rzeczy. Nie ja zaczęłam z nim tę walkę. Więc dlaczego? Dlaczego udawał, że proponuje mi pomoc, i dlaczego miałabym zechcieć ją rozważyć?
– Być może desperacko poszukuję osoby towarzyszącej, ale nie aż tak. – Powtórzyłam. – Jak już mówiłam.
Westchnął zmęczony. Zniecierpliwiony. Wkurzający.
– Pozwolę ci się nad tym zastanowić. Wiesz, że nie masz innych opcji.
– Nie mam się nad czym zastanawiać. – Machnęłam ręką w powietrzu między nami, ucinając tę kwestię. A potem wyszczerzyłam się w stylu sztucznego, szerokiego uśmiechu Rosie. – Prędzej wzięłabym ze sobą szympansa w garniturze niż ciebie.
Uniósł brwi, a w jego oczach pojawił się jakby ślad rozbawienia.
– Daj spokój, oboje wiemy, że to nieprawda. Chociaż istnieją szympansy, które stanęłyby na wysokości zadania, to jednak będzie tam twój eks. Twoja rodzina. Powiedziałaś, że musisz zrobić na nich wrażenie, a ja pozwolę ci osiągnąć właśnie to. – Przechylił głowę. – Jestem twoją najlepszą szansą.
Parsknęłam, jednocześnie klaszcząc w dłonie. Arogancki, błękitnooki wrzód na moim tyłku.
– Nie jesteś moim najlepszym niczym, Blackford. I mam mnóstwo innych możliwości – odparowałam, wzruszając ramionami. – Znajdę kogoś na Tinderze. Może zamieszczę ogłoszenie w „New York Timesie”. Znajdę kogoś.
– W ciągu paru tygodni? Mało prawdopodobne.
– Rosie ma przyjaciół. Zabiorę jednego z nich.
Od początku taki miałam plan. Właśnie dlatego złapałam Rosie tak wcześnie rano. Teraz zdałam sobie sprawę, że był to z mojej strony głupi błąd. Powinnam była poczekać i po pracy zabrać przyjaciółkę w jakieś bezpieczne, wolne od Aarona miejsce. Ale po wczorajszej rozmowie telefonicznej z _mamá_… taa. Sprawy się skomplikowały. Moja sytuacja zmieniła się zdecydowanie. Potrzebowałam kogoś i nie mogłam jaśniej dać do zrozumienia, że może to być ktokolwiek. Ktokolwiek oprócz Aarona, rzecz jasna. Rosie urodziła się i wychowała tu, w mieście. Musiała kogoś znać.
– Prawda, Rosie? Ktoś z twoich znajomych musi być wolny?
Jej głowa znów się wyłoniła.
– Może Marty? Uwielbia wesela.
Posłałam jej szybkie spojrzenie.
– Czy Marty to nie ten, który upił się na ślubie twojej kuzynki, podprowadził mikrofon zespołu i śpiewał _My Heart Will Go On_, dopóki twój brat nie ściągnął go siłą ze sceny?
– To właśnie ten. – Skrzywiła się.
– No nie. – Nie mogłam pozwolić na coś takiego na weselu mojej siostry. Wyrwałaby mu serce z piersi i podała jako deser. – A co z Ryanem?
– Szczęśliwie zaręczony.
Z ust wyrwało mi się westchnienie.
– Nie zaskakuje mnie to. Ryan to chodzący ideał.
– Wiem. Dlatego tyle razy usiłowałam was ze sobą spiknąć, ale ty…
Odchrząknęłam głośno, przerywając jej.
– Nie omawiamy w tej chwili, czemu jestem singielką. – Zerknęłam pospiesznie na Aarona.
Spojrzenie jego przymrużonych oczu spoczywało na mnie.
– A może… Terry? – zasugerowałam.
– Przeniósł się do Chicago.
– Cholera. – Pokręciłam głową, przymykając na moment powieki.
Bez sensu.
– To zatrudnię aktora. Zapłacę mu, żeby odegrał rolę mojego partnera.
