They Wish They Were Us. Wszyscy chcą być jak my - ebook
They Wish They Were Us. Wszyscy chcą być jak my - ebook
Morderstwo w ekskluzywnej szkole średniej na Long Island i próba odkrycia, co naprawdę się wydarzyło.
W miasteczku Gold Coast na Long Island wszystko wygląda idealnie – od drogich butików przy promenadzie, przez plaże, aż do starannie wyprasowanych szkolnych mundurków Jill Newman i jej przyjaciół. Lecz trzy lata wcześniej Jill przekonała się, że to tylko fasada, pod którą ukrywa się prawda.
W pierwszej klasie jej przyjaciółka, błyskotliwa i piękna Shaila Arnold, została zamordowana przez swojego chłopaka. Po burzliwej nocy na plaży Graham przyznał się do zbrodni, sprawę zamknięto i wszystko wróciło do normalności. Pozornie.
Teraz Jill jest w czwartej klasie i czuje, że to ma być najlepszy czas w jej życiu. Kończy właśnie szkołę i należy do Graczy – wąskiej grupy wybrańców tworzących nie aż takie tajne, jak mogłoby się wydawać, stowarzyszenie. Gracze z ostatniej klasy organizują najlepsze imprezy, mają najlepsze stopnie i wszyscy ich uwielbiają. To ma być jej czas. Jill nie ma wątpliwości.
Lecz marzenia dziewczyny o doskonałym roku sypią się jak domek z kart, gdy niespodziewanie dowiaduje się, że Graham deklaruje swoją niewinność. Jeśli nie on zabił Shailę, to kto? Jill przysięga sobie dotrzeć do prawdy, lecz rozdrapywanie starych ran nie tylko burzy wszystkie przyjaźnie, ale i zagraża jej całej przyszłości.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-674-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TO PRAWDZIWY CUD, że ktokolwiek dożywa końca szkoły średniej. Gdzie się nie obejrzysz, czyha na ciebie niebezpieczeństwo albo dobrze zastawiona pułapka. Jeśli nie załatwi cię serce, zmaltretowane i obolałe, możesz skończyć jako ofiara prozaicznego, lecz przez to wcale nie mniej tragicznego zdarzenia – wypadku samochodowego, którego sprawca był pijany, potrącenia na pasach przez kierowcę zapatrzonego w telefon czy zmieszania zbyt wielu rodzajów nieodpowiednich pigułek. Lecz nie tak odeszła Shaila.
Technicznie rzecz ujmując, przyczyną jej śmierci był tępy uraz powłok głowy spowodowany przez jej chłopaka, Grahama Callowaya. Słona woda w jej płucach sugerowała utopienie, co byłoby najwygodniejszym wytłumaczeniem, jednak nie dało się przeoczyć ani zignorować śladu po uderzeniu na jej głowie i wielkiej kałuży gęstej krwi, w której tonęły jej długie włosy w odcieniu miodowego blondu.
Tępy uraz powłok głowy. Taki zapis widniał w jej akcie zgonu. Takie słowa znalazły się również w archiwach. Lecz w rzeczywistości nie to ją zabiło. Myślę, że do jej śmierci doprowadziła złość. I zdrada. Pragnienie zbyt wielu rzeczy, wszystkich, jednocześnie. I poczucie niezaspokojenia. Wściekłość pochłaniała ją od wewnątrz. Wiem to, bo czuję to samo. Dlaczego musiałyśmy cierpieć? Dlaczego wybrano nas? Jak to się stało, że straciłyśmy kontrolę?
Trudno mi przypomnieć sobie, jakie byłyśmy wcześniej, kiedy złość nie trawiła nas jeszcze bezustannie. Kiedy była tylko przemijającym uczuciem wywołanym kłótnią z mamą czy nieustępliwością mojego młodszego brata Jareda, który uparł się zjeść ostatni kawałek szarlotki w Święto Dziękczynienia. Wtedy złość była prostsza, bo nie towarzyszyła mi stale. Była jak fala, która rozbijała się o brzeg i uspokajała. Wszystko się uspokajało.
Dziś czuję się, jakby mieszkał we mnie potwór. Już zawsze będzie mi towarzyszyć, czekając tylko, by rozerwać mi pierś i wychynąć na światło dzienne. Czasem zastanawiam się, czy Shaila czuła to samo w ostatnich chwilach życia.
Mówi się, że dobrzy ludzie umierają młodo. Ale to tylko cytat z głupiej piosenki, którą śpiewaliśmy. Tak nie jest. To nie jest prawda. Nie mam co do tego wątpliwości, bo o Shaili Arnold można powiedzieć wiele rzeczy – że była błyskotliwa, zabawna, zdeterminowana i pełna życia. Ale szczerze? Dobra to ona nie była na pewno.Jeden
PIERWSZY DZIEŃ SZKOŁY co roku oznacza to samo: apel pamięci Shaili. Dziś rozpoczynałaby ostatnią klasę. Jednak od trzech lat Shaila nie żyje. Za chwilę po raz ostatni nam o tym przypomną.
