Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

The Storyteller - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

The Storyteller - ebook

Historia o tym, jak tyczkowatemu dzieciakowi ze Springfield w stanie Wirginia udało się spełnić szalone marzenie. Mimo że dziś Dave Grohl jest znanym na całym świecie rockmanem, pozostał skromnym facetem, który wciąż zachwyca się siłą muzyki i z pokorą przyjmuje sławę. W gawędziarskim stylu – i z ogromnym poczuciem humoru – wspomina swoją pierwszą trasę koncertową z zespołem Scream, opowiada o czasie spędzonym w Nirvanie i tragicznym końcu zespołu, o powstaniu Foo Fighters, kiedy znalazł się na życiowym zakręcie, o graniu z Iggym Popem, występie na ceremonii rozdania Oscarów, tańczeniu z chłopakami z AC/DC, przypadkowym spotkaniu z Little Richardem, a także życiu rodzinnym, zwłaszcza bliskiej relacji z trzema córkami… Lista jest długa.

Historie Grohla są pełne muzyki. Warto ich posłuchać.

Ekscytująca uczta dla fanów, a także niezwykłe spojrzenie na ostatnich trzydzieści lat historii rocka.

„Booklist”

Książka szczera, skromna i pełna historii o wielkich gwiazdach… Miłośnicy muzyki będą czytać na zapętleniu.

CNN

Te wspomnienia czytają się same – ma się wrażenie, że to rozmowa w barze z przyjacielem, który jakimś trafem pracował z prawie każdym istotnym mainstreamowym i niezależnym muzykiem rockowym ostatnich dekad.

„Pittsburgh Post-Gazette”

Dave Grohl kieruje przekaz do ludzi stojących pod sceną: „W głębi duszy jestem taki jak wy. Ciężko zapracowałem na swoją dzisiejszą pozycję, ale miałem obsesję na punkcie tej samej muzyki, która kręci was. Ja też jestem fanem”.

„Billboard”

W tej świetnej i szczerej książce Grohl nie boi się opowiadać o wszystkim: od śmierci Kurta Cobaina po ojcostwo.

Audible (ranking Best of the Year)

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-64-2
Rozmiar pliku: 7,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

To­ron­to, Ka­na­da. 22 czerw­ca 1990 roku. Sło­necz­ne po­po­łud­nie. Scre­am wy­ru­szył wła­śnie w ko­lej­ną tra­sę po Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej swo­im nie­za­wod­nym (choć cuch­nącym) va­nem. Za­częli­śmy od sko­ku przez gra­ni­cę i kil­ku kon­cer­tów w mo­ich uko­cha­nych mia­stach, Mont­re­alu i To­ron­to. Przez lata ze­spół zdo­był w Ka­na­dzie nie­wiel­ką, ale od­da­ną gru­pę fa­nów i za­przy­ja­źnił się z nie­sa­mo­wi­ty­mi lu­dźmi, któ­rzy chęt­nie go­ści­li nas na swo­ich post­in­du­strial­nych stry­chach i w miesz­ka­niach przy oka­zji na­szych wi­zyt (w wa­run­kach o wie­le lep­szych niż te, do któ­rych by­li­śmy wte­dy przy­zwy­cza­je­ni). Uwiel­biam je­ździć do Ka­na­dy od cza­sów pierw­szej tra­sy, kie­dy mia­łem osiem­na­ście lat. Zio­ło było do­bre, dziew­czy­ny uro­cze, a kon­cer­ty za­wsze dzi­kie. I za­zwy­czaj przy­ci­ąga­ły tylu pła­cących wi­dzów, że mo­gli­śmy bez wi­ęk­szych pro­ble­mów do­je­chać na ko­lej­ny gig. Tak na­praw­dę jed­nak war­to było się tam tłuc przede wszyst­kim dla im­prez z prze­za­baw­ny­mi Ka­na­dyj­czy­ka­mi. Po­wiedz­my so­bie wprost – Ka­na­dyj­czy­cy są za­je­bi­ści. Wy­lu­zo­wa­ni, szcze­rzy i cho­ler­nie za­baw­ni. Niech mi ktoś udo­wod­ni, że da się w ka­na­dyj­skim mie­ście prze­jść jed­ną uli­cę i z ni­kim się nie za­kum­plo­wać. Na­sza roz­sze­rzo­na ro­dzi­na dzi­wa­ków i świ­rów za ka­żdym ra­zem wi­ta­ła nas z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi i za­wsze za­pew­nia­ła świet­ną za­ba­wę – gru­bo po pó­łno­cy szwen­da­li­śmy się po pi­ja­ku po uli­cach Mont­re­alu w po­szu­ki­wa­niu ka­na­pek z wędzo­nym mi­ęsem i _po­uti­ne_ albo upa­la­li­śmy się i aż do świ­tu ogląda­li­śmy _Ni­ght Ride_. (_Ni­ght Ride_ to do dziś je­den z mo­ich ulu­bio­nych pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych – spro­wa­dzał się do tego, że ogląda­ło się ob­raz z ka­me­ry usta­wio­nej na de­sce roz­dziel­czej sa­mo­cho­du, któ­ry przez go­dzi­nę je­ździ po mie­ście, a so­und­trac­kiem jest jaz­zo­wy mo­tyw gra­ny na skrzy­dłów­ce. Pro­gram na­le­żał do ga­tun­ku o prze­za­baw­nej na­zwie „po­wol­na te­le­wi­zja” i kie­dy czło­wiek coś wy­pił i wy­pa­lił, ogląda­nie prze­ra­dza­ło się w sur­re­ali­stycz­ną, ab­sur­dal­ną me­dy­ta­cję. _Ni­ght Ride_ jest po­pu­lar­ny wśród wi­ęźniów... tak przy­naj­mniej sły­sza­łem).

