- promocja
- W empik go
The Storyteller - ebook
The Storyteller - ebook
Historia o tym, jak tyczkowatemu dzieciakowi ze Springfield w stanie Wirginia udało się spełnić szalone marzenie. Mimo że dziś Dave Grohl jest znanym na całym świecie rockmanem, pozostał skromnym facetem, który wciąż zachwyca się siłą muzyki i z pokorą przyjmuje sławę. W gawędziarskim stylu – i z ogromnym poczuciem humoru – wspomina swoją pierwszą trasę koncertową z zespołem Scream, opowiada o czasie spędzonym w Nirvanie i tragicznym końcu zespołu, o powstaniu Foo Fighters, kiedy znalazł się na życiowym zakręcie, o graniu z Iggym Popem, występie na ceremonii rozdania Oscarów, tańczeniu z chłopakami z AC/DC, przypadkowym spotkaniu z Little Richardem, a także życiu rodzinnym, zwłaszcza bliskiej relacji z trzema córkami… Lista jest długa.
Historie Grohla są pełne muzyki. Warto ich posłuchać.
Ekscytująca uczta dla fanów, a także niezwykłe spojrzenie na ostatnich trzydzieści lat historii rocka.
„Booklist”
Książka szczera, skromna i pełna historii o wielkich gwiazdach… Miłośnicy muzyki będą czytać na zapętleniu.
CNN
Te wspomnienia czytają się same – ma się wrażenie, że to rozmowa w barze z przyjacielem, który jakimś trafem pracował z prawie każdym istotnym mainstreamowym i niezależnym muzykiem rockowym ostatnich dekad.
„Pittsburgh Post-Gazette”
Dave Grohl kieruje przekaz do ludzi stojących pod sceną: „W głębi duszy jestem taki jak wy. Ciężko zapracowałem na swoją dzisiejszą pozycję, ale miałem obsesję na punkcie tej samej muzyki, która kręci was. Ja też jestem fanem”.
„Billboard”
W tej świetnej i szczerej książce Grohl nie boi się opowiadać o wszystkim: od śmierci Kurta Cobaina po ojcostwo.
Audible (ranking Best of the Year)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-64-2 |
Rozmiar pliku: | 7,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Toronto, Kanada. 22 czerwca 1990 roku. Słoneczne popołudnie. Scream wyruszył właśnie w kolejną trasę po Ameryce Północnej swoim niezawodnym (choć cuchnącym) vanem. Zaczęliśmy od skoku przez granicę i kilku koncertów w moich ukochanych miastach, Montrealu i Toronto. Przez lata zespół zdobył w Kanadzie niewielką, ale oddaną grupę fanów i zaprzyjaźnił się z niesamowitymi ludźmi, którzy chętnie gościli nas na swoich postindustrialnych strychach i w mieszkaniach przy okazji naszych wizyt (w warunkach o wiele lepszych niż te, do których byliśmy wtedy przyzwyczajeni). Uwielbiam jeździć do Kanady od czasów pierwszej trasy, kiedy miałem osiemnaście lat. Zioło było dobre, dziewczyny urocze, a koncerty zawsze dzikie. I zazwyczaj przyciągały tylu płacących widzów, że mogliśmy bez większych problemów dojechać na kolejny gig. Tak naprawdę jednak warto było się tam tłuc przede wszystkim dla imprez z przezabawnymi Kanadyjczykami. Powiedzmy sobie wprost – Kanadyjczycy są zajebiści. Wyluzowani, szczerzy i cholernie zabawni. Niech mi ktoś udowodni, że da się w kanadyjskim mieście przejść jedną ulicę i z nikim się nie zakumplować. Nasza rozszerzona rodzina dziwaków i świrów za każdym razem witała nas z otwartymi ramionami i zawsze zapewniała świetną zabawę – grubo po północy szwendaliśmy się po pijaku po ulicach Montrealu w poszukiwaniu kanapek z wędzonym mięsem i _poutine_ albo upalaliśmy się i aż do świtu oglądaliśmy _Night Ride_. (_Night Ride_ to do dziś jeden z moich ulubionych programów telewizyjnych – sprowadzał się do tego, że oglądało się obraz z kamery ustawionej na desce rozdzielczej samochodu, który przez godzinę jeździ po mieście, a soundtrackiem jest jazzowy motyw grany na skrzydłówce. Program należał do gatunku o przezabawnej nazwie „powolna telewizja” i kiedy człowiek coś wypił i wypalił, oglądanie przeradzało się w surrealistyczną, absurdalną medytację. _Night Ride_ jest popularny wśród więźniów... tak przynajmniej słyszałem).