– Gotowa? – pyta Nikki, wjeżdżając na parking pod szkołą. Skrzynię biegów błyszczącego nowością czarnego bmw – prezentu od rodziców na rozpoczęcie roku szkolnego – przełącza na tryb P i upija potężny łyk mrożonej kawy. – Bo ja nie. – Opuszcza zasłonę przeciwsłoneczną, spogląda w lusterko i nakłada na usta warstwę różowego błyszczyka o arbuzowym aromacie, a na koniec szczypie się w policzki, aż jej skóra zaczyna się czerwienić. – Jakby nie mogli dać jej jakiejś tabliczki albo zorganizować bieg charytatywny jej imienia. To, co robią, to jest przegięcie.
Nikki odliczała czas do pierwszego dnia ostatniej klasy w szkole średniej od zakończenia poprzedniego roku szkolnego w czerwcu i rozpoczęcia wakacji. Dziś rano zadzwoniła siedem po szóstej, a kiedy zaspana przewróciłam się na bok i odebrałam, nawet się nie przywitała.
– Bądź gotowa za godzinę albo szukaj innej podwózki! – zawołała, przekrzykując szum suszarki do włosów.
Nie musiała nawet trąbić, żebym wiedziała, że już czeka. Jej przybycie obwieściło ogłuszające dudnienie How Will I Know Whitney Houston z głośników jej auta. Obie miałyśmy hopla na punkcie muzyki z lat osiemdziesiątych. Kiedy wskoczyłam na siedzenie pasażera, Nikki wyglądała, jakby była po dwóch dużych kawach ze Starbucksa i tête-à-tête z zespołem makijażystów i fryzjerów. Jej ciemne oczy błyszczały dzięki warstwie cienia do powiek z brokatem, a rękawy szkolnego sweterka Gold Coast Prep podwinęła do łokci w nonszalancki i jednocześnie elegancki sposób. Nikki to jedyna osoba, która nasze ohydne mundurki potrafi nosić tak, aby wyglądały zjawiskowo.
Dzięki Bogu, ostatniej nocy nie dręczyły mnie nawracające regularnie koszmary, więc zniknęły też worki niemal stale utrzymujące się pod moimi oczyma. Kilka dodatkowych minut na nałożenie tuszu do rzęs i zapanowanie na brwiami też nie zaszkodziło.
Kiedy Nikki ruszała spod mojego domu, drżałam z ekscytacji, jakbym już nie mogła się doczekać: oto nadszedł nasz czas. W końcu znalazłyśmy się na szczycie.
Jednak dziś, kiedy po raz pierwszy parkujemy na miejscach przeznaczonych dla najstarszego rocznika Gold Coast Prep, czuję zimny dreszcz. Będziemy musieli przetrwać apel pamięci Shaili, którego perspektywa wisiała nad nami jak chmura, gotowa w każdej chwili zepsuć deszczem całą zabawę.
Shaila była jedyną uczennicą, która zmarła podczas uczęszczania do Gold Coast Prep, więc w gruncie rzeczy nikt nie wiedział, jak zareagować na jej śmierć. Ale ostatecznie podjęto pewne decyzje. Rok szkolny miał się zaczynać piętnastominutową uroczystością upamiętniającą zmarłą uczennicę, a tradycja ta miała obowiązywać tak długo, jak Shaila chodziłaby do szkoły, gdyby nadal żyła. Rodzice Shaili, państwo Arnoldowie, mieli wyrazić swoją wdzięczność, fundując szkole nowy budynek noszący imię ich córki. Sprytny ruch, dyrektorze Weingarten.
Grahama Callowaya nikt nie chciał pamiętać. Nikt nawet o nim nie wspominał.
Zeszłoroczna uroczystość nie była nawet taka zła. Weingarten stanął przed wszystkimi i opowiadał coś o tym, jak bardzo Shaila lubiła matematykę – nie lubiła – i jak bardzo cieszyłaby się na rozszerzony program z tego przedmiotu, gdyby wciąż była z nami – wcale by się nie cieszyła. Państwo Arnoldowie pojawili się na uroczystości tak samo jak rok wcześniej, siedzieli w pierwszym rzędzie i bez przerwy osuszali łzy na policzkach chusteczkami – takimi z materiału, mocno już zużytymi, prawie przejrzystymi. Nie zdziwiłabym się, gdyby dało się na nich znaleźć zaschnięte smarki sprzed dziesięcioleci.
Sześcioro nas zajęło miejsca obok nich, czyli z przodu, pośrodku, sygnalizując, że byliśmy przyjaciółmi Shaili. Niegdyś było nas ośmioro – po tamtej nocy pozostało nas sześcioro.
Quentin już na nas czeka, kiedy Nikki wjeżdża na miejsce zarezerwowane dla przewodniczącej klasy.
– Jesteśmy najstarsi, zdziry! – mówi i przyciska do szyby od mojej strony kawałek kartki z rysunkiem przedstawiającym nas troje. Nikki trzyma na niej odznakę przewodniczącej, ja dźwigam dwa razy większy ode mnie teleskop, a Quentin jest cały czerwony, tak jak jego włosy. Wymowa tego małego dzieła rozgrzewa mi serce.
Piszczę na widok prawdziwego Quentina, otwieram drzwi auta i rzucam się, by objąć go w pasie.
– Dobrze cię widzieć! – mówię, wtulając twarz w jego pulchną pierś.
– Och, Jill! – woła ze śmiechem. – Nikki! No, chodź tutaj!