Spo­śród wszyst­kich miej­scó­wek w To­ron­to naj­faj­niej­szy był klub The Ri­vo­li na Qu­een Stre­et West. Sły­nął z kon­cer­tów naj­cie­kaw­szych un­der­gro­un­do­wych ka­pel i mie­ścił dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt osób, więc może nie prze­bi­jał Roy­al Al­bert Hall, ale był w sam raz dla ze­spo­łów ta­kich jak nasz, no i nie było wąt­pli­wo­ści, że kie­dy przyj­dzie czas, za­ata­ku­je­my trzy­cy­fro­wą licz­bą de­cy­be­li i roz­nie­sie­my to miej­sce w pył. No­si­li­śmy i usta­wia­li­śmy sprzęt na ma­lut­kiej sce­nie, żeby zro­bić pró­bę dźwi­ęku – było jesz­cze wcze­śnie – kie­dy za­uwa­ży­łem, że bar­man roz­wie­sza na lep­kich, po­pla­mio­nych pa­pie­ro­so­wym dy­mem ścia­nach pla­ka­ty re­kla­mu­jące nowy al­bum Iggy’ego Popa _Brick by Brick_. Dziw­ne, po­my­śla­łem, ale sko­ro nie mia­ło to nic wspól­ne­go z na­szym kon­cer­tem, podłączy­li­śmy in­stru­men­ty, roz­kręci­li­śmy wzmac­nia­cze i za­częli­śmy grzać wy­so­ko­ok­ta­no­we­go punk rock’n’rol­la, usta­wia­jąc na­gło­śnie­nie i od­słu­chy przed wy­stępem. Na­sza eki­pa skła­da­ła się wte­dy z jed­ne­go _ro­adie_, Bar­ry’ego Tho­ma­sa (Ka­na­dyj­czy­ka do szpi­ku ko­ści), więc roz­sta­wia­nie sprzętu spa­da­ło na ze­spół. Żad­ne­go dźwi­ękow­ca, żad­ne­go oświe­tle­niow­ca, tyl­ko na­sza czwór­ka i Bar­ry. Za­zwy­czaj pró­ba dźwi­ęku w klu­bie od­by­wa­ła się pó­źnym po­po­łud­niem, tuż przed otwar­ciem drzwi, a kon­cer­ty za­czy­na­ły się pó­źnym wie­czo­rem. Z ja­kie­goś po­wo­du tym ra­zem po­pro­si­li nas o przy­jście dużo wcze­śniej, w po­łud­nie, choć gra­li­śmy do­pie­ro o dwu­dzie­stej pierw­szej. Tro­chę nie­ty­po­wo, ale zgo­dzi­li­śmy się skwa­pli­wie. Kie­dy stro­iłem bęb­ny, na ścia­nach po­ja­wia­ły się ko­lej­ne pla­ka­ty Iggy’ego, więc za­cząłem po­dej­rze­wać, że coś się świ­ęci. Prze­rwa­łem stro­je­nie i za­py­ta­łem bar­ma­na:

– Hej, o co cho­dzi z tymi pla­ka­ta­mi?

– Iggy ma przed wa­szym kon­cer­tem im­pre­zę z oka­zji pre­mie­ry pły­ty – od­po­wie­dział non­sza­lanc­ko. – Będzie też grał.