Spośród wszystkich miejscówek w Toronto najfajniejszy był klub The Rivoli na Queen Street West. Słynął z koncertów najciekawszych undergroundowych kapel i mieścił dwieście pięćdziesiąt osób, więc może nie przebijał Royal Albert Hall, ale był w sam raz dla zespołów takich jak nasz, no i nie było wątpliwości, że kiedy przyjdzie czas, zaatakujemy trzycyfrową liczbą decybeli i rozniesiemy to miejsce w pył. Nosiliśmy i ustawialiśmy sprzęt na malutkiej scenie, żeby zrobić próbę dźwięku – było jeszcze wcześnie – kiedy zauważyłem, że barman rozwiesza na lepkich, poplamionych papierosowym dymem ścianach plakaty reklamujące nowy album Iggy’ego Popa _Brick by Brick_. Dziwne, pomyślałem, ale skoro nie miało to nic wspólnego z naszym koncertem, podłączyliśmy instrumenty, rozkręciliśmy wzmacniacze i zaczęliśmy grzać wysokooktanowego punk rock’n’rolla, ustawiając nagłośnienie i odsłuchy przed występem. Nasza ekipa składała się wtedy z jednego _roadie_, Barry’ego Thomasa (Kanadyjczyka do szpiku kości), więc rozstawianie sprzętu spadało na zespół. Żadnego dźwiękowca, żadnego oświetleniowca, tylko nasza czwórka i Barry. Zazwyczaj próba dźwięku w klubie odbywała się późnym popołudniem, tuż przed otwarciem drzwi, a koncerty zaczynały się późnym wieczorem. Z jakiegoś powodu tym razem poprosili nas o przyjście dużo wcześniej, w południe, choć graliśmy dopiero o dwudziestej pierwszej. Trochę nietypowo, ale zgodziliśmy się skwapliwie. Kiedy stroiłem bębny, na ścianach pojawiały się kolejne plakaty Iggy’ego, więc zacząłem podejrzewać, że coś się święci. Przerwałem strojenie i zapytałem barmana:
– Hej, o co chodzi z tymi plakatami?
– Iggy ma przed waszym koncertem imprezę z okazji premiery płyty – odpowiedział nonszalancko. – Będzie też grał.
Praktycznie eksplodował mi łeb. To było cudowne muzyczne zrządzenie losu! To się nazywa znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie! Za chwilę miałem się znaleźć w tej samej zapuszczonej sali co ojciec chrzestny punka, PIEPRZONY IGGY POP! Ten facet, artysta znany wcześniej jako James Newell Osterberg Jr., jest jednocześnie Adamem i Ewą tego, co dziś nazywamy punk rockiem – i już niedługo miał zmienić ten niewielki bar w dźwiękowy rajski ogród! Termin „żywa legenda” nawet w niewielkim stopniu nie opisuje jego roli i znaczenia. Temu facetowi przypisuje się wynalezienie pieprzonego stage divingu. Niech ktoś spróbuje to przebić!
– Ale wy musicie się zmywać po soundchecku. To impreza tylko dla ludzi z wytwórni płytowej.
W jednej chwili marzenia o spotkaniu z muzyczną enigmą legły w gruzach. Prosiłem. Błagałem. Wstrzymywałem potok łez godny tysiąca fanów The Cure i gorączkowo szukałem wymówki, która przekonałaby faceta, że musimy zostać.
– A co... a co... z naszym sprzętem? Musimy tu być i pilnować, żeby nikt niczego nie ukradł! – wypaliłem z nadzieją, że koleś połknie haczyk i pozwoli nam wejść.
– Sprzętowi nic się nie stanie – powiedział. – To tylko parę osób z wytwórni.