Nikki dołącza do naszego uścisku, a ja wdycham głęboko woń rosy, którą pachną jego ubrania. Przyjaciółka całuje mnie w policzek, znacząc na skórze lepki ślad, a parę sekund później dołączają do nas pozostali. Robert, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, wciąga ostatnią porcję miętowego dymu z e-papierosa i chowa go do kieszeni skórzanej kurtki. Teoretycznie powinien mieć już pokaźną listę uwag za brak szkolnego sweterka, ale z jakiegoś powodu jeszcze żadnej nie dostał.
– Nie wierzę, że znów musimy to odwalać! – mówi.
– Ale że co? Chodzi ci o szkołę czy Shailę? – Za moimi plecami pojawia się Henry. Kładzie dłoń na moim pośladku i przygryza mi płatek ucha. Roztacza obezwładniająco męski zapach, w którym woń świeżo skoszonej trawy miesza się z drogim francuskim dezodorantem. Czerwienię się na myśl o tym, że po raz pierwszy pokazujemy się w szkole razem, jako my, i wciskam się pod jego ramię.
– A jak myślisz? – pyta Robert i przewraca oczyma.
– Byście się lepiej zamknęli, idioci – warczy Marla i przerzuca za umięśnione ramię gruby warkocz platynowych włosów. Mocną opaleniznę na twarzy zdobyła w czasie wakacji spędzonych na najlepszym boisku do hokeja na trawie, na najlepszym obozie sportowym w Nowej Anglii. Z pofarbowanego w psychodeliczne barwy worka na jej plecach wisi kij do gry z rączką owiniętą taśmą: jednoznaczne insygnia przynależności do reprezentacji. A ona umie je nosić jak mało kto.
– Co tam brzęczysz? – pyta Robert. – Dobra, miejmy to za sobą.
Rusza przodem i prowadzi nas przez zielony trawnik, starannie przycięty i ogólnie w dobrej kondycji po wakacjach bez uczniów, do miejsca, gdzie trzeba stanąć – pod wieżą z zegarem i dwa kroki w prawo – żeby między budynkami zobaczyć rozpoczynającą się milę dalej zatokę Long Island Sound i maszty jachtów kołyszących się na cumach, jeden obok drugiego. Słone powietrze sprawia, że kręcą mi się włosy. W takich warunkach używanie prostownicy mija się z celem.
Zamykam stawkę i idę, spoglądając na plecy poszczególnych osób z naszej paczki. Ich idealne sylwetki na tle słońca. Przez chwilę nie istnieje nic poza nami – Graczami. Tworzymy wokół siebie wyjątkową aurę. I tylko my znamy prawdę o tym, co musieliśmy zrobić, by się tu znaleźć.
Pierwszoroczniaki – Nikki dla wygody nazywa ich kotami – drepczą wyznaczonymi ścieżkami. Nikt nie próbuje się zbliżyć do naszej niewielkiej grupki. Zachowują odstęp, wciskają w spodnie białe, wyprasowane koszule zapięte na ostatni guzik, zaciskają paski o jeszcze jedno oczko albo wygładzają plisowane spódniczki w kratę. Nikt nie ośmiela się nawiązywać z nami kontaktu wzrokowego. Znają już zasady.
Jestem spocona, zanim docieramy do auli, a kiedy Henry przytrzymuje mi drzwi, przepełnia mnie strach. Większość obitych pluszem siedzeń jest już zajęta. Każdy nasz krok ku krzesłom obok państwa Arnoldów śledzą dziesiątki wytrzeszczonych oczu. Rodzice Shaili są ubrani na czarno. Kiedy się do nich zbliżamy, wstają i witają nas oszczędnymi pocałunkami zakończonymi kawałek od naszych policzków. Cmoknięcia słychać w całym przestronnym pomieszczeniu. Zjedzona na śniadanie jajecznica buntuje się w moim żołądku. Całość przypomina mi pogrzeb dziadka, po którym przyjmowaliśmy kondolencje od żałobników oczekujących w niekończącej się kolejce, aż moje pomarszczone usta zwiędły jak kwiat bez wody. Jestem ostatnią osobą witającą się z panią Arnold. Kobieta chwyta mnie za ramię i zatapia pomalowane karmazynowym lakierem paznokcie w moją skórę.
– Witaj, Jill – szepcze mi do ucha. – Powodzenia w nowym roku szkolnym!
Udaje mi się uśmiechnąć i mija nieco zbyt długa chwila, zanim uwalniam się z jej uścisku. Serce wali mi jak szalone, kiedy rozpycham Nikki i Henry’ego, żeby stanąć między nimi. Shaila spogląda na nas ze zdobnej ramki ustawionej na sztaludze pośrodku sceny. Jej złote włosy tworzą burzę loków niczym fale uformowane z piasku na plaży, a jej zielone oczy stały się elektrycznie hipnotyzujące dzięki wsparciu Photoshopa. Wygląda tak samo jak wcześniej, bo na zawsze pozostanie piętnastolatką. My w tym czasie zmagamy się z nowymi pryszczami, bolesnym okresem i coraz paskudniejszym oddechem.
Aula pachnie jak nowo otwarta ryza papieru do kopiarki i świeżo zaostrzone ołówki. Uleciał z niej ciężki zapach piżma, który zadomowił się tu pod koniec ubiegłego roku szkolnego. Miejsce, w którym odbywała się ta uroczystość, było właściwie jedynym, na które zgodzili się państwo Arnoldowie. Było to ulubione miejsce Shaili w całym kampusie. Właśnie tu występowała w każdym szkolnym przedstawieniu, w którym mogła uczestniczyć, a z wieczornych prób wychodziła w euforii, której nie potrafiłam zrozumieć.