– To będzie pewnie kosztowne – powiedział spokojnie Aaron. – Aktorzy nie rosną na drzewach, czekając, aż ktoś samotny zatrudni ich, żeby paradowali jako jego osoba towarzysząca.
Wbiłam w niego rozdrażnione spojrzenie.
– Zatrudnię profesjonalnego pana do towarzystwa.
Jego usta zacisnęły się w ten ciasny, niemal hermetyczny sposób, jak to miały w zwyczaju, kiedy był wyjątkowo poirytowany.
– Wolałabyś zabrać na ślub siostry męską prostytutkę niż mnie?
– Powiedziałam „pana do towarzystwa”, Blackford. _Por Dios_– wymamrotałam, obserwując, jak jego brwi zbliżają się do siebie i budują grymas. – Nie szukam tego rodzaju usług. Potrzebuję jedynie towarzystwa. I to właśnie oferują. Towarzyszą ci podczas wydarzeń.
– Nie tym się zajmują, Catalino. – Aaron miał głos głęboki i lodowaty. Pokrywał mnie szronem krytyki.
– Nigdy nie oglądałeś komedii romantycznych? – Zobaczyłam, że grymas się powiększył. – Nawet _Chłopaka do wynajęcia_?
Zero odpowiedzi, tylko arktyczne spojrzenie.
– Czy ty w ogóle oglądasz filmy? Czy tylko… pracujesz?
Istniało prawdopodobieństwo, że w ogóle nie miał telewizora.
Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.
Rety, nie mam czasu na coś takiego. Na niego.
– Wiesz co? Nieważne. Nie obchodzi mnie to. – Uniosłam ręce, a potem złożyłam je razem. – Dziękuję za… to. Czymkolwiek było. Świetne pomysły. Ale nie potrzebuję cię.
– Myślę, że potrzebujesz.
Popatrzyłam na niego ze zdumieniem.
– A ja myślę, że jesteś nieznośny.
– Catalino – zaczął, podnosząc mój poziom irytacji przez to, w jaki wypowiedział moje imię. – Chyba coś ci się uroiło, jeśli sądzisz, że znajdziesz kogoś w tak krótkim czasie.
Po raz kolejny Aaron Blackford się nie mylił.
Zapewne miałam lekkie urojenia. A on nawet nie wiedział o kłamstwie. Moim kłamstwie. I nie miał się dowiedzieć. Ale to niczego nie zmieniało. Potrzebowałam kogoś, ale nie jego, nie Aarona, tylko kogokolwiek, kto poleciałby ze mną do Hiszpanii na ślub Isabel. Ponieważ (A) byłam siostrą i świadkową panny młodej, (B) mój były, Daniel, był bratem pana młodego i świadkiem. A od wczoraj wiem, że jest szczęśliwie zaręczony. Co rodzina przede mną ukrywała. (C) Jeśli nie brać pod uwagę kilku dosyć nieudanych randek, na których byłam, to technicznie rzecz ujmując, byłam singielką od jakichś sześciu lat. Odkąd wyjechałam z Hiszpanii i przeprowadziłam się do Stanów, co wydarzyło się wkrótce po tym, jak moja jedna jedyna relacja eksplodowała mi przed samym nosem. O czym wiedział każdy zaproszony na ślub gość – ponieważ tajemnice nie istniały w rodzinach takich jak moja, a już tym bardziej w miasteczkach takich jak to, z którego pochodziłam – i dlatego się nade mną litował. I (D) było jeszcze moje kłamstwo.
Kłamstwo.
Które zaserwowałam matce, a w rezultacie całemu klanowi Martínów, ponieważ prywatność i granice dla nas nie istniały. Moje kłamstwo trafiło już pewnie do tej pory na stronę z ogłoszeniami w lokalnej gazecie.
Catalina Martín nareszcie przestała być singielką. Jej rodzina z radością oznajmia, że Catalina przyleci na wesele ze swoim amerykańskim chłopakiem. Wszystkich serdecznie zapraszamy na to najbardziej magiczne wydarzenie dekady.