Prak­tycz­nie eks­plo­do­wał mi łeb. To było cu­dow­ne mu­zycz­ne zrządze­nie losu! To się na­zy­wa zna­le­źć się we wła­ści­wym miej­scu we wła­ści­wym cza­sie! Za chwi­lę mia­łem się zna­le­źć w tej sa­mej za­pusz­czo­nej sali co oj­ciec chrzest­ny pun­ka, PIE­PRZO­NY IGGY POP! Ten fa­cet, ar­ty­sta zna­ny wcze­śniej jako Ja­mes Ne­well Oster­berg Jr., jest jed­no­cze­śnie Ada­mem i Ewą tego, co dziś na­zy­wa­my punk roc­kiem – i już nie­dłu­go miał zmie­nić ten nie­wiel­ki bar w dźwi­ęko­wy raj­ski ogród! Ter­min „żywa le­gen­da” na­wet w nie­wiel­kim stop­niu nie opi­su­je jego roli i zna­cze­nia. Temu fa­ce­to­wi przy­pi­su­je się wy­na­le­zie­nie pie­przo­ne­go sta­ge di­vin­gu. Niech ktoś spró­bu­je to prze­bić!

– Ale wy mu­si­cie się zmy­wać po so­und­chec­ku. To im­pre­za tyl­ko dla lu­dzi z wy­twór­ni pły­to­wej.

W jed­nej chwi­li ma­rze­nia o spo­tka­niu z mu­zycz­ną enig­mą le­gły w gru­zach. Pro­si­łem. Bła­ga­łem. Wstrzy­my­wa­łem po­tok łez god­ny ty­si­ąca fa­nów The Cure i go­rącz­ko­wo szu­ka­łem wy­mów­ki, któ­ra prze­ko­na­ła­by fa­ce­ta, że mu­si­my zo­stać.

– A co... a co... z na­szym sprzętem? Mu­si­my tu być i pil­no­wać, żeby nikt ni­cze­go nie ukra­dł! – wy­pa­li­łem z na­dzie­ją, że ko­leś po­łk­nie ha­czyk i po­zwo­li nam we­jść.

– Sprzęto­wi nic się nie sta­nie – po­wie­dział. – To tyl­ko parę osób z wy­twór­ni.

To­tal­nie roz­cza­ro­wa­ni sko­ńczy­li­śmy pró­bę i wy­co­fa­li­śmy się li­zać rany w za­rdze­wia­łej pusz­ce, prze­kli­na­jąc za­mkni­ęte pre­mie­ry du­żych wy­twór­ni. Nie po­zwo­lo­no nam prze­żyć cze­goś, co tra­fia się w ży­ciu raz. Po­czu­cie od­rzu­ce­nia było po­rów­ny­wal­ne chy­ba tyl­ko z tym, co prze­ży­wa­łem, gdy dziew­czy­na rzu­ci­ła mnie pod­czas balu na ko­niec roku (któ­ry od­by­wał się na stat­ku, więc utknąłem w na­sto­let­nim czy­śćcu aż do po­wro­tu do por­tu wie­le go­dzin pó­źniej). Gdy­by w 1990 roku ist­niał ter­min FOMO, świet­nie by pa­so­wał do tej sy­tu­acji. Mie­li­śmy do wy­bo­ru tyl­ko dwie mo­żli­wo­ści: po­cho­dzić po mie­ście w po­szu­ki­wa­niu baru albo prze­sie­dzieć dzie­wi­ęć go­dzin w va­nie, je­dząc piz­zę i słu­cha­jąc ra­dia. By­łem lek­ko wczo­raj­szy, więc wy­bra­łem wa­riant B.