– Łaknę światła jupiterów – wyjaśniła mi kiedyś, śmiejąc się pełną piersią. – Ale przynajmniej potrafię się do tego przyznać.
– Dzień dobry, Gold Coast! – woła na powitanie dyrektor Weingarten. Ma krzywo zawiązany krawat i świeżo przystrzyżoną szpakowatą bródkę, podkreślającą spiczaste rysy. – Widzę dziś wśród nas sporo nowych twarzy. Chciałbym was wszystkich serdecznie powitać w naszych szeregach. Dołączcie, proszę, do mnie!
Uczniowie i uczennice zaczynają się obracać i witać wszystkie osoby dopiero rozpoczynające tu naukę – dzieciaki, które dotychczasowe życie spędziły w publicznych szkołach, więc do dzisiaj sądziły, że pierwszy dzień roku szkolnego oznacza apel i godzinę wychowawczą, a nie pozdrowienie martwej koleżanki. Dziś, w tym nowym i dziwnym miejscu łatwo odróżnić ich od reszty po zaskoczonych i zagubionych minach. Nie są w stanie się ukryć. Kiedyś byłam jedną z nich. Potwierdzenie stypendium spłynęło tydzień przed rozpoczęciem zajęć, więc w Gold Coast pojawiłam się, nie znając tu żywej duszy. Samo wspomnienie wciąż wywołuje u mnie ciarki na plecach.
– Witajcie! – odpowiada sala chórem. Tylko nasz rząd zachowuje ciszę.
– Możecie się zastanawiać, co tu robimy i dlaczego każdy rok szkolny zaczynamy w tym właśnie miejscu – przerywa Weingarten i chusteczką przeciera czoło. Klimatyzacja działa na najwyższych obrotach, lecz mimo to nad jego brwiami perli się pot i błyszczy w świetle mocnych reflektorów. – Zależy nam, by upamiętnić jedną z najlepszych spośród nas, jedną z najjaśniejszych gwiazd – Shailę Arnold.
Spojrzenia wędrują w stronę zdjęcia Shaili, jednak państwo Arnoldowie nie odrywają oczu od dyrektora.
– Shaili nie ma już wśród nas – ciągnie Weingarten. – Lecz jej życie było pełne barw. Nie zapomnimy jej nigdy. Pamięć o niej będzie żywa wśród jej rodziny, przyjaciół i w tych ścianach.
Państwo Arnoldowie potakują.
– Staję dziś przed wami, by podkreślić, że Gold Coast Prep jest, i zawsze będzie, rodziną. Musimy dbać o siebie nawzajem. Nie możemy pozwolić, by kogokolwiek spośród nas spotkała krzywda.
Nikki wbija mi łokieć pod żebra.
– Dlatego dobrze zapamiętajcie moje słowa – peroruje Weingarten. – W Gold Coast Prep staramy się czynić dobro. Chcemy być coraz lepsi. Jesteśmy, by się wspierać.
O, właśnie, czas na motto Gold Coast.
– Kto zna na pamięć, może dołączyć – dodaje z uśmiechem.
Z pięciuset dwudziestu trzech gardeł uczniów i uczennic Gold Coast Prep w wieku od sześciu do osiemnastu lat wydobywają się wyuczone słowa. Głupie motto recytują nawet nowe dzieciaki, które musiały się go nauczyć, jeszcze zanim postawiły stopę na terenie kampusu.
– W Gold Coast Prep życie miło płynie. Świetnie się bawimy. Jesteśmy, by sobie pomagać – rozbrzmiewa ponura formułka.
– Bardzo ładnie – podsumowuje zadowolony Weingarten. – A teraz proszę rozejść się do klas. To będzie świetny rok szkolny!
Kiedy przychodzi przerwa na lunch, nie jesteśmy już żałobnikami. Oddanie hołdu Shaili Arnold to przeszkoda, którą mamy za sobą.
Na widok stolika dla Graczy z najstarszego rocznika czuję ucisk w żołądku. Drugie i trzecie klasy zajęły już swoje krzesła, lecz to zupełnie wyjątkowe miejsce, zarezerwowane dla nas, nadal pozostaje puste i kusi, aby się do niego zbliżyć.
Stolik znajduje się w najlepszym miejscu kafeterii, dokładnie pośrodku pomieszczenia, dzięki czemu każdy musi przejść obok i może przekonać się na własne oczy, jak świetnie się bawimy nawet w czasie lunchu. Stoły dookoła zarezerwowane są dla Graczy z niższych roczników i kotów. Odległość od nas świadczy o ich pozycji w grupie.
Stopy drżą mi z ekscytacji, kiedy przesuwamy się z Nikki wzdłuż baru sałatkowego i nakładamy sobie masowany jarmuż, marynowaną fetę i kawałki grillowanego kurczaka. Kiedy mijamy stół z deserami, umieszczam sobie na talerzu trochę surowej masy ciasteczkowej. Te maślane kulki, które lądują na tacy obok lunchu, od dawna są przejawem pewnej dziewczęcej nonszalancji. Shaila jadła je każdego dnia, który spędzała w szkole. Grupka dzieciaków z młodszych klas przepuszcza nas – jak należy – przy kasie i możemy już ruszać do stolika, który od początku miał być nasz. Mimo to czuję wręcz zaskoczenie, kiedy podchodzę i widzę puste miejsce, które na mnie czeka. Wolne krzesło, bez najmniejszych wątpliwości przeznaczone dla mnie, wciąż wywołuje dziwne podekscytowanie. To znak. W końcu przynależę do tego miejsca. Zasłużyłam. Przetrwałam.