Totalnie rozczarowani skończyliśmy próbę i wycofaliśmy się lizać rany w zardzewiałej puszce, przeklinając zamknięte premiery dużych wytwórni. Nie pozwolono nam przeżyć czegoś, co trafia się w życiu raz. Poczucie odrzucenia było porównywalne chyba tylko z tym, co przeżywałem, gdy dziewczyna rzuciła mnie podczas balu na koniec roku (który odbywał się na statku, więc utknąłem w nastoletnim czyśćcu aż do powrotu do portu wiele godzin później). Gdyby w 1990 roku istniał termin FOMO, świetnie by pasował do tej sytuacji. Mieliśmy do wyboru tylko dwie możliwości: pochodzić po mieście w poszukiwaniu baru albo przesiedzieć dziewięć godzin w vanie, jedząc pizzę i słuchając radia. Byłem lekko wczorajszy, więc wybrałem wariant B.
Chwilę później, kiedy chillowaliśmy w vanie, podjechała długa czarna limuzyna. Podjechała ukradkiem, stanęła w bocznej uliczce, jakby to była jakaś rock’n’rollowa tajna operacja. Otworzył się bagażnik. W tej samej chwili otworzyły się drzwi klubu i stanął w nich ochroniarz. Czekał na drogocenny ładunek. Wszystkie ruchy były zsynchronizowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, jak gdyby chodziło o przysunięcie krzesła prezydentowi siadającemu do stołu. Z ekscytacją wyciągaliśmy szyje ze swojego wygodnego przytułku na kółkach, żeby dojrzeć idola we własnej osobie. I wtedy, jak anioł w wizji Daniela – pojawił się. Limuzyna parkowała blisko naszego vana. Iggy wysiadł: całe sto siedemdziesiąt centymetrów rockowej arystokracji, w starych jeansach i T-shircie. Podszedł do bagażnika, złapał futerał z gitarą i przemknął do środka. JAK DOTĄD TO BYŁO MOJE NAJBLIŻSZE SPOTKANIE Z PRAWDZIWĄ GWIAZDĄ ROCKA. Po latach studiowania jego twórczości jego piękny, zawadiacki image miałem wypalony w mózgu, ale to nie była dwuwymiarowa okładka płyty czy plakat. To było żywe wcielenie zajebistości, we własnej osobie. I tak po prostu po chwili drzwi na backstage zamknęły się za nim.
Już nieraz jak natchniony rozpływałem się w zachwycie nad dreszczem emocji, który zapewnia interakcja z ludźmi, i nad tym, jak ważne jest to w kontekście muzyki na żywo, ponieważ koncert przenosi nas z płaskiego, wirtualnego doświadczenia odbioru muzyki z nagrań do doświadczenia trójwymiarowego, namacalnego, daje poczucie, że życie jest prawdziwe i że nie jesteśmy sami. Nawet przypadkowe spotkanie z człowiekiem, którego muzyki słuchało się, dorastając – bez końca gapiłem się na okładki jego płyt, uczyłem się grać na perkusji, analizując jego poszarpane, plemienne rytmy – wystarczy, żeby zobaczyć wszystko w trzech wymiarach. Właśnie to wtedy przeżyłem. Nagrodą za wiarę w muzykę była ta chwila, gdy mogłem zobaczyć, jak Iggy wysiada z samochodu i znika w ciemnych drzwiach, którymi sam niedawno wyszedłem. Mój świat stał się trochę pogodniejszy. No i tyle.
Trochę później usłyszałem pukanie w okno.
– Który z was to perkusista?