Chwi­lę pó­źniej, kie­dy chil­lo­wa­li­śmy w va­nie, pod­je­cha­ła dłu­ga czar­na li­mu­zy­na. Pod­je­cha­ła ukrad­kiem, sta­nęła w bocz­nej ulicz­ce, jak­by to była ja­kaś rock’n’rol­lo­wa taj­na ope­ra­cja. Otwo­rzył się ba­ga­żnik. W tej sa­mej chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi klu­bu i sta­nął w nich ochro­niarz. Cze­kał na dro­go­cen­ny ła­du­nek. Wszyst­kie ru­chy były zsyn­chro­ni­zo­wa­ne i do­pra­co­wa­ne w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, jak gdy­by cho­dzi­ło o przy­su­ni­ęcie krze­sła pre­zy­den­to­wi sia­da­jące­mu do sto­łu. Z eks­cy­ta­cją wy­ci­ąga­li­śmy szy­je ze swo­je­go wy­god­ne­go przy­tu­łku na kó­łkach, żeby doj­rzeć ido­la we wła­snej oso­bie. I wte­dy, jak anioł w wi­zji Da­nie­la – po­ja­wił się. Li­mu­zy­na par­ko­wa­ła bli­sko na­sze­go vana. Iggy wy­sia­dł: całe sto sie­dem­dzie­si­ąt cen­ty­me­trów roc­ko­wej ary­sto­kra­cji, w sta­rych je­an­sach i T-shir­cie. Pod­sze­dł do ba­ga­żni­ka, zła­pał fu­te­rał z gi­ta­rą i prze­mknął do środ­ka. JAK DO­TĄD TO BYŁO MOJE NAJ­BLI­ŻSZE SPO­TKA­NIE Z PRAW­DZI­WĄ GWIAZ­DĄ ROC­KA. Po la­tach stu­dio­wa­nia jego twór­czo­ści jego pi­ęk­ny, za­wa­diac­ki ima­ge mia­łem wy­pa­lo­ny w mó­zgu, ale to nie była dwu­wy­mia­ro­wa okład­ka pły­ty czy pla­kat. To było żywe wcie­le­nie za­je­bi­sto­ści, we wła­snej oso­bie. I tak po pro­stu po chwi­li drzwi na back­sta­ge za­mknęły się za nim.

Już nie­raz jak na­tchnio­ny roz­pły­wa­łem się w za­chwy­cie nad dresz­czem emo­cji, któ­ry za­pew­nia in­te­rak­cja z lu­dźmi, i nad tym, jak wa­żne jest to w kon­te­kście mu­zy­ki na żywo, po­nie­waż kon­cert prze­no­si nas z pła­skie­go, wir­tu­al­ne­go do­świad­cze­nia od­bio­ru mu­zy­ki z na­grań do do­świad­cze­nia trój­wy­mia­ro­we­go, na­ma­cal­ne­go, daje po­czu­cie, że ży­cie jest praw­dzi­we i że nie je­ste­śmy sami. Na­wet przy­pad­ko­we spo­tka­nie z czło­wie­kiem, któ­re­go mu­zy­ki słu­cha­ło się, do­ra­sta­jąc – bez ko­ńca ga­pi­łem się na okład­ki jego płyt, uczy­łem się grać na per­ku­sji, ana­li­zu­jąc jego po­szar­pa­ne, ple­mien­ne ryt­my – wy­star­czy, żeby zo­ba­czyć wszyst­ko w trzech wy­mia­rach. Wła­śnie to wte­dy prze­ży­łem. Na­gro­dą za wia­rę w mu­zy­kę była ta chwi­la, gdy mo­głem zo­ba­czyć, jak Iggy wy­sia­da z sa­mo­cho­du i zni­ka w ciem­nych drzwiach, któ­ry­mi sam nie­daw­no wy­sze­dłem. Mój świat stał się tro­chę po­god­niej­szy. No i tyle.

Tro­chę pó­źniej usły­sza­łem pu­ka­nie w okno.

– Któ­ry z was to per­ku­si­sta?

Trzy­dzie­ści trzy lata w tra­sie na­uczy­ły mnie, że po ta­kim py­ta­niu ni­g­dy nie na­stępu­je nic do­bre­go. Nie­rzad­ko za­raz po nim masz do czy­nie­nia z kaj­dan­ka­mi, we­zwa­niem do sądu albo szyb­kim cio­sem w szczękę. Nie to py­ta­nie chcesz usły­szeć, kie­dy sto­isz w za­śmie­co­nej ulicz­ce w ob­cym kra­ju, ty­si­ąc trzy­sta ki­lo­me­trów od domu. Pod­nio­słem gło­wę z prze­po­co­ne­go śpi­wo­ra z tyłu vana, źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły mi się ze stra­chu. Cze­ka­łem na ostrą re­pry­men­dę za bóg wie ja­kie prze­wi­nie­nia, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do trwa­jące­go wła­śnie prze­słu­cha­nia. W ci­ężkim szo­ku i pa­ni­ce za­cząłem prze­glądać w my­ślach li­stę strasz­nych wy­stęp­ków, któ­re mo­gły spro­wa­dzić na mnie ten ża­ło­sny los. Czy po pró­bie zo­sta­wi­łem na po­de­ście za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa, za­pró­szy­łem ogień i wy­bu­chł pie­kiel­ny po­żar, któ­ry stra­wił cały klub z Ig­gym Po­pem w środ­ku? A może w wy­wia­dzie dla ja­kie­goś fan­zi­ne’u zro­bi­łem aro­ganc­ką uwa­gę na te­mat miej­sco­wej ka­pe­li, co roz­sier­dzi­ło jed­ne­go z jej człon­ków? A może to ja­kiś mści­wy były chło­pak dy­szący żądzą ze­msty, od­kąd dziew­czy­na zo­sta­wi­ła go dla mnie? (Naj­mniej praw­do­po­dob­ny sce­na­riusz. Miesz­ka­łem w pie­przo­nym va­nie, na mi­ło­ść bo­ską). Nie­śmia­ło pod­nio­słem drżącą dłoń i za­skam­la­łem ci­cho:

– Mmm... to ja...

– CHCESZ ZA­GRAĆ NA BĘB­NACH Z IG­GYM PO­PEM?

By­cie we wła­ści­wym miej­scu we wła­ści­wym cza­sie na­bra­ło zu­pe­łnie nie­ziem­skie­go wy­mia­ru.

By­łem tak zdez­o­rien­to­wa­ny tą nie­praw­do­po­dob­ną pro­po­zy­cją, że na chwi­lę się za­wie­si­łem. Jak wi­ęk­szo­ść mu­zy­ków fan­ta­zjo­wa­łem o tym, że pew­ne­go dnia mój ulu­bio­ny ze­spół za­pro­si mnie na sce­nę, że­bym za­stąpił ich per­ku­si­stę, któ­ry z ta­kich czy in­nych po­wo­dów nie może za­grać. Fan­ta­zjo­wa­łem tak o Scre­am, za­nim do­łączy­łem do ze­spo­łu. A te­raz to się dzia­ło na­praw­dę. Na­uczy­łem się grać na per­ku­sji, słu­cha­jąc płyt ulu­bio­nych wy­ko­naw­ców, więc po­tra­fi­łem od­two­rzyć ich al­bu­my nuta w nutę, w tym na­gra­nia Iggy’ego i The Sto­oges. Ta pro­po­zy­cja była po pro­stu spe­łnie­niem ma­rzeń. Ulży­ło mi, już nie mia­łem ser­ca w gar­dle i wy­ska­ku­jąc z pro­wi­zo­rycz­ne­go po­sła­nia, krzyk­nąłem:

– JA PIER­DO­LĘ, JA­SNE, ŻE TAK!

Gra­mo­li­łem się do wy­jścia, a ko­le­dzy z ze­spo­łu ga­pi­li się ze szczęka­mi na podło­dze. Bocz­ny­mi drzwia­mi wy­pa­dłem na uli­cę i z na­ra­sta­jącą eks­cy­ta­cją po­pędzi­łem co sił na back­sta­ge.

Już w środ­ku usły­sza­łem, jak ktoś bru­tal­nie trak­tu­je prze­ste­ro­wa­ną gi­ta­rę. Sprzęże­nia roz­brzmie­wa­ły z ogłu­sza­jącą mocą. Wy­sze­dłem zza rogu i zo­ba­czy­łem Iggy’ego – z gi­ta­rą w rękach stał na­prze­ciw ścia­ny mar­shal­li gó­ru­jącej nad nim jak mo­no­lit w fil­mie _2001. Ody­se­ja ko­smicz­na_. Grał dy­so­nan­so­we, dźwi­ęczące akor­dy w wy­so­kich po­zy­cjach i kręcił ga­łka­mi w po­szu­ki­wa­niu swo­je­go tonu. Pierw­sze wra­że­nie? No­sił oku­la­ry. I to nie ja­kieś _cool_ oku­la­ry pie­przo­nej gwiaz­dy roc­ka. Nie, my­ślę, że to były zwy­czaj­ne oku­la­ry do czy­ta­nia. Bogu dzi­ęki za to, po­my­śla­łem, bo od razu ze­szło ze mnie tro­chę na­pi­ęcia, któ­re za­cząłem od­czu­wać, kie­dy zbli­ża­łem się do sce­ny. Za­nim zdąży­łem się przed­sta­wić, fa­cet, któ­ry wy­rwał mnie ze śpi­wo­ra, krzyk­nął:

– Hej, to ten dzie­ciak. Per­ku­si­sta ze­spo­łu, któ­ry tu dziś gra.

Iggy od­wró­cił się z wy­ci­ągni­ętą ręką i po­wie­dział:

– Cze­ść, je­stem Jim.