Podchodzę do stołu razem z Nikki, jesteśmy pierwsze i kiedy siadamy, powraca znajome poczucie bycia na świeczniku. Wiemy, że wszyscy na nas patrzą. To część całej zabawy.
Nikki odgarnia długie czarne włosy, rozpina plecak i wyjmuje papierowy kartonik w neonowych kolorach.
– Jestem przygotowana – mówi i go otwiera.
W środku znajduje się kilkadziesiąt miniaturowych kitkatów w egzotycznych smakach, takich jak dynia, zielona herbata czy bataty. Musiała je dostać od rodziców, którzy przywieźli je z niedawnej podróży biznesowej do Japonii – gdzie polecieli oczywiście bez niej. Grupka chłopaków i dziewczyn z drugiej klasy zbliża się ostrożnie, żeby zobaczyć zachwycającą niespodziankę, z którą Nikki Wu pojawiła się w szkole.
– Kolejny szczodry gest Darlene – wzdycha, wskazując na mieniące się wszystkimi barwami tęczy słodycze. Nikki przewraca oczyma, akcentując wyraźnie drugą sylabę imienia matki.
Rodzice Nikki są magnatami w przemyśle tekstylnym, a przenieśli się tutaj, kiedy obie chodziłyśmy do siódmej klasy. W czasie pierwszego semestru w Gold Coast Nikki spędzała czas zgarbiona nad ekranem telefonu i wymieniała wiadomości z przyjaciółmi sprzed przeprowadzki. Zupełnie nie interesowało jej życie na przedmieściach. Obojętność, z jaką nas traktowała, sprawiała, że w niewytłumaczalny sposób przyciągała uwagę. I właśnie tamtej wiosny, w czasie pracy nad jakimś musicalem, zrodziła się przyjaźń między nią i Shailą, która zdobyła główną rolę Sandy w szkolnej adaptacji Grease – co oczywiście dla nikogo nie było zaskoczeniem – a Nikki zgłosiła się do pracy przy kostiumach. Wtedy też dowiedzieliśmy się wszyscy, że Nikki jest modowym geniuszem, projektuje skórzane legginsy czy letnie spódnice z ekstrawaganckimi aplikacjami, które z miejsca mogłyby znaleźć się w garderobach broadwayowskich teatrów.
Kiedy się okazało, że będę musiała dzielić się Shailą jako najlepszą przyjaciółką, zaczęłam walczyć z zazdrością. Czułam się zdeterminowana, by podążać za ich nowymi gustami („Bravo, a nie Netflix”) i dotrzymywać tempa, kiedy po raz pierwszy piły na imprezie dla członków zespołu scenicznego („nie mieszaj piwa z wódką, nigdy nie czułam się gorzej!”). Jakoś mi się to udawało – a przynajmniej szło mi całkiem nieźle – więc zanim rozpoczęła się ósma klasa, tworzyłyśmy już wspólną paczkę.
Jednak przez cały ostatni rok życia Shaili w milczeniu walczyłyśmy z Nikki o jej uwagę, obserwując się nawzajem z ostrożnością. To było głupie, bo Shaila wcale nie grała w „wybierz ulubioną”. Była do bólu lojalna wobec nas obu. Kiedy zginęła, nasza przyjaźń, z początku szorstka, przerodziła się w stan, w którym stałyśmy się dla siebie nierozłączne. Ogniwo, które nas dotychczas łączyło, zostało zerwane, więc wykułyśmy nowe. W jednej chwili zniknęło całe napięcie między nami, bo miałyśmy tylko siebie i łaknęłyśmy bliskości. Nikki stała się moją Shailą. Ja dla niej też.
– Czerwona fasolka jest najlepsza – mówi, odwijając minibatonik, i wsuwa go sobie do ust. Sięgam do pudełka i wybieram jasnoróżowe opakowanie. Zawartość jest bardzo słodka i lepi mi się do palców.
– Mowy nie ma – protestuję. – Truskawki górą.
– Tylko w połączeniu z matchą.
– Jaki snobizm...
– Nie snobizm, tylko dobry gust!
– A co z gorzką czekoladą?
Nikki gryzie kitkata i zastanawia się nad odpowiedzią.
– Prostota. Klasyka. Jestem za.
– Kultowe zestawienie.
– Jak my. – Nikki uśmiecha się oślepiająco białymi zębami, po czym sięga po batonik w lawendowym opakowaniu. – Ale życie jest za krótkie, żeby ograniczać się do jednego smaku.
– Święte słowa.