Trzydzieści trzy lata w trasie nauczyły mnie, że po takim pytaniu nigdy nie następuje nic dobrego. Nierzadko zaraz po nim masz do czynienia z kajdankami, wezwaniem do sądu albo szybkim ciosem w szczękę. Nie to pytanie chcesz usłyszeć, kiedy stoisz w zaśmieconej uliczce w obcym kraju, tysiąc trzysta kilometrów od domu. Podniosłem głowę z przepoconego śpiwora z tyłu vana, źrenice rozszerzyły mi się ze strachu. Czekałem na ostrą reprymendę za bóg wie jakie przewinienia, które doprowadziły do trwającego właśnie przesłuchania. W ciężkim szoku i panice zacząłem przeglądać w myślach listę strasznych występków, które mogły sprowadzić na mnie ten żałosny los. Czy po próbie zostawiłem na podeście zapalonego papierosa, zaprószyłem ogień i wybuchł piekielny pożar, który strawił cały klub z Iggym Popem w środku? A może w wywiadzie dla jakiegoś fanzine’u zrobiłem arogancką uwagę na temat miejscowej kapeli, co rozsierdziło jednego z jej członków? A może to jakiś mściwy były chłopak dyszący żądzą zemsty, odkąd dziewczyna zostawiła go dla mnie? (Najmniej prawdopodobny scenariusz. Mieszkałem w pieprzonym vanie, na miłość boską). Nieśmiało podniosłem drżącą dłoń i zaskamlałem cicho:
– Mmm... to ja...
– CHCESZ ZAGRAĆ NA BĘBNACH Z IGGYM POPEM?
Bycie we właściwym miejscu we właściwym czasie nabrało zupełnie nieziemskiego wymiaru.
Byłem tak zdezorientowany tą nieprawdopodobną propozycją, że na chwilę się zawiesiłem. Jak większość muzyków fantazjowałem o tym, że pewnego dnia mój ulubiony zespół zaprosi mnie na scenę, żebym zastąpił ich perkusistę, który z takich czy innych powodów nie może zagrać. Fantazjowałem tak o Scream, zanim dołączyłem do zespołu. A teraz to się działo naprawdę. Nauczyłem się grać na perkusji, słuchając płyt ulubionych wykonawców, więc potrafiłem odtworzyć ich albumy nuta w nutę, w tym nagrania Iggy’ego i The Stooges. Ta propozycja była po prostu spełnieniem marzeń. Ulżyło mi, już nie miałem serca w gardle i wyskakując z prowizorycznego posłania, krzyknąłem:
– JA PIERDOLĘ, JASNE, ŻE TAK!
Gramoliłem się do wyjścia, a koledzy z zespołu gapili się ze szczękami na podłodze. Bocznymi drzwiami wypadłem na ulicę i z narastającą ekscytacją popędziłem co sił na backstage.
Już w środku usłyszałem, jak ktoś brutalnie traktuje przesterowaną gitarę. Sprzężenia rozbrzmiewały z ogłuszającą mocą. Wyszedłem zza rogu i zobaczyłem Iggy’ego – z gitarą w rękach stał naprzeciw ściany marshalli górującej nad nim jak monolit w filmie _2001. Odyseja kosmiczna_. Grał dysonansowe, dźwięczące akordy w wysokich pozycjach i kręcił gałkami w poszukiwaniu swojego tonu. Pierwsze wrażenie? Nosił okulary. I to nie jakieś _cool_ okulary pieprzonej gwiazdy rocka. Nie, myślę, że to były zwyczajne okulary do czytania. Bogu dzięki za to, pomyślałem, bo od razu zeszło ze mnie trochę napięcia, które zacząłem odczuwać, kiedy zbliżałem się do sceny. Zanim zdążyłem się przedstawić, facet, który wyrwał mnie ze śpiwora, krzyknął:
– Hej, to ten dzieciak. Perkusista zespołu, który tu dziś gra.
Iggy odwrócił się z wyciągniętą ręką i powiedział:
– Cześć, jestem Jim.
Nerwowo uścisnąłem mu dłoń, tę samą dłoń, która napisała klasyki takie jak _Lust for Life, No Fun, Search and Destroy, I Wanna Be Your Dog_ i wiele innych.
– Cześć, jestem Dave – powiedziałem, jak dzieciak, który pierwszego dnia szkoły poznaje swojego nauczyciela.
– Znasz moją muzykę? – zapytał z tym swoim charakterystycznym akcentem ze Środkowego Zachodu.
No i tak – od dziecka słyszałem, że nie ma czegoś takiego jak głupie pytanie. Ale w tamtej chwili nie mogłem sobie darować uśmiechu w stylu: co to za pytanie?! Żeby nie wiadomo jakiego skromnisia zgrywał Iggy.
– Tak. Znam twoją muzykę – odpowiedziałem.
– Chcesz pograć? – wypuścił drugi cios.
– TAK – odparłem oczywiście.