Ner­wo­wo uści­snąłem mu dłoń, tę samą dłoń, któ­ra na­pi­sa­ła kla­sy­ki ta­kie jak _Lust for Life, No Fun, Se­arch and De­stroy, I Wan­na Be Your Dog_ i wie­le in­nych.

– Cze­ść, je­stem Dave – po­wie­dzia­łem, jak dzie­ciak, któ­ry pierw­sze­go dnia szko­ły po­zna­je swo­je­go na­uczy­cie­la.

– Znasz moją mu­zy­kę? – za­py­tał z tym swo­im cha­rak­te­ry­stycz­nym ak­cen­tem ze Środ­ko­we­go Za­cho­du.

No i tak – od dziec­ka sły­sza­łem, że nie ma cze­goś ta­kie­go jak głu­pie py­ta­nie. Ale w tam­tej chwi­li nie mo­głem so­bie da­ro­wać uśmie­chu w sty­lu: co to za py­ta­nie?! Żeby nie wia­do­mo ja­kie­go skrom­ni­sia zgry­wał Iggy.

– Tak. Znam two­ją mu­zy­kę – od­po­wie­dzia­łem.

– Chcesz po­grać? – wy­pu­ścił dru­gi cios.

– TAK – od­pa­rłem oczy­wi­ście.

Do­czo­łga­łem się do sto­łka. Pie­przo­ny Iggy Pop sta­nął parę cen­ty­me­trów od żó­łte­go ze­sta­wu per­ku­syj­ne­go Tama, któ­ry ku­pi­łem za pie­ni­ądze za­ro­bio­ne na ma­lo­wa­niu do­mów i ko­sze­niu traw­ni­ków, i za­częli­śmy grać. Już po chwi­li roz­brzmiał za­pętlo­ny riff _1969_. Włączy­łem się, do­kład­nie od­twa­rza­jąc na tom-to­mie świet­nie zna­ny z pły­ty mo­tyw. Tyl­ko gi­ta­ra i per­ku­sja, na­sza mi­ni­ma­li­stycz­na wer­sja była su­row­sza niż ta kla­sycz­na, z al­bu­mu (zzie­le­niej­cie z za­zdro­ści, The Whi­te Stri­pes). Po­tem dia­bel­skie _I Wan­na Be Your Dog_, chy­ba mój ulu­bio­ny ka­wa­łek z de­biu­tu The Sto­oges z 1969 roku. A po­tem Iggy rzu­cił mi pod­kręco­ną pi­łecz­kę: za­czął grać pio­sen­kę z no­wej pły­ty (któ­rej jesz­cze nie zna­łem), ka­wa­łek za­ty­tu­ło­wa­ny _I Won’t Crap Out_. Z pa­sją ko­goś, kto wy­stępu­je na wy­prze­da­nym sta­dio­nie, za­śpie­wał:

I’m stan­din’ in a sha­dow, ha­ting the world

I keep a wall aro­und me, block out the herd

It’s a ne­rve-wreck pla­ce to be, it kills real qu­ick

You got­ta scra­pe the con­cre­te off your dick...

Po­nie­waż nie zna­łem ka­wa­łka, podąża­łem za nim naj­le­piej, jak umia­łem, za­sta­na­wia­jąc się, po cho­le­rę za­da­je so­bie trud na­ucze­nia mnie cze­goś no­we­go, sko­ro i tak nikt nas nie usły­szy. Może czuł się sa­mot­ny i chciał z kimś po­grać? A może wspa­nia­ło­my­śl­nie po­sta­no­wił spe­łnić ma­rze­nie ob­ce­go dzie­cia­ka i za­pro­sił go do wspól­ne­go gra­nia, żeby tam­ten miał o czym opo­wia­dać do ko­ńca ży­cia? Choć brzmi to dziw­nie, sku­pi­łem się na jego pra­wej ręce, zna­la­złem rytm i gra­łem, jak­by­śmy na­praw­dę wy­stępo­wa­li na wy­prze­da­nym sta­dio­nie. Sko­ńczy­li­śmy uni­so­no z trium­fal­nym ude­rze­niem w crash.

– Świet­nie – po­wie­dział, kie­dy sko­ńczy­li­śmy. – Gra­my o szó­stej.