Słyszę, jak rozbrzmiewający w tle gwar kafeterii zmienia się w ryk. Odwracam się i widzę, że w naszą stronę zmierzają chłopcy. Pierwszo- i drugoklasiści rozsuwają się, by zrobić im przejście. Robert idzie kilka kroków przed pozostałymi; szybkim i zdecydowanym krokiem pokonuje dystans dzielący go od nas. Henry depcze mu po piętach. Plecak zarzucił niedbale na jedno ramię, a jego gęste włosy w kolorze piaskowego blondu zaczesał na bok. Ma lekko przekrzywiony krawat. Po drodze zbija żółwika z Topherem Gardnerem, potężnym Graczem z drugiej klasy o twarzy pokrytej trądzikiem, który łaknie jego uwagi. Stawkę zamyka Quentin. Mijając grupkę dziewczyn z trzeciej klasy, puszcza oko do ładnej koszykarki. Dziewczyna oblewa się rumieńcem. Robert pierwszy siada na krześle i natychmiast otwiera butelkę napoju gazowanego, by jednym haustem wychylić połowę zawartości.
– Cześć, mała – mówi Henry i siada obok mnie. Przywiera ustami do miejsca, gdzie moja szyja łączy się z obojczykiem, tworząc niewielki trójkąt. Czuję, jak przez moje ciało przetacza się drżąca fala, a gdzieś zza pleców słyszę gwałtowne westchnienie. Grupka dziewczyn z pierwszej klasy w nieco przydługich spódniczkach patrzy na nas szeroko otwartymi oczyma. Zajęły miejsca w pierwszym rzędzie – jeśli myślą, że przez cały rok będą mogły jeść przy tym stole, to grubo się mylą. Bo on też jest nasz. Podarujemy go Graczom z pierwszych klas jako prezent. Przekonają się.
Tymczasem zaczynają chichotać i szepczą coś, zasłaniając usta dłońmi. Wciąż patrzą w naszą stronę.
Marla siada ciężko na krześle. W ten sposób znów jesteśmy razem. Mamy dużo miejsca, bo każdy ze stołów jest policzony dla ośmiu osób. Z Shailą i Grahamem było nas w sam raz. Ale nauczyliśmy się siedzieć szeroko, zajmując więcej miejsca, niż potrzebowaliśmy. To pomaga. A teraz, skoro Gracze są już w komplecie, możemy zaczynać.
Otaczają nas strzępki rozmów, które mają przygotować nas na weekend, bo tylko weekend się liczy.
– Słyszałem, że Anne Marie Cummings zrobi ci ręką, jeśli powiesz, że podoba ci się, jak gra ten jej marny zespół.
– Reid Baxter zapowiedział, że wieczorem przyniesie flachę. Nie wpuszczaj go, jeśli będzie mu odbijało.
– Skoro nie chciałeś mieć twarzy pomalowanej markerem, trzeba było nie pić do utraty przytomności!
Słyszymy fragmenty rozmów, które krążą po kafeterii jak gołębie pocztowe, roznoszące najważniejsze wiadomości po całej szkole. Bywają takie dni, kiedy nachylamy się do siebie tak blisko, jakbyśmy mieli dotknąć się głowami. Ale zdarzają się i takie, gdy głosy spowijają nas wokół, co pozwala nam nawiązywać nowe więzi i sojusze. Kto ze mną? Kto jest wrogiem, a kto przyjacielem?
– Ekhem! – Nikki stuka nożem w puszkę po wodzie gazowanej.
Robert stęka, ale uśmiecha się w jej kierunku. Jeśli to dobry tydzień, przez cały lunch sobie dogryzają. Jeśli zły, Nikki udaje, że on dla niej nie istnieje.
– Kupa. – Nikki pokazuje mu język i przyciska ramiona do boków w taki sposób, że jej piersi wędrują pod samą brodę. Robert rozpiera się na krześle i z uznaniem unosi brwi. Ten tydzień zapowiada się fantastycznie.
– Niech będzie, panno Wu – mówi Quentin. – Zaczynaj.
Nikki nachyla się i mówi ściszonym głosem. Musimy zbliżyć się, żeby ją słyszeć, choć nic z tego, co mówi, nie jest dla nas nowością. Dziś wieczorem organizuje imprezę. (Niesamowite). Jej rodziców nie ma, bo polecieli na weekend do Paryża. (Też żadne zaskoczenie). Będzie na nas czekała beczka piwa. (Oczywiście).
Henry obraca się w moją stronę i kładzie pod stołem dłoń na moim udzie. Kciukiem rysuje małe kółka na mojej nagiej skórze.
– Będę po ciebie o wpół do dziewiątej – mówi.
Wykrzywiam usta w uśmiechu, starając się zignorować gorąco między nogami. Jego skóra błyszczy letnim słońcem i mogłabym przysiąc, że jest delikatnie jaśniejsza w miejscu, w którym stykała się z noskami okularów przeciwsłonecznych; pamiętam, że zauważyłam to w dniu, w którym zapytał, czy możemy oficjalnie być razem. To był jeden z najgorętszych czerwcowych wieczorów – nie do zniesienia na lądzie, ale przyjemnie chłodniejszy na pokładzie łodzi jego rodziców, pośrodku zatoki. Na grupowym czacie panowała cisza. Poza nami wszyscy byli na wakacjach, by zdążyć przed rozpoczęciem letnich programów dla najbardziej uzdolnionych uczniów. Ja wciąż czekałam na rozpoczęcie stażu w lokalnym planetarium. Byliśmy sami.
Lubisz gwiazdy, prawda? – napisał do mnie w prywatnej wiadomości.