Bo to właśnie zrobiłam. Zaraz po tym, jak nowiny na temat zaręczyn Daniela wyrwały się z ust mamy i poprzez głośnik telefonu dotarły do mojego ucha, powiedziałam, że ja też z kimś przyjadę. Nie, nie tylko z kimś. Powiedziałam – skłamałam, oszukałam, fałszywie oświadczyłam – że przyjadę z moim chłopakiem.
Który, technicznie rzecz biorąc, nie istniał. Jeszcze.
Dobra, w porządku. Nigdy nie zaistnieje. Bo Aaron miał rację. Znalezienie partnera w tak krótkim czasie było być może nieco zbyt optymistycznym planem. Wiara, że mogę znaleźć kogoś, kto uda, że jest moim chłopakiem, zapewne była ułudą. Ale przyjęcie, że Aaron to moja jedyna szansa i zaakceptowanie jego propozycji? To już czyste szaleństwo.
– Widzę, że wreszcie coś do ciebie dociera. – Słowa Aarona przywołały mnie do rzeczywistości, w której jego niebieskie oczy wycelowane były we mnie. – Pozwolę ci się z tym pogodzić w pojedynkę. Daj tylko znać, kiedy to nastąpi.
Zacisnęłam usta. A kiedy poczułam, że znów płoną mi policzki – bo jak żałosna musiałam się wydawać Aaronowi Blackfordowi, który nigdy nie żywił do mnie cienia sympatii, żeby poczuł taką litość, by zaproponować, że sam mi potowarzyszy?
Skrzyżowałam ręce na piersi i odwróciłam wzrok od tych dwojga lodowatych, okrutnych oczu.
– Aha, Catalino?
– Tak? – Słowo ledwo wydostało się z moich ust. Ech, co za żenada.
– Postaraj się nie spóźnić na spotkanie o dziesiątej. To przestało być urocze.
Natychmiast spiorunowałam go wzrokiem, a prychnięcie utkwiło mi w gardle.
Dupek.
Poprzysięgłam sobie w tamtej chwili, że któregoś dnia znajdę wystarczająco wysoką drabinę, wespnę się na nią i cisnę czymś z całych sił w tę jego irytującą facjatę.
Rok i osiem miesięcy. Tyle go znosiłam. Liczyłam, czekałam na swoją chwilę.
Po tych słowach, ze skinieniem głową, odwrócił się i odszedł. Odprawił mnie do odwołania.
– To było… – Rosie urwała, nie kończąc zdania.
– Doprowadzające do szału? Obraźliwe? Dziwaczne? – podsunęłam jej, ukrywając twarz w dłoniach.
– Nieoczekiwane – odparła. – I ciekawe.
Spojrzałam na nią między palcami i zobaczyłam, że kąciki jej ust się unoszą.
– Twoja przyjaźń została unieważniona, Rosalyn Graham.
Zachichotała.
– Wiesz, że wcale tak nie myślisz.
Nie myślałam. Nigdy się mnie nie pozbędzie.
– A więc… – Rosie wzięła mnie pod rękę i poprowadziła korytarzem. – Co zamierzasz?
Z moich ust wydobyło się drżące westchnienie, zabierając z sobą resztki mojej energii.
– Nie… nie mam zielonego pojęcia.
Ale jedno wiedziałam na pewno: Nie zamierzałam przyjmować oferty Aarona Blackforda. Nie był moją jedyną szansą, a już z pewnością nie był najlepszą. Nie był niczym. A zwłaszcza nie moją osobą towarzyszącą na weselu siostry.
_Por Dios_ (hiszp.) – na litość boską. Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.ROZDZIAŁ 3
Nie tak wyobrażałam sobie swój wieczór.
Było późno, siedziba InTech prawie opustoszała, ja miałam przed sobą co najmniej cztery, pięć godzin pracy, a w brzuchu tak mi burczało, że podejrzewałam, iż zaraz zacznie zjadać sam siebie.
– _Estoy jodida_ – mruknęłam pod nosem, zdając sobie sprawę, w jak czarnej jestem dupie.