Doczołgałem się do stołka. Pieprzony Iggy Pop stanął parę centymetrów od żółtego zestawu perkusyjnego Tama, który kupiłem za pieniądze zarobione na malowaniu domów i koszeniu trawników, i zaczęliśmy grać. Już po chwili rozbrzmiał zapętlony riff _1969_. Włączyłem się, dokładnie odtwarzając na tom-tomie świetnie znany z płyty motyw. Tylko gitara i perkusja, nasza minimalistyczna wersja była surowsza niż ta klasyczna, z albumu (zzieleniejcie z zazdrości, The White Stripes). Potem diabelskie _I Wanna Be Your Dog_, chyba mój ulubiony kawałek z debiutu The Stooges z 1969 roku. A potem Iggy rzucił mi podkręconą piłeczkę: zaczął grać piosenkę z nowej płyty (której jeszcze nie znałem), kawałek zatytułowany _I Won’t Crap Out_. Z pasją kogoś, kto występuje na wyprzedanym stadionie, zaśpiewał:
I’m standin’ in a shadow, hating the world
I keep a wall around me, block out the herd
It’s a nerve-wreck place to be, it kills real quick
You gotta scrape the concrete off your dick...
Ponieważ nie znałem kawałka, podążałem za nim najlepiej, jak umiałem, zastanawiając się, po cholerę zadaje sobie trud nauczenia mnie czegoś nowego, skoro i tak nikt nas nie usłyszy. Może czuł się samotny i chciał z kimś pograć? A może wspaniałomyślnie postanowił spełnić marzenie obcego dzieciaka i zaprosił go do wspólnego grania, żeby tamten miał o czym opowiadać do końca życia? Choć brzmi to dziwnie, skupiłem się na jego prawej ręce, znalazłem rytm i grałem, jakbyśmy naprawdę występowali na wyprzedanym stadionie. Skończyliśmy unisono z triumfalnym uderzeniem w crash.
– Świetnie – powiedział, kiedy skończyliśmy. – Gramy o szóstej.
Zaraz, co? My? Te kawałki? Dzisiaj? Nie tego się spodziewałem. Nawet przez chwilę nie myślałem, że będzie chciał zagrać te piosenki ze mną publicznie. Sądziłem, że to było spontaniczne _jam session_, coś dla zabicia czasu. Grałem tak tysiące razy z kolegami, w piwnicach i zakurzonych garażach wypchanych kanistrami z benzyną i narzędziami ogrodniczymi. Nie wiedziałem, że to pieprzone przesłuchanie! Szczęka mi opadła i patrząc na niego pełnym niedowierzania wzrokiem, zapytałem:
– Chcesz to zrobić dzisiaj?
Iggy uśmiechnął się i odpowiedział:
– Jasne, człowieku!
– A czy... nie potrzebujemy basisty? – zapytałem.
Wyglądał na zaskoczonego.
– A masz jakiegoś? – zapytał.
Jak szalony pobiegłem do vana, żeby zgarnąć naszego basistę, Skeetera. Chciałem jak najszybciej podzielić się tym niesamowitym doświadczeniem z kolegą z zespołu, bo wiedziałem, że doceni je tak jak ja. Skeeter też był wielkim fanem Iggy’ego i The Stooges (był również fenomenalnym basistą z feelingiem i doskonałym poczuciem rytmu). Szybko zrobiliśmy próbę i byliśmy gotowi na wieczór. Oficjalnie zostaliśmy sekcją rytmiczną Iggy’ego Popa, przynajmniej na jeden wieczór w Toronto.
Czekając, aż sala zapełni się ludźmi z wytwórni, staliśmy z Iggym w mikroskopijnej garderobie za sceną, paląc papierosy i słuchając opowieści o jego niesamowitej karierze. TEN SZALENIEC, UWIELBIANY ZA WYSTĘPY, PODCZAS KTÓRYCH SMAROWAŁ SIĘ MASŁEM ORZECHOWYM, CIĄŁ SIĘ ODŁAMKAMI SZKŁA I OBNAŻAŁ PRZED WIDOWNIĄ, BYŁ PO PROSTU SERDECZNYM, CIEPŁYM, PROSTOLINIJNYM GENTLEMANEM. Zaskoczeniom nie było końca! Czuliśmy się przy nim kompletnie na miejscu i zdenerwowanie szybko ustąpiło pełnemu ekscytacji oczekiwaniu na koncert. Od czasu do czasu ktoś z wytwórni pukał do drzwi i pytał: „Potrzebujecie czegoś?”. Skeeter i ja zorientowaliśmy się szybko, że ci ludzie sądzą, że naprawdę jesteśmy zespołem Iggy’ego! Więc bez wahania zaczęliśmy sprawdzać, jak bardzo możemy skorzystać z tej niewyobrażalnej okazji. Paczka fajek? Załatwione. Skrzynka piwa? Nie ma sprawy. Karton fajek? Oczywiście. Oświeciło mnie: tak to wygląda, kiedy osiągniesz sukces. Nie ma spania w zimnym vanie z czterema innymi facetami ściśniętymi jak sardynki w puszce, w śpiworach, na półce ze sklejki, nie ma dziennego budżetu w wysokości siedmiu i pół dolara na Taco Bell i gówniane zioło. Nie ma powrotów do domu i błagania o ponowne przyjęcie do pracy, kiedy trasa się kończy, nie ma czekania, aż kolejna wyrwie cię z codziennego życia faceta bez wykształcenia. Nie ma czekania w brudnych uliczkach na szansę, która zapewni ci złudny status gwiazdy. Wiedziałem, że sukces bywa ulotny, więc zamiast tylko go posmakować, wziąłem całą garść.
Naszemu wyjściu na scenę towarzyszyła żywiołowa reakcja. Jeszcze nigdy takiej nie doświadczyłem: aplauz na miarę Iggy’ego Popa.
– FUUUUCK YOOOOU!!! – wrzasnął do mikrofonu, kiedy odliczaliśmy do pierwszego kawałka, _1969_, i tłum oszalał.
Iggy już nie był ciepłym, prostolinijnym gentlemanem, którego poznaliśmy na backstage’u – teraz był Iggym, którego znają i wielbią fani punka na całym świecie. Miałem niewiele czasu, żeby porozmyślać nad tym, jak dzięki zrządzeniu losu moje życie zatoczyło koło. Z opuszczoną głową poddałem się chwili i zacząłem napieprzać w żółty zestaw perkusyjny, jakby to była moja ostatnia noc na ziemi. Od czasu do czasu spoglądałem przez tłuste włosy na jego niesamowite, wyrzeźbione, wykrzywione ciało, biorące scenę w posiadanie tak jak na ikonicznych płaskich zdjęciach i w teledyskach, które widziałem tysiące razy. Tyle tylko, że w tamtej chwili był trójwymiarowy i dawał mi poczucie, że życie jest prawdziwe i że nie jestem sam. Skończyło się po paru minutach, o wiele za wcześnie. Z darmowymi papierosami i piwem w rękach podziękowaliśmy Iggy’emu i rozstaliśmy się. W KOŃCU „OSIĄGNĄŁEM SUKCES”, NAWET JEŚLI TYLKO NA JEDEN WIECZÓR. BYŁO TAK, JAK SOBIE WYMARZYŁEM. To było zbyt dobre, żeby było prawdziwe. Więc bez śladu rozczarowania cieszyłem się tym pięknym doświadczeniem. Wyobrażanie sobie, że jeszcze kiedyś znajdę się we właściwym miejscu we właściwym czasie, równałoby się paranoi. Jakie było prawdopodobieństwo?
Trasa Scream trwała, choć nie bez komplikacji. Koncerty, które mieliśmy zagrać na Środkowym Zachodzie i które miały nam pozwolić dotrzeć na Zachodnie Wybrzeże, zostały odwołane, co oznaczało, że musieliśmy przejechać sześć i pół tysiąca kilometrów do Olympii w stanie Waszyngton na darmowych papierosach i drobnych, które zostały nam w kieszeniach. Nie mieliśmy nic do stracenia, więc postanowiliśmy spróbować. W końcu skoro dotarliśmy tak daleko, cóż mogła znaczyć kolejna długa podróż przez Amerykę?
Nie wiedzieliśmy, że będzie naszą ostatnią.