Wszyscy wiedzieli, że mam obsesję na punkcie astronomii. Okay, astronomii i astrofizyki, jeśli chodzi o ścisłość. Od dawna się tym interesowałam. Fascynacja wszystkim, co nad nami, zaczęła się, gdy miałam pięć lat, a tata po każdej burzy brał mnie na Ocean Cliff, bo wtedy niebo było najczystsze, i pokazywał mi gwiazdozbiory, galaktyki, planety i gwiazdy. Ocean Cliff to najwyższy punkt na całym wybrzeżu Gold Coast – potężna skalna formacja wrzynająca się w wody zatoki.
– To sposób, by znaleźć sens w chaosie – mówił, kiedy tam siedzieliśmy.
Powiedział też, że zawsze chciał być astronautą, ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu został księgowym. Po pierwszej takiej nocy przykleił na suficie w moim pokoju kilkadziesiąt fosforyzujących gwiazdek w układzie spiralnym.
To, że umiałam dostrzegać wysoko nad sobą konkretne obiekty, maleńkie cuda, które towarzyszyły ludzkości od zawsze, uspokajało mnie wewnętrznie. Odsuwało ode mnie koszmary i pozwalało mierzyć się z ciemnością. No okay, czasem pozwalało.
No ba... – odpowiedziałam Henry’emu.
Zachód słońca na łodzi?
Nie odpisałam mu natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Henry ponowił zaproszenie.
Mogę zorganizować teleskop.
Od zakończenia roku szkolnego Henry nie dawał mi spokoju. Wpadał do mnie do domu, proponował podwózkę na imprezy i podsyłał jakieś dziwaczne filmiki, które, w jego mniemaniu, mogły mnie rozśmieszyć. Miałam już dość odmawiania mu i po dziurki w nosie czekania na kogoś innego. Dlatego uznałam: chrzanić to, niech mu będzie.
Będę. Mam swój, więc nie musisz nic organizować.
Mówiłam o stojącym na mojej szafce nocnej przenośnym Celestronie, który dostałam od taty na Chanukę w zeszłym roku.
Kilka godzin później byliśmy w połowie drogi do wybrzeża w stanie Connecticut, płynąc na pokładzie niewielkiej łodzi Olly Golucky, nazwanej na cześć dwunastoletniego golden retrievera należącego do Henry’ego. Słońce już zaszło i w końcu upał zaczął słabnąć. Czuć było lekką bryzę, a na niebie pomiędzy chmurami pojawiły się pierwsze gwiazdy. Nabrałam głęboko do płuc słonego powietrza i położyłam się na mokrym pokładzie. Fale rozbijały się o kadłub, a Henry zabawiał mnie zaskakująco śmiesznymi historyjkami z pierwszego tygodnia swojego wakacyjnego stażu w CNN. Robił się czerwony, kiedy mówił o tym, jak na korytarzach mijał się ze swoimi idolami. To było takie słodkie. Potem sięgnął po butelkę różowego wina i puszkę rosyjskiego kawioru, którą znalazł w niewielkiej lodówce. Poczęstował mnie i ze wzrokiem pełnym nadziei zapytał:
– Czyli co, chciałabyś tego? Nas?
Odpowiedź była oczywista. Był kapitanem drużyny lacrosse’a i głównym prowadzącym w szkolnym radiowęźle. Bardziej elokwentny niż większość naszych nauczycieli. I uroczy, kiedy za dużo wypije, w przeciwieństwie do większości chłopaków, którzy zmieniali się w potwory. Niczemu nie przeszkadzało również to, że cieszył się oczywistą urodą, jakby urodził się, by zostać modelem marki J. Crew Nantucket. Gęste blond włosy. Zielone oczy. Niemal idealna skóra. Skazany na sukces. Był Graczem. Wszystko stałoby się dziecinnie łatwe, gdybym się z nim związała.
Poza tym osoba, z którą naprawdę chciałam być, czyli chłopak, który zaprowadził mnie dokładnie w to miejsce, przebywał setki mil stąd. Nie było się nad czym zastanawiać. Henry był na wyciągnięcie ręki i chciał być ze mną. Adam Miller nie.
– Oczywiście – odpowiedziałam.
Henry odstawił puszkę i objął mnie lepkimi dłońmi. Rybia ikra przylgnęła do moich pleców. Nie miał pojęcia, że gdy wsuwał język w moje usta, ja marzyłam, by Adam mógł zobaczyć, z czego zrezygnował.
Rozległ się dzwonek.
– Dawaj, stary. Mamy hiszpański.
Robert kopie Henry’ego pod stołem.
– A my angielski – mówię do Nikki.
Przyjaciółka odchyla głowę i krzywi się z rozpaczą, ale bierze mnie pod ramię i razem wychodzimy przez podwójne drzwi. Słońce stoi wysoko na niebie i muszę zmrużyć oczy, żeby spojrzeć dalej, za parking dla kadry przy teatrze, aż na stragany z ostrygami. Sprzedawcy kończą już pracę, składają zadaszenia i pakują skrzynki.
Przechodzimy z Nikki przez kampus, docieramy na zajęcia równo z dzwonkiem i siadamy obok siebie. Wyjmuję z torby swoje wydanie Wielkiego Gatsby’ego; pan Beaumont zadał nam tę lekturę jeszcze przed letnią przerwą.
– Dzień dobry, dziewczęta – mówi nauczyciel, mijając nasze ławki. – Jak się udały wakacje?
Nikki przekrzywia głowę i przygląda mu się łobuzersko.
– Wspaniale.
– Doskonale. – Pan Beaumont uśmiecha się i poprawia okulary w grubych oprawkach. Jego opalenizna jest mocniejsza niż poprzedniego roku, jakby całe lato spędził na wodzie i jakby był starszą wersją nas samych, co w pewnym sensie może być prawdą.
Do kadry pedagogicznej Gold Coast dołączył trzy lata wcześniej, zaraz po Święcie Dziękczynienia, kiedy pani Mullen poszła na urlop macierzyński. Mnie, Nikki i Shailę uczył angielskiego od pierwszej klasy, od czasu, kiedy usłyszałyśmy o Graczach. Od początku przekonał nas do siebie rzuconym nam wyzwaniem.
– Nie próbujcie spieprzyć mi zajęć, to ja wam nie spieprzę życia – powiedział z uśmiechem. Dowcip. Użył słowa „spieprzyć”, więc musi być cool. No pewnie, musi być z niego równy gość. W środku lekcji dostałam wiadomość od Shaili. UWIELBIAM. Tylko to jedno słowo i kilka czerwonych serduszek. Podniosłam wzrok i spojrzałam w jej stronę.
– Chyba śnisz! – poruszyłam bezgłośnie ustami.
Kilka dni po jego przyjeździe dowiedziałyśmy się, że tu się wychował. Dziesięć lat temu skończył szkołę średnią. W pamiątkowym albumie jego rocznika znalazłyśmy jego zdjęcia: dzika ciemna grzywa i pobrudzone trawą spodnie do lacrosse’a. Henry uważa, że musiał być Graczem. Słyszałam nawet plotki, że on to wszystko zaczął. Chociaż nie bardzo w nie wierzę.
Dyrektor Weingarten był tak zadowolony z pracy pana Beaumonta, że zatrudnił go na stałe i powierzył mu prowadzenie rozszerzonej literatury – przedmiotu zarezerwowanego tylko dla najstarszego rocznika. Dlatego teraz nazywa naszą klasę swoimi „pierworodnymi”.
Zagłębia się teraz w analizę monologu o East Egg i West Egg, a ja staram się nadążyć, spisując wszystko, co mówi.
– Nie wiem, po co to robisz – szepcze Nikki, wskazując na mój zeszyt. – Przecież nie musisz niczego pisać.
Oczywiście ma rację. W Archiwum Graczy jest gruby plik materiałów na temat Wielkiego Gatsby’ego – razem z setkami innych drobiazgowych opracowań wszystkich tematów, które mogą pojawić się na egzaminach semestralnych i końcowych w Gold Coast Prep. Mamy też dostęp do wszystkich dotychczasowych testów, spisane pytania z egzaminów z rozszerzonych przedmiotów i tajne pisma od dziekanów odpowiedzialnych za rekrutację na Harvardzie i Princeton, dotyczące punktowania szkolnych rozprawek. Zeszłej wiosny widziałam te dokumenty, wciśnięte między kopie testów z chemii na poziomie akademickim, przesłane do Archiwum przez Gracza, którego nazwiska nie rozpoznałam.
Nigdy nie zmieniają pytań! – napisał na teczce. – Zdajcie na pieprzone 100%!
Archiwum to nasza przepustka do elity elit. Szansa, by osiągać najwyższe możliwe wyniki, niezależnie od tego, że moglibyśmy zrobić to samo własnymi siłami. Materiały są przekazywane dalej jako wyraz uznania za naszą lojalność. Dzięki nim możemy korzystać z tego, co wiąże się z byciem Graczami. Imprezy. Przywileje. To wszystko łagodzi stres i ułatwia radzenie sobie z presją. Archiwum sprawia, że życie staje się prostsze. Płatkami róż ścieli nam drogę, którą podążamy. Dlatego ignoruję dręczące poczucie winy i wstyd, które ściskają mi żołądek, ilekroć otwieram aplikację, która daje dostęp do tych materiałów. Archiwum to nasze zabezpieczenie.
Szczególnie dla tych, których rodzice nie mogą sobie pozwolić na najlepszych korepetytorów i prywatne kursy przygotowawcze (kosztują niemal tyle samo, co czesne w Gold Coast Prep). Albo dla tych, którzy muszą utrzymać punktację na poziomie powyżej 93%, by nie wypaść z programu stypendialnego. Tyle że pozostali nie muszą wiedzieć o tym szczególe.
– Panno Wu – zwraca się pan Beaumont do Nikki. – Cóż takiego ciekawego notuje panna Newman, że nie może pani oderwać wzroku od jej zeszytu? Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, widząc panią wpatrzoną w cokolwiek poza ekranem telefonu.
Nikki siada prosto, a czarne włosy opadają jej na ramiona.
– Tak bardzo spodobała mi się ta książka, że chciałam się dowiedzieć, co Jill o niej myśli.
– Doprawdy? No dobrze, panno Newman, może podzieli się pani swoimi wrażeniami z lektury Wielkiego Gatsby’ego? – pyta mnie, jakby naprawdę chciał wiedzieć.
Rozlega się dzwonek.
– Do następnego razu. Życzę wszystkim bezpiecznego weekendu! Bawcie się dobrze! – mówi to do całej klasy, ale czuję na sobie jego wzrok, jakby znał nasze tajemnice i wiedział, co czeka Graczy. Jakby wiedział, co musieliśmy poświęcić. I przez co musieliśmy przejść. Szczególnie dziewczyny.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------