Za­raz, co? My? Te ka­wa­łki? Dzi­siaj? Nie tego się spo­dzie­wa­łem. Na­wet przez chwi­lę nie my­śla­łem, że będzie chciał za­grać te pio­sen­ki ze mną pu­blicz­nie. Sądzi­łem, że to było spon­ta­nicz­ne _jam ses­sion_, coś dla za­bi­cia cza­su. Gra­łem tak ty­si­ące razy z ko­le­ga­mi, w piw­ni­cach i za­ku­rzo­nych ga­ra­żach wy­pcha­nych ka­ni­stra­mi z ben­zy­ną i na­rzędzia­mi ogrod­ni­czy­mi. Nie wie­dzia­łem, że to pie­przo­ne prze­słu­cha­nie! Szczęka mi opa­dła i pa­trząc na nie­go pe­łnym nie­do­wie­rza­nia wzro­kiem, za­py­ta­łem:

– Chcesz to zro­bić dzi­siaj?

Iggy uśmiech­nął się i od­po­wie­dział:

– Ja­sne, czło­wie­ku!

– A czy... nie po­trze­bu­je­my ba­si­sty? – za­py­ta­łem.

Wy­glądał na za­sko­czo­ne­go.

– A masz ja­kie­goś? – za­py­tał.

Jak sza­lo­ny po­bie­głem do vana, żeby zgar­nąć na­sze­go ba­si­stę, Ske­ete­ra. Chcia­łem jak naj­szyb­ciej po­dzie­lić się tym nie­sa­mo­wi­tym do­świad­cze­niem z ko­le­gą z ze­spo­łu, bo wie­dzia­łem, że do­ce­ni je tak jak ja. Ske­eter też był wiel­kim fa­nem Iggy’ego i The Sto­oges (był rów­nież fe­no­me­nal­nym ba­si­stą z fe­elin­giem i do­sko­na­łym po­czu­ciem ryt­mu). Szyb­ko zro­bi­li­śmy pró­bę i by­li­śmy go­to­wi na wie­czór. Ofi­cjal­nie zo­sta­li­śmy sek­cją ryt­micz­ną Iggy’ego Popa, przy­naj­mniej na je­den wie­czór w To­ron­to.

Cze­ka­jąc, aż sala za­pe­łni się lu­dźmi z wy­twór­ni, sta­li­śmy z Ig­gym w mi­kro­sko­pij­nej gar­de­ro­bie za sce­ną, pa­ląc pa­pie­ro­sy i słu­cha­jąc opo­wie­ści o jego nie­sa­mo­wi­tej ka­rie­rze. TEN SZA­LE­NIEC, UWIEL­BIA­NY ZA WY­STĘPY, POD­CZAS KTÓ­RYCH SMA­RO­WAŁ SIĘ MA­SŁEM ORZE­CHO­WYM, CIĄŁ SIĘ ODŁAM­KA­MI SZKŁA I OB­NA­ŻAŁ PRZED WI­DOW­NIĄ, BYŁ PO PRO­STU SER­DECZ­NYM, CIE­PŁYM, PRO­STO­LI­NIJ­NYM GEN­TLE­MA­NEM. Za­sko­cze­niom nie było ko­ńca! Czu­li­śmy się przy nim kom­plet­nie na miej­scu i zde­ner­wo­wa­nie szyb­ko ustąpi­ło pe­łne­mu eks­cy­ta­cji ocze­ki­wa­niu na kon­cert. Od cza­su do cza­su ktoś z wy­twór­ni pu­kał do drzwi i py­tał: „Po­trze­bu­je­cie cze­goś?”. Ske­eter i ja zo­rien­to­wa­li­śmy się szyb­ko, że ci lu­dzie sądzą, że na­praw­dę je­ste­śmy ze­spo­łem Iggy’ego! Więc bez wa­ha­nia za­częli­śmy spraw­dzać, jak bar­dzo mo­że­my sko­rzy­stać z tej nie­wy­obra­żal­nej oka­zji. Pacz­ka fa­jek? Za­ła­twio­ne. Skrzyn­ka piwa? Nie ma spra­wy. Kar­ton fa­jek? Oczy­wi­ście. Oświe­ci­ło mnie: tak to wy­gląda, kie­dy osi­ągniesz suk­ces. Nie ma spa­nia w zim­nym va­nie z czte­re­ma in­ny­mi fa­ce­ta­mi ści­śni­ęty­mi jak sar­dyn­ki w pusz­ce, w śpi­wo­rach, na pó­łce ze sklej­ki, nie ma dzien­ne­go bu­dże­tu w wy­so­ko­ści sied­miu i pół do­la­ra na Taco Bell i gów­nia­ne zio­ło. Nie ma po­wro­tów do domu i bła­ga­nia o po­now­ne przy­jęcie do pra­cy, kie­dy tra­sa się ko­ńczy, nie ma cze­ka­nia, aż ko­lej­na wy­rwie cię z co­dzien­ne­go ży­cia fa­ce­ta bez wy­kszta­łce­nia. Nie ma cze­ka­nia w brud­nych ulicz­kach na szan­sę, któ­ra za­pew­ni ci złud­ny sta­tus gwiaz­dy. Wie­dzia­łem, że suk­ces bywa ulot­ny, więc za­miast tyl­ko go po­sma­ko­wać, wzi­ąłem całą ga­rść.