Po pierwsze, dlatego że ostatnie, co jadłam, to smętna zielona sałatka, która wyraźnie okazała się wielkim nieporozumieniem, mimo że wydawała się szalenie rozsądnym pomysłem z racji zaledwie czterech tygodni, jakie dzieliły mnie od wesela. Po drugie, nie miałam pod ręką żadnej przekąski ani drobnych do automatu na dole. A po trzecie, slajd w PowerPoincie wciąż migał na ekranie mojego laptopa. W połowie pusty.
Moje ręce wylądowały na klawiaturze i zamarły na całą minutę.
Dźwięk telefonu obwieścił nadejście wiadomości, co przykuło moją uwagę. Na ekraniku rozbłysło imię Rosie. Odblokowałam go i natychmiast wyświetlił mi się obraz.
Było to zdjęcie ponętnie wyglądającej białej kawy zwieńczonej pięknym kłosem z mlecznej pianki. Obok stało potrójnie czekoladowe brownie, bezwstydnie połyskujące we fleszu.
Rosie: Wchodzisz w to?
Nie musiała precyzować planu ani wysyłać mi adresu. Taka uczta mogła się odbywać jedynie w Za Rogiem, naszej ulubionej kawiarence w mieście. Na samą myśl o kofeinowej oazie przy Madison Avenue do ust natychmiast napłynęła mi ślina.
Tłumiąc jęk, odpisałam.
Lina: Marzę o tym, ale utknęłam w pracy.
Na ekranie wyskoczyły trzy kropki.
Rosie: Jesteś pewna? Mam dla Ciebie miejsce.
Zanim zdołałam napisać odpowiedź, przyszła kolejna wiadomość.
Rosie: Kupiłam ostatnie brownie, ale się podzielę. Tylko jeśli się pospieszysz. Nie mam nerwów ze stali.
Westchnęłam. Znacznie lepsze niż nadgodziny w środowy wieczór, ale…
Lina: Nie mogę. Pracuję nad tym dniem otwartym, o którym Ci mówiłam. Na marginesie, usuwam zdjęcie. Zbyt kuszące.
Rosie: O nie. Nie powiedziałaś nic ponad to, że z nim utknęłaś. Kiedy to ma być?
Lina: Zaraz po moim powrocie z Hiszpanii .
Rosie: Wciąż nie czaję, czemu musisz to robić. Nie jesteś po uszy w robocie?
Tak. Z całą pewnością tym właśnie powinnam się zajmować. Robotą, za którą mi płacą. A nie organizowaniem dnia otwartego, który służył za pretekst do oprowadzania bandy garniaków, których musiałam nakarmić, otoczyć opieką i być dla nich ekstramiła. Cokolwiek to, do cholery, znaczyło. Narzekanie donikąd jednak nie mogło mnie zaprowadzić.
Lina: jest jak jest.
Rosie: No cóż, nieszczególnie przepadam w tej chwili za Jeffem.
Lina: Sądziłam, że uważasz go za przystojniaka.
Rosie: Uważam, obiektywnie. Może wyglądać dobrze jak na pięćdziesiątkę, a i tak być dupkiem. Wiesz, że taka kombinacja szczególnie mnie pociąga.
Lina: W sumie prawda, Rosie. Ten cały Ted był totalnym gnojem. Dobrze, że już nie jesteście razem.
Rosie:
Ponieważ odpowiedź długo nie nadchodziła, uznałam, że rozmowa skończona. Dobrze. Musiałam pracować nad tym gówniany…
Telefon znów zabrzęczał.
Rosie: Przepraszam, pojawił się właśnie mąż właścicielki, więc się zdekoncentrowałam. #mdleję
Rosie: Jest taki przystojny. Co tydzień przynosi kwiaty.
Lina: Rosalyn, ja tu próbuję pracować. Strzel fotkę i pokaż mi jutro.
Rosie: Przepraszam, przepraszam. Nawiasem, rozmawiałaś z Aaronem? Nadal czeka?
Ze wstydem przyznałam, że mój żołądek ścisnął się z powodu tak niespodzianego wspomnienia na temat czegoś, o czym nie pozwalałam sobie myśleć.
Kłamczucha. Przez ostatnie dwa dni miałam wrażenie, jakbym czekała na bombę, która spadnie w najmniej oczekiwanym dla mnie momencie.
Nie, od poniedziałku Aaron nie odezwał się ani słowem na temat tej całej bzdury z towarzyszeniem mi na weselu. Rosie też nie, bo ledwie się widywałyśmy, tak napięte miałyśmy grafiki.
Lina: Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Czy on na coś czeka?
Rosie: …
Lina: Na przykład na przeszczep? Słyszałam, że jest bez serca.
Rosie: Ha, śmieszne. Powinnaś zachować te dowcipasy do czasu Waszej rozmowy.
Lina: Która się nie odbędzie.
Rosie: Prawda. Jesteście zbyt zajęci żarliwym wpatrywaniem się w siebie nawzajem.
Niechciany rumieniec oblał mi policzki.
Lina: Co to miało znaczyć?
Rosie: Dobrze wiesz co.
Lina: Że miałabym ochotę spalić go na stosie jak wiedźmę? To tak, zgodzę się.
Rosie: On pewnie też pracuje do późna.
Lina: No i?
Rosie: No i… zawsze możesz podejść do jego biura i popatrzeć sobie na niego ze złością, tak jak to z pewnością uwielbia.
Ej. Co jest?
Poruszyłam się niespokojnie na krześle i wbiłam przerażony wzrok w ekran telefonu.
Lina: WTF?! O czym ty gadasz? Znów przedawkowałaś czekoladę? Wiesz, że dostajesz od tego fazy.
Rosie: Udawaj, ile chcesz.
Lina: Nie udaję, tylko jestem w tej chwili szczerze zatroskana o Twój stan zdrowia.
Rosie:
A to nowość. Moja przyjaciółka nigdy nie poruszyła otwarcie tego, co tam sobie ubzdurała. Od czasu do czasu wrzucała tu i ówdzie jakiś komentarz.
„Iskrzy od napięcia” – powiedziała kiedyś.
A ja na to parsknęłam śmiechem tak bardzo, że parę kropel wody wypłynęło mi nosem.
Za tak absurdalne uważałam jej obserwacje.
W moim skromnym przekonaniu wszystkie te tasiemcowate seriale, które oglądała, zaczynały rzutować na jej postrzeganie rzeczywistości. Cholera, a to ja z nas dwóch byłam Hiszpanką! To ja wychowywałam się na operach mydlanych oglądanych z moją abuelą. Ale z pewnością nie żyłam w bańce mydlanej. Między mną i Aaronem Blackfordem nie było żadnego iskrzącego napięcia. I nie patrzyłam na niego ze złością, tak jak uwielbiał. Aaron niczego nie uwielbiał – bez serca się nie da żywić ciepłych uczuć.
Lina: W porządku, mam robotę, więc pozwolę Ci wrócić do kawy, ale ladę z ciastami zostaw w spokoju. Martwię się o Ciebie.
Rosie: Dobrze, dobrze. Zostawię. Póki co. ♥ Powodzenia!
Lina: ♥
Zablokowałam telefon i umieściłam go ekranem w dół na stole, biorąc głęboki, dodający energii oddech.
Pora zaplanować przedstawienie.
Nagle pojawił się w mojej głowie obraz czekoladowego brownie.
Zaatakował mnie.
Nie, Lino.
Myślenie o brownie – czy jakimkolwiek jedzeniu – ci nie pomoże. Musiałam przekonać samą siebie, że nie jestem głodna.
– Nie jestem głodna – powiedziałam głośno, upinając kasztanowe włosy w kok. – Mam pełny żołądek. Wypakowany po brzegi rozmaitymi przysmakami. Jak taco. Albo pizza. Albo brownie. Kawa i…
Brzuch głośno wyraził bunt, ignorując ten trening wizualizacji i zarzucając moją głowę wspomnieniami z Za Rogiem: Smakowity aromat prażonych ziaren kawy. Rozkosz dla zmysłów w postaci kęsa brownie na trzech rodzajach czekolady. Odgłos ekspresu spieniającego mleko.
Z mojego bojkotującego żołądka dobyła się kolejna skarga.
Z westchnieniem wyrzuciłam niechętnie wszystkie te obrazy z głowy i podwinęłam rękawy lekkiego swetra, który musiałam nosić ze względu na podkręconą tego lata na maksa klimatyzację.
– Słuchaj no, żołądku, umówmy się na współpracę – wymamrotałam do siebie, jakby słowa mogły coś zmienić. – Jutro zabiorę nas do Za Rogiem. A teraz będziesz siedział cicho i pozwolisz mi pracować. Zgoda?
– Zgoda.
Słowo odbiło się echem w moim biurze, jakby żołądek naprawdę mi odpowiedział.
Ale nie miałam aż takiego szczęścia.
– To było dziwaczne. – Odezwał się znów ten sam głęboki głos. – Ale chyba pasuje do twojej osobowości.
Nie musiałam podnosić głowy, żeby wiedzieć, kto się krył za tym głosem. Przymknęłam oczy.
A niech cię, Rosalyn Graham. Wezwałaś tę diaboliczną postać do mojego biura i zapłacisz mi za to w czekoladzie.
Przeklinając pod nosem – bo, jakżeby inaczej, akurat on musiał usłyszeć moją mowę motywacyjną do samej siebie – przywołałam swoją twarz do neutralnego porządku i podniosłam wzrok znad biurka.
– Dziwaczne? Ja uważam, że to urocze.
– Nie – odparł szybko. Zdecydowanie za szybko. – To trochę niepokojące, kiedy wypowiadasz naraz więcej niż kilka słów. A właśnie prowadziłaś z samą sobą pełną rozmowę.
Chwyciłam pierwszą z brzegu rzecz leżącą na biurku – zakreślacz. Zrobiłam wdech i wydech.
– Przykro mi, Blackford. Nie mam w tej chwili czasu na analizę własnych osobliwości – powiedziałam, trzymając zakreślacz w powietrzu. – Masz jakaś sprawę?
Przyjrzałam mu się, gdy tak stał pod drzwiami mojego biura z laptopem pod pachą i uniesioną brwią.
– Co to jest Za Rogiem? – zainteresował się, spoglądając w moim kierunku.
Odetchnęłam powoli, zignorowałam to pytanie i obserwowałam, jak jego długie nogi zbliżają się do mojego biurka. Następnie zostałam zmuszona do patrzenia, jak je obchodzi i przystaje gdzieś na lewo ode mnie.
Obróciłam się na biurowym fotelu twarzą do niego.
– Przepraszam, mogę ci w czymś pomóc?
Jego wzrok spoczął za moimi plecami na ekranie laptopa, a jego masywne ciało się pochyliło.
Zdałam sobie sprawę, jak bardzo blisko znalazło się mojej twarzy i jak wielkie wydawało się z takiej odległości. Odchyliłam się razem z fotelem.
– Halo! – Słowo wypadło znacznie chwiejniej, niżbym chciała. – Co ty wyprawiasz?
Oparł się lewą dłonią o moje biurko i zanucił, a ten cichy dźwięk był tak blisko jak sam Aaron. Tuż przy mojej twarzy.
– Blackford – powiedziałam bardzo powoli, obserwując, jak jego oczy przebiegają slajd PowerPointa na ekranie. Znajdował się na nim szkic harmonogramu, który opracowywałam na Dzień Otwarty InTech.
Wiedziałam, co robi. Ale nie wiedziałam czemu. Ani czemu mnie ignoruje – oprócz tego, że starał się być jak najboleśniejszym wrzodem na moim tyłku.
– Blackford, mówię do ciebie.
Zatopiony w myślach, znów zanucił, a ten cholerny dźwięk był taki głęboki i męski.
I irytujący, przypomniałam sobie.
Przełknęłam kulę, która jak za machnięciem magicznej różdżki pojawiła się w moim gardle.
Wreszcie się odezwał:
– Masz tylko tyle?
Z roztargnieniem postawił laptop na moim biurku. Tuż koło mojego.
Zmrużyłam oczy.
– _Ósma. Powitanie_. – Dobrze zbudowane ramię przemknęło mi przed nosem i wskazało ekran.
Przywarłam ciałem do oparcia fotela, obserwując, jak jego biceps napina się pod materiałem gładkiej koszuli, którą miał na sobie.
Aaron czytał dalej na głos z mojego ekranu, pokazując palcem każdy podpunkt.
– _Dziewiąta. Wprowadzenie do strategii biznesowych InTech._
Mój wzrok powędrował w górę jego ramienia.
– _Dziesiąta. Przerwa na kawę…_ do jedenastej. Będzie trzeba dużo kawy. _Jedenasta. Zajęcia przedlunchowe._ Bliżej nieokreślone.
Z zaskoczeniem zauważyłam, że jego ręka tak doskonale i całkowicie wypełnia rękaw, a mięśnie wtulają się w cienki materiał i nie pozostawiają wiele wyobraźni.
– _Południe. Przerwa na lunch_… do drugiej. Niezły bankiet. Aha, a o trzeciej kolejna przerwa na kawę. – Ręka, na której się koncentrowałam, zawisła w powietrzu, po czym opadła.
Z zawstydzeniem napomniałam samą siebie, że nie jestem tu po to, żeby się gapić na Aarona.
Ani jego mięśnie, które dostrzegłam pod nudziarskim ubraniem.
– Gorzej niż sądziłem. Czemu nic nie powiedziałaś?
Wyrwana z transu spojrzałam na niego.
– Przepraszam, co takiego?
Aaron przechylił głowę, ale coś zatrzymało jego uwagę. Podążyłam wzrokiem nad blatem w ślad za jego ręką.
– Wydarzenie tego pokroju – powiedział. Następnie podniósł jeden z długopisów, które leżały porozrzucane. – Nigdy czegoś takiego nie planowałaś. I chyba nie wiesz jak. – Wstawił go do pojemnika w kształcie kaktusa.
– Mam doświadczenie z warsztatami – wymamrotałam, obserwując, jak jego palce powtarzają tę czynność z kolejnym długopisem. – Ale tylko dla kolegów, nie dla potencjalnych klientów. – I z trzecim. – Przepraszam bardzo, co ty właściwie robisz?
– Dobrze – odezwał się po prostu, biorąc mój ulubiony ołówek, ten różowy z piórkami w tym samym intensywnym kolorze. Spojrzał na niego dziwnie i uniósł brwi. – Doskonały nie jest, ale od czegoś trzeba zacząć. – Wycelował we mnie ołówek. – To coś? Serio?
Wyrwałam mu go z ręki.
– Poprawia mi nastrój. – Wrzuciłam go do kubka. – Obraża twoje poczucie smaku, panie robocie?
Aaron nie odpowiedział. Jego dłonie sięgnęły natomiast po parę teczek, które ułożyłam w stos – dobrze, w porządku, raczej zrzuciłam byle jak – po prawej.
– Znam się na tego typu imprezach – powiedział, podnosząc teczki i układając równo w narożniku biurka. – Organizowałem kilka, zanim zacząłem pracować w InTech – dodał, następnie sięgnął po mój kalendarz, leżący do góry nogami gdzieś w bałaganie, który, jak zaczęłam zdawać sobie sprawę, panował na moim stanowisku pracy. Przytrzymał go w swoich olbrzymich łapach. – Musimy się tylko pospieszyć, nie zostało wiele czasu na organizację.
Ej, ej, ej.
– My? – Wydarłam mu planer z uścisku. – Nie ma tu mowy o żadnym my – obruszyłam się. – Mógłbyś, proszę, zostawić w spokoju moje rzeczy? Co ty usiłujesz osiągnąć?
Jego podstępna dłoń znów się poruszyła i sięgnęła za moje krzesło. Aaron niemal zgniatał mnie między biurkiem a oparciem krzesła, jego głowa znalazła się nad moją, a oczy błądziły po moich rzeczach.
Czekałam na odpowiedź, obserwując jego profil i usiłując z całych sił nie zwracać uwagi na ciepło, które emanowało z jego ciała.
– Nie masz szans się skupić przy tak zaśmieconym biurku – powiedział wreszcie rzeczowym tonem. – Więc temu zaradzam.
Szczęka mi opadła.
– Koncentrowałam się doskonale, dopóki ty się tu
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.