Na­sze­mu wy­jściu na sce­nę to­wa­rzy­szy­ła ży­wio­ło­wa re­ak­cja. Jesz­cze ni­g­dy ta­kiej nie do­świad­czy­łem: aplauz na mia­rę Iggy’ego Popa.

– FU­UUUCK YOOOOU!!! – wrza­snął do mi­kro­fo­nu, kie­dy od­li­cza­li­śmy do pierw­sze­go ka­wa­łka, _1969_, i tłum osza­lał.

Iggy już nie był cie­płym, pro­sto­li­nij­nym gen­tle­ma­nem, któ­re­go po­zna­li­śmy na back­sta­ge’u – te­raz był Ig­gym, któ­re­go zna­ją i wiel­bią fani pun­ka na ca­łym świe­cie. Mia­łem nie­wie­le cza­su, żeby po­roz­my­ślać nad tym, jak dzi­ęki zrządze­niu losu moje ży­cie za­to­czy­ło koło. Z opusz­czo­ną gło­wą pod­da­łem się chwi­li i za­cząłem na­pie­przać w żó­łty ze­staw per­ku­syj­ny, jak­by to była moja ostat­nia noc na zie­mi. Od cza­su do cza­su spo­gląda­łem przez tłu­ste wło­sy na jego nie­sa­mo­wi­te, wy­rze­źbio­ne, wy­krzy­wio­ne cia­ło, bio­rące sce­nę w po­sia­da­nie tak jak na iko­nicz­nych pła­skich zdjęciach i w te­le­dy­skach, któ­re wi­dzia­łem ty­si­ące razy. Tyle tyl­ko, że w tam­tej chwi­li był trój­wy­mia­ro­wy i da­wał mi po­czu­cie, że ży­cie jest praw­dzi­we i że nie je­stem sam. Sko­ńczy­ło się po paru mi­nu­tach, o wie­le za wcze­śnie. Z dar­mo­wy­mi pa­pie­ro­sa­mi i pi­wem w rękach po­dzi­ęko­wa­li­śmy Iggy’emu i roz­sta­li­śmy się. W KO­ŃCU „OSI­ĄGNĄŁEM SUK­CES”, NA­WET JE­ŚLI TYL­KO NA JE­DEN WIE­CZÓR. BYŁO TAK, JAK SO­BIE WY­MA­RZY­ŁEM. To było zbyt do­bre, żeby było praw­dzi­we. Więc bez śla­du roz­cza­ro­wa­nia cie­szy­łem się tym pi­ęk­nym do­świad­cze­niem. Wy­obra­ża­nie so­bie, że jesz­cze kie­dyś znaj­dę się we wła­ści­wym miej­scu we wła­ści­wym cza­sie, rów­na­ło­by się pa­ra­noi. Ja­kie było praw­do­po­do­bie­ństwo?

Tra­sa Scre­am trwa­ła, choć nie bez kom­pli­ka­cji. Kon­cer­ty, któ­re mie­li­śmy za­grać na Środ­ko­wym Za­cho­dzie i któ­re mia­ły nam po­zwo­lić do­trzeć na Za­chod­nie Wy­brze­że, zo­sta­ły od­wo­ła­ne, co ozna­cza­ło, że mu­sie­li­śmy prze­je­chać sze­ść i pół ty­si­ąca ki­lo­me­trów do Olym­pii w sta­nie Wa­szyng­ton na dar­mo­wych pa­pie­ro­sach i drob­nych, któ­re zo­sta­ły nam w kie­sze­niach. Nie mie­li­śmy nic do stra­ce­nia, więc po­sta­no­wi­li­śmy spró­bo­wać. W ko­ńcu sko­ro do­tar­li­śmy tak da­le­ko, cóż mo­gła zna­czyć ko­lej­na dłu­ga pod­róż przez Ame­ry­kę?

Nie wie­dzie­li­śmy, że będzie na­szą ostat­nią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: